Tydzień z lady Arabellą - ebook
Tydzień z lady Arabellą - ebook
Arabella jest przekonana, że jej mąż został otruty. Udaje się do posiadłości, w której bawił tuż przed śmiercią, by dyskretnie przeprowadzić śledztwo. Nie chce wzbudzać podejrzeń, dlatego podaje się za żonę lorda Westraya. Wie z gazet, że minie trochę czasu, nim Westray wróci do Anglii, by objąć odziedziczony tytuł i majątek. Ku jej zaskoczeniu staje z nim oko w oko już na początku swej misji. Randolph Westray mógłby ją publicznie upokorzyć, oskarżyć o oszustwo, tymczasem wydaje się… rozbawiony i zaintrygowany. Co więcej, zgadza się przez tydzień udawać jej męża. Niewinna na pozór maskarada okaże się ryzykowną grą, nie tylko dla ich serc.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9338-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krótki listopadowy dzień chylił się ku wieczorowi, gdy Apollonia zbliżała się do Portsmouth z żaglami barwionymi na różowo przez zachodzące słońce. Na pokładzie trwała gorączkowa krzątanina i tylko jeden człowiek, mężczyzna w grubym płaszczu, stał nieruchomo. Nie miał kapelusza; wiatr mierzwił jego gęste jasne włosy, gdy patrzył w dal, mrużąc oczy przed blaskiem słonecznych promieni. Jego uwaga nie była skupiona na potężnych, budzących grozę murach fortyfikacji Portsmouth, wpatrywał się w wąskie wejście do portu, w stronę otwartego morza.
Podszedł do niego kapitan.
– Przepraszam, sir, ale niedługo przybijamy do nabrzeża.
– Co? – Odwrócił się, próbując skupić uwagę na twarzy kapitana. – Ach, tak. Chciałby pan, żebym zszedł pod pokład i nie przeszkadzał w pracy.
Słysząc spokojny głos, kapitan uśmiechnął się.
–Tak, sir, gdyby był pan tak uprzejmy… Jest tu tyle worków i skrzyń…
– I nie chciałby pan, żeby pańscy ludzie potykali się o pasażerów. Dobrze, kapitanie. Zaraz schodzę panom z drogi.
– Dziękuję, sir. Zapewniam, że przyjdziemy po pana, kiedy tylko będzie to możliwe.
Randolph uśmiechnął się, skinął głową i udał się do ciemnej, dusznej kajuty, która przez sześć miesięcy służyła mu za mieszkanie. W tej sytuacji bez trudu wytrzyma w niej jeszcze kilkanaście minut. Rzucił się na koję i podłożywszy ręce pod głowę, wsłuchiwał się w krzyki i głuche uderzenia na pokładzie, nie po raz pierwszy zastanawiając się, czy postąpił rozsądnie, decydując się na powrót do Anglii.
Spędził sześć lat w Australii i zdążył się przyzwyczaić do tamtejszych warunków. Dopisywało mu zdrowie, zajmował się swoją farmą w Airds, na ziemi przyznanej mu po ułaskawieniu. Jednak kiedy otrzymał list od Chisletta, nie zastanawiał się długo. Uznał, że musi wrócić.
Teraz zastanawiał się, co go czeka. Kiedy opuszczał Anglię, kraj z trudem stawał na nogi po długich i wyniszczających wojnach napoleońskich. Po wyjeździe Randolph nie interesował się, co się dzieje w Anglii, jako że nie planował powrotu. Nie wiedział nawet, czy uda mu się przeżyć.
Z rozmyślań wyrwało go ciche pukanie do drzwi.
– Przepraszam, milordzie, ale widzę, że pańska torba nie jest jeszcze spakowana. Jeśli mi pan pozwoli…
– Oczywiście, Josephie. Wejdź.
Randolph opuścił nogi na podłogę i patrzył, jak jego sługa sięga po kolejne przedmioty. Zawinął ściągacz do butów w ściereczkę i wsunął do przepełnionej torby. Po chwili dołożył jeszcze szczotkę do włosów i grzebień. Kiedy uniósł scyzoryk, Randolph machnął dłonią.
– Ja go wezmę, Josephie. Dziękuję. – Wsunął scyzoryk do kieszeni płaszcza. – Żałujesz, że wracasz do Anglii?
– Nie ma wyboru, milordzie. Gdyby postanowił pan zostać w Airds, rad byłbym spędzić tam resztę mojego życia.
– Jeśli obecne przedsięwzięcie mi się nie uda, być może tam wrócimy – rzekł Randolph.
– Jak pan sobie zażyczy, milordzie.
– Do diabła, czy ty zawsze musisz być tak cholernie opanowany?
Siwowłosy służący rozciągnął usta w jednym z rzadko goszczących na jego obliczu uśmiechów.
– Cóż, sir. Nie żyłbym tak długo, gdybym zachowywał się inaczej.
– To prawda! – Randolph roześmiał się. Wstał i położył rękę na ramieniu starszego mężczyzny. – Byłem dla ciebie nielichym problemem przez te wszystkie lata, Josephie. Tak wiele ci zawdzięczam… Nie przeżyłbym, nie mając ciebie u boku. Mam nadzieję, że pozwolisz mi…
– Jeśli zamierza pan zaproponować mi uposażenie, emeryturę na resztę życia, to chciałbym powiedzieć, że wcale jej nie pragnę. Co bym począł, gdybym nie musiał dbać o pańskie dobro?
– Już mi to mówiłeś, ale teraz, kiedy wróciliśmy do kraju, może warto ponownie wszystko rozważyć. Może chciałbyś się ustatkować, znaleźć sobie żonę. Pamiętam, że lubiłeś rozmawiać z pokojówką mojej siostry.
