Tygiel dusz - ebook
Tygiel dusz - ebook
W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy - pradawne zło czai się w mroku czekając na moment odrodzenia. A absolutne zło wykorzenić można tylko w sposób absolutny. W tej walce nie będzie zwycięzców, będą tylko konieczne ofiary.
Mnisi uratowali małego Caldana od niechybnej śmierci, która czekałaby sierotę na ulicach miasta. Dali mu kilkanaście lat spokoju, możliwość nauki i jakąkolwiek szansę na godne życie. Wszystko zmienił niefortunny pojedynek. W ciągu jednej nocy Caldan stracił wszystko, co znał i dowiedział się o sobie rzeczy, które muszą pchnąć go na zupełnie nową ścieżkę. Ścieżkę pełną niebezpieczeństw i pułapek, groźnych nawet dla obytego w świecie intryganta. Dla nieznającego świata dzieciaka z klasztoru nowa wiedza może być wyrokiem śmierci. Przeszłość prędzej czy później dogania każdego. Ale wszak dojrzewamy, mierząc się z tym, co przynosi nam życie. Caldan zaczął dojrzewać. Szybko i boleśnie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-749-1 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czuł przez materiał koszuli chropowatą fakturę kory. Trzydzieści jardów od niego leżały wciąż jeszcze nieostygłe zwłoki. Trup wyciągał rękę do noża, który zapodział się w ściółce. Coś było nie tak z fetorem, który bił od nieboszczyka. Uwagę zwracał też jego osobliwy wygląd. Ciało robiło wrażenie zbitego, gęstszego niż normalnie.
Aldrich stał z zamkniętymi oczami, prawie nie oddychając. Nasłuchiwał i czekał. Otaczała go cisza.
Delikatny powiew wiatru przyniósł z pobliskiego sadu wątły zapach jabłkowego kwiecia i chłodną wilgoć nadciągającej burzy. Zaszeleściły poruszone tchnieniem wiatru liście.
Wyjrzał zza drzewa. Tamten chyba był sam. Aldrich odetchnął z ulgą. Albo głupi, albo zbyt pewny siebie. Raczej to drugie.
Wytarł ostrze o płaszcz zabitego, wciąż rozglądając się czujnie, a potem schował miecz do pochwy i pobiegł tam, gdzie zostawił żonę i córkę.
Wypatrzył je, zanim one zauważyły jego. Zagwizdał półgłosem i Iselle zwróciła ku niemu głowę. Pomachała z widoczną ulgą. Podbiegły do niego.
– Nadal będą podążać naszym śladem – powiedziała – a moje rzemyśliwo nie wytrzyma długo. Jeśli spadnie deszcz, wszystko na nic.
Nerissa uczepiła się jej ramienia i niemal zawisła na nim, wykończona. Wsparła głowę na matczynym brzuchu, a Iselle pogłaskała ją po włosach.
Aldrich z rozpaczą dostrzegł, że źle znoszą trudy ucieczki. Znacznie gorzej od niego, bo nie miały jego umiejętności. Przez ostatnie dni ich nie oszczędzał. Kurz drogi oblepiał ich buty i spodnie, z umorusanych twarzy wyglądały zobojętniałe oczy. Efekt trzydniowego marszu.
Iselle westchnęła i zerknęła na ścieżkę wiodącą do biegnącego nad rzeczką, porośniętego mchem kamiennego mostu. Niebo nad horyzontem zaczęło już szarzeć. Bezwiednie wsparła się na ramieniu Nerissy, wzbudzając mamrotliwy protest córki. Oprzytomniała i wyprostowała się.
– Cierpliwości – powiedział Aldrich, węsząc w powietrzu. Wiatr niósł woń potu i niemytych ciał. Wiedział, że Iselle i Nerissa nie miały tak czułego powonienia. Wiedział też, że wiele rozstrzygnie się, jeszcze zanim spadnie deszcz.
Ten dzień źle się zaczął i stawał się coraz gorszy. Gdyby tylko Aldrich nie uparł się, żeby przez wzgląd na żonę i córkę przenocować w gospodzie. To był błąd, który drogo ich kosztował. Nocą skradziono im konie. Owszem, chciał dla rodziny schronienia i odpoczynku, ale przecież nie za cenę życia.
Iselle puściła Nerissę i złożyła ręce, a potem wyszeptała kilka słów, które porwał ze sobą wiatr. Chwilę później spomiędzy drzew wyłonił się niewielki kształt, frunąc chaotycznie niczym zagubiona pośród nocy ćma. Owo coś wylądowało na złączonych w kształt koszyczka dłoniach Iselle. Papierowe skrzydła znieruchomiały. Ciemnozielona ważka wyglądała na pogniecioną i zmiętą, jakby miała za sobą forsowny lot.
Aldricha zawsze zdumiewały rzemyślnicze umiejętności żony. Potrafiła spleść złożony czar, nanosząc tylko kilka drobnych run na kartkę.
Gestem kazał żonie i córce iść za sobą, a one usłuchały, choć ich ręce i nogi zaczynały drętwieć w chłodzie nadchodzącej nocy. Gdy cała trójka znalazła się na środku mostu, Aldrich wsparł dłoń na rękojeści miecza.
– Idźcie do lasu. Nie zatrzymujcie się. Znajdę was później.
– Czemu nie idziesz z nami? Co ty chcesz...? – spytała Iselle.
Aldrichowi ścisnęło się serce. Bał się, że żona już domyśliła się, co zamierza zrobić, i że ogarnia ją przerażenie. Nigdy nie wątpił w swoje umiejętności, lecz nie miał pewności, na ile zdąży z nich skorzystać w obliczu wielkiego, być może nieprzewidywalnego zagrożenia.
