Tybald i tajemnica Elfów Ognia. Tom 2 - ebook
Po burzliwych przygodach Tybald wraca do zwykłego życia. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe dla nastolatka mieszkającego w krainie pełnej fantastycznych stworzeń, gdzie na lekcjach duchologii wywołuje się tajemnicze zjawy, a do rozmów służą holofony.
Wszystko wywraca się do góry nogami, gdy Tybald podejmuje się nowego zadania. Misja szybko okazuje się o wiele trudniejsza, niż przypuszczał. Wkrótce przemierza egzotyczne krainy w towarzystwie dziewczyny o impulsywnym charakterze oraz roztrzepanego krasnoluda, który ciągle wpada w kłopoty.
Tybald i jego przyjaciele stają przed wyzwaniami, które mogą odmienić losy ich świata. Czy uda im się dotrzeć do celu i zapobiec katastrofie?
„Tybald i tajemnica Elfów Ognia” to pełna magii, humoru i pozytywnej energii historia, która wciąga czytelników w sam środek fantastycznego świata i niezwykłych przygód.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 97883-8425-827-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LEKCJA WZGLĘDNOŚCI
Tybald, przyglądając się profesorowi Albertowi, odnosił wrażenie, że nauczyciel zaraz po lekcjach wyrusza na łowy potworów w Jękliwym Jeziorze. Mężczyzna nosił kombinezon koloru khaki z mnóstwem kieszeni powypychanych tajemniczymi przedmiotami, ciężkie buty z metalowymi okuciami i okulary do widzenia w ciemności, które zazwyczaj tkwiły na czubku jego głowy.
Dwugodzinne zajęcia względności dobiegały końca, ale uczniowie nie okazywali znużenia. Młody nauczyciel miał niezwykły dar utrzymywania dyscypliny i prowadzenia lekcji w taki sposób, że młodzież nie spuszczała go z oczu, nawet kiedy czytał listę obecności, a co dopiero, gdy…
Mężczyzna sięgnął do papierowej torebki, wyjął dorodnego karalucha i zaprezentował go klasie, po czym włożył przebierającego nogami owada do ust i zaczął przeżuwać go ze smakiem. Uczniowie zamarli. Tybald zmarszczył nos, a Basia i Ola zasłoniły twarze zeszytami.
– Co zrobiłem? – zapytał Albert, mlaskając.
– Zjadł pan karalucha… – wyszeptał z szacunkiem Rysiek.
Nauczyciel się uśmiechnął.
– Zjadłem żelatynowego cukierka o wyglądzie karalucha. Całość tak znakomicie przypomina prawdziwego owada, że można je odróżnić jedynie po smaku. Karaluchy są bardziej chrupiące, bardziej soczyste i słodsze… – Profesor Albert urwał, dostrzegłszy, że kilka osób pozieleniało.
Basia i Ola przycisnęły dłonie do twarzy, a Tybald poczuł, że w ustach ma zbyt dużo śliny.
– No tak… Wracajmy do tematu – podjął nauczyciel. – Przekonaliście się, jak łatwo można się pomylić, oceniając rzeczy po pozorach… Ale to niewinne ćwiczenie względności ma podwójny wymiar… Bo kto wie? – W oczach profesora Alberta zapaliły się ogniki. – Może pewnego dnia pozwoli wam przetrwać w warunkach ekstremalnych. Kiedy przyjdzie wam żywić się karaluchami, dżdżownicami i pająkami, aby nie umrzeć z głodu, zawsze będziecie mogli wyobrazić sobie, że to cukierki… – Mężczyzna zawiesił głos, pozwalając dzieciom napawać się tą kuszącą perspektywą. – To tyle na dzisiaj – oznajmił na koniec, a uczniowie, słysząc te słowa, zorientowali się, że rozbrzmiewa dzwonek na przerwę. – Ja już się z wami żegnam, a dyżurnych proszę o rozdanie materiałów dydaktycznych do pracy domowej.
