- nowość
Tydzień w Kornwalii - ebook
Tydzień w Kornwalii - ebook
Arystokrata i milioner Zander Devereux postanawia dać szansę młodziutkiej prawniczce Caris Belmont i zleca jej sprawę. Przy okazji liczy, że pozna ją bliżej. Po wspólnie spędzonym tygodniu nad pięknym jeziorem ich romans rozkwita. I wtedy nieoczekiwanie Caris znika bez słowa wyjaśnienia. Zander odnajduje ją po trzech latach. Caris chciałaby do niego wrócić, lecz obawia się jego reakcji, gdy pozna jej sekret…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-291-1690-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wnętrze dwunastowiecznego kościółka wypełniał zapach lilii i róż i dźwięki marsza Mendelssohna. Gdy wiatr za oknami poruszał konarami drzew, promienie słońca wpadające przez witraże tworzyły na kamiennej posadzce i oparciach ław barwną mozaikę, ruchomą niczym obrazki w kalejdoskopie. Caris szła powoli jak we śnie, wsparta na ramieniu wuja Davida. Ojciec, wciąż zagniewany, odmówił poprowadzenia jej do ołtarza. Jakiś mężczyzna, chyba drużba, czekał przy schodach do prezbiterium. Stał odwrócony tyłem do niej, więc nie widziała jego twarzy. Ani śladu pana młodego.
Po obu stronach nawy goście weselni zwracali ku niej głowy i uśmiechali się, gdy kroczyła przed siebie w białej sukni i tiulowym welonie, na które nie zasłużyła. Usiłowała przywołać na twarz uśmiech, ale nie zdołała. Rysy jej zesztywniały niczym woskowa maska. Po dotarciu do schodów uświadomiła sobie, że narzeczony do niej dołączył, ale nie spojrzała na niego. Sędziwy ksiądz podszedł, żeby powitać zgromadzonych słowami:
– Moi drodzy, zebraliśmy się tu po to…
Podczas uroczystej ceremonii Caris patrzyła przed siebie i zadawała sobie pytanie, co tu w ogóle robi. Gdy przyszło do składania małżeńskiej przysięgi, nie zwróciła głowy ku panu młodemu. Ujął ją za ramię i odwrócił ku sobie. Zielone oczy patrzyły zimno, rozkazująco. Jak zwykle lekko pochylił głowę, szepcząc:
– Wypowiedz to wreszcie.
Lecz Caris nie mogła. Nie mogła wyjść za Zandera. Rzuciła bukiet z bladoróżowych różyczek, podciągnęła suknię i ze łzami w oczach umknęła środkiem nawy na oczach osłupiałych gości. Słyszała, jak woła za nią:
– Nie odchodź, Caris!
Ale musiała odejść. Choć kochała go całym sercem, nie mogła zostać żoną mężczyzny, który podejrzewał, że wciągnęła go w pułapkę. Szlochając, dopadła do mrocznej kruchty i pchnęła ciężkie drzwi świątyni. Na dworze oślepił ją jaskrawy blask słońca przeświecający przez cienki muślin welonu. Ponieważ brakowało jej tchu, już miała zerwać go z głowy, ale wtedy obudziła się we własnym łóżku.
Za oknem padał deszcz w chmurny poranek późnowiosennego dnia. Strach jednak nieprędko minął. Dopiero po dłuższej chwili uspokoił ją znajomy widok pastelowych ścian i wesołych zasłonek w kwiatki w jej własnym pokoju. Za oknem trzasnęły drzwi auta. Billy Leyton odpalił motocykl, gdzieś w sąsiedztwie zaszczekał pies. W tym momencie dzwonek budzika oznajmił, że minęła siódma trzydzieści. Caris wyłączyła go, potarła mokry od łez policzek i powiedziała głośno do siebie:
– To tylko sen.