– Skoro podążają naszym śladem, nie minie wiele czasu, kiedy nas dopadną. – Sam Aldrich może dałby radę, ale Iselle i Nerissie brakowało wytrzymałości, którą on zyskał przez wieloletni trening. – Wiesz, że muszę to zrobić. Muszę spróbować ich zatrzymać. Wiesz, co się stanie, jeśli talizmany wpadną w ich łapy. Postarajcie się przedrzeć przez las. Twoje rzemyśliwo pomoże ci uniknąć wykrycia. – Wskazał gestem papierową ważkę.
– Nie! Musimy trzymać się razem. Czarami będę trzymać ich na odległość. Zgubimy ich w dziczy. Na pewno się uda!
Aldrich pokręcił przecząco głową. Czas wreszcie stawić im czoła. Jeśli spowolni pogoń, kupi żonie i córce dość czasu, by miały szanse ujść z życiem. Miał już dość uciekania. Niech choć na chwilę zwierzyna stanie się łowcą. Pchnięciem popędził Iselle i Nerissę do biegu.
– Uciekajcie, szybko! Spowolnię ich, może nawet pozabijam, ale wy musicie się spieszyć.
Do oczu Iselle nabiegły łzy. Prędko otarła je wierzchem dłoni.
– Ani mi się waż u... – wydyszała z mozołem. – Wróć do mnie... Wróć do nas.
– Wrócę. Obiecuję. – Aldrich złożył długi pocałunek na czole córki, a potem zamknął żonę w mocnym uścisku. Czuł na ustach jej słone łzy. W końcu wbrew sobie wypuścił Iselle z objęć, a ona wzięła Nerissę za rękę.
– Niech przodkowie cię strzegą – powiedziała.
– I was. A teraz uciekajcie.
Patrzył, jak przechodzą na drugą stronę rzeki, jak idą ścieżką do lasu. Gdy dotarły do linii drzew, Iselle zatrzymała się i zerknęła przez ramię. Wyjęła rzemyśliwo z kieszeni i rzuciła na wiatr. Ważka zatrzepotała w powietrzu nad jej głową. Kobieta machnęła ręką, a wtedy ważka wróciła do mostu i przycupnęła na zwieszającym się nad rzeką drzewie.
Aldrich zdjął płaszcz i odrzucił go na bok, by nie przeszkadzał. Dobył miecza i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na środku mostu, twarzą do kierunku, z którego nadchodziła pogoń. Głowica i jelec broni były wysłużone, ale ostrze wciąż trzymało się mocno. Dzięki temu mieczowi wyszedł cało z niejednej walki i przeżył niejedną bitwę. Od jelca do jednej trzeciej długości klingi biegł wyryty w metalu ciąg run. Bez nich broń byłaby tylko znakomita, lecz to one czyniły ją potężną i unikatową. Zamknął oczy i otworzył się na noc, żeby się uspokoić i oczyścić umysł z chaotycznych myśli.
Czas płynął, a gdy księżyc przebił się przez pokrywę chmur, na polnej drodze zamajaczył w oddali cień, a potem kolejny.
Aldrich otworzył oczy. Czterdzieści jardów od niego stał potężnie zbudowany mężczyzna w ciemnoszarym odzieniu. Wiatr szarpał jego płaszcz i burzył włosy. Tak jak pierwszy przeciwnik, którego Aldrich powalił, ten także wydawał się bardziej... zwarty, bardziej lity.
– Pozdrowienia – zawołał obcy. – Widzę, że puściłeś obie damy przodem. Nieważne. Na pewno nie uciekły daleko. Dogonimy je później.
Od rosnącego przy drodze drzewa oderwał się cień i zestalił w kolejnego zwartego mężczyznę, który stanął za plecami pierwszego.
Pięciu. Mam nadzieję, bo jeśli więcej... – pomyślał Aldrich. Zaraz odpędził tę myśl. Nie mógł jej znieść.
Do dwóch mężczyzn przed mostem dołączyła kobieta. Z zaległych pod drzewami cieni wyłaniały się inne postacie. Banda rozrosła się do trzynaściorga ludzi, którzy utworzyli półokrąg wokół dowódcy. A jeszcze kolejni wciąż kryli się w lesie – zaledwie majaczące w półmroku sylwetki – ich obecność zdradzało jedynie dzwonienie metalu i skrzypienie wyprawionej skóry.
Aldrich odetchnął głęboko i osiągnął stan wewnętrznego spokoju, a wówczas nocny krajobraz wyostrzył się i wyklarował przed jego zmysłami.
Przez całe życie podążał Drogą Miecza i obawiał się tylko jednego – śmierci poprzedzonej porażką. Jego mistrz często mawiał, że jeśli człowiek ma pewną rękę i silnego ducha, to porażka nie wchodzi w rachubę. W teorii miał rację, lecz niestety, życie miewało przykry zwyczaj zwracania się przeciwko człowiekowi i kopania go w tyłek.
Jeśli przyjmiesz śmierć z otwartymi ramionami, to nie przegrasz. Aldrich nigdy nie lękał się kostuchy... tylko tego, że okaże się nie dość dobry.
Wstał, uniósł miecz, przyjmując pozycję obronną. Raz jeszcze zaczerpnął tchu i wypuścił powietrze przez nos, jednocząc się z duchem.
– Nie ma potrzeby uciekać się do przemocy – rzekł przywódca. – Ty jesteś jeden, a nas wielu. Przegrasz to starcie. Księżyc nie daje zbyt wiele światła. Zabijesz jednego, może dwoje z nas. A co potem? Masz jedno życie, a tak nim szastasz.
Gdy mówił, jego podwładni poruszyli się w półmroku, dobywając mieczy, gotowi na rozkaz wkroczyć na most.
On nic nie rozumie, pomyślał Aldrich. Że niby jest zbyt ciemno na walkę? Po całej tej pogoni powinni się byli zorientować, że dla mnie to żadna przeszkoda. Słono zapłacą za ten błąd.