Basia i Ola podbiegły do biurka, chwyciły leżące tam pomoce i przemaszerowały między ławkami. Tybald zajrzał do wręczonej mu teczki. Były w niej jakieś rysunki, teksty oraz opakowanie cukierków z przyczepioną do niego karteczką:
_W tej paczce tylko jeden z karaluchów jest prawdziwy. Smacznego!_
Tybald się uśmiechnął. „Przynajmniej mieliśmy lekcję względności” – pomyślał, bo w szkole, a nawet poza nią, było raczej nudno. Najgorsze, że zawieszono treningi nioskarstwa i Konkurs Projektów Niezwykłych.
Tybald przypomniał sobie ekscytujące zdarzenia sprzed roku: klęskę w Konkursie, zwycięstwo w triatlonie, akcję odparcia zgrai Dziwoludków, a przede wszystkim – starcie z Demolinem, swym niesławnym wujem, który zginął w czeluściach Czarciego Jęzora.
Tybald miał wrażenie, że w porównaniu z tymi niezwykłymi wypadkami przez cały rok nic ciekawego się nie działo. A może wszystko, co miało się zdarzyć, już się zdarzyło, i teraz największe emocje będzie przeżywał w momencie sięgania do paczki cukierków z tylko jednym prawdziwym karaluchem…
Chłopiec rozerwał plastikową torebeczkę, wyjął z niej owada i włożył go do ust.
– Jeżeli NIE jest prawdziwy – powiedział do siebie – to wkrótce coś się wydarzy.
Przegryzł. Karaluch nie był ani słodki, ani chrupiący, ani soczysty. Zwykły żelek, więc może… Kuba trącił Tybalda łokciem, by zaprezentować mu wyjętą z teczki dziwaczną ilustrację.
– Co tutaj widzisz?
– Robaka – odparł Tybald bez zastanowienia. – Nie, czekaj...
– Za późno! – Kuba zanotował odpowiedź i odwrócił się do Julity.
Tybald rozejrzał się za Kamilą. W nioskarni widział przy niej Adriana i chciał się upewnić, czy ten aby jej nie zaczepiał. Spora grupa uczniów krążyła po klasie ze swoimi planszami. Pracy domowej ze względności nikt nie miał ochoty odkładać na później. Tybald w końcu dostrzegł Kamilę i próbował ściągnąć ją wzrokiem, ale ona odwróciła się do niego tyłem. Podszedł więc do niej i dotknął jej ramienia.
– A, to ty? – powiedziała, równocześnie coś notując. – Co to jest według ciebie?
„Ciekawe, czy odsunęła się, żeby pokazać mi rysunek, czy po prostu się odsunęła?” – zastanawiał się chłopiec.
– Piękna dziewczyna – odpowiedział Tybald.
– Typowe! – żachnęła się Kamila.
– Dziewczyna tak piękna, jak ty – wyjaśnił. Naprawdę rysunek skojarzył mu się z Kamilą.
– Oczywiście! – fuknęła i obrażona wyszła z klasy.
Chłopiec poczuł na sobie czyjś wzrok. To Adrian przyglądał mu się z uśmiechem złośliwej satysfakcji, siedząc na przechylonym krześle, ze stopami opartymi o blat i z paczką żelków w dłoni. Od zeszłego roku bardzo się zmienił. Zarzucił swój przesadnie elegancki styl na rzecz porozcinanych dżinsów, łatanych swetrów i zmierzwionych włosów. Nadal jednak raził nonszalancją i przekonaniem o swojej wyższości nad innymi.
Nie spuszczając zaczepnego spojrzenia z Tybalda, Adrian sięgnął mechanicznie do paczki z tylko jednym prawdziwym karaluchem. Włożył cukierek do ust, przegryzł go i gwałtownie pozieleniał, przeklinając i plując wokół. Kto zdążył, zasłonił się planszą. „Tobie nic się nie zdarzy!” _–_ pomyślał rozbawiony Tybald.ROZDZIAŁ 2.
DO CZEGO SŁUŻY UCHOMIERZ?
– Czy ty i Kamila zapisaliście się w końcu na obóz wędrowny? – zagadnął Tybalda Kuba. – My z Julitą od dawna mamy karty wyjazdowe.
