- W empik go
Tybetańczyk - ebook
Tybetańczyk - ebook
Do trudno dostępnego buddyjskiego klasztoru w Tybecie przybywa mnich Uritashi. Bracia początkowo traktują go z pewnym dystansem, powoli jednak przyzwyczajają się do jego obecności i obdarzają zaufaniem. Gdy wychodzi na jaw, że jest człowiekiem wykształconym i poliglotą, przełożeni powierzają mu funkcję tłumacza i zezwalają na nieograniczony dostęp do zebranych w klasztornej bibliotece ksiąg. Niestety Uritashi znienacka przepada bez śladu, a wraz z nim kilka cennych woluminów.
W tym samym czasie tysiące kilometrów od Tybetu kilka bardzo wpływowych osób wchodzi w posiadanie dokumentów, które mogą sporo namieszać w dziejach świata.
Oba te pozornie odległe od siebie wydarzenia mają pewien wspólny mianownik…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-686-3 |
Rozmiar pliku: | 908 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Xang Zee był człowiekiem, jakich w każdym kraju wielu – z gatunku „zawsze, wszystko, o każdej porze”. Nieważne, czy potrzebowałeś nowej tożsamości, paru butelek wykwintnego trunku, dyplomu dobrej uczelni dla swojego syna czy kryjówki lub giwery w razie niebezpieczeństwa. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych. Wszystko zależy, jak wszędzie, od ceny.
– Witaj, Xang.
– Witaj, Uritashi.
– Potrzebujesz czegoś, bracie, czy przyjechałeś mnie odwiedzić? – zapytał Xang.
– Bardzo bym chciał jeździć w odwiedziny, ale to nie leży w mojej naturze – odparł Uritashi.
– A więc czego potrzebujesz? – zapytał Xang.
– Potrzebuję dojścia do klasztoru buddyjskiego na granicy Tybetu, wiesz którego? – odpowiedział Uritashi.
– Wiem, wiem, ale bracie, to nie jest takie łatwe, jak się wydaje. Raz, że jest daleko, głęboko w górach, a dwa, wstąpić do nich to nie zapalić lampkę u pomnika Buddy. A poza tym tam jest taka wieża, którą oni nazywają wieżą śmierci, uznają cię jeszcze za jakiegoś Bóg wie kogo – odparł lekko zszokowany Xang.
– Co? Wieża śmierci?! Za kogo mnie uznają, mordercę, nosiciela śmierci?! Przecież ja tam jadę oddać się modlitwie. – odparł rozbawiony Uritashi.
– Taa… modlitwie. Raczej biznesowi. No, może ewentualnie chcesz się ukryć przed ręką sprawiedliwości – powiedział z przekąsem Xang.
– Nie chcesz, to nie wierz, nie musisz. Masz tam jakieś dojścia czy nie? Bo jak nie, to spadam i jadę szukać kogo innego albo załatwię to na własną rękę – odparł lekko poirytowany Uritashi.
– Na własną rękę, to ty możesz kij do szczotki włożyć. Pierwsza kontrola cię zatrzyma i skończysz w chińskim więzieniu – powiedział z przekąsem Xang.
– Krótko, załatwisz mi to czy nie!? – odparł już wściekły Uritashi, kierując się ku wyjściu.
– Spokojnie, spokojnie, załatwię, ale to kosztuje i potrwa – uspokoił Uritashiego Xang.
– Ile? – zapytał Uritashi.
– No, ze sto pięćdziesiąt tysięcy jenów – odparł Xang.
– Ile? Oszalałeś?! – krzyknął Uritashi.
– Po pierwsze nigdy, ale to nigdy nie mów, że oszalałem. Takie są stawki; chcesz, szukaj taniej. U mnie w cenie masz wszystko: przejazd do klasztoru, wszystkie papiery, żeby cię tam wpuścili, zgodę na wstąpienie do konwentu, łapówki dla instytucji rządowych, z lokalną policją na czele, no i wynagrodzenie dla mnie. Ja za darmo nie pracuję, nie jestem instytucją charytatywną. To wszystko kosztuje i trwa, co ty sobie myślisz, że to zajmie dzień czy dwa. Przy dobrych obrotach przynajmniej tydzień, a zazwyczaj dwa razy tyle. No i nocleg u mnie, przecież gdzieś cię muszę „przechować” do czasu załatwienia formalności – wygłosił monolog Xang.
– Ile? Dwa tygodnie?! Przecież to absurd… Płacę ci trzysta tysięcy jenów od ręki i załatwiasz mi to w maks pięć dni – odparł poirytowany Uritashi.