W oczach Millera pojawił się błysk, jednak Randolph nie potrafiłby powiedzieć, czy to nagłe ożywienie wynikało z czujności, miłych wspomnień, czy z zakłopotania.
– Kiedy pan się tu zadomowi, pomyślimy o reszcie – uciął Joseph.
W korytarzu rozległ się głos wzywający wszystkich pasażerów do opuszczenia pokładu statku. Joseph zapiął i podniósł torbę.
– Schodzimy na ląd, milordzie?
Po długim rejsie Ran nie mógł się przyzwyczaić do kocich łbów pod stopami. Zbyt mocno wryły my się w pamięć deski pokładu i nieustanny ruch statku. Nie miał jednak wiele czasu na rozpamiętywanie. Zapadał zmrok, a gdy rozejrzał się dokoła, dostrzegł kryty powóz i elegancko ubranego mężczyznę przy drzwiczkach. Mimo upływu lat Randolph natychmiast rozpoznał prawnika rodziny. Podszedł do niego i wyciągnął rękę.
– Dobry wieczór, panie Chislett.
Mężczyzna skłonił głowę.
– Milordzie.
– Proszę podać mi rękę – burknął Randolph. – Przez sześć lat nie musiałem zwracać uwagi na wymogi etykiety i nie mam zamiaru tego zmieniać, zwłaszcza w stosunku do tak dobrego przyjaciela jak pan. Proszę też pamiętać, że obecnie podróżuję jako zwyczajny pan Randolph Kirkster.
– Jak pan sobie życzy, sir. – Chislett uścisnął podaną mu dłoń i zamachał na powóz. – Mam tylko jeden pojazd. Będziemy musieli wynająć drugi, jeśli przywiózł pan dużo bagaży.
– Kulka kufrów i toreb – odrzekł Randolph. – Myślę, że damy radę.
W ciągu kilkunastu minut bagaż został umieszczony na dachu powozu, zaś Randolph, Joseph i pan Chislett zajęli miejsca w środku.
– Zarezerwowałem dla panów pokoje w Admiral – powiedział prawnik. – Sam również zamierzam się tam zatrzymać i mam nadzieję, że uzna pan te warunki za wystarczające. Pomyślałem, że moglibyśmy omówić pańską sytuację nazajutrz po śniadaniu.
– Dlaczego mamy czekać aż do śniadania? – zdziwił się Randolph. – Im szybciej załatwimy tę sprawę, tym lepiej. – Spojrzał w okienko, gdy powóz zwolnił. – Już dojechaliśmy na miejsce? Doskonale. Wejdźmy. Czy byłby pan łaskaw zamówić obiad dla nas trzech w prywatnym salonie, panie Chislett? Powiedzmy, za godzinę. Josephie, zostawię cię tutaj, żebyś wydał dyspozycje co do bagaży, a ja w tym czasie poproszę, żeby przyniesiono gorącą wodę do naszych pokoi.
To powiedziawszy, wyskoczył z powozu i wszedł do zajazdu, zostawiając za sobą osłupiałego prawnika.
Joseph Miller zachichotał.
– Jego lordowska mość nie czeka, aż inni zrobią wszystko za niego. Nie ma też w zwyczaju chodzić, jeśli może biec. Chodźmy, panie Chislett.
Ran opadł na oparcie krzesła i westchnął z wyraźnym zadowoleniem.
– Po miesiącu posiłków na statku rozkoszowałem się tym jedzeniem!
Siedział przy stole w prywatnym salonie w Admiral z Josephem i panem Chislettem. Wyniesiono już talerze i na stole stanęła karafka najlepszej dostępnej brandy oraz dzban piwa o małej zawartości alkoholu.
Miller nalał brandy do dwóch kieliszków i podsunął jeden z nich prawnikowi.
– Zapewne będą panowie chcieli jak najszybciej omówić sprawy – rzekł, uniósł drugi kieliszek i wstał z zamiarem odejścia.
Ran powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie musisz wychodzić, Josephie. Dobrze wiesz, że nie mam przed tobą żadnych tajemnic. – Nalał sobie kufel piwa i zwrócił się do prawnika. – A teraz, panie Chislett, jeśli jest pan gotowy, możemy przejść do interesów. Może proszę najpierw jeszcze raz wyjaśnić mi, tym razem nie używając prawniczego żargonu, takiego jak w pańskim liście, co takiego się stało, że zhańbiony baron, wywieziony z tego kraju w kajdanach, nagle został lordem Westrayem? Nikt w rodzinie nigdy nie mówił mi o takich koneksjach.
Pan Chislett ujął kieliszek i przez chwilę grzał go w dłoniach.
– To prosta historia, milordzie, choć niestety tragiczna – zaczął. – Siódmy lord miał dwóch zdrowych synów i trzech młodszych braci. Pański dziadek, jego kuzyn, nigdy nie przypuszczał, że tytuł odziedziczy jego linia. Najmłodszy brat zmarł bezpotomnie, syn drugiego zginął pod Waterloo, lecz nadal nikt nie zastanawiał się nad kwestią dziedziczenia. A potem zmarli dwaj synowie lorda, jeden na szkarlatynę, drugi zginął w wypadku na polowaniu. Jedyny żyjący brat zorientował się nagle, że już za późno na ożenek i spłodzenie potomka. W tej sytuacji, kiedy osiemnaście miesięcy temu lord zmarł, tytuł przypadł jego bratu, jednak dane mu było się nim cieszyć zaledwie przez kilka miesięcy. Po jego śmierci tytuł i majątek powinny przejść na najbliższego męskiego krewnego. Czyli na pana, milordzie. Jest pan teraz dziewiątym lordem.
– A jeśli nie pragnę tego tytułu?