Kuba rozumiał się z Julitą doskonale, nie mógł więc pojąć ciągłych sprzeczek przyjaciela z Kamilą. Tybald jednak nie miał ochoty wdawać się w wyjaśnienia – ani przyznać się przed samym sobą, że on i Kamila po prostu do siebie nie pasowali.
– Pójdę poszukać Kamili – oznajmił, po czym odszedł.
Nigdzie nie mógł jej znaleźć. Wpadł natomiast na zadyszanego od biegu brata. Radek miał indywidualny tok nauki, co oznaczało, że w szkole widywali się rzadko.
Kiedy Tybald zobaczył brata bliźniaka, po raz kolejny odniósł dziwne wrażenie. Dawniej, gdy patrzył w lustro, wydawało mu się, że widzi kogoś innego, natomiast teraz, patrząc na brata, miał poczucie, że spogląda w lustro.
– Zobacz, co znalazłem! – zawołał Radek, machając obszarpanym ogłoszeniem. – W Błękitnej Dolinie organizują zlot bliźniaków!
– Radek, obiecałem już Kamili…
– Wiem. – Entuzjazm chłopca jednak nie ostygł. – Ale super by było, nie?
– Super – potwierdził Tybald.
– Właśnie! – ucieszył się Radek. – Cześć, Kamila! – rzucił nad ramieniem brata.
Tybald się odwrócił. Wyraz twarzy dziewczyny nie zwiastował nic dobrego.
– Wybieracie się na zlot bliźniaków? Życzę miłej zabawy!
– Zaczekaj! Chciałbym z tobą porozmawiać. Ten obóz wędrowny…
– Och, nie przejmuj się. Rodzina przede wszystkim!
– Jak to…?
– A co? Myślałeś, że będę cię prosić? Niedoczekanie twoje!
– Nic nie rozumiesz!
– Jasne! Nikt nie może cię zrozumieć lepiej od twojej PRAWDZIWEJ drugiej połowy!
– Oj, to ja spadam – bąknął Radek i już go nie było.
Kamila odmaszerowała w przeciwnym kierunku. Tybald został sam.
Było po dzwonku na lekcję, ale w klasie wciąż panowała atmosfera odprężenia. Tybald zauważył, że Kamila wypełnia jakiś formularz. Czyżby jednak zgłoszenie na obóz wędrowny? W jaki sposób by ją zagadnąć?
– Jak myślicie, kogo dziś przyślą w zastępstwie? – zapytał chłopiec.
Profesor Zaświatowska od roku przebywała w sanatorium. Lekcje duchologii prowadzili więc inni nauczyciele, ale związek ich zajęć z tym przedmiotem pozostawał luźny.
– Oprócz woźnej Pyłek chyba mieliśmy wszystkich w szkole – kontynuował Tybald, ustawiając krzesło bokiem, żeby siedzące z tyłu dziewczyny poczuły się zaproszone do rozmowy. Kamila nie zareagowała.
– Byle nie Podpskowską! – Kuba się wykrzywił.
– Dlaczego? – Julita stanęła w obronie nauczycielki historii. – Uważam, że omówienie najważniejszych dat w rozwoju duchologii było bardzo przydatne.
– Rzeczywiście. Przy kłopotach z zaśnięciem lektura notatek sprawdzi się lepiej niż liczenie kangurów.
– Wolałeś oszacowanie rachunkiem prawdopodobieństwa możliwości przypadkowego połknięcia ducha przy oddychaniu przez usta? – żachnęła się Julita.
– Słyszałem, że od tego czasu Jurek śpi w maseczce.
– Ciekawe, czym może grozić połknięcie ducha?
– Może jego wypluciem?
Nawet Kamila nie powstrzymała się od parsknięcia.
Drzwi klasy otworzyły się i wszyscy odwrócili się, aby sprawdzić, kto tym razem do nich przyszedł. Zza wielkiego kartonu prawie nie widać było osoby, która go trzymała. Dopiero gdy pudło wylądowało na biurku, wyłoniła się zza niego bibliotekarka, Kornelia Wielbosłowna, wachlując się broszurką _Zastępstwo doskonałe._ Wyszła na środek klasy i przywitała się z uczniami.