– Jeśli ktoś tu szasta życiem, to raczej nie ja – odkrzyknął Aldrich, tak by wszyscy słyszeli. – Nie mogę pozwolić wam przejść. Przyrzekłem bronić ich własnym życiem. Jeśli mam dziś umrzeć, niech tak będzie. Na pewno wszyscy chcielibyście ujrzeć wschód słońca, lecz wiedzcie, że jeśli skrzyżujecie ze mną miecze, na pewno ktoś go nie ujrzy. Na waszym miejscu czym prędzej podwinąłbym ogon i zmykał stąd w pośpiechu.
Dowódca obnażył zęby w uśmiechu.
– Zabić go – rzucił w ciemność, a jego ludzie ruszyli naprzód, mijając go w drodze na most.
Aldrich w okamgnieniu skrócił dystans, szybciej, niż potrafiłby tego dokonać zwykły człowiek. Jego klinga zmieniła się w rozmazaną stalową plamę, poruszała się prędko i płynnie, jakby żyła własnym życiem. Aldrich przebił się przez gardę przysadzistego napastnika i gładkim cięciem rozorał mu gardło, natychmiast przechodząc do drugiego, nim ten zdążył się zorientować, co się dzieje.
Dowódca zaklął w jakimś chropawym narzeczu, którego Aldrich nie rozpoznał, ale treść była jasna – zorientował się, z kim ma do czynienia. Aldrich zrobił zwód w lewo, a potem w prawo, po czym ciął następnego draba w ramię. Klinga z sykiem przejechała po kości.
Dźwięk jeszcze nie przebrzmiał, a ostrze miecza tkwiło już w piersi kolejnego zbira, a potem wysunęło się z niej z oślizłym mlaśnięciem, nim przyskoczyli następni przeciwnicy. Przewidywania Aldricha okazały się słuszne – wąska gardziel mostu skutecznie ograniczała napastnikom pole manewru. Mogli atakować go najwyżej po troje naraz.
Głupcy. Nie ma czasu na pchnięcia. Tnij, siecz, rąb.
Ostrze wirowało w dzikim tańcu, trzymając na dystans trzech wrogów. Aldrich szukał luki w ich gardach, jakiegoś mankamentu ich stylu walki, który mógłby wykorzystać.
Mam – rozbłysło mu w głowie i rzucił się naprzód.
Ostrza zderzyły się ze sobą, aż posypały się skry. Jeden przeciwnik cofnął się o krok, jakby chciał zrezygnować z dalszej walki, lecz w następnej chwili wyprowadził zdradliwy cios. Aldrich umknął przed rozpędzonym ostrzem, i dał nura przed siebie, poruszając się płynnie jak woda, a każdy z wyprowadzonych przez niego ciosów dobiegł celu. Uderzenie serca później dwóch kolejnych napastników leżało już na ziemi. Ciął w prawo i w lewo, nie dając przeciwnikom sposobności na przejęcie inicjatywy, usiłując ścisnąć ich razem, tak by weszli sobie wzajemnie w pole rażenia.
Ostry ból i fala ciepłej wilgoci uświadomiły mu, że dostał po żebrach. Dobrzy byli, ale Aldrich wiedział, że jego duch jest silniejszy...
Zawirował jak w tańcu, mknąc naprzód, zastawił dolną kwartę, skąd jak przewidział, wystrzeli w jego stronę miecz napastnika. Ten z prawej zatoczył ostrzem łuk i rąbnął od góry, ale Aldrich w porę zasłonił się mieczem. Błyskawicznie wyprowadził kontratak i jego klinga zagłębiła się w miejscu pomiędzy szyją i ramieniem przeciwnika. Bezwładny trup zwalił się na most.
Wtem Aldrich poczuł, że któryś z przeciwników trafił go w udo. Zachłysnął się powietrzem, rażony potwornym bólem, i docisnął dłoń do rany, żeby choć trochę zatamować krwawienie, ale w tej samej chwili przeciwnicy natarli na niego jednocześnie. Miecz zaciążył mu w dłoni, Aldrich nie zdołał zatrzymać cięcia słabą paradą i ostrze wroga zatopiło się w jego ramieniu aż po kość. Ignorując ból, odbił miecz ciosem na odlew, i wówczas kolejna klinga drasnęła go w głowę.
Uderzał na oślep, ciął jednego zbira ukośnie przez twarz, po czym rzucił się na kolejnych, nie zawracając już sobie głowy obroną. Rozpłatał jednemu ramię, naznaczając je paskudną raną od nadgarstka do łokcia, a potem pchnięciem od dołu przebił drugiemu żuchwę, zagłębiając klingę w jego czaszce.
Wtedy szerokie cięcie z boku rozerżnęło Aldrichowi brzuch. Poczuł lodowate zimno, a z rany rozlała się po ciele paraliżująca drętwota. Czuł, że słabnie.
Opadł na kolano, miecz wysunął mu się z dłoni. Z każdym oddechem odpryski szkła szarpały mu płuca. Oparł rękę na ziemi, by złapać równowagę, a potem podniósł wzrok i jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem podchodzącego do niego dowódcy.
Wybaczcie mi. Zawiodłem was obie.
Błysnęła stal.
Iselle zachwiała się, gdy wstrząsnął nią szloch. Gdyby nie potrzeba zatroszczenia się o Nerissę, nie zdołałaby powstrzymać fali rozpaczy. Łzy wypłynęły jej spod powiek, kreśląc umorusaną twarz jasnymi smugami.
– Mamo, co się stało? – Głos Nerissy był coraz bardziej podobny do szeptu.
Iselle podzieliła swoją świadomość – jedna jej połowa miała skupić się na ucieczce, a druga na spoglądaniu oczami papierowej ważki. Jeszcze na moment zebrała rozproszoną uwagę, by odpowiedzieć córce.