– Tak jak podkreśliłem to w moim liście do pana, tytuł ma długą historię i wiąże się z posiadaniem kilu majątków. Byt licznych dzierżawców, służby i ich rodzin zależy od sprawnego zarządzania majątkami. Jeśli nie chce pan przyjąć tytułu, zrobimy, co w naszej mocy, by zarządzać nimi z Londynu, tak jak czynimy to od dziewięciu miesięcy. Nieaktywny tytuł przejdzie w swoim czasie na pańskiego syna. Jeśli umrze pan bezpotomnie, tytuł wygaśnie. – Prawnik nieznacznie skrzywił wargi na znak dezaprobaty dla podobnej ewentualności. Po chwili kontynuował beznamiętnym tonem: – Oczywiście, milordzie, może pan zlecić administrowanie majątkami pańskim zarządcom, a samemu korzystać z… hm, profitów, jakie daje pański nowy status. Wybór należy do pana.
– Sądzi pan, że mógłbym żyć jak panisko, podczas gdy kto inny wykonywałby pracę? Nie. Dziękuję za takie rozwiązanie. Jeśli zdecyduję się przyjąć tytuł, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by majątki rozkwitły, nie zamierzam ich przehulać!
Randolph popijał piwo. Udało mu się ułożyć życie w Australii. Spodobało mu się spędzanie większości czasu na świeżym powietrzu, zarządzanie farmą i przekształcanie jej w dochodowy interes. Australijski klimat mu służył i czuł się tam lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, do tego stopnia, że nie prawie w ogóle nie odczuł trudów związanych z długą morską podróżą do Anglii. Ta podróż bardzo się różniła od poprzedniej, kiedy to jedynie bezgraniczne oddanie Josepha Millera pozwoliło Randolphowi pozostać przy życiu.
– Bóg mi świadkiem, że nie chcę tego tytułu – powiedział powoli – jednak należy on do mnie i nie mogę tego zignorować. Jako chłopiec unikałem odpowiedzialności i to moja siostra ponosiła konsekwencje. Jest mi głęboko wstyd, kiedy wspominam, przez jakie piekło musiała przejść z mojego powodu. Nie zamierzam uchylać się od obowiązków po raz drugi.
Zapadła cisza i słychać było jedynie ogień trzaskający w kominku. W końcu odezwał się Joseph Miller.
– W takim razie, lordzie Westray, zostajemy w Anglii?
Ran spojrzał słudze w oczy i dostrzegł w nich wyraz tego samego oddania i wiary, które pomogły mu w najtrudniejszych chwilach życia. Uśmiechnął się i uniósł kufel.
– Zostajemy w Anglii.
Po tej decyzji atmosfera w salce wyraźnie się rozluźniła. Sprytny prawnik nie zwykł okazywać emocji, lecz Ran niemal czuł, jak wielką ulgę sprawiła mu jego deklaracja.
– Dobrze, milordzie. Przede wszystkim muszę wręczyć panu sygnet Westrayów. – Wyjął z kieszeni niewielki aksamitny woreczek i podał Randolphowi. Randolph wyjął sygnet i włożył go na palec, potem na drugi. – Jeśli nie pasuje, milordzie, możemy zlecić jego powiększenie.
– Nie, doskonale pasuje na mój mały palec – odparł Ran, unosząc dłoń. Złoty sygnet był ciężki, lecz przyzwyczai się do tego, podobnie jak do nowych obowiązków.
– Jestem niezmiernie zadowolony. – Prawnik wyjął z szafy grubą teczkę i przyniósł do stołu. – Mam tu kilka dokumentów, którym powinien pan poświęcić uwagę.
Kiedy następnego ranka Randolph wszedł do saloniku, zdumiał się na widok prawnika, który kończył już śniadanie.
– Dobry Boże, człowieku, czy pan nigdy nie śpi? Poszliśmy do swoich pokoi dobrze po północy!
– Kilka godzin snu w zupełności mi wystarczy – odpowiedział Chislett. Skinął głową w stronę Josepha, wchodzącego za swym panem do pokoju, po czym znów zwrócił się do Rana. – Jeśi nie ma pan żadnych pytań ani zleceń, zamierzam wyruszyć do Londynu zaraz po śniadaniu.
– Z pewnością będę miał setki pytań – odpowiedział z uśmiechem Ran – ale w tej chwili jestem zadowolony z naszych dotychczasowych ustaleń.
– W takim razie ruszam w drogę. – Chislett dopił kawę i wstał. – Proszę się nie wahać i pisać do mnie, milordzie, jeśli tylko będę mógł okazać się pomocny. Będę czekał na nasze spotkanie w Londynie wiosną. Życzę panom dobrego dnia, lordzie Westray, panie Miller.
Prawnik wyszedł, a Ran stanął przy oknie i odprowadzał go wzrokiem. Dopiero gdy powóz odjechał, odwrócił się i spojrzał na stół ze śniadaniem.
– Wielkie nieba, dziś rano dopisuje mi apetyt, Josephie. Chcę zjeść coś więcej niż tylko bułki i kawę! Pójdź do właściciela i poproś o jajka i szynkę.
– Tak, chętnie. – Miller uśmiechnął się szeroko. – Czy mogę mu powiedzieć, kim pan jest, nie zważając na konsekwencje?
– Nie, do diabła! Nie jestem jeszcze gotowy do pełnienia tej roli i chciałbym przez chwilę korzystać z anonimowości. – Zamyślił się. – Czy wiesz, przyjacielu, że od tej pory nasze życie bardzo się zmieni? Będziemy musieli zająć się majątkami, zadbać o służbę i dzierżawców.
– Tak, sir, ale przecież damy sobie z tym radę. A teraz proszę usiąść, a ja poszukam tego chytrego właściciela!ROZDZIAŁ 2
Randolph przez cały dzień zapoznawał się w dokumentami zostawionymi mu przez Chisletta i odłożył je, dopiero gdy zbliżała się pora obiadu. Umówił się na posiłek z lordem i lady Gilmorton w The King’s Arms, zajeździe, w którym bywali już wcześniej.