– Poprosiłam panią dyrektor o umożliwienie nam dostępu do pomocy naukowych. – Złote oprawki okularów bibliotekarki rozesłały po klasie pogodne błyski.
Dwadzieścia sześć ust otworzyło się ze zdziwienia. Ryzyko przypadkowego połknięcia ducha gwałtownie wzrosło. Uczniowie nie przypuszczali, że istniały jakieś pomoce do duchologii. Lekcje tego przedmiotu należały do najnudniejszych w szkole i polegały na powtórkach teorii. Wszystkie oprócz jednej, na której wywołali Zawichrzaka Czarnego – ale nieumyślnie.
Wielbosłowna sięgnęła do kartonu z miną czarodziejki.
– Co to tutaj robi?
W jej dłoni mignęła wyblakła teczka i szybko znikła we wnętrzu pudła. Tybald nie zdążył nawet przeczytać etykietki, ale zadowolona mina bibliotekarki trochę zrzedła. W planach idealnego zastępstwa nie mieściły się takie wpadki. Wielbosłowna zajrzała do kartonu.
– Właśnie tego szukałam – oznajmiła, wydobywając z dna poszarzałe, płaskie pudełko. Pewnym ruchem zdjęła wieczko, by zaprezentować uczniom kilka rzędów małych, prostokątnych urządzeń.
– Kto nam powie, co to za przyrządy? – zapytała.
Jedni zrobili zamyślone miny, inni spuścili oczy. Agnieszka błyskawicznie przewertowała zeszyt.
– To duchomierze! – powiedziała głośno.
– Znakomicie! A do czego służą duchomierze?
Ręka Agnieszki wystrzeliła w górę.
– Może ktoś inny?
W klasie zapanowała taka cisza, że Tybald usłyszał świst ziarnka ryżu przelatującego koło jego ucha.
– Może ty, chłopczyku?
Rysiek poczerwieniał. Gdyby któryś z kolegów nazwał go „chłopczykiem”, zapoznałby się z zapachem jego pięści.
– Śmiało! Spróbuj zgadnąć! – Wielbosłowna źle zrozumiała jego reakcję.
– Do mierzenia wielkości uszu?
Bibliotekarka otwarła usta ze zdziwienia – tym razem to ona ryzykowała przypadkowym połknięciem ducha.
– Przestańcie się śmiać! – upomniała klasę. – Wynikło nieporozumienie. To nie uchomierz, lecz duchomierz. – Wielbosłowna zerknęła krytycznie na _Zastępstwo doskonałe_. – Najlepiej przejdźmy do praktyki!
Po chwili każdy trzymał w ręku miernik.
– Teraz włączcie aparaty, wstańcie z miejsc i bardzo powoli zbadajcie całe pomieszczenie. W miejscu, w którym usłyszycie sygnał dźwiękowy, a na ekranie pojawi się liczba inna niż zero, zakreślcie na podłodze znak kredą.
Uczniowie zaczęli ostrożnie chodzić po klasie, jakby wypełniała ją mgła. Wszyscy zdawali się pochłonięci tajemniczym zadaniem. Duchomierze milczały. Jedynie z miernika Agnieszki wydobył się krótki świst, a na ekranie mignęła cyfra 2.
– Mam! – wykrzyknęła dziewczyna i ucieszona narysowała na podłodze krzyżyk.
Tybald kręcił się w pobliżu tablic klasyfikujących duchy, bardziej interesując się Kamilą niż miernikiem. Aż podskoczył, gdy jego urządzenie zapiszczało przeciągle pod planszą o lemurach – duchach zmarłych usiłujących szkodzić żywym – a liczby na ekranie zaczęły przeskakiwać, zatrzymując się na numerze 23. Wielbosłowna zajrzała chłopcu przez ramię.
– Niespotykane! – zdziwiła się, po czym zaczęła wertować instrukcję obsługi duchomierza.