Lecz jego treść wstrząsnęła nią do głębi. Odkąd przed trzema laty przybyła do Anglii, odpędzała każdą myśl o Zanderze. Przez ostatnie pół roku nabrała nadziei, że zdoła wyrzucić go z serca i z pamięci. Mimo recesji na rynku jej agencja nieruchomości świetnie prosperowała. Pochłonięta pracą, czasami przez całe dnie nie poświęciła mu ani jednej myśli, nie widziała oczami wyobraźni jego twarzy. W rezultacie zdołała osiągnąć coś w rodzaju niestabilnej równowagi i spojrzeć obiektywnie na ich związek. Choć zakończył się łzami i zaowocował bólem serca, dobrze, że choć przez chwilę zaznała szczęścia, jakiego istnienia nawet nie podejrzewała. Powtarzała sobie w kółko, że lepiej przeżyć i utracić miłość niż w ogóle nie kochać.
Ledwie zaczęła gratulować sobie odzyskania równowagi, wytrącił ją z niej dzisiejszy sen. Znów widziała przed sobą przystojną twarz Zandera o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Znowu dopadło ją poczucie osamotnienia, powróciło rozgoryczenie i żal. Ale nie pozwoli sobie więcej na załamanie. Zdążyła wyrosnąć z naiwnej gąski na samodzielną i niezależną kobietę sukcesu. Nawet jeśli tylko udawała pewną siebie, nikt poza nią o tym nie wiedział.
Nieco pocieszona perspektywą stabilnej, spokojnej egzystencji, poszła do łazienki, by wziąć prysznic i umyć zęby. Upięła długie ciemne włosy w ciasny węzeł, a w uszy włożyła maleńkie kolczyki. W lekkim, oficjalnym kostiumiku, dyskretnie umalowana, poszła do kuchni, zrobić sobie śniadanie.
Mimo soboty i brzydkiej pogody czekało ją mnóstwo pracy. Po mokrej, zimnej wiośnie i tygodniowych opadach wszyscy liczyli na rozpogodzenie, ale meteorolodzy wciąż zapowiadali ulewy i burze. Lecz zlecenia czekały. Agencja Carlton Lees, która obecnie do niej należała, mimo kryzysu nie narzekała na brak klientów. Po śmierci cioci Caris doszła do wniosku, że nie da rady prowadzić jej sama. Zatrudniła jako sekretarkę miejscową dziewczynę, wesołą osiemnastolatkę Julie Dawson. Julie z powodzeniem zastępowała ją w biurze, kiedy wyjeżdżała do klientów. Dojrzała i odpowiedzialna ponad wiek, dokładała wszelkich starań, by udowodnić swoją przydatność. Jeśli zachodziła potrzeba, przychodziła wcześniej i bez szemrania zostawała do późna.
Nieruchomości wokół spokojnego miasteczka Spitewinter stopniowo znajdowały nabywców dzięki temu, że jedyny konkurent w mieście zwinął interes. W dodatku ostatnio wystawiono na sprzedaż kilka atrakcyjnych posiadłości. Do prawdziwych perełek należał piętnastowieczny dwór. Jego właściciel, znany pisarz, zmarł w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat i zapisał posiadłość dalekiemu krewnemu. Spadkobierca, który mieszkał w Australii, chciał jak najszybciej sprzedać Gracedieu, żeby kupić sobie ranczo. Oferta, złożona u jedynej agentki nieruchomości, panny Caris Belmont, hojnie opatrzona zdjęciami, zamieszczona w jednym z prestiżowych pism: wzbudziła ogromne zainteresowanie.
„Niewielki dwór Gracedieu to prawdziwa perełka architektury. Stoi na terenie posiadłości wraz ze starym młynem wodnym i domkami dla robotników, wybudowanymi pod koniec siedemnastego wieku…”
Choć ostatni właściciel nieco zaniedbał majątek, a obecny żądał astronomicznej ceny, chętnych nie brakowało. Pierwszy potencjalny nabywca umówił się na spotkanie na to popołudnie. Caris postanowiła zrobić wszystko, by sprzedać posiadłość jak najszybciej po cenie wywoławczej, lecz nie mogła się skoncentrować na wyznaczonym zadaniu. Jej myśli wbrew woli wciąż krążyły wokół Zandera.