– Nic, kochanie. To... to nic. No, biegniemy.
Ponownie sięgnęła zmysłami do swojego rzemyśliwa. Raz jeszcze ujrzała przed sobą most, u którego zebrali się prześladowcy. Barczysty, śniady mężczyzna o jastrzębim nosie, z pewnością przywódca bandy, trącił butem nieruchome ciało Aldricha. Iselle zdusiła jęk. Mężczyzna pokręcił głową, patrząc na stos trupów wokół wojownika, który oddał życie, by ocalić swoją rodzinę. Dziesięciu zabitych i rannych.
– Dotknięty przez przodków – rzekł. – Wielka szkoda.
Pozostali przy życiu podkomendni zgromadzili się przy ciele Aldricha, z którego unosił się w chłodne powietrze obłok pary. Herszt sięgnął po jego miecz, ale wstrzymał dłoń i syknął, najwyraźniej czując moc, którą nasyciła broń Iselle. Wsunął but pod klingę i podrzucił broń kopnięciem. Miecz przeleciał nad kamienną balustradą mostu i zatonął w zimnej głębinie rzeki.
– Naprzód. Jeszcze kobieta i dziecko.
Na te słowa Iselle ściągnęła do siebie całą świadomość i wydała ważce serię rozkazów. Papierowy owad rozłożył skrzydła i wystrzelił w powietrze. Okrążył most, by zebrać potrzebne informacje. Zauważył karmazynowe aury napastników, a potem pomknął przez las, przelatując nad głowami dwóch mężczyzn, którzy wysforowali się na czoło pogoni.
Wiedząc, że nie ma wiele czasu, Iselle spróbowała popędzić córkę, ale Nerissa nie mogła już biec szybciej po nierównej leśnej ścieżynie. Korzenie rosnących ciasno drzew zdawały się wpełzać na nią jak węże chcące oplątać ich nogi. Iselle wzięła więc Nerissę na ręce i przycisnęła ją do ciała, biegnąc głębiej w knieję.
Przyćmione światło księżyca ledwie rozjaśniało mrok i tylko skręconej kostki brakowało im teraz do kompletu. Wbiegły na polanę, widząc przy linii lasu obłożoną kamieniami czarną łatę po ognisku. Iselle przystanęła, by złapać tchu, spychając uporczywą myśl o śmierci Aldricha na samo dno umysłu. Usiłowała wypatrzeć dalszy ciąg ścieżki po drugiej stronie polany. Drżała na całym ciele; z mozołem przełknęła ślinę, tłumiąc wzbierający w gardle szloch. Po kilku chwilach zebrała się w sobie i zwróciła się do córki:
– Nerisso, podejdź do mnie. Mamy kłopot. Na razie trzymaj się blisko mnie. Zaraz powiem ci, co musisz zrobić.
– Tak, mamo.
Ponownie zerwały się do biegu, lecz nie pokonały kilku jardów, gdy Iselle stanęła jak wryta. Na ścieżce po drugiej stronie polany stały dwie postacie. Nie poruszyły się, najwyraźniej zadowolone z tego, że Iselle nie próbuje uciekać. Wiedziała, że przedzieranie się przez las na ślepo nie jest dobrym pomysłem. Pogoń natychmiast by je dopędziła. Ze spokojem przeczącym burzy szalejącej w jej sercu zsunęła z ramion płaszcz i otuliła nim Nerissę, by uchronić ją przed chłodem nocy.
Córeczka była o wiele za młoda, by mierzyć się z tym wszystkim. Iselle uklękła i spojrzała jej w oczy, głaszcząc kciukiem policzek.
– Kiedy przyjdą źli ludzie, ja odwrócę ich uwagę, a ty wtedy biegnij ile sił w nogach. Zrobisz to dla mnie, Nerisso? – Zdjęła pierścienie z palców. Jeden z nich zalśnił srebrzyście w świetle księżyca. Drugi, matowy, wykonany z rzeźbionej kości, zdawał się bezwartościowy. Ściągnęła łańcuszek z szyi, nanizała nań oba pierścienie, a potem nałożyła Nerissie, by zaraz schować je pod ubraniem córki. – Pilnuj ich. Co by się nie działo, musisz ich bacznie pilnować.
– Dobrze, mamo. Mogę biec dalej, ale jestem już zmęczona...
– Nie martw się, malutka. Gdy nadejdzie właściwa chwila, na pewno pomkniesz prędko jak wiatr. Trzymaj się blisko mnie i pamiętaj, co ci powiedziałam. Gdy odwrócą wzrok, biegnij ścieżką ile tchu. Nie zatrzymuj się, nawet jak zobaczysz, że mnie z tobą nie ma. Dogonię cię później.
Iselle sięgnęła pod koszulę i wyjęła arkusz papieru. Był całkowicie czarny i pokryty maczkiem srebrzystych run, zapisanych w idealnie prostych linijkach. Każdy czarodziej, który przeszedł próby, potrafił stworzyć rzemyśliwo, które ona zaraz wykona. Było to ostatnie zadanie prób – a wręcz ostateczne, złowieszcza korona wieńcząca dzieło rzemyślnika. Z wprawą zaczęła składać arkusz zwinnymi palcami, mrucząc pod nosem.
Spomiędzy drzew wyłonili się kolejni prześladowcy. Wkroczyli na polanę i zaczęli otaczać ją i Nerissę. Iselle rozejrzała się gorączkowo, szukając drogi ucieczki, a potem zatrzymała wzrok na barczystym mężczyźnie, który przepchnął się naprzód i zrobił kilka kroków w jej stronę.
– A co my tu mamy? – zagadnął. – Zgubiłyście się może? Nie trzeba wam aby pomocy? Moi bracia i siostry oraz ja sam chętnie wam jej udzielimy.
Iselle zaschło w ustach.
– Nie, dziękujemy – odparła, wciąż składając papier.