Aparat nadal wydawał z siebie wysokie dźwięki. Tybald pośpiesznie nakreślił znak w tym miejscu i wycofał się, wpadając na Kubę.
– Oni znowu coś knują – szepnął chłopiec, nie zważając na przeprosiny przyjaciela.
Tybald zerknął na kolegów Adriana, tłoczących się wokół biurka nauczycielki.
– To nas nie doty… – urwał, nagle coś sobie uświadamiając.
Zachowanie Adriana w ciągu ostatniego roku nie było oznaką zgody czy obojętności. Czekał na okazję, żeby zemścić się na Tybaldzie!
Wielbosłowna klasnęła w dłonie.
– Wasze duchomierze wskazały na dwa zamieszkane miejsca.
– Przez kogo zamieszkane?
– Zaraz się tego dowiemy. – Oczy bibliotekarki zalśniły.
Sięgnęła do kartonu, by wyjąć z niego zakurzone urządzenie przypominające reflektor.
– To fantomowizjer. Wypróbujemy jego działanie.
Tybald zauważył, że tym razem bibliotekarka nie prosiła, aby zgadywali, do czego służy.
– To nie jest niebezpieczne, prawda? – zapytała Gosia.
– Oczywiście, że nie! Mamy przecież instrukcję! Wszelkie wypadki zdarzyły się wyłącznie z powodu jej nieprzestrzegania! – Wiara Wielbosłownej w słowo pisane była zdumiewająca.
Gosia nie wyglądała na uspokojoną, Basia i Ola wymieniły spłoszone spojrzenia, a Tybald zainteresował się lekcją.
– Kto zgłosi się, by obsługiwać lampę? Doskonale, chłopcze!
Zanim Tybald zrozumiał, co się dzieje, trzymał w rękach fantomowizjer. Bibliotekarka zajrzała do instrukcji:
– _Skieruj fantomowizjer na jeden z zaznaczonych punktów_ – wyrecytowała. – _Ustaw moc i przyciśnij czerwony guzik._
Tybald wycelował reflektor na najbliżej znajdujący się krzyżyk i zaczął szukać pokrętła mocy. Wielbosłowna wertowała instrukcję, kiedy palec chłopca zahaczył o czerwony przycisk. Nagle z reflektora wystrzelił snop ciemności, ukazując dwóch zarośniętych neandertalczyków, którzy chwycili za maczugi i ruszyli do ataku. Przerażony Tybald zobaczył pędzących na niego napastników, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, wszystko raptem znikło.
– Przestraszyli się – skomentowała Wielbosłowna, zaglądając do instrukcji. – Moc ciemności była za duża.
Uczniowie spojrzeli po sobie. Niektórzy zatęsknili za powtórkami teorii.
– Czy to były duchy? Przecież nikogo nie wywoływaliśmy!
– Trafne spostrzeżenie! – ucieszyła się Wielbosłowna. – To były duchy, które na jakiś czas znalazły się pomiędzy dwoma wymiarami. Nie można się z nimi porozumieć, lecz tylko zobaczyć dzięki fantomowizjerowi, a i to, jak się przekonaliście, przez krótką chwilę. Dlatego patrzcie uważnie, kiedy będziemy naświetlać drugie miejsce.
– Czy mogę potrzymać ten… ten…? – zaproponował Kuba.
– Ciemniak! – skwitowała doskonała zastępczyni.
Kuba nie w ten sposób chciał zaimponować Julicie. Koledzy Adriana zarżeli głośniej niż źrebaki.
– „Ciemniak” to potoczna nazwa fantomowizjera – wyjaśniła Wielbosłowna.
Tybald przekazał aparat przyjacielowi z pewną ulgą. Kuba nakierował przyrząd na drugi z zakreślonych krzyżyków.
– Ach, to jest to niezwykłe miejsce! – entuzjazmowała się Wielbosłowna. – Duchomierze rzadko wskazują liczbę większą niż trzy!
Zaszeleściły kartki instrukcji.
– Moc naświetlania odpowiada liczbie… hm, gości. Ustaw numer dwadzieścia trzy i zaczynamy!