O przyjeździe Randolpha do Anglii wiedział tylko jego prawnik, związany przysięgą do utrzymania tego faktu w tajemnicy, poza tym Ran poinformował o tym fakcie swoją siostrę Deborah i jej męża. Nie był więc zaskoczony, otrzymawszy wiadomość, że chcieliby spotkać się z nim w Portsmouth. Cieszyło go, że z jego powodu wybrali się w daleką podróż, a jednocześnie trochę obawiał się tego spotkania. Przed wejściem do zajazdu nerwowo poprawił fular.
Gdy służący prowadził go do prywatnego salonu, Ran spojrzał ponad jego ramieniem i po raz pierwszy od sześciu lat zobaczył siostrę. Serce radośnie podskoczyło mu w piersi. Poznałby ją wszędzie, jak zwykle elegancką; tym razem miała na sobie zieloną suknię, a jej włosy były wysoko upięte.
– Deborah.
Zaczekała chwilę, aż służący zamknie za sobą drzwi, po czym przebiegła pokój, a w jej zielonych oczach pojawiły się łzy.
– Och, Ran, Ran. To naprawdę ty?
Przygarnął ją do siebie, roześmiany.
– Mam nadzieję, że nie rzuciłabyś się w taki sposób na obcego mężczyznę! – Trzymając ją w objęciach, skinął głową w stronę szwagra. – Jak się miewasz, Gilmorton?
Wicehrabia podszedł, by się przywitać. Na jego twarzy o surowych rysach, które podkreślała blizna biegnąca wzdłuż lewego policzka, gościł uśmiech.
– Dobrze, Randolphie, dziękuję. Jeśli puścisz moją żonę, będę mógł uścisnąć ci dłoń!
Napięcie natychmiast zelżało. Wśród śmiechu i łez Ran został poprowadzony w stronę fotela przy kominku. Deborah zasypała brata gradem pytań.
– Kochanie, daj biedakowi złapać oddech – mruknął Gil, po czym dodał: – Trwa w ekstazie, odkąd napisałeś, że wracasz do Anglii.
– No to szczerze ci współczuję – odpowiedział Ran, zaraz potem otrzymując żartobliwe klepnięcie od siostry.
– Twoje listy były zawsze takie radosne – powiedziała, trzymając go za rękę i patrząc mu w oczy. – I dobrze wyglądasz. Rzeczywiście dobrze się miewasz?
Ścisnął jej dłoń, wiedząc, co kryje się za tym pytaniem.
– Tak, mówię szczerze. Unikam laudanum, nie piję mocnych alkoholi i tylko czasem pozwalam sobie na odrobinę wina. Nigdy jeszcze nie czułem się lepiej.
Jej oczy zaszły mgiełką.
– W takim razie pisałeś prawdę.
– Tak.
Nie wspomniał im ani słowem o koszmarnych miesiącach na pokładzie statku wiozącego go do Sydney Cove. Wszyscy więźniowie cierpieli z powodu trudnych warunków, chorób i poczucia braku wolności, on jednak dodatkowo zmagał się z pragnieniem zażycia laudanum. Wpadał w delirium, ogarniała go najczarniejsza rozpacz. Miał szczęście, że przeżył i dobrze wiedział, jak wiele zawdzięcza swemu kamerdynerowi. Troskliwa opieka Josepha ocaliła mu życie. Sługa zrezygnował ze swej wolności, by mu towarzyszyć, a Ran zaciągnął w ten sposób u niego dług, którego nigdy nie będzie w stanie spłacić.
– Miller wciąż pracuje dla ciebie? – zapytał Gil, jakby czytając w myślach Rana.
– Tak. Zaproponowałem mu, żeby został w Australii i prowadził moją farmę, ale wolał wrócić. Być może myślał, że w drodze powrotnej będę miał kłopoty zdrowotne, jednak po kilku dniach choroby morskiej wszystko wróciło do normy. Podróż minęła spokojnie, a nawet mnie cieszyła.
– Więc Joseph Miller wrócił z tobą – powiedziała cicho Deborah, a w jej oczach pojawiły się figlarne iskierki. – Moja pokojówka Elsie bardzo się ucieszy z tej wiadomości.
– Nie mów, że tęskniła za nim przez te wszystkie lata! – wykrzyknął Ran z odrobiną niepokoju w głosie.
Deborah uśmiechnęła się.
– Nie, oczywiście, że nie, Ale kiedyś bardzo się przyjaźnili i zastanawiałam się…
– Moja żona jest niestrudzoną swatką – przerwał jej wicehrabia, kręcąc głową. – Spokojnie, Deb. Daj bratu i temu człowiekowi odpocząć i przywyknąć do nowego życia.
Wniesiono potrawy i wszyscy przeszli do stołu, gdzie kontynuowano rozmowę. Ran opisywał swoje życie w Airds, gdzie po ułaskawieniu przyznano mu ziemię. Wcześniejsze przeżycia opisywał dość lekkim tonem, świadom, że był o wiele lepiej traktowany niż większość współwięźniów.
– A jakie masz teraz plany? – spytała Deb.
– Zamierza przeobrazić się w lorda – wtrącił Gil. – Gdyby było inaczej, po co wysyłałby nam swoje wymiary i prosił o przygotowanie modnych ubrań?
Ran roześmiał się.
– To był pomysł Josepha. Wie, że nie mam odpowiednich strojów.
– Niestety muszę potwierdzić – rzekł szwagier, posyłając Ranowi wymowne spojrzenie. – W tym ubraniu mógłbyś uchodzić co najwyżej za eleganckiego farmera. Na szczęście spełniliśmy twoją prośbę i będziesz mógł stąd wyjechać z kufrem pełnym ubrań. Kiedy następnym razem się spotkamy, nie będę musiał się wstydzić, że jesteś moim szwagrem.
