Tygrys i smok. Nowy porządek świata - ebook
Tygrys i smok. Nowy porządek świata - ebook
Oba supermocarstwa cofnęły się znad krawędzi anihilacji, lecz konflikt bynajmniej nie wygasł...
Wielka wojna zatem wybucha tam, gdzie może zebrać najbardziej krwawe żniwo. Najludniejsza demokracja świata staje w ogniu. Do zmagań dołączają kolejne potęgi.
Tymczasem z dala od rzezi i huku dział niepokorny Chris Carlson nadal toczy swoją prywatną batalię o prawdę, wolność i życie.
Jeśli przegra, Nowy Porządek Świata odbierze to wszystko i jemu, i milionom innych ludzi.
W cyklu ukazały się:
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-17-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co tu dużo mówić, Bharat Jogananda był draniem. Co więcej, był draniem jakich mało.
Urodził się draniem, żył jak drań i zapewne taki też umrze. Od dziecka sprawiał kłopoty, a teraz siedział w areszcie i nie zanosiło się na to, by szybko z niego wyszedł.
Sąd wlepił mu trzy miesiące pozbawienia wolności za walnięcie kaprala w pysk i wybicie mu trzech zębów – a zatem niedużo, wychodził bowiem jeden miesiąc za jeden ząb. Co to jest. A nic by w ogóle nie było, gdyby ten dupek nie poleciał ze skargą do porucznika. Na nieszczęście dla Bharata poleciał. Jogananda został zatrzymany i odstawiony do aresztu w Leh, a teraz musiał odpokutować za swoje. Trudno, pechowcy już tak mają.
Jogananda przeciągnął się, usiadł na pryczy i zaczął wpatrywać się w niewielkie zakratowane okienko, przez które do pomieszczenia wpadał już mdły poblask świtu.
Kolejny dzień zapowiadał się nieciekawie. Na początku dzielił celę z sierżantem podejrzanym o przywłaszczenie znacznej kwoty z kasy pułku oraz szeregowcem, tępym góralem, który próbował skraść telewizor ze straganu w Leh, gdzie stacjonował jego batalion. Kupiec, mający układy z szefostwem garnizonu, poskarżył się komu trzeba i kolejny pechowiec skończył za kratami. Zapewne wyleci z armii, ale wcześniej odsiedzi swoje i jeszcze będzie musiał zapłacić handlarzowi za zniszczony towar. Niektórzy potrafią wyegzekwować swoje prawa… Bharata to jednak nie obchodziło. Najważniejsze, że on miał spokój.
Przedwczoraj malwersanta i pechowego rabusia przeniesiono gdzie indziej, więc Jogananda został sam i prawdę mówiąc, nie narzekał. Poza komfortem pustej celi miał jeszcze jedno udogodnienie: dostawał lepsze żarcie niż przeciętny aresztant. To drugie, a być może i to pierwsze, zawdzięczał popularności, jaką się cieszył wśród strażników, ale nie tylko. Otóż Bharat Jogananda był wicemistrzem kraju w zapasach. Przy stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu ważył sto piętnaście kilogramów i bynajmniej nie był worem tłuszczu. Ogromną siłą fizyczną nadrabiał braki techniczne, w dłoniach zginał żelazne sztaby. Robił wrażenie prostodusznego osiłka, ale to tylko pozory, potrafił się znaleźć w każdej sytuacji. Cenił go sam dowódca dywizji i wyżsi oficerowie, a że przy okazji był rozrabiaką? Cóż, tacy jak on już tak mają.
Ostatnio przesadził, to fakt. Kapral to jednak podoficer, a on miał raptem stopień starszego szeregowego, obiecano mu jednak, że jak wygra następne zawody dowództwa korpusu, od razu zostanie młodszym sierżantem. Joganandzie taki układ pasował, oficerom też. Czego chcieć więcej?
Odgłos podkutych butów na korytarzu zwrócił uwagę Bharata. Za wcześnie na spacer, jeszcze nie nadeszła nawet pora śniadania. O co więc może chodzić?
Usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku i zgrzyt zawiasów. W prostokątnej plamie światła ukazała się postać oddziałowego.
– To twój szczęśliwy dzień – powiedział klawisz, odsuwając się na bok. – Nie rób tylko niczego głupiego.
Ruszyli korytarzem w stronę klatki schodowej, a potem w górę, tam gdzie urzędowała administracja.
Bharat nie tyle maszerował, co szurał zelówkami po betonowej posadzce, uważając, by nie zgubić butów, z których wyciągnięto sznurowadła. Wszystkie osoby z personelu, które go mijały, nie dość, że w ogóle go zauważały, to jeszcze patrzyły nań jakby z pewnym szacunkiem bądź nadzieją. Jego niepokój tylko wzrósł – taka atencja musi oznaczać kłopoty. Wcześniej tacy mili nie byli, bądź co bądź dzieliła ich społeczna przepaść.
Naczelnikowi, chudemu mężczyźnie o pociągłej twarzy, ze starannie wypielęgnowanymi wąsikami zawadiacko podkręconymi do góry i włosami pociągniętymi brylantyną, towarzyszył ćmiący papierosa kapitan Ravi Saravanakumar, dowódca kompanii Joganandy.
Atmosfera w pomieszczeniu była gęsta, i to nie tylko z powodu tytoniowego dymu unoszącego się pod sufitem. Kapitana najwyraźniej coś trapiło, był zdenerwowany i smutny jednocześnie. W podobnym stanie Bharat nie widział go nigdy wcześniej. Owszem, bywał zły, a nawet wściekły, ale tylko wtedy, gdy podwładni kombinowali na boku albo też nie angażowali się w należytym stopniu w cykl szkoleń, który niedawno wdrożono w jednostce.