– Trudno.
Powiedział „bracia i siostry”, odsłaniając przed Iselle prawdę. A więc to nie byli najemnicy, tylko ktoś o wiele groźniejszy, możliwe wręcz, że władający magicznymi mocami. Będzie więc musiała zużyć do rzemyślenia więcej energii, niż początkowo szacowała, a gdy magia pójdzie w ruch, może wyssać z niej zbyt wiele sił.
Oddech grzązł Iselle w gardle, ale zmusiła się, by odpowiedzieć.
– No dobrze, już dobrze. Macie nas. Weźcie pierścienie, ale nas puśćcie.
Wyciągnęła przed siebie dłoń, na której spoczywało małe papierowe pudełko. Srebrne runy połyskiwały na jego powierzchni.
Mężczyzna nie odrywał od pudełeczka ostrożnego spojrzenia.
– Kto wie, może uda nam się dojść do jakiegoś porozumienia... Pierścienie, ma się rozumieć, przyjmuję. Daj mi je.
– Weź je... i niechaj przodkowie przeklną cię na wieczność!
Iselle wyrzuciła pudełko wysoko w górę, a ono zawisło w powietrzu i zaczęło okręcać się wokół własnej osi. Blask księżyca ślizgał się po srebrnych znakach. Rzemyśliwo wirowało coraz szybciej, wydając przy tym upiorny świst. Wtem po polanie poniósł się huk i wokół pudełka zatańczyły języki ognia.
Na rozkaz herszta pozostali rzucili się do ataku. Pomknęli w kierunku Iselle z obnażonymi mieczami, zanosząc się wyciem.
Za późno.
Kobieta wrzasnęła, wyrzucając ręce nad głowę. Potężniejący wicher rozburzył jej włosy na wszystkie strony. Z dłoni Iselle strzeliła błyskawica, którą natychmiast wchłonęło wirujące pudełko. Czuła, jak ubywa jej sił, i po chwili nie miała już nic więcej do oddania.
Upadła na ziemię i podniosła wzrok na drżącą, półprzytomną ze strachu Nerissę.
Uciekaj, pomyślała rozpaczliwie, patrząc bezradnie na skamieniałą córkę, wbijając w nią wybałuszone oczy. Biegnij!
Wicher ustał tak nagle, jakby nigdy go nie było. Pudełko z hukiem rozprysło się w powietrzu. Nerissa zatchnęła się, gdy srebrna błyskawica przecięła polanę, skacząc od jednego napastnika do drugiego, paląc skórę i ścinając krew w czerniejących pod skórą żyłach. Fala przetoczyła się po polanie, wzbijając w powietrze chmury pyłu i obalając wszystkich na ziemię. Napastnicy wrzeszczeli i wyli potępieńczo, rażeni rozszczepionym piorunem. Miotali się w agonii, skręcali w cierpieniu, a z płonących ubrań i ciał buchał dym.
Zasłana stertami zniekształconych trupów polana pogrążyła się w bezruchu. Martwe ręce wciąż ściskały rękojeści mieczy.
Zapowiadający burzę wiatr poniósł swąd spalenizny ku rzece, wyciągnął ku niej rozedrgane łodygi dymu. Szloch rozwarł zaciśnięte usta Nerissy. Rozpacz w sercu niemal uniemożliwiała oddychanie. Dziewczynka schyliła się i dotknęła ramienia matki. Ta jednak pozostała nieruchoma.
– O nie...! Nie! Nie! Obudź się, błagam! Błagam...
Ciało matki przechyliło się i upadło, miażdżąc źdźbła spalonej trawy.
Nerissa rozejrzała się po polanie. Blask księżyca i cienie zmieniły to miejsce w scenę z koszmaru. Zdusiwszy kolejny szloch, przyłożyła dłoń do ust i zagryzła knykcie aż do krwi, usiłując powstrzymać krzyk.
Drugą ręką dotknęła ciała matki. Było gorące – o wiele za gorące – i Nerissa wiedziała, że została sama. Łzy pociekły jej po policzkach.
W jej uszach brzmiało echo matczynego głosu: „Biegnij!”. Ale była tak zmęczona, że bała się, że nogi nie będą chciały jej nieść. Jednak na samą myśl o odpoczynku wśród trupów zalała ją fala przerażenia, dodając sił. Pobiegła w stronę lasu i przecisnęła się przez krzewy dzikiej róży, nie zważając na ciernie drące jej odsłoniętą skórę. Tam przywarła do gruntu i znieruchomiała. Długo tak leżała, prawie nie oddychając i nie mogąc pomieścić w głowie tego, czego była przed chwilą świadkiem. A właściwie starając się nie dopuścić do świadomości faktu, że jej matki już nie było i nigdy nie będzie.
Złowiła kątem oka jakiś ruch i o mało nie krzyknęła. Jej serce załomotało dziko.
Potwory.
Stłumiła rodzący się w gardle szloch i zanurzyła głębiej w swojej kryjówce. Zapach mięsa zwabił na polanę stado wilków, które ostrożnie krążyły tuż przy linii drzew. Największy postąpił kilka kroków w kierunku jednego z ciał. Skradał się, ostrożnie stawiając łapy, prawie nie zostawiając śladów w pyle i popiele. Pochylił się, węsząc, niemal dotykał zwłok nosem, i wówczas zwęglona ręka zacisnęła się na jego gardzieli.
Nerissa pisnęła.
Wilk kłapał paszczą i warczał, ale ręka nie chciała go puścić. Wtedy uniosła się druga i wyrysowała na jego boku jakiś znak, a wilk oklapł i przestał się wyrywać. Symbol przypominał Nerissie runy, które jej mama nanosiła na swoje dzieła.