– Kamień spadł mi z serca! – odpowiedział wesołym tonem Ran.
– Ale dokąd się udasz? – spytała Deb. –Może wróciłbyś z nami do Gilmorton? Mały James i Randolph będą szczęśliwi, mogąc poznać stryjka. Spędziłbyś z nami zimę.
– Oczywiście nie chodzi nam jedynie o dobro twoich siostrzeńców – dodał jej mąż. – Będziemy niezmiernie zadowoleni, mogąc dzielić z tobą dom. Zostań u nas tak długo, jak będziesz chciał.
– Dziękuję, ale niestety, ta wizyta musi poczekać. Mam teraz posiadłości, które powinienem jak najszybciej odwiedzić.
– Ach, prawda. Jesteś teraz bogatym człowiekiem, Ran. – Gil opadł na oparcie, z kieliszkiem w dłoniach. – Masz tytuł i fortunę… stałeś się łakomym kąskiem dla dam!
– Gil! – napomniała go z udawanym oburzeniem żona. – I ty ośmielasz się mówić, że to ja bawię się w swatkę!
Wicehrabia uniósł brwi.
– A dlaczego nie wolno powiedzieć mi prawdy? Rubryki towarzyskie zapełnią się wiadomościami o tym, że nowy lord Westray jest ułaskawionym przestępcą. Możesz mi jednak wierzyć, Ran, to ani trochę nie umniejszy twojej atrakcyjności w oczach matek wielu panien!
– Nie wiemy przecież… –Deborah nieśmiało zerknęła na brata. – Może ma już damę swego serca w Australii…
Ran pokręcił głową.
– W Sydney Cove ani w Airds nie było zbyt wielu dam. Poza tym pochłaniała mnie głównie troska o byt. Teraz nadszedł czas na zastanowienie się nad kwestią małżeństwa.
– Wielkie nieba, Ran, ty naprawdę serio traktujesz swoje obowiązki! – wykrzyknął wicehrabia.
– Trzeba myśleć o następnych pokoleniach. – Wzruszył ramionami. – To nie powinno być trudne. Na pewno jest całe mnóstwo odpowiednich kandydatek na żonę. Nie jestem wybredny. Potrzebuję tylko damy, przy której będę czuł się komfortowo.
Gil parsknął śmiechem.
– Drogi przyjacielu, miłość nie jest komfortowa. Może dawać radość, ale łączy się także z bólem. – Zerknął na żonę. – Możesz mi wierzyć, to uczucie nie ma nic wspólnego z wygodą.
– W takim razie się nie zakocham – powiedział Ran. – Jestem za stary na takie głupstwa.
– W wieku dwudziestu ośmiu lat? – Deborah zachichotała. – To wspaniały wiek, żeby zakochać się bez pamięci!
– Może – odparł spokojnym tonem Ran. – Wątpię jednak, abym miał czas na tego typu historie. Zleciłem Chislettowi napisanie do zarządcy głównej siedziby lorda… to znaczy mojej głównej siedziby, Westley Priors w Oxfordshire, i powiadomienie go, że jestem teraz w Anglii i zamierzam przybyć do majątku za kilka tygodni. Z dokumentów, które zostawił mi wczoraj Chislett, dowiedziałem się, że posiadam również niewielki majątek w Devon, Beaumount Hall, blisko Travistock. Byłoby wielkim niedopatrzeniem nie odwiedzić go teraz, bo to niedaleko stąd.
– Niedaleko? – Gil uniósł brwi. – To sto czterdzieści mil, a podejrzewam, że drogi są w fatalnym stanie.
– Nie zamierzam korzystać z dróg – odparł Ran. – Przywykłem do morskich podróży. – Uśmiechnął się. – Joseph i ja mamy zarezerwowane miejsca na statku wypływającym jutro rano do Plymouth!
Pogoda sprzyjała Randolphowi i Josephowi w czasie morskiej podróży do Plymouth, gdzie najęli powóz, który miał ich zawieźć do Beaumount Hall. Ran z zainteresowaniem rozglądał się dokoła.
– Zapomniałem, jak wygląda tutejsza jesień – powiedział pod nosem. – Te wszystkie piękne kolory, zanim liście spadną z drzew. I jest tu bardzo zielono.
Zadowolony, poczuł, że wrócił do domu.
Tak jak przewidział wicehrabia, z dala od miast stan dróg pozostawiał wiele do życzenia. Poczuli wielką ulgę, kiedy po wielogodzinnej podróży powóz wjechał przez otwartą bramę do niewielkiego parku.
– Podjazd jest w dobrym stanie jak na posiadłość nieużywaną co najmniej od roku – rzekł Ran. – Miejmy nadzieję, że to samo będę mógł powiedzieć o domu. Chislett twierdził, że mieszka tu kilkoro służących. Jak nazywa się tutejszy ochmistrz? Aha, Meavy. A jego żona jest gospodynią.
– Wciąż uważam, że powinniśmy byli uprzedzić ich o naszym przyjeździe – mruknął Joseph.
– Bez przesady.
– Inaczej będzie pan śpiewał, jeśli nie będą mogli nas przyjąć i trzeba będzie szukać kwatery w Tavistock.
– Wątpię, by do tego doszło. Poza tym nie raz spaliśmy pod gołym niebem.
– Owszem, ale to było po drugiej stronie świata.
Ran roześmiał się i wychylił z powozu, by jak najszybciej ujrzeć Beaumount Hall. Nie rozczarował się. Za zakrętem, w złocistym świetle zachodzącego słońca pojawił się okazały trzypiętrowy budynek.
Wzniesiony z czerwonej cegły, z tynkowanymi pilastrami i bogato rzeźbionymi drzwiami prezentował się imponująco. Randolph uśmiechnął się.