Powiedzieć, że Saravanakumar był przystojniakiem, to tyle, co nic nie powiedzieć. Jego kuzyn Alagar robił karierę w filmie, ale to raczej za kapitanem kobiety wciąż oglądały się na ulicy – bo to i uroda, i postawa, no i mundur, oczywiście. Bharat czuł się przy nim jak ofiara nieudanego eksperymentu genetycznego.
Jogananda pociągnął nosem, przerywając w ten sposób przedłużającą się ciszę.
Naczelnik spojrzał na niego z odrazą, kapitan z zainteresowaniem.
– Zapalisz?
Przytaknął. Kajah beedi nie należały do jego ulubionych marek, ale darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Poczęstował się i poczekał, aż dostanie zapalniczkę. Wciąż stał. Oni siedzieli.
– Wiesz, jak cię cenię – zaczął dowódca kompanii.
Doświadczenie podpowiedziało Bharatowi, że teraz wszystko może się zdarzyć. Najwyraźniej czegoś od niego chcieli.
– Pamiętasz mojego młodszego brata? – Kapitan wzdrygnął się, gdy to mówił.
– Bimala?
Oczy Saravanakumara wbiły się w podwładnego niczym dwa sztylety.
– On nie żyje. Zabili go parszywi Chińczycy, a ty pomożesz mi go pomścić.
***
Oddychanie na wysokości ponad czterech tysięcy metrów przychodziło Bharatowi z trudem.
A to nie wszystko. Lodowaty wiatr przenikał przez mundury. Na nic zdawały się dodatkowe warstwy odzieży, czapki, kaptury i szaliki, które zdaniem Bharata tylko krępowały ruchy. Lepiej mieć na sobie mniej, a poruszać się zwinniej i szybciej. Nie wszyscy podzielali tę opinię. Byli i tacy, którym to nie wadziło, a wprost przeciwnie. Prawdopodobnie uznali, że dodatkowy sweter zabezpieczy przed uderzeniem prętem czy ostrzem noża.
Idioci. Kompletni idioci.
Na szczęście dziś miał przy sobie samych starych wyjadaczy, którym graniczne potyczki nie były obce.
Nie dalej jak dziesięć dni temu patrol, którym dowodził porucznik Bimal Saravanakumar, wpadł w chińską zasadzkę. Oficer został ranny, lecz jego podwładni z narażeniem życia wynieśli go z kotłowaniny. Zmarł później w szpitalu z powodu rany głowy i wyziębienia. Z pęknięciem podstawy czaszki jego szanse na przeżycie od początku zdawały się niewielkie.
Dziś nastąpi rewanż, ale taki, że Chińczykom pójdzie w pięty. Nie na darmo kapitan Ravi Saravanakumar przyprowadził na płaskowyż największych zabijaków w batalionie.
Cały ten obszar już od dawna był areną zażartych walk toczonych przy użyciu pięści, kamieni i białej broni. Żołnierzom obu stron wychodzącym na patrole nie wydawano karabinów z obawy, żeby kolejna rozróba nie wymknęła się spod kontroli.
Z początku nie wyglądało to groźnie. Żołnierze obrzucali się obelgami, komuś rozwalono nos i wybito zęby, więc incydenty bagatelizowano. Dopiero gdy zaczęło przybywać ofiar śmiertelnych, sprawą zainteresowały się krajowe media, a w ślad za nimi poszły największe światowe portale informacyjne. Wojna na pięści w Himalajach stała się znana każdemu przeciętnemu mieszkańcowi globu, który choć trochę interesował się sprawami międzynarodowymi.
Rządy Chińskiej Republiki Ludowej i Republiki Indii usztywniły stanowiska. Zaczęto mówić o nowej wojnie. W sporny rejon ściągano kolejne oddziały. Gładkie słowa dyplomatów sugerowały deeskalację, jednak wielu te pozory nie mogły zmylić.
Bharat ściągnął rękawiczki i pochuchał na zziębnięte dłonie. Przed sobą miał wzgórze 5104, o które nie raz i nie dwa szła walka na śmierć i życie.
Strategiczny punkt to nic innego jak wystająca z płaskowyżu skała, na którą trudno było się wdrapać, a co dopiero na niej walczyć.
Stojący obok Joganandy żołnierz ściskał w rękach drzewce ze zwiniętą flagą. Gdy już zepchną Chińczyków ze szczytu, obwieszczą światu, kto został zwycięzcą.
Mogli tylko wygrać, porażka nie wchodziła w rachubę. W nagrodę raczej nie dostanie medalu, bo wszystko, co robili, było nielegalne, ale chcąc ich ukarać, należałoby zacząć od kapitana, a dalej polecieć po dowódcach plutonów, szefa batalionu i pułku, a to z oczywistych powodów było nierealne.
Wraz z Bharatem w wąskiej niecce, środkiem której płynął strumień, stało ze stu żołnierzy, i to takich, którzy nie bali się zajrzeć śmierci w oczy.
Czekali na znak.
Saravanakumar wciąż się wahał. Gapił się przez lornetkę, zagryzał usta i marszczył czoło. Obchodzący granicę chiński patrol nadal się nie pojawiał. Dziesięciu pograniczników nie stanowiło problemu, bardziej chodziło o to, żeby informacje o incydencie jak najpóźniej dotarły do chińskiego sztabu. Bharata w zasadzie to nie interesowało. Lubił walczyć i tyle, był w tym dobry, a przynajmniej nadarzy się okazja, by pokazać, ile jest wart.