Stara plebania, odziedziczona po ciotce wraz z kiepsko prosperującą agencją nieruchomości, nagle wydała jej się straszliwie pusta, wypełniona jedynie smutkiem i duchami przeszłości. Zniecierpliwiona, chwyciła torebkę i płaszcz i ruszyła ku drzwiom. Na podjeździe w strugach deszczu czekało skromne auto.
Minąwszy bibliotekę, podążyła w kierunku centrum Spitewinter przez stary, łukowaty most nad mętnymi wodami wezbranej rzeki o brzegach porośniętych wierzbami. Zaparkowała jak zwykle pod drzewami na końcu handlowej, brukowanej uliczki jakby wyjętej z powieści Dickensa.
Julie jeszcze nie przyszła do biura. Caris sprawdziła pocztę. Dzisiejszy klient informował, że musi odwołać spotkanie i prosi o przełożenie go na przyszły tydzień. Caris przystąpiła więc do zwykłej pracy biurowej, lecz niespecjalnie jej szło. Wciąż wracała myślami do wydarzeń sprzed trzech lat, do swego dawnego domu w Nowym Jorku i świetnie prosperującej kancelarii adwokackiej ojca w Albany, gdzie poznała i pokochała Zandera.
W piątkowe popołudnie sprawdzała dokumenty przy swoim biurku, gdy ojciec zajrzał, żeby życzyć jej udanych wakacji.
– Zasłużyłaś na nie – dodał wbrew swoim zwyczajom.
Caris nie wierzyła własnym uszom. Choć dokładała wszelkich starań, by go zadowolić, Austin Belmont, utalentowany, nieprzystępny i zasadniczy prawnik, nigdy jej nie chwalił. Pół godziny później, gdy po wykonaniu bieżących zadań zamierzała iść do domu, zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że panią niepokoję, ale przyszedł pan Devereux. Czy zechciałaby pani się z nim zobaczyć? – spytała wyraźnie zdenerwowana sekretarka. – Był umówiony z panem Davidem, ale ktoś pomylił godziny przy zapisywaniu i już go nie zastał.
Caris wiedziała, że Kate Bradshaw powinna odebrać córeczkę z przedszkola. Przemknęło jej przez głowę, że kiedyś zetknęła się z nazwiskiem Devereux, ale nie wiedziała gdzie.
– Dobrze, przyprowadź go do mnie, Kate – odrzekła.
Ciche, lecz wyraźne westchnienie ulgi powiedziało jej, że niezadowolony klient zalazł sekretarce za skórę. Wyobraziła go sobie jako tęgiego mężczyznę z siwymi, przerzedzonymi włosami, ubranego w staromodny garnitur. Tymczasem po chwili ujrzała barczystego blondyna w wieku około dwudziestu ośmiu lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w swobodnym, lecz eleganckim stroju. Miał przystojną, opaloną twarz, pięknie rzeźbione rysy, dość ciemne, łukowate brwi. Na widok zmysłowych ust dreszcz przeszedł Caris po plecach. Gdy się przedstawiała, głos jej lekko zadrżał, a kiedy podał jej rękę, przez całe jej ciało przeszedł jakby prąd elektryczny. Do tej pory myślała, że to tylko literacka przenośnia. Teraz musiała zmobilizować siłę woli, by odzyskać wewnętrzną równowagę. Przeprosiła za pomyłkę, wskazała czarny skórzany fotel i poprosiła, żeby usiadł. Gdy nadal stał nieruchomo, dodała:
– Być może zdołam panu pomóc.
Pan Devereux dość długo studiował jej twarz, nim uniósł brwi i zapytał z drwiną w głosie:
– Niby w jaki sposób?
– Jestem dyplomowaną prawniczką – odrzekła z godnością.
– Ile pani ma lat, panno Belmont? Dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy?
Caris przygryzła wargę. Klient najwyraźniej spodziewał się zastać któregoś ze starszych prawników. W gruncie rzeczy nic dziwnego.