Reszta wilków wpatrywała się w poczerniałego trupa, który dźwignął się do siadu i oparł głowę o basiora, rysując na ziemi kolejny symbol. Nerissę omyła fala zimnego powietrza, a jej uszy wypełnił nieokreślony pomruk. Wilcze futro zafalowało, skóra napięła się i ciasno przywarła do kości. Powstały z martwych mężczyzna nabrał tchu, a następnie przystawił usta do wilczego pyska i wypuścił powietrze z płuc. Ciało zwierzęcia wróciło do początkowego kształtu. Pociemniała skóra truposza pokryła się siatką pęknięć, zaczęła odłazić płatami, ukazując kryjącą się pod spodem szarawą skorupę. Z jednego ramienia skóra zsunęła się, odsłaniając kości, te za chwilę opadły na ziemię i się rozsypały.
Skamlenie wilków poniosło się echem w noc. To, w co zmienił się przewodnik stada, drgnęło i zawyło, po czym zatoczyło się na lewo i opadło na ziemię. Po kilku chwilach widoczny między zębami wilka język poruszył się jak wilgotny robak, po czym zwierzę dźwignęło się na nogi i tak stało, nie przestając dygotać.
Gdy ruszyło ścieżką w kierunku mostu, pozostałe wilki rzuciły się ucztować na zwłokach. Nerissa zakryła uszy i zaszlochała, wciskając twarz w ziemię. Wciąż słyszała głos matki: „Biegnij!”.
Dziewczynka wyczołgała się z krzaków po przeciwnej stronie i puściła się biegiem w las. Pędziła, jakby wszystkie złe duchy przodków chciały rozszarpać ją na strzępy.Caldan zatrzymał się, ryjąc piętami w ziemi, i złożył mieczem środkową gardę. Strużki potu ściekały mu po plecach i dyszał ciężko po ostatniej wymianie ciosów. Usiłował nie zwracać uwagi na ból w ramieniu w miejscu, gdzie niewątpliwie już przed wschodem słońca pojawi się siniec. Zmrużył porażone słońcem oczy, nie odrywając wzroku od Amary.
Zauważył, że odkąd przebiła się przez jego zasłonę, uśmiech na jej twarzy tylko się poszerzył. Pozycja dziewczyny wskazywała na gotowość do kontynuowania walki; miecz trzymała wysoko, a ciało w stanie bezruchu. Obolałe ramię Caldana nie było dla niej powodem, by dawać mu fory. Wręcz przeciwnie.
Jest lepsza ode mnie, pomyślał. Tygodnie treningu, a niczego się nie nauczył.
– Jeszcze raz – powiedział, zmieniając gardę na niską, a potem ruszył na Amarę. Wykonał serię błyskawicznych cięć, które z łatwością sparowała. Caldan bezskutecznie próbował skłonić ją do opuszczenia miecza.
Raptem szerokim zamachem mocno odbiła jego klingę na bok i ponownie przebiła się przez gardę, wbijając czubek drewnianego miecza w pierś Caldana. Gdy chwilę później oberwał płazem po żebrach, warknął i opadł na kolano. Przyłożył rękę do gruntu, by nie upaść. Oddychał wolno i płytko, nie chcąc pogarszać bólu.
Mistrz Krige ruszył w ich kierunku. Wiatr szarpał łagodnie jego czarne szaty. Ręka mężczyzny spoczęła na ramieniu Caldana, a potem klepnęła go lekko w bok głowy. Chłopak skłonił się mistrzowi miecza, słuchając uważnie jego słów.
– Zawsze musisz poruszać się podług wzoru. W żadnym momencie ruchu nie wolno ci wykroczyć poza niego.
– Przepraszam – wydyszał Caldan. – Chyba mam dziś gorszy dzień.
Zarobił mocniejsze klepnięcie w skroń.
– Pozostaje mieć nadzieję, że będziesz miał lepszy podczas swojej pierwszej walki na poważnie, bo inaczej będzie twoim ostatnim. – Mistrz Krige przeniósł wzrok na Amarę. Dziewczyna stała oparta o miecz i nie przestawała się uśmiechać. Pot ściekał jej po twarzy i wsiąkał w koszulę treningową. – Wystarczy na dziś – zaordynował instruktor i machnięciem ręki pozwolił jej się oddalić. Dziewczyna zasalutowała drwiąco Caldanowi, a potem ruszyła niespiesznie do stojaka na broń, żeby włożyć miecz na puste miejsce.
Krige z gracją opadł na ziemię w siadzie skrzyżnym. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony.
– Co zrobiłeś źle? Lub, co ważniejsze, co ona zrobiła dobrze?
– Nie jestem... pewien – odparł Caldan. – Chciałem sprowadzić jej miecz ku ziemi, by nie mogła atakować, ale przebiła moją gardę i mnie trafiła. Nie umiem tego wytłumaczyć.
– Twój umysł nie był skupiony na pojedynku. Od początku próbowałeś ją pokonać, zmusić do obniżenia ostrza, żeby nie mogła go podnieść. Twój duch nie osiągnął gotowości do natarcia. Jest to droga, której nie może przejść przymuszony. I taka, w której powinno mu towarzyszyć także i ciało. Musisz doprowadzić do tego, aby twój duch i ciało stały się gotowe do ataku, aby natarcie wyniknęło bezpośrednio ze stanu, w jakim się znajdą. Ponieważ to nie nastąpiło, przeciwniczka z łatwością wykorzystywała luki między twoimi uderzeniami i w twojej gardzie, a jej miecz bez wysiłku naznaczał twoje ciało. Niech to będzie dla ciebie lekcja: aby wygrać, musisz uderzyć w przeciwnika ciałem i duchem zespolonymi w należytej harmonii. Cios wyprowadzony samymi rękami rzadko sięga celu.
– Wciąż nie rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o duchu, mistrzu.
– Pewnego dnia zrozumiesz. Amara też jeszcze w pełni tego nie pojęła, ale już prawie. Pomedytuj o tym w nocy.