– Naprzód!
Zaczęli biec rozciągnięci w krótką tyralierę. Płuca Joganandy pracowały jak miechy, sapał niczym parowóz, a mimo to nie zwalniał. Jako jeden z pierwszych dopadł skały i zaczął się wspinać, pomagając sobie rękami.
Kamień, którym oberwał w czoło, tylko zdopingował go do jeszcze większego wysiłku. Z rany pociekła krew, którą wytarł odruchowo wierzchem rękawa. Kolejny skalny odłamek omal nie złamał Bharatowi żebra. Bolało, ale na taki ból był przygotowany. Odnosił poważniejsze kontuzje.
Uchylił się przed następnym pociskiem, co poskutkowało tym, że przyjął go na siebie kapitan. Oficer nawet nie jęknął. Godne pochwały, zwłaszcza że do tej pory Bharat miał go za cieniasa.
Rycząc wniebogłosy, pokonał ostatnie metry, co dla niego stanowiło wyczyn większy niż sama walka. Serce waliło mu jak młotem. Zasapał się, ale najgorsze już za nim.
Wykrzywiona grymasem złości twarz chińskiego podoficera oraz gniewne okrzyki nie pozostawiały złudzeń co do tego, kto tu jest intruzem. Przestał myśleć, zdając się na instynkt.
Wyprowadził potężny cios. Chciał trafić przeciwnika w szczękę, lecz sam musiał uważać. Znalazł się prawie na samym szczycie, a miejsca tu tyle, co kot napłakał. Jeden błędny krok i poleci w dół. To samo dotyczyło Chińczyka wciąż miotającego obelgi pod adresem Hindusa, co oczywiście nie mogło pozostać bez odpowiedzi.
Przeciwnik dorównywał Bharatowi siłą i wzrostem, a jego błyskawiczne ciosy sprawiły, że zapaśnikowi zakręciło się w głowie, a nogi zmiękły w kolanach.
Z trudem przezwyciężył słabość i przystąpił do ataku. Od okładania pięściami wolał walkę w zwarciu, gdzie mógł zastosować jedną z zapaśniczych technik i wykorzystać swą wyjątkową siłę. Szkopuł w tym, że zawodnik, na którego trafił, był wyszkolony równie dobrze, może nawet lepiej, bo w zagadkowy sposób wyzwolił się z uścisku i sam zaczął go dusić. Jeszcze trochę, a Bharatowi krew przestanie dochodzić do mózgu i straci przytomność.
Ostatkiem sił podciął Chińczykowi nogi i spadł na niego całym ciężarem ciała. Poturlali się w dół, wywracając innych walczących. W końcu uścisk zelżał, a Hindus usiadł na parszywcu i zaprawił go z łokcia.
Ktoś go kopnął, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wzrok wbił w kamień wielkości pięści leżący tuż obok. Złapał go i z rozmachem walnął w czerep oszołomionego żołnierza. Później wstał, cały się trzęsąc. To, czy pozbawił kogoś życia, wcale Bharata nie obeszło. Zwykła kolej rzeczy.
Zdziwił się, gdy ostry ból przeszył jego plecy. Nie spodziewał się czegoś takiego. Zmarszczoną gniewem twarz odwrócił w stronę nowego przeciwnika, który okazał się niespełna dwudziestoletnim chłopakiem, w przypływie furii dźgającym Bharata szpikulcem osadzonym na dwumetrowej tyczce. Broń była skuteczna, a co najważniejsze, wyrównywała szanse. Gnojek co i rusz wbijał wąskie ostrze, okrzykami dodając sobie animuszu.
Jogananda zdążył jeszcze uświadomić sobie, że z tego już się nie wywinie.
Niedaleko leżało więcej rannych i nieprzytomnych kolegów. Wróg przygotował się do starcia lepiej niż oni. Chińczycy może nie byli tak liczni, ale wiedzieli, jak walczyć.
Jedyną osobą, która nie chciała przyjąć porażki do wiadomości, był kapitan Ravi Saravanakumar, główny sprawca krwawego zamieszania. Nie po to przyprowadził tutaj tych wszystkich ludzi, by teraz wiać.
Bolała go głowa z powodu braku tlenu i bark, tam gdzie oberwał kamieniem, krwawił z paru rozcięć na twarzy, co nadawało jego obliczu demoniczny wyraz.
O, tak. Był demonem niosącym swoim wrogom zemstę.
W szale, jaki go ogarnął, wyciągnął spod kurtki pistolet. Nie powinien go nosić – tak stanowiła umowa między oboma państwami – ale on wolał się zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek.
Pierwszą kulę posłał w plecy osiłka próbującego udusić jednego z jego podwładnych.
Echo wystrzału zagłuszyło pozostałe odgłosy. Przez moment na wzgórzu zapanowała martwa cisza, po czym rozległo się jeszcze wiele kolejnych strzałów ze służbowego pistoletu.