– Możesz być spokojny, Josephie! Dach wygląda solidnie, więc w najgorszym razie będziemy dziś spać na podłodze. – Powóz zatrzymał się przed niskimi stopniami. Ran szybko włożył kapelusz. – Chodźmy. Zobaczmy, jak Meavy zareaguje na nasze przybycie.
Kiedy zostali wprowadzeni do domu, ochmistrz lekko się zdziwił na widok nowego lorda, jednak nie przeżył szoku, jak spodziewał się Randolph. Joseph podał Meavy’emu list polecający od Chisletta, by rozwiać wszelkie wątpliwości, lecz ochmistrz ledwie nań spojrzał.
– Witam, milordzie – powiedział. – Żałuję, że nie otrzymaliśmy wcześniej wiadomości o pańskim przyjeździe.
– Nie było czasu – odparł Ran, podając mu kapelusz i płaszcz. – Jeśli w domu jest jakieś jedzenie, proszę przynieść je do salonu.
– Tak, milordzie. A co podać do picia?
– Wątpię, żebyście mieli kawę.
– Co też pan mówi… Oczywiście, że mamy kawę, milordzie. I herbatę.
– W takim razie proszę o dzbanek kawy. – Spojrzał na Josepha. – Pójdziesz ze mną.
Kamerdyner odezwał się, dopiero gdy Meavy, wprowadziwszy ich do salonu, zamknął za sobą drzwi.
– Zdziwią się, że spożywa pan posiłek w towarzystwie służącego, milordzie.
– Będą musieli się przyzwyczaić. Poza tym nie jesteś moim służącym, tylko adiutantem. Otrzymałeś awans. – Opadł na fotel przed marmurowym kominkiem, w którym wesoło płonął ogień. – Później będę musiał się dowiedzieć, czumu palą w kominku pod nieobecność mieszkańców, ale na razie jestem z tego bardzo zadowolony.
– Tak – odparł Joseph sadowiąc się w krześle. – Mimo wszystko wydaje mi się to dziwne. Służący w liberii i ogień w kominku, chociaż nikt nie wiedział o pańskim przyjeździe.
– Może od czasu do czasu rozpalają ogień, żeby nie wdała się wilgoć… – Ran urwał, gdyż do środka wszedł Meavy z tacą, na której znajdowały się kieliszki i karafka. Za nim do pokoju wkroczyła pulchna kobieta w białym fartuchu, z siwymi włosami okrytymi koronkowym czepkiem. Przedstawiła się jako pani Meavy, gospodyni.
– Kawa zaraz będzie gotowa, milordzie, ale pomyślałam, że może zechce pan napić się wina. – Postawiła tacę z herbatnikami i biszkoptami na stoliku i dodała: – Gdybym wiedziała, że pan przyjedzie, przygotowałabym obiad, ale w sytuacji gdy jaśnie pani spędza dzień poza domem, mam tylko zapiekankę z bekonem i jajkami…
– Chwileczkę. – Ran uniósł dłoń, by przerwać gospodyni. – Jaśnie pani?
Starsza kobieta zamrugała, zdziwiona.
–Tak, milordzie. Hrabina.
– Hrabina? To wdowa po poprzednim lordzie tutaj mieszka?
Zaklął pod nosem. Nie wziął pod uwagę takiej możliwości. Jak Chislett mógł go nie uprzedzić?
Gospodyni zaśmiała się rubasznie.
– Ależ nie, milordzie. Oczywiście mam na myśli pańską żonę.
Randolph udał, że nie słyszy, jak Joseph się krztusi. Z najwyższym trudem zmusił się do opanowania.
– Ach, tak. Lady Westray – powiedział, nie zdradzając się nawet mrugnięciem powieki. – Powiedziała pani, że wyjechała?
– Tak, milordzie. Rano udała się do Meon House na przejażdżkę z lady Meon, zamierzała zjeść tam obiad i zostać na noc.
– Naprawdę? – Nagle zachciało mu się śmiać. Spojrzał na Josepha, wciąż czerwonego na twarzy od kaszlu. – W takim razie zaraz po posiłku się tam udamy. Proszę przynieść nam tę zapiekankę, pani Meavy, a potem, Josephie, rozpakujesz nasz bagaż i przygotujesz mój frak!
Ran z zadowoleniem przyjrzał się swemu odbiciu w dużym lustrze. Skrzywił się, widząc w kufrze obstalowany przez Gilmortonów czarny frak ze złotymi guzikami z herbem Westrayów, jednak teraz kiwnął głową na znak aprobaty.
– Deb i Gil spisali się lepiej, niż myślałem – oznajmił. – Frak, bryczesy, koszula z delikatnego płótna, nawet buty! Pomyśleli o wszystkim, co trzeba, by przekonać wątpiących, że naprawdę jestem nowym lordem.
Stał w sypialni, w której szybko rozpalono w kominku. Joseph delikatnie czyścił szczoteczką nowy kapelusz dopełniający stroju. W pewnej chwili spojrzał z zatroskaniem na swego pana.
– Milordzie, kim może być ta tajemnicza dama udająca pańską żonę? – zapytał cicho. – Zadałem kilka pytań, oczywiście bardzo dyskretnie, ale wszyscy służący powiedzieli mi tylko, że przyjechała dwa tygodnie temu z pokojówką. Opowiadała jakąś bajeczkę, że podobno wyjechał pan w interesach na drugi koniec Anglii.
– I oni w to uwierzyli? – Randolph wpiął brylantową spinkę w fałdy śnieżnobiałego fularu.
– A czemu mieliby nie uwierzyć? – Joseph rozłożył ręce. – Słyszeli, że odnaleziono nowego lorda, który został wezwany, by objąć posiadłość. Nic więcej.