Caldan pokiwał głową.
– Ale dobra jest, nie?
– Owszem. Jeśli chcesz ją pokonać, musisz więcej ćwiczyć.
Caldan dźwignął się na nogi ze skrzywioną miną.
– Czy to wszystko na dzisiaj, mistrzu?
– Tak. Jutro, gdy zaboli cię któryś z sińców, pomyśl o tym, czego się dzisiaj nauczyłeś. – W głosie Krige’a zabrzmiało rozbawienie. – Harmonia. Ciało w jedności z duchem. Jakże mnie nużą aspirujący szermierze, potykający się o własne nogi. Idź już.
Caldan skłonił się krótko, by nie podsycać bólu w poobijanym ciele, a potem powlókł się sztywno do beczki z wodą. Po kilku krokach oblała go fala gorąca i zadygotał. Tak jak zwykle w ciągu ostatnich tygodni, żar zaraz ostygł, a po nim nastąpiło wrażenie chłodu. Zaczynała go boleć głowa.
Zdjąwszy przepoconą i brudną koszulę, złożył dłonie i oblał się zimną wodą, a potem obmył nią twarz. Ból zelżał nieco, więc pochylił się nad beczką, by zaspokoić pragnienie. Gdy to uczynił, jakaś dłoń wczepiła się w jego kark i wepchnęła mu głowę pod wodę. Caldan przez chwilę bezskutecznie walczył z nieznanym napastnikiem, aż ręka się cofnęła i Caldan wynurzył się z pluskiem.
Złapał haust powietrza, wycierając twarz, i stanął oko w oko z uśmiechniętą drwiąco Jemmą.
– Znalazłeś tam coś ciekawego? – spytała, krzyżując ramiona na piersi i opierając się o ścianę.
Caldan wziął kolejny oddech i przez chwilę nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jaka jest ładna. Słońce rozjaśniało twarz Jemmy i podkreślało ciemne oczy, a złożone ramiona opinały jej tunikę na piersi, uwydatniając krągłości. Oderwał wzrok, czując, że oblewa się rumieńcem. Przestań, nakazał sobie. Ona chce się tylko przyjaźnić, nic więcej.
Ale skoro tak, to dlaczego Caldan miał wrażenie, że Jemma wpatruje się w niego, gdy tylko się odwróci? Nagle uprzytomnił sobie gwałtownie, że jest rozebrany do pasa, a dziewczyna taksuje go otwarcie. Nałożył koszulę, nie bacząc, że nadal jest mokry.
Jemma rzuciła okiem na beczkę i paznokciem oderwała drzazgę. Caldanowi nie umknął delikatny rumieniec malujący się na jej twarzy.
– Dzięki za tę chwilę orzeźwienia – rzekł. – Potrzebowałem tego po treningu.
– Chyba nawet kilka razy udało ci się trafić. A poważnie mówiąc: co się stało?
– Takie tam. Małe problemy z koncentracją.
Jemma prychnęła.
– A kiedy ty miałeś problemy z koncentracją? Nikt nie myśli tak jednotorowo jak ty. – Trąciła go pięścią. – Coś cię gryzie? Chcesz mi coś powiedzieć?
Caldan zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie. To pewnie przez te naciski mistrzów. Wszystko, czego mi trzeba, to gorąca kąpiel, solidny posiłek i trochę wina, żeby nieco odsapnąć.
– I może dobre towarzystwo? – zaproponowała. – Zagramy wieczorem w dominion? Zarezerwowałam planszę na kilka godzin, udało mi się nawet zająć jedną z tych bardziej odosobnionych. Miałam zamiar sobie poćwiczyć, ale jeśli miałbyś ochotę pograć...
– Brzmi świetnie. No to widzimy się po kolacji.
Caldan patrzył, jak Jemma odchodzi. Czy życie musi być takie skomplikowane? Jej brat, Marlon, dokuczałby Caldanowi jeszcze bardziej, gdyby przyszło mu do głowy, że Caldana i Jemmę coś łączy. Marlona obchodził tylko on sam i reputacja jego rodu.
Caldan podrapał się w głowę, widząc, w jakim opłakanym stanie jest jego koszula. Będzie musiał znaleźć na wieczór jakąś czystą. Dla innego ucznia nie byłby to kłopot, ale dla niego ta sprawa wiązała się z pewnym dylematem.
Choć powodziło mu się lepiej niż uczniom z najbiedniejszych rodzin, wiedział, że ci z tych bogatszych nigdy nie uznają go za równego sobie. Jego mizerny dobytek i brak perspektyw na jego pomnożenie były tego potwierdzeniem. I choć na co dzień nic sobie z tego nie robił, to teraz, wchodząc do swojego skromnego pokoju, żałował, że nie ma na stanie ubrań, które zrobiłyby wrażenie na dziewczynie takiej jak Jemma.
– Caldan? Jesteś tam?
Chłopak wyjrzał zza drzwi przetrząsanej szafy i zobaczył, że do izby wszedł brat Maksim, jeden z nowicjuszy dopiero co przyjętych do Klasztoru Siedmiu Dróg.
Maksim osłonił oczy przed słonecznym blaskiem, który wpadał do środka przez jedyne okno i odbijał się od wypolerowanej podłogi. Potoczył wzrokiem po rozsypanych na pryczy kartkach. Gdy dokonywał inspekcji pokoju, w jego stronę ruszył chwiejnie jakiś stojący na parapecie kształt – lew złożony z wielu arkuszy brązowego papieru. Powierzchnię figurki pokrywał maczek drobnych run. Lew zwolnił kroku i zamarł. Maksim skrzywił się na rzemyśliwo.
– Tak, bracie? – odpowiedział Caldan. – Co mogę dla ciebie zrobić? Wybacz ten rozgardiasz, szukałem czegoś.