Jakiś czas później, gdy zdrowy rozsądek wziął górę nad emocjami, zaś ciała martwych zostały ściągnięte z fatalnego rejonu, doliczono się jedenastu poległych Hindusów i trzydziestu siedmiu Chińczyków. Wśród tych, którzy odeszli na zawsze, znalazł się Bharat Jogananda. Raviego Saravanakumara aresztowano. Premierzy obu mocarstw odbyli długą rozmowę telefoniczną. Padło w niej wiele słów, głównie o konieczności normalizacji stosunków i niedopuszczeniu do tego, by podobne godne pożałowania wydarzenia miały miejsce w przyszłości. Obaj politycy wykazali pełne zrozumienie dla drugiej strony i maksimum dobrej woli, wiedząc jednocześnie, że jedynie odsuwają w czasie to, co i tak uważali za nieuniknione. Chiński smok i indyjski tygrys nie mogą żyć ze sobą w zgodzie, dopóki pewnych kwestii nie rozstrzygną raz na zawsze. A nie ma rozstrzygnięcia, które zadowoliłoby oba państwa. ■ROZDZIAŁ DRUGI
BRISTOL – ANGLIA
10 czerwca 202…
Pub powstał dokładnie w tym samym roku, w którym ubrani w czerwone kurtki gwardziści królewscy bronili desperacko farmy Hougoumont przed atakującą ich francuską 6 Dywizją Piechoty księcia Hieronima Bonapartego na polach na południe od Brukseli.
Od tamtej pory minął kawał czasu, podczas którego Wielka Brytania, biorąc udział w dwóch wojnach światowych i niezliczonych konfliktach kolonialnych toczonych na wszystkich kontynentach, stała się imperium i przestała nim być.
Co ciekawe, brytyjska armia, oprócz dwóch szczególnych okresów pierwszej i drugiej wojny światowej, nigdy nie była nazbyt liczna. Flota jej królewskiej mości owszem, armia niekoniecznie.
Całkiem niedawno okazało się, że jednostki lądowe w ogóle nie są zdolne do wykonywania powierzonych zadań, zaś dowodzenie wysuniętą batalionową grupą bojową w Estonii zaspokaja jedynie ambicje paru wyższych oficerów, którzy przed emeryturą chcieli jeszcze poczuć oddech wroga na karku.
Krótko mówiąc, armia znalazła się w rozsypce. Na papierze przedstawiała się solidnie. To wciąż było około stu tysięcy ludzi uzbrojonych w całkiem nowoczesny sprzęt. Tyle że sprzętu było mało, a ludzie nieodpowiedni. W czasach zimnej wojny i gorącego konfliktu w Irlandii Północnej monarchia dysponowała realną siłą rozrzuconą od baz w Niemczech Zachodnich, przez Cypr, aż po Daleki Wschód. Podczas pierwszej i drugiej wojny w Zatoce British Army wciąż cieszyła się uznaniem, ale to właśnie wtedy rozpoczęła się stopniowa erozja systemu skutkująca tym, że dziś oprócz paru elitarnych jednostek cała reszta zeszła na psy. Ile młodych mężczyzn i kobiet gotowych jest do wyrzeczeń służby za stosunkowo niewielkie wynagrodzenie, skoro można wybrać o wiele łatwiejszą ścieżkę kariery zawodowej?
Człowiekowi, który krząta się wokół własnych spraw, wojna wydaje się czymś abstrakcyjnym, a spadające na głowę bomby czy rakiety domeną filmu historycznego lub telewizyjnych newsów, których nikt nie chce oglądać. Owszem, zawsze da się znaleźć i takich, którzy pielęgnują tradycję, uczęszczając na zloty, przebierając się w mundury i całymi godzinami zawzięcie dyskutując nad meandrami operacji „Overlord” czy „Market Garden”, ale to głównie starzy pierdziele z nadmiarem wolnego czasu i realizujący swoje młodzieńcze pasje. Sami zresztą za młodu służbę w wojsku na ogół ominęli szerokim łukiem.
Patrząc na wiszącą przed nim rycinę, na której zadowolony piechur pozował na tle palm, Samuel Pickett nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że miał w życiu sporo szczęścia. Ominęła go wojna w okopach i bezsensowne falowe ataki na gniazda karabinów maszynowych. Nie to, żeby później było dużo lepiej. Miejscami było nawet gorzej, ale sprintu przez pole ryte rozrywającymi się wokół pociskami artyleryjskimi nie potrafił sobie wyobrazić.
Miał chyba za słabą wyobraźnię.
Skinął na dziewczynę, w akcencie której wyczuwało się, że przybyła na Wyspy gdzieś z Europy Wschodniej, by mu nalała jeszcze jednego guinnessa, i zagłębił się w ilustrowany magazyn strzelecki „Gun Digest”, przerzucając kolejne strony.
Jak na trzydzieści siedem lat wciąż trzymał się krzepko. Przy pięciu stopach i osiemdziesięciu calach wzrostu ważył sto sześćdziesiąt funtów, co uważał za sukces. Dbał o kondycję, ale to już nie było to samo co kiedyś, gdy z czterdziestofuntowym obciążeniem potrafił pokonać pięćdziesiąt mil w górach, w czasie krótszym od zakładanego. Trochę tęsknił za tamtym okresem, za to obecnie już nie musiał aż tak wyginać się, by zarobić na chleb. Dla takich specjalistów jak on na rynku pracy zawsze znajdzie się odpowiednie zajęcie.
Właśnie, najwyższa pora pomyśleć o jakiejś robocie. Ostatnie miesiące przesiedział w domu. Nie narzekał. Sporo ćwiczył, bo tak się składało, że jego profesja wymagała kilku specyficznych umiejętności, które można było posiąść i utrzymać jedynie poprzez ciągłe powtarzanie pewnych czynności. Poza tym oglądał też mecze, słuchał wiadomości i nie potrafił się nadziwić, dokąd zmierza ten świat.