– Nakazałem Chislettowi daleko idącą dyskrecję – rzekł Ran. – A ta pokojówka, jedyna osoba, która mogłaby nam powiedzieć, co się tutaj dzieje, pojechała ze swoją panią do Meon House. – Sięgnął po kapelusz i nasadził go pod zawadiackim kątem na głowę. – Zapowiada się interesujący wieczór.
– Może powinienem z panem pojechać, milordzie. Na wypadek jakichś kłopotów.
– Nie sądzę, abym potrzebował twojej pomocy, przyjacielu. Zostań tutaj i sprawdź, czy dobrze przewietrzono pościel. Wszystko przygotowywano w wielkim pośpiechu, a ja nie chcę złapać jakiegoś paskudnego przeziębienia.
– Po tym, co przeszliśmy, mokre prześcieradło panu nie zaszkodzi, milordzie – burknął Joseph, otwierając drzwi przed wychodzącym Randolphem.
Meon House był oddalony o kilka mil od Beaumount Hall, jednak stangret Randolpha nie znał okolicy i skręcił w niewłaściwą drogę. Gdy dojechali na miejsce, dochodziła już dwudziesta pierwsza. Wszystkie okna były rzęsiście oświetlone, a liczne powozy stojące przed domem dowodziły, że w środku odbywa się impreza znacznie huczniejsza niż zwykła kolacja.
Zaczęło padać; Ran szybko podbiegł do drzwi, które otworzył służący. W kominku w holu trzaskał ogień, a z pokoi dobiegały ożywione głosy. Lokaj sprawiał wrażenie zdezorientowanego, gdy Ran podał mu swoje nazwisko, jednak dama przechodząca przez hol przystanęła i po chwili do nich podeszła. Z gestu, jakim odprawiła sługę, Ran wywnioskował, że ma przed sobą lady Meon. Dama dobiegała już czterdziestki, lecz mimo to wciąż prezentowała wspaniałą figurę, a świetnie skrojona suknia ze złocistego atłasu i błyszczące, wysoko upięte ciemne kędziory dodawały jej powabu. Ran uznał, że dama jest bardzo atrakcyjna i doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
– Lord Westray, co za niespodzianka. – Uszminkowane na czerwono wargi rozciągnęły się w uśmiechu, a wyraz uznania w ciemnych oczach dowodził, że nowo przybyły przypadł lady Meon do gustu.
– Tak, jestem Westray. – Odwzajemnił uśmiech. – Proszę mi wybaczyć, że przybyłem bez zapowiedzi, jednak właśnie przyjechałem do Beaumount i dowiedziałem się, że moja żona jest tutaj. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w kolacji?
Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń i skłonił się, bojąc się, czy ten gest nie zostanie uznany za niedzisiejszy. Ku jego uldze, dama rozpromieniła się.
– Nie, nie, skończyliśmy już posiłek i goście przeszli do salonu. Zaprowadzę pana. – Niespodziewanie przystanęła. – A czy jadł pan kolację, lordzie Westray? Jeśli nie, możemy…
– Jadłem w Beaumount, dziękuję.
– Ach, dobrze. – Wsunęła rękę pod jego ramię. – W takim razie chodźmy, milordzie. Muszę jednak pana ostrzec, że to tylko małe przyjęcie, zaledwie kilka rodzin z sąsiedztwa. W tym odludnym miejscu trudno jest znaleźć odpowiednie towarzystwo. Lady Westray zapragnęła poznać sąsiadów, więc postanowiłam jej to ułatwić. Boże, ależ się ucieszy na pański widok!
– Z pewnością to ja będę bardziej rad, że ją widzę – powiedział pod nosem Ran.
W towarzystwie gospodyni przyjęcia udał się do eleganckiego salonu mieniącego się światłem z żyrandoli i blaskiem klejnotów na szyjach dam. Jeśli nawet przyjęcie można było uznać za niewielkie, to zaproszeni goście z pewnością potraktowali je jako ważne wydarzenie.
W pokoju znajdowało się zaledwie kilkanaście osób, lecz poziom hałasu wskazywał, że goście nie skąpili sobie wina. Dwie stateczne matrony przysiadły na sofie w pobliżu kominka i prowadziły rozmowę, a jakiś starszawy dżentelmen drzemał w fotelu. Pozostali zgromadzili się w pobliżu wykusza okiennego. Lady Meon poprowadziła Rana w ich stronę. Grupkę tworzyły trzy panie i sześciu panów, wyraźnie zainteresowanych damą stojącą tyłem do sali. Rozmawiała o czymś z takim ożywieniem, że połyskliwe spódnice jej czerwonej jedwabnej sukni falowały.
Ran przyglądał się jej z uwagą. Nawet z tyłu wydała mu się atrakcyjna. Miała doskonałą figurę, a jej mlecznobiałe ramiona wdzięcznie wznosiły się nad głębokim dekoltem. Zgrabną szyję zdobiła brylantowa kolia; jasne, wysoko upięte loki lśniły przy każdym ruchu jak złote suwereny prosto z mennicy.
Ran popatrzył na dwie inne kobiety, starsze wiekiem i siwowłose. Z pewnością to nie one podawały się za jego żonę. Zacisnął wargi i poczuł miły dreszcz podniecenia. Czyżby ta dama w czerwonej sukni była…
Lady Meon delikatnie dotknęła rękawa czerwonej sukni.
– Lady Westray, nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, przynosząc dobrą nowinę. Oto pani mąż, przyjechał dziś wieczorem do Devon.
Dama odwróciła się gwałtownie, a Ranowi serce zabiło żywiej na widok jej rozkosznego uśmiechu. Uśmiech zbladł, gdy zdziwiona, cicho krzyknęła. Spojrzała na Randolpha, a w jej szmaragdowozielonych oczach pojawił się strach. Ran uśmiechnął się szeroko.
– O, kochanie, chyba cię zaskoczyłem.