Xangowi po słowach „trzysta tysięcy” zaświeciły się oczy, jak w bajkach czy komediach, gdzie ludziom na wieść o wysokiej sumie pieniędzy do zdobycia oczy zamieniają się w symbol dolara.
– No dobrze. Nasz klient, nasz pan – odparł podekscytowany Xang.
– A, i jeszcze jedno, nie chcę tego waszego chińskiego żarcia. Niech ta twoja małżonka upichci coś dla ludzi – zażyczył sobie Uritashi.
– Możesz być spokojny, moja żona świństw nie gotuje – odpowiedział Xang. – No, to napijmy się za powodzenie interesu – dodał.
Następnego poranka Xang udał się do Lhasy, do komendantury regionu autonomicznego Tybetu, aby spotkać się z jej zwierzchnikiem Mi Xang Lee.
– Witaj, Lee.
– Witaj, Xang. Czego potrzebujesz?
– Pozwolenia na wjazd do prefektury Qamdo i jej stolicy, Karub. Potrzebna mi jest także jednorazowa przepustka do komendanta Mi Tanga – wyjawił litanię potrzeb Xang.
– Wygórowane masz potrzeby. Hmm… Nie wiem, czy będę mógł ci pomóc – odparł z przekąsem Lee.
– Eee, co to dla ciebie. Dla ciebie to jak splunąć, a dla mnie jest to bardzo ważne, bez tego nie ruszę dalej – odpowiedział Xang.
Co on znowu knuje – pomyślał Lee. Ale jako że jest to człowiek, jak na kraj i region, w którym jest komendantem, dość nowoczesny, zapytał Xanga tylko o jedno:
– Ile?
– Co ile? – zapytał Xang.
– Ile dla mnie – odrzekł Lee.
– Dwadzieścia tysięcy jenów – rzucił Xang.
– Mało. – Lee pokręcił z niezadowoleniem głową.
– To ile? – dopytywał się Xang.
– Czterdzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów.
– Ile?!
– Przecież ja cię nie zmuszam, możesz spróbować się tam dostać na własną rękę, ale albo zostaniesz zatrzymany, albo zabity. Twój wybór – odpowiedział z kamienną twarzą Lee.
– Trzydzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów, i ani jena więcej, ty zdzierco – wykrzyczał Xang.
– Stoi, ale kasa od ręki, ja się w handel ratalny nie bawię – odparł usatysfakcjonowany Lee. – Przyjdź za dwa dni do mnie do domu, będę miał wszystko, czego potrzebujesz – dodał.
– Kiedy?! Ja tego potrzebuję na już – zirytował się Xang.
– Xang, to jest kilkanaście telefonów, parę rozmów, kilka spotkań, ja tego nie wyjmę z kieszeni, mogę ci to załatwić najwcześniej na jutro, pasuje? – zapytał Lee.
– OK, niech ci będzie, ale dokumenty mają być zrobione na tip-top top, żadnej fuszerki. Raz jak mi podobną sprawę załatwiałeś, to mało bym martwy w Mekongu nie wylądował – odparł Xang.
– A że się zapytam, na co ci te dokumenty? – usiłował drążyć temat Lee.
– Nie twój interes, rozumiesz?
– Weź, nie hulaj, bo się rozmyślę. Pamiętaj, że ja też ryzykuję.
– Słyszałeś o zaginięciu tego japońskiego kardynała na lotnisku w Moskwie? – zapytał Xang.
– Nie – odparł Lee.
– No jak to nie, wszystkie gazety i stacje telewizyjne o tym trąbiły.
– Aaa, to ten spaślak Makatashi, czy jak mu tam. No nie mów, jest tutaj? Załatwiasz to dla niego? Ile z tego masz? – Lee zadał Xangowi serię pytań, choć nie liczył specjalnie na odpowiedź.
– Pomidor, pomidor, jak mówi mój polski przyjaciel, jak nie chce na coś specjalnie odpowiadać – krzyknął Xang w stronę Lee.
– Dobra. Spokojnie. Pamiętaj, jutro punkt dwudziesta u mnie, będę miał dla ciebie te papiery.
– OK, to do jutra. – Xang się pożegnał, po czym udał się w kierunku największego bazaru z odzieżą religijną w Lhasie.
No nie wierzę, po prostu nie wierzę, Chińczyk pomaga ukryć się Japończykowi, świat się przewraca do góry nogami – pomyślał z uśmiechem na twarzy Lee.