Tybald zapomniał o problemach z Kamilą, a Kuba zerknął na Julitę i włączył lampę.
W obszernym słupie ciemności ujrzeli lśniące jak złoto, owalne kształty, które błyskawicznie rozpłynęły się, znikając na krawędzi światła.
– Teraz pamiętam! – zawołała Wielbosłowna. – W tym miejscu stało kiedyś akwarium! A były w nim…
– Piranie? – podsunął z nadzieją Kuba, wyraźnie rozczarowany, że ryby nie próbowały go pożreć.
– Ależ skąd! Karasie! Ale nie traćmy czasu. Musimy jeszcze sprawdzić aurę…
Tybald odruchowo wyjrzał przez okno. Aura bez zarzutu. I wtedy duchomierz na jednej z ławek pisnął napastliwie.
– Byłam pewna, że go wyłączyłam – usprawiedliwiła się Julita.
– Przebadajmy i ten punkt.
Wszyscy chcieli obsługiwać lampę.
– Kolej na płeć przeciwną. Może panieneczka…
Tybald zdziwił się, bo zrozumiał, że chodzi o Julitę. Ciekawe, czy Wielbosłowna wiedziała, że ta „panieneczka” zwyciężyła w ostatnim triatlonie. Westchnął, nie mógł bowiem odżałować, że zawieszono treningi i wyścig. Zakaz mówił, że tak będzie „do czasu wyjaśnienia wszystkich okoliczności wypadku i wprowadzenia procedury bezpieczeństwa wykluczającej w przyszłości ryzyko podobnych incydentów”. Nikt jednak nie mógł zagwarantować stuprocentowego bezpieczeństwa.
Tybald tak się zamyślił, że omal nie przegapił naświetlania ostatniego gościa. Kiedy spojrzał w kierunku słupa ciemności, kontury postaci już się rozpływały. Duch patrzył prosto na chłopca, poruszając ustami, ale nie słychać było żadnego dźwięku.
„Czy to możliwe, żeby to był on?!” – pomyślał Tybald. Zanim zdążył się upewnić, ciemność zamazała wszelkie kształty.
Zjawa skojarzyła się chłopcu z Kasprem – giermkiem Zawichrzaka Czarnego. W zeszłym roku Tybald razem z przyjaciółmi przypadkiem wciągnęli Kaspra w swoje przygody, co okazało się szczęśliwym trafem. Niespodziewanie dla wszystkich duch odegrał decydującą rolę w odparciu zgrai łotrów czyhających na życie i bogactwa Poludków. Zaraz po zakończeniu dramatycznych wydarzeń Kasper powrócił w zaświaty i od tego czasu nie mieli od niego żadnych wieści. Wprawdzie obiecywał służyć przyjaciołom w potrzebie, co mogłoby tłumaczyć jego pojawienie się, ale przecież w Krainie Poludków nie działo się nic niepokojącego.ROZDZIAŁ 3.
DLACHCĄCEGO
– Widziałeś, kto to był? – szepnął Kuba, gdy czekali w kolejce do testu przeprowadzanego z użyciem kolejnej pomocy naukowej wyjętej z kartonu bibliotekarki.
– Myślisz, że to on? Wyglądał jakoś inaczej…
Tybald nie mógł skoncentrować się na rozmowie z Kubą, gdyż przypatrywał się, jak Adrian właśnie robi zdjęcie aury Kamili_._ „Po co ona się uśmiecha, przecież tego i tak nie będzie widać”.
Tybald ustawił się przed Adrianem. Nie uśmiechał się.
– Uwaga! Ryzykujemy uszkodzeniem aparatu – mruknął Adrian, pstrykając fotografię. – Wyszło lepiej, niż myślałem. Można by powiedzieć: Krwawy Marian.
– Co mówisz? – zapytała Wielbosłowna.
– Zastanawiam się, co może oznaczać taka krwawa aura.
– Analizę aury przeprowadzicie w domu.
Tego dnia duchologia była ostatnią lekcją Tybalda. Z języka paprockiego był zwolniony, odkąd nauczyciel zorientował się, że w chwilach, gdy miał jakieś wątpliwości, Tybald mu podpowiadał. Szkolny psycholog uznał te zdolności za właściwość genetyczną, bo i Radka cechowały podobne umiejętności językowe.