Żył na przełomie dwóch epok – przed- i pocovidowej. Ściślej mówiąc, covidowej, bo cholerny wirus wciąż nie odpuszczał. Mniejsze bądź większe ogniska zarazy wybuchały w różnych częściach świata, wirus mutował, szczepionki po kolei traciły skuteczność. Walka z czasem trwała bezustannie. Jak mawiali specjaliści, dobre czasy już minęły. Na nich czekały jedynie pot, trud i łzy. Rozchwiana gospodarka nadal nie wróciła na odpowiednie tory, a wydarzenia w Hongkongu dolały jedynie oliwy do ognia. Pickett nie potrafił zrozumieć, co kierowało durniem, który pchnął „Queen Mary 2” na Pacyfik, jak i tego, co się później wydarzyło. Był wówczas w pubie, tak jak teraz, pił piwo, czytał „Gun Digest” i jednym okiem zerkał w telewizor zawieszony ponad barem. Właśnie zagłębił się w artykuł o elaboracji amunicji, gdy w lokalu zapadła martwa cisza. Z początku nie skumał, o co chodzi. Jaka bomba? Jaki lotniskowiec?
Komentarz dziennikarza brzmiał tak, jakby to jankesi wywołali wojnę. Chaos informacyjny był, delikatnie mówiąc, kompletny. Histeryczne opinie nie zawierały ani słowa prawdy, podobnie jak oświadczenia wygłoszone przez rzeczników prasowych zainteresowanych stron.
Pickett nie rozumiał, jak mogło do tego dojść. Nawet 7 grudnia 1941 roku podczas japońskiego bombardowania Hawajów US Navy nie poniosła aż tak dotkliwych strat osobowych.
Z czasem napływało coraz więcej „sprawdzonych informacji”. Podobno chińska flota inwazyjna mająca dokonać inwazji Tajwanu została cofnięta w ostatnim momencie. Rozkaz musiało wydać kierownictwo partii. Dlaczego, skoro Amerykanie właśnie stracili gros sił w tym rejonie? O co w tym wszystkim mogło chodzić?
W kieszeni marynarki Picketta zabuczał telefon. Zerknął, kto dzwoni, i uśmiechnął się pod nosem.
– Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się pana usłyszeć, _sir_.
– Ile to już lat, Sam? Dwa?
– Prawie trzy.
To było jedno z jego pierwszych prywatnych zleceń – obstawa dzianego gościa na Cyprze przez tydzień. Nic się nie wydarzyło. Dostali uzgodnioną wypłatę i solidną premię. Żyć nie umierać.
– Gdzie teraz jesteś?
Powiedział.
– Nie przejechałbyś się do Londynu?
– Szykuje się robota?
– Na razie chciałbym pogadać. Sprawa jest, że tak powiem, rozwojowa. Na pewno nie będziemy się nudzili. To jak?
Rozmówca Sama lubił konkrety.
– Kiedy?
– Jak najszybciej. Jeżeli dasz radę, to może być jutro. Adres zaraz ci wyślę.
– Przyjadę porannym pociągiem.
– W takim razie do zobaczenia.
Pickett schował aparat, dopił piwo i złożył magazyn na pół.
– Jeszcze jedno? – Barmanka podeszła bliżej. O stałych klientów należy dbać, zwłaszcza takich, którzy dają solidne napiwki.
– Wystarczy. – Wstał, kładąc pięciofuntowy banknot na stoliku. Przed jutrzejszym spotkaniem należało się wyspać.
Odchodząc, nie dostrzegł smutnych oczu kobiety wbitych w jego plecy. Można powiedzieć, że Samuel Pickett widział wszystko, ale w istocie nie dostrzegał tego, co najważniejsze.
LONDYN – WIELKA BRYTANIA
11 czerwca 202…
Wielka Brytania po brexicie nie zmieniła się tak bardzo, jak Samuel się spodziewał. Radziła sobie, choć bez fajerwerków. Zresztą wskaźniki gospodarcze mało go interesowały, pilnował swoich spraw. Takie zasady zostały mu wpojone, a on się im podporządkował bez sprzeciwu.
Do ekspresu podążającego na wschód wsiadł przed siódmą rano. Wcześniej zaopatrzył się w książkę, tanie wydanie światowego beststelleru. Podczas trzygodzinnej podróży wyrobi sobie na jej temat zdanie. Przynajmniej nie będzie się nudził.
W podróż założył jak zwykle bojówki i sportową bluzę z kapturem, portfel wcisnął do kieszeni. Na popołudnie zapowiadano deszcz. Po rozmowie zadecyduje co dalej, lecz prawdopodobnie przyjmie propozycję. Ufał swojemu dawnemu dowódcy. Wszystko zależało od tego, jak długo potrwa kontrakt i jaka stawka zostanie mu zaproponowana. To, kto płaci, interesowało Sama już mniej.
To nie tak, że nie miał własnych poglądów. Oczywiście, że miał, więc ochrona afrykańskiego satrapy kłóciła się z pierwszą zasadą, jakiej hołdował, że nigdy nie stanie w obronie złego człowieka.
Jak to zwykle z zasadami bywa, kilka razy nagiął je do okoliczności, czego później żałował, ale za to miał na czynsz i parę przyjemności.
W połowie drogi odrobinę się kimnął i przebudził się akurat, gdy za oknem przesuwały się przedmieścia stolicy. Poczekał na fotelu, aż skład wtoczy się na peron. Znalezienie taksówki nie stanowiło problemu. Po krótkiej podróży zatrzymali się przed jednym z domów opodal City, finansowej dzielnicy dawnego imperium. Albo i nowego, kto to może wiedzieć…
Stanął przed drzwiami, rozglądając się po obu stronach ulicy. Nie brakowało na niej samochodów z górnej półki – limuzyn i sportowych wozików najbardziej znanych marek. Poza tym cisza i spokój.
OK, przyjął to wszystko do wiadomości, po czym nacisnął przycisk domofonu i poczekał, aż usłyszy dźwięk puszczającej blokady.