– Mój wiek nie ma znaczenia.
– W takim razie sformułuję pytanie inaczej: jakie doświadczenie pani posiada?
– Niemałe.
– Od jak dawna pani tu pracuje?
– Prawie od roku.
– To rzeczywiście długo – zadrwił bezlitośnie. – Na jakim stanowisku?
– Ostatnio zaproponowano mi współudział.
– Kto? Przypuszczam, że zbieżność nazwisk z właścicielami kancelarii nie jest przypadkowa.
Wyprowadził Caris z równowagi, ale jakimś cudem zdołała opanować wzburzone nerwy.
– Austin Belmont jest moim ojcem, a David wujem.
– Jednym słowem załatwili pani ciepłą posadkę.
Ostatnia uwaga doprowadziła Caris do pasji. Nie zważając na zasady dobrego wychowania, odburknęła ze złością:
– Choć przyznaję, że ma pan powody do gniewu, uważam pańskie zachowanie za niedopuszczalne.
– Ja z kolei określiłbym pani zachowanie jako zbyt… naiwne jak na doświadczoną prawniczkę.
– W takim razie proponuję zaczekać na któregoś ze starszych pracowników.
– Ze słów sekretarki wywnioskowałem, że nie zastanę żadnego aż do poniedziałku.
– Niestety, nie – potwierdziła lakonicznie.
Pan Devereux przez dłuższy czas obserwował jej śliczną buzię w kształcie serca z nienaganną cerą, prostym nosem i pełnymi ustami. Fiołkowe oczy w kształcie migdałów błyszczały gniewem. Z początku zamierzał opuścić kancelarię i powierzyć zadanie własnemu, nowo zatrudnionemu prawnikowi, ale nagle zmienił zdanie. Zaintrygowała go ta ślicznotka, nie tylko z powodu urody. Dostrzegł w niej bystry umysł, silny charakter i temperament. Postanowił ją wypróbować.
– Jeżeli uważa pani, że sobie poradzi…
– Oczywiście że tak – wpadła mu w słowo.
– …to nie będę czekał na nikogo innego.
Caris wzięła głęboki oddech dla uspokojenia nerwów.
– W takim razie proszę usiąść – zaproponowała.
Gość zignorował jednak wskazane krzesło. Przysiadł na brzegu biurka, zdaniem Caris zdecydowanie zbyt blisko. Najwyraźniej zauważył, że lekko się wzdrygnęła, bo dostrzegła w jego oczach iskierki rozbawienia. Miała ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Zanim zdążyła przemówić, zagadnął ponownie:
– Skoro po roku pracy tak młoda osoba zostanie wspólniczką w firmie, to musi być niezwykle utalentowana.
– Nie pochlebiam sobie aż tak bardzo, ale ukończyłam z wyróżnieniem wydział prawa na jednym z najlepszych uniwersytetów w Anglii i nadal się dokształcam. A gdyby znał pan mojego ojca, nie posądzałby go pan o nepotyzm. Na awans w jego kancelarii trzeba zasłużyć ciężką pracą i kompetencjami.
Ponieważ jej postawa mu zaimponowała, postanowił zmienić taktykę.
– Przepraszam, nie powinienem wyładowywać na pani złości – przeprosił, patrząc jej prosto w oczy. – Wybaczy mi pani?
– Tak.
– Na pewno?
Przybysz spuścił wzrok na smukłe dłonie o porządnie obciętych paznokciach, na szczęście niepomalowanych ciemnym lakierem, którego nie cierpiał. Zadowolony, że nie nosi pierścionka ani obrączki, zapytał:
– Co pani robi dziś wieczorem?
– Dlaczego pan pyta? – wykrztusiła z bezgranicznym zdumieniem.
– Żeby się upewnić, że nie czeka na panią zazdrosny narzeczony lub życiowy partner.
– Nie czeka.
– Dlaczego? Na taką piękną kobietę?
– Przez ostatnich kilka lat pracowałam tak intensywnie, że nie miałam czasu na głupstwa – odburknęła z urazą.
