- promocja
Tylko ciebie chcę - ebook
Tylko ciebie chcę - ebook
- kontynuacja przeboju wydawniczego Trzy metry nad niebem
- pełna realizmu, śmiała powieść o miłości, seksie, dojrzewaniu, przyjaźni, namiętności i marzeniach
- do grona znajomych postaci - Stepa, Babi, Palliny - dołączają nowi, równie barwni, zakręceni i nieprzewidywalni bohaterowie
Po dwóch latach spędzonych w Nowym Jorku Step wraca do Rzymu. Wiele się tu zmieniło. Chłopak zaczyna pracę w telewizji, poznaje nowych ludzi, wśród nich żywiołową Gin. Przeszłość nie daje mu spokoju, ale teraźniejszość nie zostawia zbyt wiele czasu na jej rozpamiętywanie. Czy warto dążyć do wskrzeszenia dawnej miłości?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7758-340-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Chcę umrzeć”. Z tą myślą wsiadłem do samolotu niemal dwa lata temu. Chciałem ze sobą skończyć. Właśnie, jakiś banalny wypadek byłby w sam raz. Żeby nikogo nie obarczać winą, żebym nie musiał się wstydzić, żeby nikt się nie dopytywał dlaczego… Pamiętam, że rzucało samolotem przez całą drogę. Była burza i wszyscy zamarli, spięci i przerażeni. Ja nie. Tylko mnie jednemu chciało się śmiać. Kiedy jest ci źle, kiedy widzisz wszystko w czarnych barwach, kiedy nie masz przed sobą przyszłości, kiedy nie masz nic do stracenia, kiedy… każda chwila jest dla ciebie ciężarem. Ogromnym. Nie do udźwignięcia. I nic, tylko ciągle się gryziesz. I chciałbyś za wszelką cenę się od tego uwolnić. W jakikolwiek sposób. A choćby i w najprostszy, ten najpodlejszy, tak by uniknąć tego zmartwienia, ciągłego pamiętania dziś i nazajutrz tego samego: nie ma jej. Już jej nie ma. A skoro tak, to chciałbyś po prostu, żeby i ciebie już nie było. Chciałbyś zniknąć. Cyk. Bez zbędnych problemów, bez zawracania głowy. Tak, by nikt nie musiał dopytywać się z troską: „Ojej, słyszałeś? Tak, dokładnie ten… Nie wiesz, co się stało…”. Właśnie, zamiast tego koleś opowie, jak skończyłeś, Bóg jeden raczy wiedzieć z iloma i jak bardzo wymyślnymi szczegółami, wyjedzie z czymś absurdalnym, jakby cię znał od niepamiętnych czasów, jakby tylko on jeden miał naprawdę pojęcie o tym, co cię gnębiło. Jakie to dziwne… Tym bardziej że być może nawet ty sam nie zdążyłeś się w tym wszystkim na dobre połapać. I nic już nie będziesz mógł poradzić na to jedno wielkie „podaj dalej”. Zawracanie dupy. Pamięć o tobie padnie ofiarą pierwszego lepszego złamasa, a ty nic nie będziesz mógł na to poradzić. Właśnie, jaka szkoda, że tamtego dnia nie spotkałem jednego z tych dziwacznych magików. Zarzuca taki pelerynę na gołębia, którego sam dopiero co wyczarował i, trach, już po ptaku. Nie ma go, i już. A ty po skończonym przedstawieniu wychodzisz cały zadowolony. Być może tancerki, które widziałeś, były trochę za bardzo przy kości, może siedziałeś akurat na jednym z przestarzałych foteli, ciut przytwardym, w pomieszczeniu zaaranżowanym, w najlepszym wypadku, w piwnicy. Owszem, czuć było pleśń i wilgoć. I tylko jedno jest pewne. Nigdy więcej nie będziesz zachodzić w głowę, co się stało z gołębiem. Ale nas to nie dotyczy. My nie możemy tak po prostu zniknąć. Sporo czasu upłynęło. Dwa lata. A teraz popijam sobie piwo. I kiedy przypomina mi się, jak bardzo zazdrościłem temu gołębiowi, to się uśmiecham, a zarazem robi mi się trochę wstyd.
– Może jeszcze jedno?
Steward uśmiecha się do mnie i nie odstępuje swojego wózka z napojami.
– Nie, dziękuję.
Wyglądam za okno. Chmury, zabarwione na różowo, ustępują nam z drogi. Miękkie, lekkie, nieskończone. Gdzieś w dali zachodzi słońce. Wprost nie mogę w to uwierzyć. Wracam. A27. To jest właśnie moje miejsce w samolocie. Rząd po prawej, tuż za skrzydłami, środkowe przejście. Bardzo ładna stewardesa znowu się do mnie uśmiecha, przechodząc blisko mojego miejsca. Zbyt blisko. Wygląda, jakby ją przysłała Nirvana: _If she comes down now, oh, she looks so good_… Ładnie pachnie, ma na sobie nienaganny mundurek, do tego lekko przezroczystą bluzkę, na tyle by dało się docenić koronkowy stanik pod spodem. Krąży to tu, to tam, bezkolizyjnie, beztrosko, uśmiechnięta. _If she comes down now…_
– Przepiękne imię: Eva.
– Dziękuję.
– Jest pani trochę jak pierwsza Ewa, wodzi mnie pani na pokuszenie…
Przez chwilę nic nie mówi i tylko badawczo mi się przygląda. Uspokajam ją.
– Ale to dozwolona pokusa. Czy mogę dostać jeszcze jedno piwo?
– Ale to już trzecie…
– Pewnie, że trzecie, skoro pani tak tu krąży… Piję, żeby o pani zapomnieć.
Uśmiecha się. Wygląda na szczerze rozbawioną.
– Czy zawsze pani liczy, ile piją pasażerowie, czy to ja tak szczególnie zapadłem pani w pamięć?
– Proszę samemu ocenić. Niech pan tylko uwzględni, że jako jedyny zamawiał pan piwo.
Uśmiecha się znowu. Po czym odchodzi, seksownie kręcąc biodrami. Wychylam się nieznacznie. Świetne nogi, nieprzezroczyste rajstopy, obciskające, bez połysku, ciemne, do tego buty identyczne jak te, które noszą pozostałe stewardesy. Włosy blond z delikatnym balayagem zebrane do tyłu, w kucyk, przesadnie wymyślny. Przystaje. Widzę, jak rozmawia z mężczyzną, który siedzi po tej samej stronie co ja, tyle że bardziej z przodu. Słucha, w czym może pomóc. Przytakuje skinieniem głowy, w milczeniu. Po czym mówi coś uśmiechnięta i go uspokaja. Po raz ostatni, zanim się oddali, odwraca się w moją stronę. Patrzy na mnie. Zielone oczy. Delikatnie podkreślone. Na górnej powiece odcień hebanowy, w oczach przebłysk zainteresowania. Rozkładam ręce. Tym razem to ja się do niej uśmiecham. Mężczyzna mówi jej coś jeszcze. Odpowiada mu kompetentnie, po czym odchodzi.
– Bardzo ładna ta stewardesa.
Siedząca obok mnie kobieta wtrąca się, przerywając, ni stąd, ni zowąd, mój tok myślenia. Czujna i uśmiechnięta, bystre spojrzenie zza grubych szkieł. Około pięćdziesiątki, nieźle się trzyma, w odróżnieniu od swoich zbyt dużych kolczyków i od przesadnie niebieskiego, ciężkiego turkusu na powiekach.
– Tak, gnocca, superlaska.
– Co takiego?
– Gnocca. Właśnie tak mówimy w Rzymie na stewardesy takie jak ta. – Tak naprawdę, to jesteśmy o wiele bardziej dosadni, ale to chyba nie czas i miejsce.
– Gnocca. – Potrząsa głową. – W życiu nie słyszałam.
– Gnocca, a jakże… Czasami piękna gnocca. To takie figlarne określenie zapożyczone od klusków. Zna pani gnocchi, prawda?
– Ech, jakżeby inaczej. O tych to się nasłuchałam, a i zajadałam się nimi nie raz.
Śmieje się rozbawiona.
– Właśnie, i co? Smakowały pani?
– I to jeszcze jak.
– Widzi pani, jakie to proste. Kiedy jakiejś dziewczynie mówi się, że jest gnocca, to znaczy właśnie, że jest taka „smakowita” jak danie, którym się pani zajadała.
– Tak, ale śmiać mi się chce, kiedy zaczynam myśleć o niej jak o klusku. Jest w tym coś… no, jak to się mówi… o, wiem: nieporadnego!
– No nie! Musi pani myśleć o gnocchi okraszonych ciepłym sosem, o smakowitym pomidorze, o rozpływających się w ustach kopytkach, które niemal przyklejają się do podniebienia, tak że trzeba je potem odrywać językiem.
– Dobrze, z grubsza rozumiem. Pan uwielbia gnocchi?
– Są całkiem, całkiem.
– Często je pan te kopytka?
– W Rzymie nawet i bardzo często. W Nowym Jorku ani razu nie zjadłem nic włoskiego, bo ja wiem, tak dla zasady.
– Dziwne. A mówią, że jest tam mnóstwo wyśmienitych włoskich restauracji. Oho, proszę, właśnie wraca ta… gnocca.
Kobieta zaśmiewa się rozbawiona i wskazuje stewardesę, która zbliża się, uśmiechnięta, ze szklanką piwa. Obrazek prawie jak z reklamy, taka jest piękna.
– Niech jej pani powie, że prawdziwa z niej gnocca, zobaczy pani, że się ucieszy.
– Nie, nabiera mnie pan.
– Ależ skąd, zapewniam panią, że to komplement.
– To co, mam jej to powiedzieć?
– Jasne, że tak.
Stewardesa podchodzi, podaje mi małą tackę, na której jest szklanka, pod szklanką papierowa podstawka.
– Proszę, piwo dla pana. Więcej nie będę mogła panu podać, bo schodzimy do lądowania.
– I tak więcej bym już nie zamawiał. Zaczynam panią zapominać. Choć wcale nie jest to łatwe.
– Ach tak… Cóż, dziękuję.
Pociągam łyk piwa.
– Jest znakomite, dziękuję, idealne, zmrożone w sam raz. A już zaserwowane przez panią, wygląda zupełnie jak to piwo z reklamy.
– Niechże mi pan zdradzi tylko jedną tajemnicę, co zapomni pan w pierwszej kolejności?
– Może to, w co była pani ubrana…
– Nie podobają się panu nasze mundurki?
– Ależ wręcz przeciwnie. Tyle że będę sobie panią jakoś inaczej wyobrażał…
Patrzy na mnie lekko zaskoczona, ale nie zostawiam jej czasu na odpowiedź.
– Na długo się pani zatrzyma w Rzymie?
– Na kilka dni… Wrzesień w Rzymie jest wprost bajeczny. Chcę się wybrać do miasta, na zakupy. Może uda mi się znaleźć coś, co sprawi, że nie sposób będzie o mnie zapomnieć.
– O, nie mam najmniejszych wątpliwości. Z pewnością znajdzie pani coś w sam raz dla siebie. Bo pani to… jakby to powiedzieć… no, jak to się mówi?
Odwracam się w stronę kobiety siedzącej tuż obok mnie.
– Może pani mi pomoże.
Kobieta robi wrażenie cokolwiek onieśmielonej, ale po chwili zbiera się na odwagę: – Pani to… po prostu gnocca!
Stewardesa w pierwszej chwili patrzy na nią zdezorientowana, potem spogląda na mnie. Unosi brew i ni stąd, ni zowąd wybucha śmiechem. Bogu dzięki. Udało się. Śmieję się razem z nią.
– O tak, znakomicie się pani spisała, dokładnie to samo bym powiedział!
Stewardesa o imieniu Eva odchodzi, potrząsając głową.
– Proszę zapiąć pasy.
Jej wysoko ściągnięty kucyk faluje i wygląda idealnie, jak zresztą i wszystko pozostałe. Jest doskonała jak skrzydła motyla. Jak motyl, który aż się prosi, by go schwytać. Leciał w Stanach taki kawałek, na którego punkcie miałem totalnego świra, to angielski numer sprzed kilku lat… _I’m gonna keep catching that butterfly…_ Verve. Staram się przypomnieć go sobie w całości. Ale mi się nie udaje. Czyjś głos mnie rozprasza. Kobieta obok wyraźnie się z czymś mocuje. I bynajmniej nie robi tego bezszelestnie.
– O rety, nigdy nie mogę znaleźć pasa w tych wszystkich samolotach.
Pomagam jej, kobieta dosłownie się na nim rozsiadła.
– Jest tutaj, proszę pani, pod spodem.
– Dziękuję, choć zupełnie nie pojmuję, czemu właściwie ma to służyć. Przecież i tak nie zdoła nas utrzymać.
– A, co to, to z pewnością nie.
– Otóż to, właśnie… Dlatego mówię, jeśli dojdzie do kolizji, to przecież zupełnie nie to samo, co taki samochód.
– Nie, z samochodem to nie ma rzeczywiście nic wspólnego… Denerwuje się pani?
– Jakbym szła na ścięcie. – Patrzy na mnie i niemal zaczyna żałować, że użyła tego sformułowania.
– Proszę pani, jeśli tak chce przeznaczenie, to nie ma rady.
– Co to ma znaczyć?
– To, co powiedziałem.
– Tak, ale co takiego pan powiedział?
– Świetnie pani zrozumiała.
– Tak, ale łudziłam się, że nie rozumiem. Panicznie boję się samolotów.
– Nie było widać nic a nic. – Widzę, jak bardzo jest zaniepokojona, uśmiecha się do mnie, kompletnie zaschło jej w ustach. Popijam swoje piwo i postanawiam się rozerwać.
– Proszę tylko pomyśleć, że do większości katastrof lotniczych dochodzi podczas startu albo…
– Albo?…
– Przy lądowaniu. Czyli już niedługo.
– Ale co też pan opowiada?
– Prawdę, szanowna pani, należy zawsze mówić prawdę.
Pociągam duży łyk piwa, a tymczasem kątem oka widzę, że wpatruje się we mnie jak zahipnotyzowana.
– Proszę pana, niechże mi pan coś opowie.
– Ale proszę pani, co takiego chciałaby pani usłyszeć?
– Proszę odwrócić moją uwagę, niech mi pan nie da myśleć o tym, co by się mogło…
Ściska moją rękę z całej siły.
– To boli.
– Ach, przepraszam. – Rozluźnia uścisk, ale nie przestaje się mnie trzymać.
Zaczynam jej opowiadać to i owo. Kawałki z mojego życia, trochę bez ładu i składu, to, co mi akurat przychodzi do głowy.
– Skoro tak, może chce się pani dowiedzieć, dlaczego wyjechałem? – Kobieta przytakuje. Nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa. – Proszę wziąć pod uwagę, że to długa historia… – Tym razem, z większym zapałem, skinieniem głowy daje mi do zrozumienia, że tak, cała zamienia się w słuch, wszystko, byle tylko nie myśleć o najgorszym. Mam wrażenie, jakbym rozmawiał z dobrym znajomym, z moim przyjacielem… – Nazywał się Pollo, właśnie. Dziwne imię, nieprawdaż? – Kobieta nie bardzo wie, czy ma przytaknąć, czy zaprzeczyć, jest gotowa na wszystko, bylebym tylko opowiadał dalej. – Właśnie, to przyjaciel, którego straciłem ponad dwa lata temu. Nie rozstawał się ze swoją dziewczyną. Pallina to niesamowita panna, o figlarnym, bystrym spojrzeniu, świetna, wygadana, ma cięty język… – Słucha w milczeniu, spogląda zaintrygowana, przejęta moimi słowami. Jakie to dziwne… Czasami czujesz się lepiej z człowiekiem, którego nie znasz, łatwiej przychodzi ci opowiadanie o sobie. Otwierasz się na poważnie. Może dlatego, że nie przywiązujesz wagi do tego, co sobie pomyśli. – Ja z kolei byłem wtedy z Babi, najlepszą przyjaciółką Palliny. – Babi. Opowiadam jej wszystko… Jak ją poznałem, jak zacząłem się śmiać, jak się zakochałem, jak bardzo mi jej brakowało… Piękno miłości dostrzegasz w pełni dopiero wtedy, kiedy ją tracisz. Być może człowiek czuje się tak, kiedy idzie na terapię. Zawsze się nad tym zastanawiałem. Ale czy z tymi gośćmi, tam, naprawdę można być tak do końca szczerym? Muszę zapytać kogoś, kto ma to za sobą. Rozmyślam, nie przestając opowiadać. Co pewien czas, na moment, przerywam. Kobieta, rozbawiona i zaintrygowana, często coś wtrąca, jest już znacznie spokojniejsza, nawet wypuściła moją rękę z uścisku. Zapomniała o katastrofie lotniczej. Teraz, jak sądzi, zaprząta ją moja własna.
– A z tą Babi słyszał się pan jeszcze?
– Nie. Raz na jakiś czas słyszałem się z bratem. Kilka razy z ojcem. Ale niezbyt często, telefony z Nowego Jorku kosztują fortunę.
– Czuł się pan samotny?
Udzielam jej wymijającej odpowiedzi. Nie jestem w stanie tego powiedzieć. Czułem się mniej samotny niż w Rzymie. Potem nieuchronnie wspominam o mamie. Ponosi mnie, a świadomość, że sprzeniewierzam się zasadom kobiety obok, wręcz mnie bawi. Moja matka zdradziła mojego ojca. To ja ją nakryłem z tym, który mieszkał naprzeciwko nas. Prawie w to nie wierzy. Ta wiadomość postawiła ją na nogi. Samolot? Nawet nie pamięta, że nim leci. Zarzuca mnie pytaniami… Ledwo za nią nadążam. Jak to jest, że ludzie tak uwielbiają się babrać w cudzym życiu? Pikantne opowieści, zakazane szczególiki, niechlubne uczynki czy też rozkoszne grzeszki. Może dlatego, że w ten sposób, jedynie słuchając, sami się nie ubrudzą. Odnoszę wrażenie, że kobieta z jednej strony napawa się moją opowieścią, z drugiej zaś – cierpi z jej powodu. Nie wiem, czy tak jest naprawdę, ale nic mnie to nie obchodzi. Opowiadam jej o wszystkim bez ogródek. O brutalności, z jaką potraktowałem kochanka mamy, o moim milczeniu w domu, o tym, że nie pisnąłem choćby słowa ani własnemu ojcu, ani nawet bratu. I o procesie też. Moja matka siedziała tam, naprzeciwko mnie. W milczeniu, nie miała odwagi przyznać się do tego, co zrobiła. Nie zdobyła się na to, by wyjawić swoją zdradę i usprawiedliwić w ten sposób moją brutalność. I w tym wszystkim ja, beztroski, niemal śmiałem się w twarz sędziemu, który obwiniał mnie za czyn, w moim przekonaniu całkiem naturalny: za zmasakrowanie chuja, który pogwałcił łono kobiety, to samo, które wydało mnie na świat. Moja sąsiadka patrzy na mnie z otwartymi ustami. Szanowna pani, owszem, można to samo powiedzieć na tysiąc różnych sposobów… Ale to zupełnie co innego, niż zgrywanie się, jak to zrobił Benigni, wskakując na Raffaellę Carrà. Tutaj natomiast w grę wchodziła moja matka. Kobieta zdaje sobie z tego sprawę. Nagle znów poważnieje. Cisza. Wobec tego staram się jakoś rozładować sytuację.
– Jakby to powiedział Pollo, mnie _Moda na sukces_ mogłaby co najwyżej zrobić laskę!
Zamiast się oburzać, zanosi się śmiechem, mam w niej już swojego sprzymierzeńca. – A potem? – pyta ciekawa, co jest w następnym odcinku. A ja nie przestaję opowiadać jakby nigdy nic, bez abonamentu. Moja opowieść nic nie kosztuje. Wyjaśniam jej, skąd się wzięła Ameryka, chęć, by wyjechać, pod pretekstem kursu dla grafików tam, w Stanach… – A ponieważ nie tak trudno jest natknąć się na siebie nawet w wielkim mieście… wobec tego lepiej już w ogóle się gdzieś wynieść. Nowe realia, sami nowi ludzie, a przede wszystkim żadnych wspomnień. Rok wypełniony niepozbawionymi wysiłku pogawędkami po angielsku, które, dzięki pomocy przypadkowo spotkanych Włochów, stawały się znośniejsze. Wszystko bardzo zabawne, świat pełen barw, muzyki, dźwięków, pojazdów, imprez, nowin. Cały ten wielki rozgardiasz podszyty ciszą. Nic z tego, co ludzie ci opowiadali, nie miało z nią absolutnie nic wspólnego, nie mogło jej przywołać ani tchnąć w nią życia. Babi. Dni na nic, by dać odpocząć sercu, żołądkowi, głowie. Babi. Totalna bezsilność, by cofnąć czas, by choć na chwilę znaleźć się pod jej domem, by spotkać ją na ulicy. Babi. W Nowym Jorku nie ma obaw… W Nowym Jorku nie ma miejsca dla Battistiego. _Kiedy sobie ciebie przypomnę, wystarczy pomyśleć, że cię nie ma, że cierpię nadaremnie, bo wiem, ja to wiem, że już nie wrócisz_. Fałszywe dźwięki, by starać się omijać wszystkie te miejsca, które zna i w których się pojawia właśnie ona, Babi. Kobieta się uśmiecha.
– Też znam tę piosenkę. – Nuci coś nieudolnie.
– Tak, to ta sama. – Staram się położyć kres temu koszmarnemu popisowi rodem z _Corridy_.
Ale wybawił mnie samolot. Kra-aach. Suchy, metaliczny dźwięk. Mocne szarpnięcie i mały wstrząs pojazdu.
– O mój Boże, co to? – Kobieta chwyta moją prawą rękę, tę niezajętą.
– To wózek, niech się pani nie martwi.
– Jakże mam się nie martwić! Niby przez to ten cały hałas? Zupełnie jakby się urwał…
Stewardesy i inni członkowie załogi siadają nieopodal, w wolnych fotelach, zajmują także kilka dziwnych miejsc z boku, koło wyjścia. Rozglądam się za Evą, znajduję ją, ale ona nie patrzy teraz w moją stronę. Kobieta stara się nie myśleć o tu i teraz. Z powodzeniem. Puszcza moją rękę w zamian za ostatnie pytanie.
– Dlaczego się rozstaliście?
– Bo Babi związała się z innym.
– Ale jak to? Pana dziewczyna? I to po tym wszystkim, co mi pan opowiedział?
Tym razem to ona wydaje się bawić moim kosztem. Samolot i samo lądowanie zeszły na dalszy plan. I do ostatniej chwili zarzuca mnie pytaniami, wręcz, niczym w amoku, zaczęła się do mnie zwracać per ty. Wali prosto z mostu. Od czasu, kiedy ją zostawiłeś, czy kochałeś się z inną kobietą? I dalej nie odpuszcza, zupełnie jak stukasy z kreskówki o Fistaszkach, z Linusem i czerwonym baronem. Wróciłbyś do niej? Atmosfera się zagęszcza, teraz bardziej przypomina krwawe komiksy Pazienzy z jego nieodłącznymi strzelaninami. Co z przebaczeniem, czy jest możliwe? Czy rozmawiałeś z kimś o tym? Albo to wina piwa, albo też ona i te jej pytania przyprawiają mnie o zawrót głowy. Albo to wina bólu, jaki zadała mi ta miłość, o której wciąż pamiętam. Nic już kompletnie nie rozumiem. Słyszę warkot silnika samolotu i turbiny, która w fazie lądowania zmienia kierunek obrotu. O właśnie, mam pomysł, mogę się uratować przed tym przesłuchaniem…
– Niech pani spojrzy na światła przy pasie startowym. Nie damy rady – mówię jej roześmiany, znów jestem panem sytuacji.
– Chryste Panie, to prawda, widzę je… – Przerażona patrzy przez okno, na samolot i na skrzydła, które niemal dotykają ziemi i trzęsą się rozklekotane. Jak stara pantera jednym zdecydowanym ruchem dopada w locie mojej prawej ręki. Znowu patrzy przez okno. Jeszcze w ostatniej chwili opada gwałtownie na fotel, ląduje głową na oparciu, wyciąga nogi przed siebie, prawie jakby chciała wyhamować własnymi stopami. Wrzyna mi się paznokciami w rękę. Kilkakrotnie lekko nami zarzuca, gdy samolot dotyka ziemi. I zaraz turbiny w silnikach zmieniają kierunek obrotu, ta olbrzymia masa stali trzęsie się jak szalona, razem ze wszystkimi fotelami, włącznie z kobietą obok. Ale ona nie daje za wygraną. Zaciska oczy i cała drży, wyżywając się na mojej ręce.
– Kapitan informuje, że wylądowaliśmy na Roma Fiumicino. Temperatura powietrza na zewnątrz…
Z głębi samolotu docierają niewyraźne oklaski, ale prawie zaraz cichną. To już wyszło z mody.
– No tak, daliśmy radę.
Kobieta wzdycha: – Bogu dzięki!
– A nuż jeszcze się kiedyś spotkamy.
– Oj tak, ogromnie miło mi się z tobą rozmawiało. Ale czy wszystko, co mi opowiedziałeś, to prawda?
– Tak samo jak prawdą jest to, że mi pani ściskała rękę. – Pokazuję jej moją prawicę ze śladami jej paznokci.
– Ojej, tak mi przykro.
– Nic nie szkodzi.
– Niechże pan pokaże.
– Ależ nie, poważnie, wszystko w porządku.
Rozdzwaniają się komórki. Uśmiechy i błogość po udanym lądowaniu. Prawie wszyscy otwierają luki bagażowe nad swoimi miejscami i wyciągają na zewnątrz naręcza prezentów prosto z Ameryki, tak na oko same zbędne rzeczy; gotowi od razu stanąć w kolejce, byle niezwłocznie dostać się do wyjścia. Po godzinach spędzonych w bezruchu, kiedy w samolocie jest się zmuszonym do podsumowania minionych lat, aż do chwili obecnej, wraca się do pośpiesznego niemyślenia, do fałszywych trosk, do pogoni za najnowszym celem.
– Do widzenia. Dziękujemy. Miłego wieczoru. – Ładne stewardesy żegnają nas przy wyjściu z samolotu. Eva, jak na profesjonalistkę przystało, z uśmiechem przyklejonym do twarzy żegna wszystkich, jest bez zarzutu.
– Dziękuję za piwo.
– Taką mamy pracę. – Uśmiecha się do mnie bardziej naturalnie, chyba.
– Jeśli będziesz miała jakieś problemy… – Zostawiam jej wizytówkę.
Patrzy na nią zaskoczona, jest na niej mój numer w Rzymie.
– To był mój egzamin na kursie grafiki.
– Dobrze ci poszło?
– Wszyscy byli bardzo zadowoleni. Zestawienie białego z niebieskim uznali za genialne.
– Ładne.
Wkłada ją do kieszeni. Nie ryzykowałem wyznania, że kibicuję Lazio. Zaraz potem schodzę na dół.
Letni wiatr. Wrzesień. Zachód słońca, jest prawie wpół do dziewiątej. Wszystko zgodnie z planem. Po tym, jak się leciało przez osiem godzin, fajnie jest znów sobie chodzić. Wsiadamy do autobusu. Przyglądam się towarzyszom podróży. Kilku Chińczyków, jeden krzepki Amerykanin, jakiś młody chłopak, który wciąż słucha czegoś na samsungu YP-T7X 512 MB, takim, jaki widziałem też w Nowym Jorku. Dwie przyjaciółki, które wracają z wakacji, wcale się do siebie nie odzywają, być może zdążyły się już do woli nacieszyć wzajemnym towarzystwem w czasie długiego, wspólnego pobytu. Para zakochanych. Śmieją się, co i raz mówią coś bardziej lub mniej sensownego, przekomarzają się ze sobą. Zazdroszczę im, albo lepiej, z przyjemnością na nich patrzę. Moja współpasażerka, korpulentna pani, która tak się składa, wie wszystko o moim życiu, podchodzi do mnie. Spogląda na mnie uśmiechnięta, jakby chciała powiedzieć: Daliśmy radę, co? Przytakuję. Prawie żałuję, że aż tyle jej opowiedziałem. Ale zaraz się uspokajam. Nigdy jej więcej nie zobaczę. Kontrola paszportowa. Kilka wilczurów na smyczy przechadza się nerwowo tam i z powrotem, w poszukiwaniu kokainy albo trawy. Niezadowolone wyposzczone psy patrzą na nas swymi poczciwymi oczami, wykończone ciągłym trenowaniem. Policjant niedbale zagląda mi do paszportu. Potem jednak zmienia zdanie, umyka mu jedna strona, odwraca ją powtórnie i przygląda jej się z większą uwagą. Serce zaczyna mi szybciej bić. Nic. Nie wzbudzam jego zainteresowania. Zwraca mi dokument, składam go i wkładam do plecaka. Odbieram mój bagaż. Wracam wolny, znów jestem w Rzymie. Przez dwa lata byłem w Nowym Jorku, ale czuję się, jakbym wyjechał raptem wczoraj. Szybkim krokiem zmierzam w stronę wyjścia. Mijam się z ludźmi, którzy ciągną za sobą walizki, jakiś koleś pędzi zdyszany do samolotu, który być może odleci bez niego. Za barierkami krewni czekają na kogoś, kto jeszcze się nie pokazał. Piękne dziewczyny, wciąż opalone, wypatrują ukochanych albo i nie. Przechadzają się z założonymi rękami albo stoją w miejscu, ze wzrokiem niespokojnym, bądź niewzruszonym, tak czy inaczej, wyczekują. – Taksówka, może potrzebna taksówka. – Jakiś pseudotaksówkarz biegnie mi naprzeciw, udając uczciwego: – Tanio panu policzę. – Nic nie odpowiadam. Orientuje się, że na mnie nie zarobi i daje sobie spokój. Rozglądam się wokół. Piękna elegancka kobieta w białej sukience, z delikatną złotą biżuterią na szyi, nie odrywa ode mnie swojego spokojnego wzroku. Jest naprawdę piękna. Uśmiecham się do niej. Ona w odpowiedzi wysyła mi prawie niedostrzegalny sygnał, który jednak mówi sam za siebie. Zdrada, chciałabym, ale nie mogę, jej pragnienie wolności. Potem odwraca z rezygnacją wzrok. Nie przestaję się rozglądać. Nic. Głupiec ze mnie. Pewnie, że tak. Czego się spodziewałem? Kogo wypatruję? Czy po to właśnie wróciłeś? W takim razie nic nie rozumiesz, wciąż nic a nic nie zrozumiałeś. Chce mi się śmiać na samą myśl o tym, jaki to ze mnie palant.
– Powinien już przyjechać…
Schowana za kolumną, po cichu, ale serce wali jak szalone, szeptem mówi sama do siebie. Może po to, by zagłuszyć to serce, które tak naprawdę wali jeszcze szybciej. Wreszcie zbiera się na odwagę. Bierze głęboki oddech i powoli się wychyla. – To on. Wiedziałam, wiedziałam! – Ani drgnie, choć rozpiera ją dzika radość.
„Nie mogę w to uwierzyć… Step. Wiedziałam, wiedziałam, byłam pewna, że dzisiaj wróci. Nie mogę w to uwierzyć. Matko jedyna, od razu widać, że sporo schudł. Ale się uśmiecha. Tak, wygląda na to, że dobrze się czuje. Czy jest szczęśliwy? A nuż było mu tam dobrze. Aż za bardzo. Ale jak to, czyżbym już doszczętnie skretyniała? Robię się zazdrosna? Niby jakie ja mam do tego prawo? Żadnego… A skoro tak? O rany, co ze mną. Poważnie, kiepsko, i to bardzo. Znaczy, jestem taka szczęśliwa. I to jeszcze jak. On wrócił. Nie mogę w to uwierzyć. O Boże, patrzy w moją stronę!”.
Znowu błyskawicznie chowa się za kolumną. Wzdycha. Zamyka oczy, zaciska je z całej siły. Tkwi tak bez ruchu, oparta głową o biały, zimny marmur, z rękami wyciągniętymi wzdłuż kolumny. Cisza. Oddycha głęboko. I raz. Wdech… I dwa. Wydech… Otwiera oczy. Właśnie w tej chwili mija ją jakiś turysta i spogląda na nią zaskoczony. Nieznacznie się uśmiecha, chcąc dać mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Ale przecież nie jest. Nie ma co do tego wątpliwości.
„Cholera, widział mnie, czuję to. O Boże, Step mnie widział, ja to wiem”.
Ponownie się wychyla. Nic. Step przeszedł jakby nigdy nic.
„No pewnie, co za kretynka. A poza tym, nawet gdyby, to co?”.
Oto jestem. Wróciłem. Rzym. A dokładniej: Fiumicino. Zmierzam w stronę wyjścia. Przechodzę przez przeszklone drzwi i wychodzę na ulicę. Wprost na taksówki. Ale właśnie w tej chwili doznaję dziwnego uczucia. Wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Odwracam się gwałtownie. Nie ma nic gorszego niż człowiek, który się czegoś spodziewa… I którego nic nie spotyka.2
Zachód słońca miejscami zabarwia na pomarańczowo chmury rozsiane tu i tam. Blady księżyc już pojawił się na niebie, skrywa się teraz za najwyższymi gałęziami bujnej korony drzewa. Dziwnie odległy hałas lekko nerwowego ruchu ulicznego. Zza okna dobiegają pojedyncze dźwięki powolnej i przyjemnej dla ucha muzyki, to dźwięki fortepianu, słychać postęp, widać czas zrobił swoje. Ten sam chłopak, tylko starszy, przygotowuje się do nowych egzaminów, na specjalizację. Nieco niżej białe, idealnie proste linie kortu tenisowego jaśnieją w bladej poświacie księżyca, a dno pustego basenu, osowiałe, jak co roku, nie może doczekać się lata. Także i w tym sezonie nadgorliwy dozorca przedwcześnie opróżnił basen. Na pierwszym piętrze budynku, wśród ładnie utrzymanej roślinności, za krawędzią uniesionej drewnianej okiennicy, widać dziewczynę, która zanosi się śmiechem.
– Daniela, czy skończyłaś wreszcie gadać przez telefon? Macie przecież komórkę, wasz ojciec doładowuje ją wam właściwie codziennie! Dlaczego ciągle wisicie na domowym telefonie?
– Ale bo to nie wiesz, mamo, że tutaj nie ma zasięgu? Odbiera tylko w salonie, ale wy tam ciągle siedzicie i wszystko słyszycie!
– Tak się akurat składa, że też tutaj mieszkamy.
– Dobra, mamo. Gadam z Giuli. Powiem jej jeszcze tylko jedną rzecz i się rozłączam.
– Ale przecież dopiero co widziałyście się przez pół dnia w szkole. Niby co takiego mogło się przez ten czas wydarzyć! Co? Co znowu masz jej do opowiedzenia!
Daniela zakrywa ręką słuchawkę.
– Zrozum, że nawet jeśli miałaby to być najgłupsza rzecz na świecie, to i tak decyzję, czy koniecznie mam opowiedzieć o tym wszystkim naokoło, czy też nie, wolałabym podjąć sama, okay?
Daniela odwraca się plecami do Raffaelli przeświadczona, że gest ten oznacza, iż w jakiejś mierze ma rację. Matka wzrusza ramionami i odchodzi. Kątem oka Daniela sprawdza, czy została sama.
– Giuli, słyszałaś? Muszę kończyć.
– To w końcu jak się umawiamy?
– Widzimy się na miejscu.
– Nie… nie to miałam na myśli!
– Słuchaj, ja już się zdecydowałam. – Daniela rozgląda się niespokojnie dookoła. – To nie jest najlepszy moment, żeby rozmawiać o tym przez telefon, zważywszy, że wszyscy kręcą się po domu!
– Ale, Dani, to sprawa największej wagi! Nie możesz podejmować decyzji ot tak… jakby to był jakiś abstrakcyjny problem!
– Słuchaj, czy nie możemy o tym pogadać już na imprezie?
– Okay, jak chcesz. W takim razie widzimy się na miejscu za trzy kwadranse. Dasz radę?
– Nie, spotkajmy się za co najmniej godzinę z kwadransem!
– Okay, cześć.
Dani się rozłącza. Ta Giuli czasami potrafi być doprawdy nieznośna. Co z nią, nie dociera do niej, że człowiekowi przydałoby się te pół godziny więcej. Muszę być doskonała, prześliczna. Rzadko w życiu zdarza się przecież przygotowywać na wieczór taki jak ten. Wręcz przeciwnie, śmieje się w duchu, nigdy się nie zdarza. Zazwyczaj „to” ma miejsce wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Idzie do swojego pokoju, po raz pierwszy niezdecydowana, co ma założyć pod spód. Czuje się jakoś inaczej, jest dziwnie niepewna siebie. Ale zaraz się uspokaja. To normalne, że się tak czuje, nie można być pewnym tego, jak wypadnie ten pierwszy raz, kiedy się będzie z kimś kochać. Oddycha głęboko. To prawda. Jedyna rzecz, jakiej jestem pewna, to ta, że zrobię to dziś wieczorem, właśnie z nim. Dokładnie w tym momencie Raffaella wpada na nią w korytarzu.
– Daniela, czy można wiedzieć, co takiego chodzi ci po głowie?
– Nic, mamo… same bzdury.
– Skoro to rzeczywiście same bzdury, to pomyśl raczej o ważniejszych rzeczach!
W pierwszej chwili Daniela chciałby jej wszystko opowiedzieć. Wyznać jej swoje ważne postanowienie, a co więcej, nieodwołalne. Ale zaraz się rozmyśla. Dociera do niej, że sprawa skończyłaby się fiaskiem.
– Pewnie, mamo, masz rację.
Dyskusja z nią i tak nie ma najmniejszego sensu. Uśmiechają się do siebie.
Raffaella spogląda na zegar w salonie.
– Ojej, jak grochem o ścianę. Prosiłam twojego ojca, żeby wrócił wcześniej, bo mamy się spotkać z Pentestimi, u nich w domu, trzeba dojechać do samej Olgiaty. Marzenie ściętej głowy, żeby choć raz to on zrobił coś dla mnie…4
Z4 to genialne auto. Oddałbym wszystko, byle je tylko mieć. Claudio Gervasi jest przy Porta Pinciana, stanął tuż przed witryną dealera BMW. Przygląda mu się zupełnie jak małe dziecko, pożądliwym wzrokiem, przejęty, niezadowolony, bo jest poza jego zasięgiem. Gdyby tylko Raffaella dowiedziała się, czego tak bardzo pragnie, dopiero by pożałował. A gdyby na dodatek dowiedziała się o całej reszcie, już byłoby po nim. Woli o tym nie myśleć. Nigdy się nie dowie. Ale skoro już tu jestem, to w takim razie zajrzę sobie do środka. Nie ma nic złego w samej chęci posiadania czegoś. Czy to także podpada pod kategorię grzechów przeciwko społeczeństwu? Claudio usiłuje przekonać samego siebie. Przecież nie to, żebym się do czegoś zobowiązywał… chcę się tylko dowiedzieć, ile by mi zaproponowali, gdybym w ramach transakcji dał im w rozliczeniu własne auto na wymianę z dopłatą. A nuż dobrze mi tu policzą za mojego mercedesa 200. Jasne, że przebieg ma potężny. Ale za to jak jest utrzymany… Krąży wokół samochodu. Nie licząc tej niewielkiej rysy z winy Babi i Danieli, a zwłaszcza sposobu, w jaki parkują ich wspólny skuter. Cóż, posłuchajmy, co takiego mają mi tu do zaproponowania… Wchodzi do salonu. Od razu podchodzi do niego młody sprzedawca, wygląda bez zarzutu, ma na sobie krawat z windsorskim węzłem, niebieski, tak jak i cały garnitur, począwszy od marynarki na miarę, a skończywszy na idealnie skrojonych spodniach, zwężanych, z mankietem, które miękko załamują mu się na ciemnych mokasynach, prostych, ale doskonale wypolerowanych. Dokładnie tak samo jak i cały samochód. Z bliska wygląda jeszcze piękniej. Delikatny błękit, wnętrze nieco ciemniejsze, wykończone w kolorze lekkiego beżu, z czarnym akcentem, wszędzie tam, gdzie pojawia się skóra, od kierownicy po dźwignię zmiany biegów. Pokusa, której nie sposób się oprzeć.
– Dobry wieczór, w czym mogę panu pomóc?
– Otóż chciałbym się dowiedzieć, w jakiej cenie jest to bmw. Z4, nieprawdaż?
– Zgadza się, proszę pana. Więc pełen pakiet, klucze do ręki, z ABS-em włącznie i stalowymi felgami oczywiście… sprawdźmy… Proszę pana, ma pan szczęście, właśnie mamy promocję. Jak dla pana, czterdzieści dwa tysiące euro. Euro mniej, euro więcej, ma się rozumieć.
Z pewnością więcej. Grunt, że mam szczęście i że akurat trafiłem na promocję. Na to sprzedawca, który dostrzega, że Claudio jest lekko rozczarowany, uśmiecha się do niego.
– Proszę zauważyć, że to samochód samego Jamesa Bonda.
Claudio nie wierzy własnym oczom.
– Dokładnie ten sam?
– Ależ skąd, nie dosłownie! – Sprzedawca wpatruje się w niego, starając się zrozumieć, czy aby specjalnie go nie nabiera. – Tym bardziej, że sądzę, iż w filmie wykorzystali model Z3, bmw z poprzedniej serii, a tak gwoli ścisłości, to niechybnie zostało ono doszczętnie zdemolowane albo i wystawione na jakąś aukcję! Ale to auto jest jeszcze bardziej dopracowane i też pojawiło się w filmie, _Ocean’s Twelve_, a może _Eleven_? Sam dokładnie nie pamiętam. Tak czy inaczej, jeździli nim: George Clooney, Matt Damon, Andy Garcia, Brad Pitt, a teraz… pan!
Claudio uśmiecha się niewyraźnie.
– Być może…
Sprzedawca orientuje się, że ma przed sobą faceta wiecznie niezdecydowanego. Nie zna prawdy. Bo ma przed sobą okrutny cień, potworny hologram, rzut laserem, to nikt inny tylko Claudio zaprzątnięty myślą o własnej żonie. Chłopak decyduje się rozruszać potencjalnego klienta, dostarczając mu dodatkowych informacji. Krąży wokół samochodu, podając osiągi: prędkość, ile pali, rozmaite możliwe parametry oraz oczywiście wszelkie ewentualne oferty leasingu.
– A propos… – słysząc ostatnią propozycję, Claudio nabiera odrobiny otuchy – w wypadku zakupu przyjmujecie w rozliczeniu stary samochód, prawda?
– Ależ oczywiście, jakżeby inaczej! Chociaż akurat teraz rynek samochodów używanych ma się tak sobie, proszę pana.
Claudio nie miał co do tego wątpliwości.
– Czy może pan rzucić na niego okiem? Stoi na zewnątrz.
– Jasne. Chodźmy go zobaczyć.
Claudio wychodzi z salonu w towarzystwie sprzedawcy.
– Jesteśmy, oto on.
Cały dumny pokazuje swojego mercedesa 200, grafitowosrebrny metalik. Chłopak w okamgnieniu staje się czujny, poważny, dokładny. Przypatruje mu się, co pewien czas go dotyka, sprawdza ślady prawdopodobnych napraw, chytrze ukryte. Claudio próbuje go przekonać.
– Zawsze oddawałem go do przeglądu, dopiero co wymieniłem też opony…
Sprzedawca krąży wokół samochodu i ogląda drugi bok, ten zniszczony przez skuter. Wówczas Carlo stara się odwrócić jego uwagę.
– Akurat w zeszłym tygodniu był na kompleksowym przeglądzie.
Ale sprzedawcy takiemu jak ten nic nie umknie.
– Tak… tyle że tutaj ładnie ktoś pana urządził, co!
– Ano tak, moje córki. Tysiąc razy im mówiłem, żeby parkowały skuter pod samą ścianą, na próżno!
Sprzedawca wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A cóż ja mogę na to poradzić?”.
– No właśnie, tak czy inaczej, się to naprawi. Poza tym trzeba zrobić przegląd silnika, nieprawdaż? Auto trafi do głównego mechanika. No tak, jeśli wykluczymy ewentualne problemy, to jego wartość szacowałbym na około… cztery tysiące, cztery i pół tysiąca euro.
– Aha…. – Claudiowi brak słów. Liczył na co najmniej dwa razy tyle. – Wyprodukowany w dziewięćdziesiątym dziewiątym.
– Prawdę powiedziawszy, myślałem, że w dwutysięcznym, tak czy owak, cena, jaką panu podałem, wymaga jeszcze potwierdzenia, dobrze?
Czy dobrze? Ależ jasne, że tak! Dobrze bez cienia wątpliwości! Ja za to powinienem wam dać trzydzieści siedem tysięcy pięćset euro, euro mniej, euro więcej. Ale Claudio postanawia o tym nie myśleć.
– Tak, dobrze… jasne…
– W takim razie do zobaczenia. W razie czego jesteśmy do dyspozycji.
Młody sprzedawca wymienia z nim mocny uścisk dłoni, pewien, że w mniejszym lub większym stopniu udało mu się go przekonać. Zaraz potem wręcza mu wizytówkę z wszystkimi namiarami i logo BMW. Claudio patrzy, jak się oddala. Kiedy sprzedawca jest już w salonie i nie może go zobaczyć, Claudio drze wizytówkę i wyrzuca ją do kosza nieopodal. Brakuje jeszcze tylko, żeby Raffaelli wpadło to w ręce. Wsiada do swojego mercedesa. Opiera ręce na kierownicy. Kochana, wiesz przecież, że i tak nigdy bym cię nie zdradził! Po czym sięga po komórkę, rozgląda się naokoło i pisze SMS-a. Wysyła go i po upływie sekundy, naturalnie, kasuje. Wreszcie, w ostatnim odruchu bezgranicznej wolności, zapala sobie marlboro.6
Z głębi korytarza dobiega odgłos kluczy przekręcanych w zamku drzwi wejściowych. Raffaella się odwraca.
– Och… jest i Claudio!
Drzwi otwierają się powoli. Ale zamiast niego, w całej krasie, odmieniona wkracza Babi.
Raffaella wybiega jej naprzeciw.
– Coś ty zrobiła!
– O co ci chodzi?
– No jak to, nie dość, że się spóźniłaś, to jeszcze obcięłaś sobie włosy!
– O Boże, mamo, przeraziłaś mnie nie na żarty! Spodziewałam się najgorszego! Tak, obcięłam je dzisiaj rano. Ładnie? Arturo, który mnie strzygł, powiedział, że tak jest mi bardziej do twarzy.
– Tak… ale właściwie prawie wszystko dobierałyśmy pod kątem twoich długich włosów!
– Mamo, ale raptem przecież tylko je wycieniowałam. – Babi uśmiecha się do niej. – Wiedziałam, że tak powiesz. Spójrz… – Otwiera małą torebkę Furli i wyciąga z niej trzy zdjęcia zrobione polaroidem. – Masz, specjalnie wpierw zrobiłam je sobie na próbę. I co ty na to? Czy nie wyglądam lepiej?
Raffaella je ogląda. Po chwili uśmiecha się wyraźnie zadowolona i szczerze usatysfakcjonowana zarówno własną córką, jak i jej nową fryzurą oraz wszystkim, co zostało uwiecznione na zdjęciu. Ale nie chce tak łatwo jej odpuścić. Nie, w żadnym razie nie chce być wykluczana, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji, a już zwłaszcza wtedy, kiedy w grę wchodzą sprawy takiej wagi.
– Tak, dobrze wyglądasz. Ale wariant, który wybrałyśmy, wydawał mi się lepszy… właśnie ten z długimi włosami.
– Daj spokój, nie bądź taka nieprzejednana! Mamo, sama zobaczysz, mamy czas, zdążą mi jeszcze odrosnąć. Ale do rzeczy, wróciłam wcześniej, bo dziś wieczór mamy jeść kolację u Mangiliego, prawda?
– Nie, przełożyłam to na przyszły tydzień.
– Ale, mamo, wybacz, skoro tak, mogłaś mnie uprzedzić! Specjalnie wcześniej wróciłam, bo miałyśmy się do niego wybrać! Wystarczyłby jeden telefon, nie? Zawsze mam przy sobie komórkę! Byle głupstwo i już do mnie dzwonisz, a jak rzeczywiście coś się dzieje, to wcale się nie odzywasz!
– Nigdy nie dzwonię do ciebie z byle głupstwem.
– Tak, wiem, ale strasznie mi zależało na tym, by załatwić tę sprawę.
Naburmuszona Babi chwyta się pod boki. Kiedy jest wytrącona z równowagi, zachowuje się zupełnie jak małe dziecko. Brakuje tylko, by zaczęła tupać nogami.
– Babi, nie zachowuj się tak, do Mangiliego wybierzemy się w przyszłym tygodniu…
– Dobra, ale od razu! Chcę się upewnić co do tego Mangiliego, jeszcze go nigdy dotychczas nie wypróbowywaliśmy. Nikt go nie zna.
– Ale przygotowuje przecież kolacje dla samego Watykanu.
– Tak, wiem, ale tamci i tak nigdy nigdzie nie chodzą, nie są wyrobieni, jeśli chodzi o jedzenie! Jakie oni mają w ogóle pojęcie, czy to, co im serwują tam w klasztorze, jest smaczne, czy też nie?
– Babi, nie zachowuj się tak. Zobaczysz, wszystko pójdzie znakomicie.
Raffaella próbuje ją uspokoić.
– To tylko zwykła kolacja…
– Tak, ale to moja kolacja i jest dla mnie ważna! I każdy życzy sobie, by nie stała się ona ostatnią, ale żeby, jak w tym wypadku, była jedyną w swoim rodzaju!
Mówiąc to, Babi idzie do siebie, zamyka się w pokoju, trzaska drzwiami. Raffaella wzrusza ramionami. To normalne, że w takiej sytuacji ludzie robią się nerwowi. Dokładnie w tym samym momencie otwierają się drzwi wejściowe i wkracza Claudio.
– Kochanie, już jestem!
– Dobre i to. Ale gdzieś ty się podziewał przez cały ten czas?
Claudio całuje ją pospiesznie w usta.
– Przepraszam, musiałem zrobić przegląd spraw w biurze. – Przecież nie może jej powiedzieć, że zamiast tego dokonał przeglądu wszelkich możliwych dodatków, osiągów i parametrów dotyczących spalania w bmw Z4. Nie tylko. Na dodatek na własne życzenie przedstawiono mu wprost niedorzecznie śmieszną wycenę jego mercedesa.
– Zmień sobie koszulę i załóż inny krawat. Szybko. Wszystko ci już przygotowałam, leży na łóżku.
– Ale przepraszam, czy aby nie mieliśmy pójść do mojego przyjaciela Mangiliego, przetestować catering? Czy rzeczywiście jest sens, bym się przebierał?
– Claudio, gdzie ty masz głowę? Specjalnie dzisiaj rano dzwoniłam do ciebie do biura. Kompletnie zapomniałam, że dziś wieczór mamy iść do Pentestich. Mangiliego przełożyłam na przyszły tydzień! No raz-dwa, zajmij się sobą, już i tak jesteśmy spóźnieni.
– Aha, słusznie.
Claudio idzie do pokoju i stara się nadrobić stracony czas. Szybko się rozbiera, zdejmuje z siebie marynarkę. Dokładnie w tej samej chwili komórka wydaje natarczywy dźwięk. Claudio wyjmuje ją z kieszeni marynarki. To odpowiedź na jego SMS-a. Czyta, uśmiecha się, w porę udaje mu się ją skasować, zanim pojawia się Raffaella.
– Pospiesz się, co tak tracisz czas na tę komórkę. Kto to był?
– Tak, przepraszam, to Filippo Accado przesłał mi SMS-a.
– Filippo? A od kiedy to pisujecie do siebie SMS-y?
– Oj, żeby było szybciej.
Claudio zdejmuje koszulę i wkłada czystą, rozpina tylko guziki przy kołnierzyku byle nie tracić czasu, ale też aby zasłonić twarz.
– Nic takiego, pisze, że w poniedziałek nie ma brydża, nie wiem, co się stało.
– To nawet lepiej. Tym samym w poniedziałek możemy zorganizować próbę cateringu u Mangiliego. No już, pospiesz się, czekam na ciebie w salonie.
Claudio kończy wkładać koszulę, wyczerpany pada na łóżko. Tak niewiele brakowało, jak jeszcze nigdy dotąd. Masz ci, i tak oto przepadł mu brydż. Cóż, to była pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy, z czegoś w końcu trzeba zrezygnować. Wiąże sobie krawat, odwija kołnierzyk koszuli i robi węzeł. A jeśli u Pentestich pojawią się też Accadowie? Kurwa, o tym akurat nie pomyślałem. A jeśli Filippo, który jest strasznym ćwokiem, nie załapie od razu? Wydaje mu się, jakby już go słyszał: „Ależ, Claudio, co ty opowiadasz? Ja naprawdę nie wysyłałem ci żadnego SMS-a”. I tym samym uświadamia sobie, że wolałby nie iść na tę imprezę. Zaciska wokół szyi elegancki niebieski krawat, który wybrała mu Raffaella. Po czym przegląda się w lustrze. I przez chwilę ten krawat jawi mu się jako potworny sznur wisielca.
*** koniec darmowego fragmentu***
zapraszamy do zakupu pełnej wersji