To było biuro, o czym zaświadczała niewielka tabliczka zamontowana na fasadzie budynku. Import – eksport, wszystko i nic. Zwykła przykrywka, zmyłka, by inni mieszkańcy tej ulicy nie dziwili się, dlaczego kręci się tu tyle najróżniejszych osób.
Za biurkiem w holu siedziała kobieta z kokiem na głowie i w okularach z czarnymi plastikowymi oprawkami na nosie. Na interesanta spojrzała wyczekująco.
Przedstawił się. Nie uśmiechnęła się, ale uznał, że pierwsze lody zostały przełamane.
– Czekają na pana. – Wskazała korytarz prowadzący do pomieszczeń z tyłu. – Wejście na wprost.
Zastukał bez większych emocji. Wiedział, czego oczekiwać. Już parę razy ubiegał się w ten sposób o pracę.
– Wejść.
Kapitana Thomasa Achesona znał od dawna. Na jego widok oficer wstał z fotela, podszedł i się przywitał, może nie wylewnie, ale na pewno z dużą dozą sympatii.
– Nic się nie zmieniłeś.
– Pan też nie.
Acheson dożył zacnego wieku czterdziestu czterech lat. Ciemne włosy strzygł krótko, trzymał się prosto, a wokół siebie roztaczał atmosferę kompetencji.
– Sam, poznaj pana Mohana Rainę.
Drugi z przebywających w pomieszczeniu mężczyzn tylko skinął Pickettowi głową.
Pochodził z Południa, to było pewne. Azjata – Hindus z północy albo Pakistańczyk, w garniturze szytym na miarę, a dodatki składały się na całość wręcz wytworną. Acheson wyglądał przy nim na ubogiego krewnego. Włosy Raina miał czarne niczym atrament, a podwójny podbródek zdradzał słabość do jedzenia.
– Nie pytam cię, Sam, o sytuację polityczną, bo na pewno ją znasz. – Kapitan wskazał Pickettowi krzesło i sam usiadł obok – Ostatnio bardzo się popieprzyło.
– W rzeczy samej.
– Obecny kryzys rzutuje na wiele krajów. Na jedne mocniej, na inne słabiej, ale nie tak, że można go zignorować. Nikt nie wie, co spowodowało zagładę „Forda”, ale niektóre poszlaki wskazują na pewne agresywne państwo w Azji, tak to ujmę. Nieodpowiedzialna polityka Pekinu stanowi… wcale nie żartuję, zagrożenie dla pokoju.
Tyle tytułem wstępu, teraz przejdą do szczegółów.
– Mało jest krajów mogących samodzielnie sprostać Chińczykom.
Pickett ostrożnie przytaknął. Może nie posiadał akademickiego wykształcenia, ale głupi też nie był.
– Stosunkowo niedawno pojawiła się propozycja stworzenia specjalnej grupy mającej wesprzeć siły zbrojne Indii w ich działaniach podejmowanych w rejonie Ladakhu. Zasadniczo to misja szkoleniowa. Rekrutom należy wpoić pewne nawyki.
– Mamy szkolić nowicjuszy?
– Główne zadanie to współpraca z tamtejszymi jednostkami specjalnymi armii oraz policji, a gdy trzeba będzie… Doskonale wiesz, co mam na myśli. Byłeś jednym z bystrzejszych żołnierzy w regimencie, masz doświadczenie, o jakim wielu może pomarzyć. Zaproponowany pakiet cenowy jest więcej niż hojny, dochodzą premie w przypadku odniesionych ran czy chorób wynikających z przebywania w tamtym rejonie. Przygotowano też odpowiednie klauzule, gdybyś nie mógł już podjąć służby bądź w razie twojej śmierci. Wskaż dysponenta, a pieniądze zostaną przelane na konto w dwadzieścia cztery godziny. O kwestie prawne też nie masz się co martwić, bo robota jest najzupełniej legalna. Nie robimy niczego niezgodnego z prawem.
Acheson przesunął się bliżej Picketta i zerknął na Rainę, jakby pytając, ile może powiedzieć.
– Wiele osób jest poważnie zaniepokojonych rozwojem sytuacji, tymczasem indyjskim siłom zbrojnym dużo brakuje do osiągnięcia przyzwoitego poziomu. Mówiąc szczerze, przygotowanie bojowe nie jest najwyższe. Nie chodzi o sprzęt, bo ten, jak sam wiesz, można kupić, ale o żołnierzy. – Acheson uśmiechnął się samymi kącikami ust. – Nie uciekną, bynajmniej, raczej zginą, wypełniając obowiązek, ale brakuje im odpowiedniego zaangażowania, tego czegoś, co sprawia, że przeciętny rekrut staje się maszyną bojową. Pan Raina jest przedstawicielem zatroskanych obywateli, elity, której szczególnie na sercu leży dobro kraju. Pomyśl, co się stanie, gdy dojdzie do wojny i, nie daj Bóg, Indie poniosą klęskę. Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć. Lepiej przeciwdziałać, a to być może ostatni moment na to.
– Jak liczna to będzie grupa?
– Kilkadziesiąt osób, nie więcej niż pięćdziesiąt. Głównie od nas i jeszcze paru kolesiów z desantu i Royal Marines. Dostaniecie przydział do poszczególnych oddziałów. Z wiadomych względów rząd woli nie wysyłać regularnych oddziałów, a doradcy to tylko doradcy – każdy może ich zatrudnić.