– Przepraszam, zasłużyłem na reprymendę – przyznał już znacznie milszym, niemal sympatycznym tonem. – A skoro już utarła mi pani nosa, to czy przyjmie pani zaproszenie na kolację?
– Niestety, wyjeżdżam dziś do Catony na wakacje – odparła, starannie ukrywając żal.
– Do kogoś?
– Tak.
– Do mężczyzny czy kobiety?
– Do koleżanki.
– O której musi pani tam dotrzeć?
– Nie ustaliłyśmy konkretnej godziny.
– Wobec tego może pani wcześniej coś ze mną zjeść. Jeżeli pani odmówi, nie uwierzę, że wybaczyła mi pani nietakt – dodał, widząc jej wahanie.
– Słowo honoru, że wybaczyłam.
– To proszę podać mi adres. Przyjadę po panią… powiedzmy o siódmej.
– Lampton House, mieszkania jeden, Darlington Square – wyrecytowała Caris bez zastanowienia.
– Do zobaczenia o siódmej.
Odprowadzając go wzrokiem, Caris przeklinała własną lekkomyślność. Z powodu nawału pracy przez ostatnich kilka tygodni zarywała noce. Powinna jak najprędzej wyruszyć do Catony, żeby wreszcie pójść wcześniej spać. Co w nią wstąpiło, że przyjęła zaproszenie od nieznajomego? Nie znała nawet jego imienia. Wyczuwała, że stanowi dla niej zagrożenie, ale właśnie ono wywoływało dreszczyk emocji, jakiego brakowało jej wśród codziennej rutyny.
Gdy punktualnie o siódmej zadzwonił do drzwi, chwyciła wieczorową torebkę i żakiet. Porządnie spakowana torba podróżna czekała w przedpokoju na jej powrót. Ponieważ nie wiedziała, dokąd ją zabierze, założyła jedyną koktajlową sukienkę z granatowego jedwabiu o prostym kroju i sandały na wysokim obcasie w tym samym kolorze. Nałożyła lekki makijaż, włosy upięła w elegancki kok, a w uszy wpięła kolczyki z perełkami.
Gdy z drżeniem serca otwierała mu drzwi, niepewna, jak oceni jej wygląd, ucieszył ją błysk aprobaty w zielonych oczach. Wyglądał tak oszałamiająco w wieczorowym garniturze i czarnym krawacie, że zaparło jej dech z wrażenia.
– Proszę wejść na chwilkę, panie Devereux – zaprosiła nieśmiało.
– Proszę nazywać mnie Zander, jak wszyscy – zaproponował.
– Zander? – powtórzyła, zdziwiona egzotycznym imieniem.
– Rodzice zamierzali dać mi na imię Alexander, ale urzędnik zapisał tylko drugą połowę imienia i tak już zostało – wyjaśnił, podążając za nią do ładnie urządzonego pokoju dziennego. – Bardzo tu przytulnie – zauważył. – Mieszka pani sama?
– Nie, ale Mitch przebywa na wakacjach w Rzymie. Wróci dopiero za tydzień.
– Jaki Mitch?
– To przezwisko mojej współlokatorki, Diany Mitchell. Chyba pora wychodzić. Jestem gotowa.
– Miło poznać kobietę równie szybką jak ładną.
Dwuznaczny komplement wywołał pod skórą Caris przyjemny dreszczyk, ale szybko opanowała niepożądane emocje.
– Muszę się pospieszyć, żeby wrócić i zabrać bagaż, bo w przeciwnym razie nie dotrę do Catony przed północą – wyjaśniła z pozornym spokojem.
Zander popatrzył w zadumie na stojące w przedpokoju bagaże.
– Czy będziesz tam często używać samochodu?
– Wcale. Jutro rano dołączymy z Sam do grupy turystów pieszych, żeby wędrować przez pięć dni wzdłuż szlaku do Rawton.
– Świetnie. Restauracja, do której cię zapraszam, stoi przy drodze do Catony. Jeśli zabierzesz wszystko ze sobą, odwiozę cię tam po kolacji. Dzięki temu spędzimy razem więcej czasu.