Wskazał gestem stos ubrań na podłodze. Maksim zerknął przelotnie na porzucone fragmenty garderoby, na powrót strzelił wzrokiem do papierowego lwa, a potem skupił spojrzenie na Caldanie.
– Mistrzowie chcą zobaczyć się z tobą jutro przed wieczornym posiłkiem. Wyglądaj jakoś. I pamiętaj, jesteś tutaj dzięki ich łasce, więc zachowuj się.
Młodsi mnisi lubili przy byle okazji wytykać mu jego niską pozycję. Caldana zirytował ten ton.
– Bracie, możesz nie uważać mnie za członka klasztoru, ale jestem tu o wiele dłużej od ciebie i od każdego innego nowicjusza, o większości akolitów nie wspominając. Pozwól, że dam ci radę: nie myśl o mnie jak o intruzie. Bo mistrzowie z całą pewnością mnie za niego nie uważają.
Maksim zawahał się, przestąpił z nogi na nogę.
– Chodzi o to, że mistrzowie są od kilku dni w nie najlepszych nastrojach. Nie powiedzieli mi, o co dokładnie chodzi, ale możliwe, że chcą omówić z tobą twoją pozycję. W końcu za kilka miesięcy kończysz osiemnaście lat.
Caldan bezbłędnie odczytał treść kryjącą się między wierszami wypowiedzi Maksima. Już kilka razy spierał się z mistrzami o to, co mu wolno, a czego nie, skoro nie był nowicjuszem, a jedynie wychowankiem klasztoru. Czyżby podjęli jakąś decyzję, która zaważy na jego przyszłości?
– Możliwe. Przekonamy się, prawda? Dziękuję, bracie. Czy coś jeszcze?
Maksim zaprzeczył ruchem głowy, odwrócił się i wyszedł.
Caldan utkwił spojrzenie w stosie ubrań i westchnął. Zbierając je, doszedł do wniosku, że mistrzowie nie wzywaliby go do siebie, gdyby chodziło o jakąś błahostkę.
Wcisnął garderobę na dół szafy i podszedł do miski na stole, by obmyć ręce w letniej wodzie. Osuszył je ręcznikiem i przejechał dłońmi po ogolonej głowie. Włosy zaczynały odrastać, czas znowu je przystrzyc. Regularność tej czynności nie czyniła jej mniej irytującą. Zaczął strzyc się na modłę mnichów, by pokazać, jak bardzo jest im wdzięczny za opiekę, lecz teraz wiele ich zwyczajów zaczynało mu ciążyć.
Zastanawiał się, co też mogli postanowić w jego sprawie. Był najlepszy w większości sztuk praktycznych, jak dominion i rzemyślenie. Nigdy nie narzekał na ogrom przydzielanych mu obowiązków. Nigdy nie pytał, dlaczego mistrzowski dziedziniec trzeba zamiatać trzy razy dziennie – po prostu zamiatał. Jego umiejętności szybko rosły; kilku mistrzów zasugerowało już nawet, że jeśli Caldan zechce, chętnie będą uczyć go dalej, nawet po tym, jak ukończy osiemnaście lat.
Zagubiony we własnych myślach dopiero po chwili zorientował się, że z papierowego lwa płynie w powietrze smużka dymu. A potem figurka stanęła w płomieniach.
– Na przodków! – zaklął Caldan i rzucił się do zasuwy okna, by je otworzyć. Skrzywił się, widząc przed sobą dymiącą kupkę popiołu. To już piąty w ciągu ostatnich pięciu dni. Działo się coś dziwnego, a on nie wiedział co. Wygarnął resztki przez okno.
Cztery uderzenia w dzwon oznajmiły godzinę. Caldan wybiegł z pokoju na spotkanie z Jemmą, otrzepując dłonie z popiołu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.PODZIĘKOWANIA
Z wyrazami miłości szczerze dziękuję mojej żonie Angeli. Bez jej nieustannego wsparcia i zrozumienia powstanie tej książki byłoby niemożliwe.
Jeszcze bardziej wdzięczny jestem mojej mamie Robyn, która pokazała mi „Hobbita” oraz trylogię „Władca Pierścieni”, kiedy miałem jedenaście lat.
Szczerze dziękuję też osobom, które podzieliły się swoją opinią i pomogły przy wczesnych maszynopisach tej książki, w szczególności Barneyowi Chambersowi oraz Valerie Combes.
Jest kilka osób, którym należy się moja płynąca prosto z serca wdzięczność. Są to: Stephanie Smith, Deonie Fifiord i Kate Forsyth. Ich pokrzepiające słowa, choć pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, utrzymały moje marzenie przy życiu przez te wszystkie lata.
Specjalne podziękowania dla moich mentorów i edytorów, którzy pomogli mi ulepszyć zarówno moją historię, jak i moje pisanie – Keitha Stevensona, Johna Jarrolda i Dereka Priora. Ich pozytywne porady oraz wsparcie bardzo wiele dla mnie znaczą.O AUTORZE
Kiedy miał jedenaście lat, Mitchell Hogan dostał do rąk „Hobbita” oraz „Władcę Pierścieni”, tak narodziła się miłość do książek fantasy. Następne dziesięć lat strawił na rzucanie kością i granie w gry komputerowe, gdzieś pomiędzy wcisnął jeszcze szkołę i uniwersytet.
W trakcie swojego życia uzbierał pokaźną liczbę książek fantasy oraz sci-fi i wcale nie zamierza przestać. Przez dekadę odkładał na później swoje marzenie, żeby pisać, po czym rzucił pracę i napisał „Tygiel dusz”.
Teraz pisanie jest jego pracą, i jest on niezmiernie wdzięczny swoim czytelnikom za to, że zaufali nieznanemu autorowi, który sam wydał swoją książkę.
Mieszka w Sydney w Australii z żoną Angelą i córką Isabelle.