Sprytnie pomyślane. Oficjalnie Londyn ma czyste ręce, a że jacyś poddani królowej biorą udział w szkoleniach, to ich sprawa. Natomiast przydział do jednostek Samowi od razu skojarzył się z wywiadem. Acheson spodziewa się z pewnością, że zbiorą i przekażą mu informacje, jakie są nastroje w armii, co myślą oficerowie i jak widzą przyszłość, a on dyplomatycznym kanałem nada to rządowi.
A ten Hindus? Żaden zatroskany obywatel, nawet najbardziej dziany, nie występuje z podobną inicjatywą bez wcześniejszego rozeznania w sytuacji.
Raina przy okazji próbuje ugrać coś dla siebie, ale to już Sama nie interesowało. Facet należał do uprzywilejowanej kasty, to było widać po tym, jak się zachowywał, ubierał i ćmił śmierdzącą cygaretkę, od dymu której Sama szczypały oczy.
Hindusowi to najwyraźniej nie przeszkadzało. Na jego złotych spinkach do koszuli wysadzanych chyba brylantami połyskiwały świetlne refleksy.
„Zatroskany obywatel”, akurat.
Acheson kręcił się przy nim jak fryga, więc facet naprawdę był dziany.
– Jak długo potrwa kontrakt? – zapytał Pickett o jeden z najistotniejszych szczegółów wyjazdu.
– Trzy miesiące to minimum. Od każdego następnego kwartału wynagrodzenie idzie w górę. Naszym pracodawcom chodzi o ciągłość. Pierwszy okres ma obejmować dwa lata, ale to nie koniec. Jeżeli się sprawdzisz, to możesz przejść do przyjemniejszej roboty niż bieganie po górach i zacząć szkolić ochronę. Wyobraź sobie, jaka to jest kasa.
Nawet nie próbował. Ludzi pokroju Mohana Rainy spotykał częściej, niżby się mogło wydawać. Zachowywali się różnie. Wielu z nich to zwyczajni buce przekonani o własnej niezwykłości, ale zdarzali się też normalni, oczytani, mili ludzie bez nazbyt pochlebnego mniemania o sobie.
– Ile mam czasu na zastanowienie?
Acheson zmrużył oczy, nie takiego pytania oczekiwał.
– A ile potrzebujesz?
– Do wieczora, _sir_.
– Dobra. Czekam do dziewiętnastej. – Ton kapitana stwardniał, z początkowej wylewności nie pozostał ślad.
Pickett wstał, ukłonił się i wyszedł, mijając w holu zwalistego brodacza podpierającego ścianę. Obrzucili się spojrzeniami, bez słów. Jeszcze nie zostali kolegami. Typ na pewno nie pochodził z SAS-u. Jeżeli już, to z Royal Marines.
Samuel wyszedł na ulicę. Miał cały dzień dla siebie, ale nie zamierzał go zmarnować. Skontaktuje się z kim trzeba i dowie szczegółów. Nie podejmował decyzji pod wpływem impulsu.
Tymczasem Acheson sięgnął po listę leżącą obok Mohana i odhaczył na niej kolejne nazwisko. Zestawienie obejmowało sześćdziesiąt dwie osoby, z tego co najmniej dziesięć odpadnie z przyczyn rodzinnych i zdrowotnych. Nie wszystkim też już się chciało. Służba należała do trudnych, przy czym ryzyko utraty życia, wbrew temu, co kapitan twierdził, było spore.
– Co z nim? – Hindus jakby się ocknął, poruszywszy się pierwszy raz od wyjścia Picketta.
– Zgodzi się. Jeszcze o tym nie wie, ale jest nasz.
– W czym się specjalizuje?
– To snajper. Najlepszy, jakiego znam. Trafia w cel z odległości mili. Nie żartuję – zastrzegł się Acheson. – Jest wart każdych pieniędzy, jakie na niego wydamy.
– Dlaczego odszedł?
– Bo jest indywidualistą i ekscentrykiem. Nie znosi, gdy się mu coś narzuca. Teraz pójdzie do pubu i zacznie sprawdzać w Internecie każdy szczegół, a rozpocznie od ciebie.
Brwi Hindusa powędrowały do góry.
– Jak mam to rozumieć?
– W dzisiejszych czasach nikt nie jest anonimowy. Należy się z tym pogodzić.
Mohan Raina nie miał nic do ukrycia. Nie ciążyły na nim żadne zarzuty o charakterze kryminalnym, prawo łamał umiarkowanie często, nie tyle nawet łamał, ile naginał, czemu sprzyjał wyjątkowo korupcjogenny system polityczny i gospodarczy Indii. Bez znajomości i „dotacji” ani rusz. Brali i dawali wszyscy, inaczej się nie dało. Przetargi, a jakże, były, ale wygrywali je ci, którzy posmarowali gdzie i komu trzeba. Przetaczające się co jakiś czas przez media wezwania o ograniczenie kompromitujących kraj praktyk pozostawały pustymi sloganami. Żadnemu z decydentów zmiany nie były na rękę.
Mohan Raina był bogaty, ten fakt nie podlegał dyskusji. Jego rodzina dorobiła się na przemyśle stoczniowym. Równie mocno jak pieniądze Raina kochał swój kraj, to drugi niepodważalny fakt.
Chińczyków nie darzył sympatią, co wynikało ze względów biznesowych, religijnych i kulturowych. Jego ostateczne poglądy ukształtowały się niedawno, gdy czynnie włączył się w kampanię wyborczą obecnego prezydenta. Sukces jego kandydata przesądził o wyborze dalszej drogi Mohana, który związał się wówczas z grupą doradców mających spory wpływ na decyzje podejmowane w ministerstwie obrony. Stanowili swego rodzaju nieformalny think tank. To wtedy zaczął postrzegać Pekin i Islamabad jako śmiertelne zagrożenie, a kraj jako oblężoną twierdzę. Skoro przyjaciół nie było w najbliższym sąsiedztwie, należało poszukać dalej.