Ujął jej dłoń, jednak zanim zdołał zacisnąć palce, dama zemdlała.
Ran nie wahał się ani przez chwilę. Uniósł ją szybko.
Jedna z matron wybuchła śmiechem.
– No, teraz nikt nie może powiedzieć, że nie przeżyła zaskoczenia. Biedactwo… Proszę ją zanieść w jakieś spokojne miejsce, milordzie, żeby mogła dojść do siebie. My cierpliwie poczekamy, aż pan się nam przedstawi.
– Tak, tak, tędy – krzyknęła lady Meon, wyprowadzając Rana z salonu. – Tu, w tym korytarzu, jest mały pokoik. O, tutaj. – Otworzyła drzwi; Ran wszedł do wygodnego saloniku, w którym płonęły świece, a w kominku palił się ogień. – Proszę ją położyć na sofie, milordzie. Zaraz poślę po jej pokojówkę.
– Nie ma takiej potrzeby. – Ran delikatnie umieścił damę na sofie i przysiadł obok na krawędzi. – Ja się nią zajmę.
– Ach, oczywiście. Któż zaopiekuje się nią lepiej niż mąż?
Pani domu z uznaniem patrzyła, jak Randolph rozciera drobne dłonie dziewczyny, chcąc je ogrzać. Uśmiechnął się.
– Nie ma powodu do niepokoju, lady Meon. Jej puls wraca już do normy. Proszę wrócić do gości i zapewnić ich, że milady tylko zemdlała. Niedługo dołączymy do państwa.
– Dobrze, milordzie. Zostawię pana, by mógł pan w spokoju zaopiekować się żoną. Widzę, że się porusza. To dobrze. Ale proszę zadzwonić, gdyby pan czegoś potrzebował.
Lady Meon wyszła, zostawiając Randolpha sam na sam z damą.
Arabella ocknęła się z omdlenia, jednak pozostawała nieruchoma w obawie, że ból za oczami się nasili, gdy tylko je otworzy. Ktoś rozcierał jej ręce; usłyszała też głęboki głos, w którym pobrzmiewała nuta rozbawienia.
– Spokojnie, milady. Jest pani bezpieczna.
Bezpieczna! Serce zaczęło walić jej w piersi, gdy powróciła pamięć. Gościła w Meon House i zabawiała nowych znajomych jakąś opowieścią. Potem lady Meon oznajmiła, że przybył mąż. Nie zdążyła sobie uświadomić, że George już nie żyje. Szybko się odwróciła i ujrzała przed sobą twarz nieznajomego. To był okrutny cios. Przeżyła tak wielki szok i rozczarowanie, że straciła przytomność, teraz jednak była w pełni świadoma i zdawała sobie sprawę, że znalazła się w tarapatach.
Ból głowy mijał; powoli uniosła powieki. Nieznajomy wciąż przy niej był; trzymał jej ręce w mocnym uścisku. Nie przypominał George’a. Był starszy i miał blond, nie brązowe włosy, jaśniejsze od jej własnych, a poza tym, w przeciwieństwie do George’a z ostatnich miesięcy życia, emanował zdrowiem i energią.
Uśmiechnął się i poczuła ochotę, by odwzajemnić ten uśmiech, by dalej leżeć nieruchomo i cieszyć się jego troskliwością. Szybko zamknęła oczy. Boże, co też ona sobie wyobraża!
– Jesteśmy tu sami – powiedział. – Nie musi pani niczego udawać.
– Nie udawałam omdlenia – burknęła, powili siadając. – Kim pan jest?
– Jestem Westray – odparł. – Ale przejdźmy do rzeczy. Kim pani jest?
Przygryzła wargę. Był ubrany zgodnie z wymogami najnowszej mody i miał brylantową szpilkę wpiętą w fular, nosił też złoty sygnet. Czy mógł być nowym lordem? Był zatem przestępcą. Podobno został ułaskawiony, zresztą ludzi deportowano nawet za drobne przestępstwa, takie jak kradzież tkaniny, jednak…
Przyjrzała się jego gęstym włosom, skórze o kolorze charakterystycznym dla kogoś, kto spędza dużo czasu na powietrzu… albo ma za sobą długą morską podróż.
– Słucham – odezwał się, gdy milczała. –Przecież wie pani, że podawanie się za inną osobę jest przestępstwem. Uważam, że należy mi się wyjaśnienie. Zacznijmy od pani nazwiska.
Spojrzała na niego buntowniczo. Chciała powiedzieć, że to on jest przestępcą i czytała o nim w gazetach. Gdy cierpliwie czekał na odpowiedź, jej buńczuczny nastrój zaczął mijać. Nie wyglądał na złoczyńcę. Jednak sam fakt ułaskawienia nie oznaczał jeszcze, że mogła mu zaufać.
Wydawał się odprężony, a nawet rozbawiony, jednak wyczuwała w nim determinację. Wiedziała, że zadowoli go jedynie prawda. Nie miała wyboru.
– Nazywam się Arabella Roffey.
– Proszę mówić dalej.
W jego niebieskozielonych oczach nie było wrogości. Pod wpływem impulsu powiedziała szybko:
– Musiałam tu przyjechać. To jest bardzo ważne. Błagam, proszę mnie nie wydać!
Przesunęła się na brzeg sofy, bojąc się, że kiedy wstanie, ugną się pod nią nogi. Patrzył na nią z rękami złożonymi na piersiach i uśmiechał się. Pomyślała, że jest to uśmiech kota obserwującego mysz.
– To bardzo intrygujące – powiedział pogodnym tonem. – Najlepiej będzie, jeśli mi to pani wyjaśni.
– Ja… –Złożyła dłonie i zacisnęła tak mocno, że aż zbielały jej kostki. – Próbuję odkryć, kto zabił mojego męża.