W domu Tybald nie zastał nikogo. Było zdecydowanie za wcześnie na obiad, na holofon do Kamili, a nawet na Kurs Kształtowania Charakteru. Pomimo panującego wokół spokoju chłopiec czuł się nieswojo. Aż podskoczył, słysząc okrzyk:
– O niczym nie zapomniałeś?!
Tybald nie mógł już zwlekać z wyregulowaniem Niezapominajki. Obawiał się, że niedługo będzie strzelać do niego pociskami z farbą, wyganiając go do szkoły w niedzielę. Zaczął manipulować pokrętłami przy doniczce.
– Wybacz! Coś pomyliłem – przyznał, kiedy z kielicha kwiatu zamiast delikatnego zapachu rozszedł się odór krowiego łajna.
– Niebanalny, ale mógłby szokować tradycjonalistów – stwierdziła Niezapominajka.
Po chwili Tybald wyregulował mechanizm.
– Po południu masz KKC – powiedziała Niezapominajka, udowadniając, że teraz ustawienia są prawidłowe.
Tybald spojrzał na zegarek, nadal było za wcześnie na holofon do Kamili.
– I nie powinieneś odkładać pracy domowej z duchologii – dorzuciła Niezapominajka. – Och, czuję się jak pączek bzu na wiosnę! – zaszczebiotała.
„Praca domowa z duchologii? Dlaczego nie? Obojętnie, byle zająć czymś myśli”. Tybald wyciągnął z plecaka podręcznik do duchologii oraz zdjęcie swojej aury. Przyjrzał się fotografii ze zmarszczonymi brwiami. Wśród rozmazanych plam ostrych kolorów zdominowanych przez czerwień i czerń dostrzegł zaledwie zarys swojej sylwetki. Otworzył książkę na odpowiedniej stronie i zaczął czytać:
_Czerwień symbolizuje konflikt, czerń – niebezpieczeństwo. Zestawienie tych barw to najbardziej niepokojąca aura. Na szczęście zdarza się to niezwykle rzadko. Sprawdź, czy czerwień nie wpada w pomarańcz, co wprowadza do symboliki element nadziei. W razie wątpliwości powtórz badanie._
Tybald znowu wpatrzył się w fotografię.
– Wpada w pomarańcz czy nie wpada?
– Moim zdaniem wpada – powiedział piskliwy głosik.
Tybald westchnął – jednak nie wszystkie ustawienia były idealne, gdyż głos Niezapominajki zazwyczaj brzmiał przyjemniej. Podniósł głowę i wzdrygnął się zaskoczony.
Na biurku stał człowieczek z plikiem wymiętoszonych kartek w dłoni. Trzęsły mu się ręce i przestępował nerwowo z nogi na nogę. Tybald przyjrzał mu się uważnie, próbując porównać go do stworzeń znanych mu z lekcji o ludach świata.
Człowieczek miał nos, który przypominał kartofel, i wygoloną czaszkę, na której pojedynkowało się kilka włosów oszczędzonych przez fryzjera. Nieznajomy nosił trampki sprawiające wrażenie za dużych o pięć numerów, krótkie spodenki, pasiastą koszulkę i dziwaczne okulary ze spiralami wymalowanymi na szkłach.
– Kim jesteś?
Na twarzy przybyłego pojawiły się czerwone plamy, szkła jego okularów zaparowały, a część kartek wyfrunęła mu z trzęsących się rąk i pospadała wokół, wirując jak liście.
– Dlachcącego – wydukał człowieczek.
– Nic trudnego… – dokończył odruchowo Tybald.
– A to pomyłka, bo ja do Tybalda.
– To ja jestem Tybald!
Dlachcącego spojrzał na chłopca, pąsowiejąc zupełnie. Spirale na szkłach jego okularów zawirowały w przeciwnych kierunkach, aż Tybaldowi zakręciło się w głowie.