Ostatnie zdanie przyspieszyło bicie jej serca, lecz mimo to zaprotestowała słabo:
– Jeżeli zostawię samochód, nie będę miała czym wrócić.
– Mieszkam niecałe dwadzieścia kilometrów za Catoną. Gdybyś dała mi znać po zakończeniu rajdu, odwiózłbym cię z powrotem.
– Nie chcę ci robić kłopotu.
– Gdybym uważał, że to kłopot, nie składałbym takiej propozycji. Czy masz jeszcze coś do załatwienia przed wyjazdem?
Rozsądek podpowiadał, że powinna odrzucić zaproszenie, lecz kiedy popatrzyła w te przepiękne zielone oczy, nie zdołała odeprzeć pokusy.
– Nie – odparła.
Zander zarzucił jej żakiet na ramiona, wręczył torebkę, wziął jej walizkę i torbę podróżną i ruszył w stronę srebrnego, sportowego auta. Caris podążyła za nim jak zahipnotyzowana. Kilka minut później minęli cichy rynek i wyjechali poza przedmieścia w kierunku południowo-wschodnim. Wkrótce potem Caris ujrzała zalesione szczyty wzgórz Catskills.
– Dokąd właściwie mnie zabierasz? – spytała.
– Restauracja nazywa się Le Jardin Romarin. Mają francuskiego kucharza. To wyjątkowe miejsce, u podnóża gór, na krańcach prześlicznej wioski zwanej Wodospadami Jasnego Anioła.
– Pamiętam ją z dzieciństwa! – wykrzyknęła Caris. – Ojciec zabrał mnie tam dwa razy. Zapamiętałam ją z powodu pięknej nazwy i malowniczej okolicy.
– Właśnie dlatego kupiłem dom w pobliżu.
Caris pomyślała, że posiadanie domu, mieszkania oraz drogich ubrań świadczy o zamożności. Jednak nawet gdyby nie posiadał centa, dziwne, że jeszcze pozostał wolny przy tak atrakcyjnym wyglądzie. Jechali cichą drogą wśród świerków, gdy wyrwał ją z zadumy:
– Wkrótce dotrzemy do mostu nad Wąwozem Jasnego Anioła. Jeżeli spojrzysz w lewo, zobaczysz piękne wodospady.
Gdy zjechali nieco w dół, Caris ujrzała most, a obok niewielki parking. Wąskie strome schody, zabezpieczone barierką, prowadziły stamtąd do punktu widokowego. Po lewej stronie woda spływała w dół srebrnymi kaskadami niczym jedwabna wstęga. Rozszczepione promienie zachodzącego słońca utworzyły wokół tęczową aureolę. Gdy Zander pochwycił jej zachwycone spojrzenie, wyszeptała z zapartym tchem:
– Są naprawdę wspaniałe. Przecudne.
– Tak jak i sam wąwóz. Ale zobaczysz go dokładnie dopiero z tarasu widokowego.
– Zdążymy tam dojść?
– Jeżeli chcesz zejść na dół, wygospodarujemy trochę czasu. – Skręcił na parking, pomógł jej wysiąść, po czym ostrzegł: – Puść mnie pierwszego. Schody są wydeptane, nierówne. Musisz bardzo uważać na tych wysokich obcasach.
Caris ostrożnie podążyła za nim. Stanęła przy barierce i chłonęła wzrokiem wyniosłe szczyty i spienione wody na dole, póki nie przypomniał:
– Jeżeli chcesz dotrzeć dziś wieczór do Catony, pora wracać.
Wciąż oczarowana, Caris wkroczyła z powrotem na schody. Niemal dotarła do szczytu, gdy straciła oparcie i ześlizgnęła się ze schodka. Zander złapał ją w mgnieniu oka. Lecz kiedy ruszyli dalej, nie powstrzymała okrzyku bólu.
– Co się stało? – zapytał.
– Chyba skręciłam nogę w kostce – przyznała z ociąganiem.