Pomysł ze sprowadzeniem doradców wojskowych znajomi w ministerstwie uznali za genialny i przyklasnęli jego inicjatywie. Użył więc swoich kontaktów i pieniędzy, dzięki czemu dotarł do Achesona – jak się okazało, niemal w ostatnim momencie. Armia potrzebowała wzmocnienia i nie chodziło tu o prosty zakup dział, czołgów czy samolotów. System należało usprawnić przez dolanie do baku dopalaczy.
To określenie bardzo się Mohanowi podobało. Żołnierze SAS do roli dopalaczy nadawali się jak mało kto. Jeśli oni się nie sprawdzą, to nikt.
Nie zabrakło głosów sprzeciwu, ale Raina wiedział swoje. Jego rodakom sporo brakowało do osiągnięcia zadowalającego poziomu wyszkolenia. Szkolenie musi jakiś czas potrwać, niemniej jeśli skończy się przed ewentualną wojną, to dobrze, a jeśli walki rozpoczną się wcześniej, a doradcy znajdą się na linii frontu, to jeszcze lepiej. Przez całe dekady Wielka Brytania robiła w Indiach, co chciała, teraz przyszła pora na spłatę długu.
– Kogo mamy następnego? – zapytał Mohan z wystudiowaną obojętnością.
– Starszego sierżanta Richarda Horna.
– Zobaczmy, co to za jeden i co sobą reprezentuje. Niech wejdzie. – Hindus zapalił kolejną cygaretkę _beedi_, udając, że nie dostrzega poirytowanego spojrzenia angola. Miał to gdzieś. W końcu on wykłada forsę, a nie ten naganiacz. Tylko to się liczy, czyż nie?
***
W pierwszym z napotkanych spożywczaków Sam kupił sobie kawę i wypił ją na ulicy. Postanowił, że z lunchem się wstrzyma. Jedzenie nie należało do jego ulubionych sportów. Uważał, że na kofeinie można zajechać o wiele dalej. Kiedy już znajdzie się na zasłużonej emeryturze, założy własny biznes. Zacznie od jednego miejsca, gdzie w rozsądnej cenie da się wypić kawę z wyższej półki. Starbucksowi się udało, to dlaczego jemu ten interes miałby nie wyjść? Najwyżej zatańczy z konkurencją śmiertelną rumbę.
Uśmiechał się w duchu, ważąc argumenty. W normalnym życiu tak się nie da. Na wojnie to co innego, potrafił jednak oddzielić jedno od drugiego. Jakoś posłanie na tamten świat ponad trzydziestu osób nie wpłynęło na to, jak spał czy funkcjonował w społeczeństwie. Doskonale wiedział, że likwidował drani. Może poza jednym przypadkiem z Nigerii, gdzie wdali się w wymianę ognia z miejscowymi separatystami. Do końca nie wiedział, czy kobieta, która wbiegła na linię strzału, należała do grupy ekstremistów, czy też była przypadkową ofiarą gorejącego od wielu lat konfliktu, ale nie wnikał w to za bardzo. To było dawno. Nawet jeśli to był błąd, to każdy ma prawo go popełnić.
Z tego, co mówił Acheson, podczas planowanego kontraktu do podobnego zdarzenia raczej nie dojdzie, jak już, to naprzeciwko nich staną świetnie wyszkoleni Chińczycy. À propos „świetnie wyszkoleni”… Mieli doradzać Hindusom czy za nich walczyć? Kapitan wyraźnie unikał jednoznacznej odpowiedzi, więc zapewne jedno i drugie. Często dopiero po przybyciu na miejsce okazywało się, czego tak naprawdę klient od nich oczekuje, a prawdę mówiąc, Mohanowi Rainie nie ufał ani trochę. Za ładnie to wszystko wyglądało, by mogło być prawdziwe.
Sprawdził gościa w Internecie, ale niewiele znalazł na jego temat, same plotki. Był bogaty, pochodził z południa, ze stanu Karnataka. Rodzina dorobiła się na stoczni i jako armatorzy, firmę założyli dziad i wuj pana Rainy. Mohan studiował – i tu ciekawostka – nie w Londynie, ale w Niemczech, konkretnie na Uniwersytecie Technicznym w Monachium. Po powrocie do kraju związał się z kręgami hinduistycznymi. Może nie został fanatykiem, ale był blisko. O tym wszystkim informowały internetowe anglojęzyczne wydania „The Times of India” i „The Hindu”.
W życiu Mohana brakowało skandali. Pod tym względem okazał się zupełnie czysty. Nikt nie wiązał go z jakąś seksualną bądź korupcyjną aferą, co niby dobrze o nim świadczyło, aczkolwiek Pickett nie był aż tak naiwny, by bezkrytycznie przyjmować wszystko, co funkcjonowało w przestrzeni medialnej. Może Raina korumpował najskuteczniej, a może miał plecy, o które rozbijały się wszystkie fale niosące zagrożenie dla kariery.
Samuel nie znał żadnego speca od indyjskiej polityki. Kumplował się za to z gościem, który po skończonej służbie wstąpił na uniwersytet i ukończył politologię, a od tego czasu występował nieraz jako ekspert od polityki międzynarodowej. Brian od lat mieszkał w Londynie. Nic się nie stanie, jak do niego zatelefonuje.
Dopił kawę, cisnął papierowy kubek do kubła, wybrał numer i poczekał na połączenie. Odezwała się…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej