Tylko dla Twoich oczu - ebook
Tylko dla Twoich oczu - ebook
Koniec XVI wieku. Gdzieś w Polsce ojciec dwunastoletniego Jakuba przegrywa w kości kalekiego syna z wędrownym kuglarzem. Mistrz Avius – nowy opiekun chłopca, odkrywa w nim niezwykłą ciekawość świata i żądzę wiedzy. Uczy go wszystkiego, począwszy od sztuki czytania i pisania, aż do zrozumienia mechanizmów władzy, rządzących tym światem. Avius jest nie tylko kuglarzem. To członek tajnego stowarzyszenia, legitymujący się tajemniczym medalionem 007. Wypełnia sekretne misje na zlecenie możnych tego świata. Jakub pod okiem mistrza zdobywa wiedzę i doświadczenie, które w znacznym stopniu pozwalają mu uwolnić się od kalectwa. Odtąd będzie mu jednak towarzyszyło śmiertelne niebezpieczeństwo – wiedza, jaką zdobywa, ma swoją cenę…
Powieść Katarzyny Ryrych prowadzi czytelnika przez mroczne zaułki Krakowa i Pragi. Zaskakujące zwroty akcji i realistyczny koloryt tamtych czasów powodują, że trudno oderwać się od lektury.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7672-681-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pinkas Loeve Hertz, mój ukochany mistrz i pracodawca, leżał na kamiennej posadzce pośrodku swojej pracowni. Dokoła jego głowy, niby plama cienia, czerniała kałuża krwi.
Nie musiałem pochylać się nad jego twarzą, aby upewnić się, że nie żyje.
Ktoś obdarzony nadludzką siłą wyważył dębowe drzwi pracowni mego mistrza, zabił go i splądrował półki okalające komnatę. Szkło z rozbitego alembiku chrzęściło pod moimi stopami.
Tajemne mikstury mieszały się ze sobą, wnikając w posadzkę, a w powietrzu unosił się duszący zapach.
Zęby szczękały mi w ataku febry, a nogi miałem miękkie jak świeża glina.
Skojarzenie z gliną nie było przypadkowe.
Na posadzce widniały ślady ogromnych stóp, prowadzące od progu do okna. Tam urywały się, zupełnie jakby tajemniczy stwór przecisnął się przez solidnie kute kraty lub... przeniknął przez ścianę.
Dotknąłem palcem świeżej, mokrej gliny.
Przed moimi oczyma pojawiła się bezkształtna postać, posłuszna swemu panu i rozkazodawcy. Golem , o którym opowiadano wieczorami w karczmach. Dzieło rabina, Jehudy ben Becalela.
To niemożliwe – pomyślałem. – Jehuda ben Becalel i mój mistrz byli przyjaciółmi i nic nie wskazywało na to, aby prowadzili ze sobą jakikolwiek spór. Nigdy też nie byłem świadkiem ich kłótni.
Niemniej jednak ślady były prawdziwe. Dotknąłem palcem gliny i powąchałem ją. Nie wyczułem nic szczególnego, prócz zapachu rozlanej cieczy.
Twarz mistrza przyprószona była opiłkami złota, które przechowywał w szkatule z różanego drzewa.
Wyciągnąłem rękę i ostrożnie zamknąłem oczy mojego ukochanego nauczyciela. Po mojej twarzy niepohamowanym strumieniem płynęły łzy.
Mistrz, choć bywał surowy i często nie szczędził mi rózg – Bóg jeden wie, ile ich połamał na moim grzbiecie – był nie tylko moim nauczycielem i pracodawcą. Wraz z jego śmiercią utraciłem całą moją rodzinę.
Mój świat leżał roztrzaskany na tysiąc kawałków podobnie jak kolby i butle, które ręka tajemniczego olbrzyma zmiotła na posadzkę.
Pocałowałem wierzch zimnej dłoni i podniosłem się z kolan.
Nie było czasu na zabranie mojego niewielkiego dobytku. Wiedziałem, że jako osoba mieszkająca z mistrzem, stanę się jedynym podejrzanym.
I nikt nie będzie słuchał mętnych opowieści młodego cudzoziemca o śladach na podłodze i Golemie, o którym historie opowiadali wszyscy, a naprawdę nikt nie widział go na własne oczy.
Tym bardziej, że w każdej chwili mogłem zostać oskarżony o czary.
Natura bowiem naznaczyła mnie w dniu urodzin ognistym piętnem biegnącym na skos po mojej twarzy, zupełnie jakby liznął mnie jęzor ognia. Dodatkowo zaś na moich plecach tkwił garb, o którym zapominałem jedynie, mieszając mikstury i ucierając proszki pod bacznym okiem mojego mistrza.
Zabrałem tylko medalion, z którym mój nauczyciel nie rozstawał się nigdy, i mawiał, że otrzymam go po jego śmierci.
Gdyby nie to, nigdy w życiu nie pozwoliłbym sobie na zabranie czegokolwiek, co nie należało do mnie.
Założyłem medalion na szyję i wsunąłem za koszulę. Srebro o różowym odcieniu było równie chłodne jak ciało mego mistrza.
– Żegnaj, nauczycielu – szepnąłem, stojąc nad nieruchomym ciałem. – Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie uczyniłeś, i wybacz, jeśli kiedykolwiek nie byłem posłuszny ani dość pilny.
Wyszedłem na schody. Wschodzące słońce barwiło kamienne ściany na czerwono, przebijało się przez zakurzone szyby, a w jego smugach tańczyły drobiny kurzu.
Ulica była pusta, jedynie pod ścianami kamienic jak szare cienie przemykały szczury, a pod dachami domów budziły się gołębie.
Przeszedłem na drugą stronę, przeskoczyłem bulgoczący nieczystościami rynsztok i zacząłem biec ku rzece.
Na jej brzegu miałem kryjówkę, w której zdarzało mi się przesiadywać, gdy mistrz przyjmował uczonych gości lub demonstrował studentom tajemnicze reakcje alchemiczne.
Mistrz nie chciał, abym nabywał wiedzę w chaotyczny sposób. Zawsze mawiał, iż wszystko na świecie ma swój czas, a ten, kto stara się go wyprzedzić, jest głupcem.
Zatem beztroskie chwile zawdzięczałem widmu głupoty. Siadywałem na brzegu Wełtawy, spuszczając bose stopy w wodę, i przyglądałem się niewielkim rybkom podpływającym ku mnie bez lęku.
Słońce grzało mój nieszczęsny garb i zapominałem o wszystkich niedolach, jakie dotknęły mnie w moim czternastoletnim życiu.
– Jakubie – mawiał mistrz. – Bóg wie, co czyni. Nadejdzie dzień, kiedy to zrozumiesz. Tymczasem nie buntuj się przeciwko wyrokom losu i ucz się, bowiem człowieka nie można ograbić jedynie z tego, co posiada w swojej głowie.
Biegnąc ku rzece, pojąłem to wszystko w jednej chwili. W pracowni mego mistrza pozostało wszystko, co miałem – odświętne ciżmy, skórzany kaftan i pas, zwój pergaminu, na którym zapisywałem podawane przez mistrza tajemne formuły.
Być może miałem jeszcze czas, aby spakować wszystko w jakiś worek. A może ciało Pinkasa zostało już przez kogoś odnalezione?
Quidquid agis, prudenter agas et respice finem – przypomniałem sobie ulubioną sentencję mistrza.
Chodziło w niej z grubsza o to, aby postępować rozważnie i nie narażać się na nieprzyjemne konsekwencje.
Tak też we własnym mniemaniu postąpiłem, nie tracąc czasu na pakowanie dobytku.
Być może gdybym był jedynakiem pochodzącym ze znamienitego rodu, przykładałbym większą wagę do rzeczy, jednak od dziecka przyzwyczajony byłem do ubóstwa. Było moim chlebem powszednim. Podobnie jak puste kieszenie i pusty brzuch.NA WOZIE I POD WOZEM
Z dzieciństwa nie zapamiętałem wiele. Wiecznie zatroskana matka i zajęty pracą ojciec, rodzeństwo, które stroniło ode mnie jak od odmieńca, i babka, jedyna, która miała dla mnie ciepłe słowo.
Być może łączył nas właśnie garb, jednak mój towarzyszył mi od urodzenia, a babkę do ziemi przygniotła starość. Dzięki temu idąc po lesie i zbierając zioła, nie musiała się schylać. Za to kiedy chciała spojrzeć w niebo, prostowała się z wysiłkiem. Z jej ust padało wówczas niejedno nieobyczajne słowo, co cieszyło mnie niezmiernie.
I, choć wstyd mi o tym mówić, były to słowa, których używałem sam, ku uciesze babki.
– Życie nie zasługuje na to, by je kochać – mawiała. – Przekonasz się o tym, Jakubku.
Przekonałem się o tym po jej śmierci. Zamknęła oczy, mając lat siedemdziesiąt. Po prostu pewnego dnia wzięła płachtę, w którą zbierała zioła, i poszła do lasu. Kiedy nie pojawiła się wieczorem, ojciec kazał mi udać się do lasu, który – jak to mówił – znałem niby młody wilczek.
Las był moim drugim domem. Każde drzewo znałem po imieniu, z zamkniętymi oczyma, nie potykając się o nic, odnajdywałem właściwą ścieżkę.
Babka leżała na polanie z głową na zwiniętej płachcie i wyglądała tak, jakby ucinała sobie drzemkę. Na jej dziwnie odmłodniałej twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Zupełnie jakby zobaczyła coś, czego inni nie mogli ujrzeć.
Śmierć nie była dla mnie niczym dziwnym. We wsi, gdzie się urodziłem, pojawiała się równie często jak narodziny, i witano ją w podobnie naturalny sposób.
Często nawiedzała nas Czarna Pani , której wysoką postać najpierw widywano na rozstajach albo snującą się po polach. Ksiądz nakazywał wówczas bić w dzwony, aby odgonić morowe powietrze, co i tak nie odnosiło żadnego skutku. Mijało kilka dni i mój ojciec miał pełne ręce roboty, zbijając trumny z desek. Potem zaś, kiedy Czarna Pani zadomawiała się na dobre, nikt nie myślał o trumnach – zmarłych wrzucano do wielkiego dołu wykopanego za wsią i posypywano wapnem.
Czarna Pani zaś w przedziwny sposób omijała nasze obejście, być może za sprawą ziół, jakimi babka okadzała chatę, lub naparu z innych ziół, które podawała wszystkim do picia.
Ale mieszkańcy wsi tego nie rozumieli, za to posądzali moją babkę o czary.
Nawet gdyby jakieś znała, nigdy nie używała ich przeciw komukolwiek. Umiała wyleczyć różę, ale nigdy nie rzuciła na nikogo uroku. Potrafiła odbierać nawet najcięższe porody. Gdyby była w domu owej nocy, kiedy przyszedłem na świat, akuszerka nie upuściłaby mnie na podłogę i moje plecy byłyby proste jak struna. Stało się jednak inaczej.
Przykryłem ciało babki płachtą i zacząłem zastanawiać się, co zrobić, bowiem w lesie żyło mnóstwo zwierząt, które, niewidoczne za dnia, wychodziły ze swoich kryjówek o zmierzchu.
Mógłbym przysiąc, że widziałem w krzakach smukły cień lisa, zaś na gałęzi ponad moją głową usadowiła się sowa. Wiedziałem, że zwierzęta za nic mają majestat ludzkiej śmierci. Ciało stawało się natychmiast żerem dla drapieżników, a na taki los babka nie zasługiwała .
Usiadłem zatem obok, pewien, iż ojciec, zauważywszy moją nieobecność, wyruszy na poszukiwania. Ale tak się nie stało. Spał już zapewne, wychyliwszy spory kubek wina.
Choć byłem zmęczony, nie chciało mi się spać. Nad moją głową migotały gwiazdy i wydawały się dostępne, na wyciągnięcie dłoni.
O północy pojawił się bezpański pies. Najpierw zauważyłem jego oczy świecące w mroku niby oczy wilka.
O bezpańskich psach wiedziałem już, że są śmielsze od wilków i nie boją się ognia, do którego widoku przywykły. Nie bały się również ludzi, bowiem dorastały w ich pobliżu. A kiedy bezpańskiemu psu zdarzyło się dołączyć do wilczego stada, wataha stawała się naprawdę niebezpieczna. Pod wodzą psa wilki plądrowały obejścia, porywały owce, a częstokroć skakały do gardeł ludziom usiłującym bronić swych domów.
Podniosłem grudkę ziemi i cisnąłem nią w ciemność. Oczy na chwilę zgasły, po czym zapaliły się parę kroków dalej.
– Odejdź! – powiedziałem, wstając na równe nogi.
Pies wydał z siebie ciche warknięcie, które przeszło w nieprzyjemny skowyt.
Być może zwoływał wilczą gromadę, a może, rozpoznawszy głos człowieka, przypomniał sobie inne, lepsze czasy.
– Idź stąd! – powtórzyłem.
Pies przypadł do ziemi. Słyszałem, jak jego ogon szeleści w suchej trawie.
A może – przyszły mi na myśl opowieści, jakie wieczorami snuły przy piecu moje siostry – był to sam szatan, który przybył upomnieć się o duszę czarownicy?
– Od ognia i wody, powietrza morowego i szatana zachowaj nas, Panie – szepnąłem.
Pies położył się w trawie, ale nie spuszczał ze mnie oczu.
Zatem był to tylko pies, bowiem po szatanie powinien był już pozostać tylko zapach siarki i plama smoły na ziemi.
Ojciec odnalazł nas o świcie. Wiedziałem, że nadchodzi, bowiem pies poruszył się niespokojnie. Był o wiele większy niż największy z wilków, a sierść miał czarną jak smoła.
Na widok ojca niespiesznie podniósł się z trawy i odszedł pomiędzy drzewa, jeżąc skołtunioną sierść.
– Głupiś, to jej dusza była – powiedział ojciec, kiedy zacząłem opowiadać mu o spędzonej na czuwaniu nocy. – Dusza czuwa przy ciele zmarłego aż do dnia pochówku.
Ale pies zniknął i nie pojawił się więcej.
Ojciec zawinął babkę w płachtę i przerzucił jej ciało przez ramię niby wiązkę chrustu.
Szedłem za nim, a mój cień biegł obok niczym wielki pająk.
Wieczorem, kiedy babka leżała w zbitej przez ojca skrzynce, poczułem bezmiar samotności.
Miałem swoje legowisko obok ławy, na której sypiała babka. Często budziłem się w nocy i nasłuchiwałam, jak chrapie, teraz zaś w sieni panowała cisza. Od czasu do czasu słychać było jedynie parskanie konia stojącego w stajni i cichy szelest mysich łapek.
Naciągnąłem na siebie burkę i skuliłem się jak psiak. Przez szpary przenikał pierwszy, jesienny chłód.
Leżałem, myśląc o duszy babki zamienionej w czarnego psa i błądzącej po bezdrożach.
Rankiem, kiedy wynoszono z domu trumnę, na szczycie dachu wylądował czarny kruk.
– Ooo! – zawołała sąsiadka, wskazując ptaszysko. – To Zły swoją sługę odprowadza.
– Wstydzilibyście się tak mówić – powiedział ktoś za moimi plecami. – Kto wam dzieci odbierał?
– Odbierał, nie odbierał, na chorobę morową poumierały.
– Ludzie, czy wam rozum odjęło! – zagrzmiał ksiądz, któremu babka nosiła z lasu najprzedniejszy miód. – We wsi naszej nigdy żadnych czarownic nie było.
– Ale będą – pisnęła sąsiadka. – O, przecie to szatański pomiot, ogień piekielny na twarzy nosi.
Domyśliłem się, że o mnie to była mowa, i ukryłem się za plecami ojca.
Tymczasem czarny kruk przeleciał nad podwórzem i usiadł na płocie. Przekrzywiał głowę to w jedną, to w drugą stronę, zupełnie jakby przyglądał się zebranym.
– A dla mnie to wiedźma była – sąsiadka odepchnęła stojących obok i wybiegła na drogę.
Kondukt powoli ruszył w stronę cmentarza.
– Co teraz ze mną będzie? – zawodziła jedna z moich sióstr, do której wieczorami zachodził syn owej właśnie sąsiadki. – Kto mnie teraz zechce?
– Diabeł – powiedziałem złośliwie. Od nikogo w rodzinie nie zaznałem tylu kuksańców i gorzkich słów, co właśnie od niej.
Odsunęła się ode mnie i splunęła przez lewe ramię.
To jest prawdziwa wiedźma – pomyślałem, rozglądając się dokoła. Dałbym głowę, że dostrzegłem cień czarnego psa, ale nie odezwałem się ani słowem.
Tego samego dnia krowy sąsiadki straciły mleko i nad naszą zagrodą poczęły gromadzić się czarne chmury.
– Ciemni ludzie – powiedział ksiądz, zajrzawszy do naszego domostwa wieczorem. – Ciemnota podpala stosy i prowadzi do zguby słuszniej niż szatan.
– Prawda – zgodziła się matka. – Ciemnota ciemnotą, ale spokoju nam nie dadzą.
Moja siostra uszczypnęła mnie w ramię tak, że głośno krzyknąłem.
– A to co znowu? – zapytał wielebny.
– Jakubek nasz – wyjaśniła matka. – Kaleka.
Wielebny podszedł do kąta, w którym się ukryłem, i przyjrzał się mojej twarzy.
– A Jakubka to najlepiej na służbę – powiedział. – Teraz wszystko na niego spadnie.
Na służbę! Miałem zaledwie jedenaście lat i, nie zaznawszy ciepła domowego ogniska, przyszło mi opuścić swój kąt?
Ale po prawdzie co miałoby mnie tu trzymać? Dusza babki biegała po polach z wiatrem w sierści, siostra patrzyła na mnie nienawistnym wzrokiem, a matka i ojciec... Dwanaście gąb do wykarmienia, z czego sióstr dziewięć, dla każdej wiano, choćby i najmniejsze.
– Przecie to gorzki dzieciak jeszcze – mruknął ojciec, ale widać, że wziął sobie do serca słowa wielebnego, bo wieczorem długo siedział przy łuczywie, pił wino i od czasu do czasu ciężko wzdychał.
Rankiem, nic nie mówiąc, wyszedł z domu i powrócił wieczorem w towarzystwie wysokiego mężczyzny w kolorowych ciżmach. Nogawice nieznajomego były w dwu różnych kolorach – lewa żółta, a prawa czerwona, zaś wokół szyi nosił on kryzę przyozdobioną maleńkimi dzwoneczkami.
– Podobają ci się? – zapytał nieznajomy, widząc, że nie mogę od nich oderwać oczu.
Pokiwałem głową.
– Jeśli pójdziesz ze mną, dostaniesz takie same – obiecał.
Jego twarz przypominała lisi pysk, ruchy miał szybkie i zwinne, ale spojrzenie oczu, z których jedno było niebieskie, a drugie piwne, zdradzało szczerą duszę.
– Będzie ci u mnie dobrze – obiecał. – Zobaczysz kawał świata, nauczysz się niejednego. Różne sztuczki poznasz... Chcesz?
Spojrzałem na siostrę nastroszoną niby wrona i zrozumiałem, że nie czeka mnie nic dobrego.
– Idź spać – powiedział ojciec. – Jutro ruszacie w drogę.
Wszystko działo się tak szybko, że nie mogłem za tym nadążyć. Spać – jak łatwo było to powiedzieć.
Zamiast ułożyć się na swym legowisku, wymknąłem się z domu i pobiegłem na cmentarz.
Nad lasem wisiał księżyc w pełni, cienie drzew czarne jak inkaust kładły się na drodze. Nad łąką unosiła się lekka mgła, a znad stawu na środku łąki wstawał gęsty, mleczny opar.
Przypomniałem sobie, że w takie noce po rozstajach przebiegają ludzkie głowy na pajęczych nogach, a pod krzyżem, tuż za wsią, pojawiają się dusze nienarodzonych dzieci. Siedzą pod krzyżem i płaczą, ale kiedy ktoś się nad takim ulituje, upiorek wskakuje mu na plecy i każe biegać po łące tak długo, aż nieszczęsny człowiek wyzionie ducha.
Dziwiło mnie tylko, że choć często włóczyłem się po nocy, nigdy nie napotkałem żadnego z owych straszydeł...
Grób babki czerniał na skraju cmentarza. Podszedłem i położyłem rękę na mokrej ziemi.
– Jutro ruszam w drogę – powiedziałem. – Może nigdy nie wrócę.
Pognieciona trawa pachniała goryczą i przypomniałem sobie duże, brązowe ręce babki, które gładziły mnie po głowie lub kalekich plecach.
Podniosłem głowę i spojrzałem prosto w ślepia czarnego psa.
– Wiem, że to ty – szepnąłem i wyciągnąłem rękę.
Pies zbliżył do niej pysk i dotknął mnie nosem. A potem odwrócił się i zniknął we mgle.
Zrozumiałem, że nie boję się już niczego. Dotknąłem Tamtego Świata i nadal byłem żywy. Nie stało się nic strasznego.
Wróciłem do domu nad ranem, kiedy tarcza księżyca zbladła. We wsi szczekały psy, a dookoła panowała dziwna, uroczysta cisza.
Obszedłem stojący na drodze kryty płótnem wóz, który miał stać się moim nowym domem. W sadzie, przywiązany do pnia starej jabłoni, stał siwy koń.
Wszedłem do sieni i położyłem się na posłaniu.
– Wstawaj, Jakubie.
Kuglarz – bowiem taką profesją trudnił się mój opiekun – był gotowy do drogi.
Wypiłem kubek mleka, a matka wręczyła mi zawiniątko z chlebem i serem.
Zatrzymała się w drzwiach, jakby chciała coś powiedzieć, ale wycofała się do sieni. Nie odezwałem się, bo też nie mogłem znaleźć odpowiednich słów.
Kuglarz pomógł mi wdrapać się na wóz i narzucił mi na ramiona ciepłą derkę.
– Zatem w drogę – powiedział stojący obok ojciec. – Niech cię Bóg prowadzi, Jakubie.
Wóz zakołysał się i powoli potoczył przez wieś. Obejścia budziły się do życia, porykiwały krowy, beczały owce, gdakały kury.
Czy dane mi będzie wrócić w moje strony? – myślałem, patrząc na kołyszący się miarowo koński zad.
Kuglarz nie próbował do mnie zagadywać. Od czasu do czasu ruchem głowy wskazywał jakieś drzewo albo kępę traw, a kiedy wieś pozostała daleko za nami, wyjął spod nóg niewielkie zawiniątko i wydobył z niego piszczałkę.
Melodia była prosta, trochę smutna, trochę wesoła, zupełnie jakby oddawała to, co działo się we mnie. Z ciężkim sercem opuszczałem rodzinne strony, zaś ciekawość przyrodzona dzieciom i młodym zwierzętom sprawiała, że moje oczy zaczęły chłonąć krajobraz, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
Miejsce, w którym się urodziłem, leżało na równinie. Monotonia krajobrazu sprzyjała wszystkim cierpliwym zawodom, jakie uprawiali mieszkańcy mojej wsi – zamieszkiwali ją głównie bednarze, dziegciarze i pasterze, a życie toczyło się powoli i niespiesznie, podobne rzece płynącej przez okoliczne łąki.
– Na świecie są jeszcze góry – powiedział w końcu kuglarz. – Widziałeś kiedyś góry?
Pokręciłem głową.
– A kopce krecie widziałeś?
A czemu miałbym nie widzieć – pomyślałem.
– No więc pomyśl, że te kopce są ogromne – uśmiechnął się kuglarz. – Wyrastają z ziemi i sięgają nieba. Zaś czasami są z kamienia i na ich szczytach leży śnieg.
Nie mogłem w to uwierzyć. Słuchałem z otwartymi ustami, a kuglarz uśmiechał się szeroko.
– I właśnie tam się udajemy – rzekł. – Głowę dam, że w twojej wsi nikt nic nie wie o górach...
Pewnie miał rację, bowiem rzadko kto udawał się w inne strony, a jeśli już, to nie powracał i ginął o nim wszelki słuch.
Zatrzymaliśmy się w szczerym polu. Kuglarz wyprzągł konia i poprowadził ku niewielkiemu potokowi, mnie zaś kazał rozłożyć lnianą płachtę i rozpakować zawartość węzełka.
Zapach chleba przypomniał mi o domu i moje serce ścisnęło się boleśnie.
– Głowa do góry, synu! – uśmiechnął się kuglarz. – Jutro kupimy ci nowe ciżmy i kaftan.
– Z dzwoneczkami – przypomniałem, a on poklepał mnie po plecach.
– Z dzwoneczkami – powtórzył.
Najadłem się tak, że poczułem obezwładniającą senność.
– Śpij – kuglarz pomógł mi przejść do zakrytej części wozu i rzucił mi moją kolorową derkę.
Zasnąłem, gdy ledwie zdążyłem zamknąć oczy.
We śnie widziałem rodzinną wieś, gdzieś majaczyła zgarbiona postać babki, brodzącej w wysokiej trawie. Po niebie szybował czarny kruk.
Wóz chwiał się na boki i podskakiwał na wybojach, a ja śniłem o utraconym domu.
Obudziłem się, kiedy niebo zaczęło czerwienieć, a ogromna kula słońca chowała się za drzewami.
Z pól wiatr niósł zapach dymu, a w oddali widać było stojące obok siebie chałupy.
– Tam zatrzymamy się na noc – rzekł kuglarz. – Doprawdy, zasłużyliśmy na miskę ciepłej strawy i wygodne łoże.
Stojący na uboczu budynek okazał się karczmą. Nigdy dotąd nie opuszczałem swojej wsi i nie widziałem aż tylu ludzi w jednym miejscu. Siedzieli na szerokich ławach, jedząc z parujących półmisków, a pod ich nogami plątały się psy.
– Teraz pora zarobić na kolację – powiedział kuglarz, co wielce mnie zdziwiło, gdyż byłem przekonany, że jest człowiekiem naprawdę bogatym. Przynajmniej tak się zachowywał.
– Towarzysze moi drodzy! – zawołał donośnym głosem, potrząsając czapką, którą również zdobiły dzwoneczki. – My, wędrowcy ubodzy, młody i stary, pokażemy zaraz czary, jakich oko nie widziało, jakich ucho nie słyszało...
Gwar ucichł, a oczy wszystkich zwróciły się w naszą stronę. Kuglarz zwinnie wskoczył na stół, zdjął spod pułapu dwa gliniane kubki i wyjął z kieszeni błyszczącą monetę.
Położył ją na stole i przykrył jednym z kubków.
– Niech sprawdzi, kto prawdą nie gardzi! – zawołał i jeden z biesiadujących zajrzał pod kubek. – A teraz niech powie, słuchajcie panowie, jestli tam moneta szczera jak kobieta?
Przechodząca obok dziewczyna zatrzymała się i wlepiła w kuglarza okrągłe, niebieskie oczy.
– Jest – odpowiedział mężczyzna.
– Kto zgadnie ładnie, temu grosik wpadnie! Który kubek go skrywa, kto zgadnie, wygrywa! – wołał kuglarz, a oczy dziewczyny aż śmiały się do niego.
Zamienił kubki miejscami, raz, drugi i trzeci, tak szybko, że aż zakręciło mi się w głowie.
– Kto próbuje, kto ryzykuje, kto się wzbogaci, kto wyjdzie bez gaci! – kusił i zachęcał jak sam diabeł.
– Dajcie spróbować – powiedział młody mężczyzna w czerwonym kaftanie. Przez chwilę przyglądał się obu kubkom, po czym wskazał na stojący po lewej stronie.
– Szczęśliwym bywa, kto wygrywa! – zawołał kuglarz, podniósł kubek i... oczom wszystkich ukazała się moneta.
– Naści, naści, należy się waści – uśmiechnął się do szczęśliwca i wyjął z sakiewki drugą monetę.
Dokoła stało już kilku chętnych.
Kuglarz powtórzył tę samą sztuczkę i kolejny szczęściarz odszedł od stołu z monetą.
Jednak za trzecim razem szczęście nie dopisało i kolejny żądny wygranej musiał wyjąć grosz ze swej sakiewki i zostawić go na stole.
Kiedy zgromadziliśmy tak dziesięć monet, kuglarz zgarnął je ze stołu i skinął na karczmarza.
– Nakarmić nas, a resztę miodem napoić – powiedział.
Wszyscy spoglądali na nas z respektem, kiedy spożywaliśmy wieczerzę, a kiedy miski ukazały dno, udaliśmy się na spoczynek. Dla mnie przygotowano posłanie w niewielkim alkierzu , a kuglarz udał się do siebie. Kładąc się do snu, usłyszałem lekkie kroki, a zaraz potem kobiecy śmiech.
Zasnąłem w ciepłej pościeli, z pełnym brzuchem, na progu nowego życia, o jakim nigdy nie śniłem.
Obudzono nas o poranku. Na dole czekał chleb i kawał zimnej pieczeni. Karczmarz patrzył na nas z niekłamanym podziwem, a kiedy dostał srebrną monetę, nie przestawał kłaniać się wpół.
– Pamiętajcie o nas! – wołał, kiedy odjeżdżaliśmy, a zza węgła patrzyła dziewczyna o niebieskich oczach.
– Teraz kierujemy się do Krakowa – rzekł kuglarz. – Tam zabawimy dni kilka, kupimy, co trzeba. Wielkie to miasto, i pieniądze wielkie.
– A daleko to? – zapytałem.
– Daleko – odparł.
Kiedy zatrzymaliśmy się na popas, wyciągnął z wozu wielki kufer. Wyjął z niego kilka pochodni, wbił je w ziemię i jął krzesać ogień.
– Uderzasz krzemieniem o krzemień, a tu masz hubkę i podpałkę – tłumaczył. Po chwili pokazał się niewielki płomyk, ale kuglarz natychmiast go zdmuchnął. – Teraz twoja kolej – rzekł, podając mi krzemień.
Krzesałem i krzesałem, aż poobijałem sobie palce. Wreszcie, po paru zdrowaśkach, udało mi się skrzesać ogień.
– Dobrze – pochwalił mnie. – Teraz chodź tu ze mną... Będziesz zapalał pochodnie, o tak, jedną po drugiej, po kolei... a ogień nieś ostrożnie, nie wygaś...
Siedziałem na trawie z szeroko otwartymi oczyma, patrząc, jak żongluje pochodniami, otacza się ognistym kręgiem i zakreśla w powietrzu koła. Rosły mu ogniste skrzydła, to znowu przeskakiwał przez płonące obręcze.
– I jak? – zapytał, gasząc ogień.
Nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa.
– A gębę zamknij, cobyś nie wyglądał jak wsiowy głupek – roześmiał się i usiadł obok mnie na trawie. – Popatrz tam – wskazał palcem niebo. – To chmury na pogodę, deszczu nie będzie. A powiedz, w którą stronę wiatr wieje, hę?
– Przed siebie – odparłem, patrząc, jak kołyszą się rosnące przy drodze trawy.
– Nieprawda – odparł. – Musisz patrzeć prosto do góry... tak właśnie. No i w którą stronę wieje?
Wiatr wiał dokładnie w stronę przeciwną.
– Teraz już będziesz wiedział.
Pociągnął spory łyk z glinianej butli i dostrzegłszy, że przyglądam się jej ciekawie, rzekł, iż na to mam jeszcze czas.
– Najpierw musisz świat trzeźwo oceniać – wyjaśnił.
Służba, o której wspomniała moja siostra, nagle nie wydała się aż tak straszną.
– No i co, mały? – zapytał, kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę. – Masz na co narzekać?
Potrząsnąłem głową.
– Jak założysz nowe ciżmy, to świat wyda ci się naprawdę piękny – roześmiał się i strzelił z bata.
Droga do Krakowa, o którym opowiadał najrozmaitsze dziwy, trwała cztery dni. Krajobraz się zmieniał, równiny przechodziły w delikatne wzniesienia i łagodne pagórki, a tęsknota powoli opuszczała moje serce. Roiłem sobie, że pewnego dnia powrócę do rodzinnej wsi i opowiem o wszystkim, co widziałem, a ludzie będą słuchać mnie tak, jak ja słuchałem swojego pierwszego nauczyciela.
Noce spędzaliśmy w karczmach i zajazdach, gdzie za każdym razem kuglarz pokazywał sztuczkę z glinianymi kubkami i monetą.
– Jak to robicie, panie? – zagadnąłem go pewnego razu.
– Cóż takiego? – zapytał.
– Ano to, że grosz raz jest, a raz go nie ma?
– A kto ci mówił, że jest? – zapytał, wybuchając śmiechem.
– Widziałem – odparłem – na własne oczy.
– Pierwsza zasada: Nie wierz własnym oczom.
W ten sposób zostałem wprowadzony w tajniki iluzji. Kuglarz wyjaśnił, iż przy odrobinie sprytu można usunąć monetę w sposób niedostrzegalny.
– Patrzą na kubki, nie na to, co się naprawdę dzieje, i dlatego widzą tylko kubki, a nie dostrzegają znikającej monety. Aby wygrać dziesięć groszy, musisz poświęcić dwa, a i one wrócą do ciebie.
Rzecz jasna udowodnił to, kiedy stanęliśmy w najbliższej karczmie. Nim weszliśmy, oznaczył dwie sztuki srebra i gdy udaliśmy się na spoczynek, wysypał na łoże zawartość mieszka. Nie skłamał – dwie znaczone monety znalazły się pośród innych.
– Ludzie niczym nie różnią się od ryb – rzekł, zzuwając ciżmy. – Raz złapani na przynętę, będą krążyć dokoła w nadziei, że znowu coś się uda. Kiedy uda się za drugim i trzecim razem, przegrają kaftan, konia, a nierzadko i dom.
– Zdarzyło ci się, panie, wygrać dom? – zapytałem, szeroko otwierając oczy.
– Niejeden – kuglarz roześmiał się głośno.
– Zatem...
– Pytasz, gdzie są te wszystkie domy, czy tak?
Skinąłem głową.
– A na cóż byłyby mi one? Mój dom zawsze jest ze mną. Wiedz także, iż człowiekowi domu zabierać się nie godzi.
– Więc co zostało ci, panie?
Kuglarz wyciągnął się na łożu.
– Wdzięczność – odpowiedział. – Moneta dość niepewna. Czasami jednak... – urwał i sięgnął po dzban. – Jakubie – rzekł, pociągnąwszy łyk. – Nie da się wypić i zjeść więcej niż żołądek pomieści, tak jak nie można wyspać się na zapas.
Słowa mojego pierwszego nauczyciela zapadły mi głęboko w pamięć. Podobnie jak jego opowieści o innych krajach, które – jeżeli dopisze nam szczęście – dane mi będzie zobaczyć.
Zbliżając się do Krakowa, przystawaliśmy coraz częściej i za każdym razem kuglarz wyjmował swój kufer. Krzesanie ognia szło mi coraz sprawniej, aż któregoś razu udało mi się to tak dobrze, że mój nauczyciel aż klasnął w dłonie.
Obserwowałem jego sztuczki z zapartym tchem.
– Podoba ci się, prawda? – zapytał i niespodziewanie rzucił mi płonącą pochodnię.
Zagapiłem się i oparzyłem sobie palce.
– Jeżeli chcesz igrać z ogniem, powinieneś poznać jego naturę.
Następnego dnia łapałem pochodnie bez trudu. I tak bardzo byłem tym przejęty, iż nie zauważyłem, jak wjechaliśmy na bity trakt.
– Spójrz – niespodziewanie zatrzymał konia.
Rozejrzałem się dokoła i to, co zobaczyłem, zaparło mi dech w piersi. Prosto z ziemi wyrastały ogromne, białe kamienie, a niektóre z nich wydawały się dosięgać nieba.
– Jutro staniemy w Krakowie – rzekł kuglarz. – A wiesz, co to znaczy.
Kraków oznaczał czerwone ciżmy, piękny kaftan i czapkę z dzwoneczkami.
– Może uda ci się zobaczyć i samego króla – opowiadał kuglarz. – A nawet jeśli go nie zobaczysz, będziesz mógł popatrzeć na zamek.
Od jego opowieści aż kręciło mi się w głowie. Było tego tyle, że nie potrafiłem wszystkiego spamiętać.
– Nikt jeszcze nie spamiętał wszystkiego – rzekł mój nauczyciel. – Z tego powodu człowiek nauczył się pisać.
Pisać! Tego w mojej rodzinie nikt nie potrafił. A ze znanych mi ludzi jedynie ksiądz umiał czytać z grubej księgi.
– Kiedy wyjedziemy z Krakowa, zaczniesz się uczyć – obiecał kuglarz.
Był naprawdę wielkim człowiekiem. Nie dość, iż nie traktował mnie jak służącego, to jeszcze uczył rzeczy dziwnych i tajemniczych.
Myślałem o tym wszystkim, co czekało mnie w przyszłości. Każda chwila przynosiła ze sobą coś nowego i choć spędziłem w drodze zaledwie kilkanaście dni, wydawało mi się, że wędrujemy całe lata.Przypisy
- Alembik – sprzęt laboratoryjny w postaci szczelnego kociołka z długą szyjką skierowaną w dół. Służy do destylacji płynów. Wykonany ze szkła lub miedzi należał do podstawowego wyposażenia pracowni alchemika.
- Golem – według legendy ulepiony z gliny przez praskiego rabina Jehudę Löw ben Becalela stwór obdarzony niezwykłą mocą. Stworzony dla obrony praskich Żydów przed atakami ze strony miejscowej społeczności, która pod koniec XVI wieku prześladowała ludzkość żydowską pod zarzutem bezbożnych praktyk i okultyzmu. Pewnego dnia wymknął się spod kontroli swego twórcy i zaczął siać zniszczenie. Rabin odebrał mu moc, usuwając z ust Golema skrawek pergaminu z kabalistycznym zaklęciem „EMET”. Przekreślenie pierwszej litery pozbawiło go ruchu, MET znaczy „śmierć”. Szczątki Golema miały zostać ukryte na strychu synagogi Staronowej w Pradze.
- Cytat łaciński z Owidiusza: „Cokolwiek czynisz, czyń rozważnie z myślą o wyniku”. Znajomość tej sentencji dowodzi zarazem wykształcenia tajemniczego mistrza Aviusa.
- Czarna Pani – tak nazywano epidemie dżumy, ospy i cholery, które do XVII wieku pochłaniały setki tysięcy ofiar. Zaraza, zwana Czarną Śmiercią lub „morowym powietrzem”, wielokrotnie nawiedzała Europę, pustosząc wsie i wyludniając miasta. Ówczesna medycyna nie znała na nią skutecznych środków leczniczych. Jedynym sposobem uniknięcia zarażenia była izolacja terenów objętych epidemią i ucieczka w okolice wolne od moru, na co mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni.
- Procesy czarownic to plaga szesnastowiecznej Europy. Prześladowanie osób podejrzanych o kontakty z szatanem, czarostwo i magię przybrało pod koniec XVI wieku rozmiary prawdziwej histerii. Wydany w 1487 roku Malleus Maleficarum, czyli Młot na czarownice autorstwa dominikańskiego inkwizytora Heinricha Kramera, wznawiany 29 razy, stał się podstawowym podręcznikiem łowców czarownic. Wystarczyło lada podejrzenie bez jakichkolwiek dowodów, by ofiarę poddać wymyślnym torturom. Zazwyczaj kończyło się to wyrokiem skazującym na śmierć przez spalenie na stosie. Denuncjator pozostawał anonimowy i często przejmował majątek osoby skazanej. Ocenia się, że w wiekach XVI-XVII, czyli w okresie największego nasilenia procesów o czary, w Europie skazano na śmierć około sześćdziesięciu tysięcy osób. W większości kobiet.
- Gorzki dzieciak – małe dziecko, smarkacz.
- Dziegciarz – człowiek zajmujący się wyrobem dziegciu, czyli smoły.
- Alkierz – tu: mały boczny pokoik.