– O co chodzi? – zapytał spokojnie, by ułatwić rozpoczęcie wypowiedzi sparaliżowanemu z przerażenia człowieczkowi.
Dlachcącego zaczął przekładać kartki w poszukiwaniu odpowiedniego tekstu i po chwili czytał drżącym głosem:
_Szlachetny darze
Wnet się okaże,
Jako smakujesz,
Gdy się zepsujesz…_
Dlachcącego recytował dalej coraz ciszej i bardziej bełkotliwie, aż Tybald prawie przestał go rozumieć.
_Tam człowiek właśnie
Widzi najjaśniej
I sam przytaknie,
Że_… _kaczor kwaknie._
_Ani przydatniejszego,
Ani nowocześniejszego,
Bo durne lenie
Masują golenie,
Moja kaczuszko,
Szepnę ci na uszko…_
Ostatnia kartka sfrunęła na podłogę. __ Dlachcącego przerwał w pół słowa, a jego twarz zrobiła się purpurowa, co kontrastowało z białymi kolanami.
– Pan Zwierzchnik mówił, że lubisz poezję, więc chciałem… Ale pan Zwierzchnik ma ogromny talent, a ja…
– Więc to Zwierzchnik cię przysłał?
Tybald poznał go przed rokiem. Przyszedł do niego, gdy chłopiec trafił szóstkę w Niezwykłej Loterii Zwierzotto, a potem jeszcze raz, gdy wraz z Radkiem wyciągnęli szczęśliwe losy z tajemniczą literą K.
– Co się stało? I dlaczego Zwierzchnik sam nie przyszedł?
– Pan Zwierzchnik wyjechał na SkoKi.
– Co to takiego?
– Szkolenie Kadry Kierowniczej
– To wychodzi SKaKi.
Dlachcącego parsknął. Włosy na jego głowie podrygiwały zabawnie.
– Brzmi śmiesznie! Ale to niemożliwe, takie słowo przecież nie istnieje.
Tybald westchnął.
– Powiedz lepiej, o co chodzi.
Dlachcącego ponownie się zmieszał. Spirale na jego okularach wirowały coraz szybciej, raz po raz zmieniając kierunek. Od patrzenia na nie Tybald dostał mdłości.
– „Szlachetny darze, wnet się…” – wydukał Dlachcącego.
– Prozą! – zarządził Tybald.
– Pojawiły się zakłócenia… Niewielkie opóźnienia… Nieprzewidziane okoliczności… Przejściowe trudności…
– Prozą!
Dlachcącego zdjął zaparowane okulary i zaczął je przecierać prążkowaną koszulką, bąkając jednocześnie w kierunku swoich butów:
– Chodzi o to, żebyś… tymczasem… nie używał… daru…
– Którego?
– Tele… telemele… telepele… tele…
– Teleportacji. Dlaczego?
– Hm… Mógłbyś zaginąć…
Dlachcącego założył okulary, po czym zaczął przyglądać się swoim dłoniom, jakby właśnie przypomniał sobie o ich istnieniu i teraz zastanawiał się, do czego służą.
– Jak to: zaginąć?
– Jak… – Dlachcącego zajął w końcu czymś swoje ręce: jedną próbował zakręcić lok we włosach, a drugą ciągnął się za nos. – Jak… jak list na poczcie! – Rozpromienił się i klasnął w dłonie. – Dokładnie tak! Niektóre dochodzą z małym opóźnieniem, inne – z większym, prawda?
– Niektóre nie dochodzą wcale.
– Właśnie! – Ludzik potwierdził z entuzjazmem. – Doskonale to zrozumiałeś!
Na korytarzu rozległy się czyjeś kroki.
– Jak długo nie powinienem korzystać z daru? – zapytał Tybald.
Kiedy znowu spojrzał na biurko, nie było już na nim Dlachcącego, a porozrzucane kartki zawirowały na jego oczach, zamieniając się we mgłę, która rozpłynęła się w powietrzu.
„Niewielka strata” – pomyślał Tybald. I tak przecież zaniechał teleportacji. Dostawał od niej zawrotów głowy. O wiele bardziej wolał latanie na niosce.