Tylko dla wybranych. Tom 2 - ebook
Tylko dla wybranych. Między światłem a cieniem to kontynuacja opowieści o Wiktorii, która po zamknięciu portalu trafia do świata, gdzie magia jest żywa, a cienie czają się tuż pod powierzchnią. Z pomocą pradawnych duchów i zwierzęcych towarzyszy odkrywa swoje dziedzictwo — ale ktoś, kto powinien zginąć, wciąż ją obserwuje…
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-459-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upadła na kolana.
Ziemia poddała się miękko, jakby sama bała się zakłócić ciszę, która zawisła nad tym miejscem niczym zbyt gruby koc. Mokra, pachnąca butwieniem ściółka przyjęła jej ciężar bez oporu. Mgła przylgnęła do skóry jak zimny pot, a powietrze smakowało pleśnią i wilgocią, jakby las oddychał stęchłym oddechem dawnych czasów.
Ostatni potwór rozpadł się w smugę czarnego pyłu. I choć już go nie było, w jej żyłach wciąż huczał ogień walki. Adrenalina śmigała po ciele jak dziki koń, przypalając wspomnienia: pustka w oczach bestii, ich szpony wgryzające się w ciało. Szpony, które jeszcze przed chwilą rwały powietrze z przeraźliwym świstem.
Jeszcze przed chwilą słyszała krzyki. Czyj głos przebijał się przez kakofonię chaosu? Kuba? Michał? A może Ola? A co z Adamem i Natalią! Wszyscy krzyczeli. Ona też. W oczach migotały błyski. W uszach dźwięczał mechaniczny zgrzyt — rytmiczny, wwiercający się w czaszkę. Portal w oddali pulsował, w połowie zamknięty, niestabilny. Obok — stalowe urządzenie, bijące czarnym światłem, jakby samo było sercem całego zła. Czuła, że to ono trzyma otwartą bramę. Że jeśli coś może ją uratować — to właśnie jego zniszczenie.
Ból. Ciemność. Gęsta substancja, która otulała ją jak trujący śluz. Dusiła. Odbierała siły. Ale zebrała się w sobie. Jeszcze raz. Ostatni.
Uderzyła.
Eksplozja rozerwała mechanizm z hukiem, który przeszył wszystko — świat, umysł, ciszę. Portal zawirował, skurczył się jak ściśnięte źrenice, aż wreszcie… zniknął. Świat zadrżał.
I wtedy zapadła pustka.
Ból nie był fizyczny. To nie mięśnie ani kości płakały — to coś głębiej. Jakby ktoś przeciął nitkę, która wiązała ją z domem, z życiem. Przeciął ją nagle. Bez uprzedzenia.
Ostatnia myśl przed skokiem?
„Jeśli mam zginąć… niech to chociaż będzie po coś.”
A teraz… była tutaj.
Las. Cień. Milczenie. Obca rzeczywistość.
Odwróciła się. Portal zniknął. Jakby nigdy go nie było. Tylko ślady walki: połamane gałęzie, wypalona trawa, pył po monstrualnym ciele, który rozwiewał się w ciszy. Jak popiół po zgasłym ognisku.
Droga powrotna była zamknięta.
Może na chwilę. Może na zawsze.
Dotknęła ramienia. Ból przypomniał jej, że żyje. Rana po szponach pulsowała rytmicznie, jakby wciąż słyszała echo tamtej walki. Krew zasychała na skórze, lepka i drażniąca. Musiała wstać.
Oparła się o pień drzewa. Zimna, gładka kora była jak dotyk nieznajomego — twardy, obcy, bezlitosny. Drzewo wyglądało na martwe, choć nadal stało. Tak jak cały ten las — stał, ale nie żył.
Rozejrzała się.
Drzewa wznosiły się nad nią jak kościotrupy, wyciągające ku niebu palce bez końców. Nagie gałęzie splatały się wysoko, tworząc ponurą kopułę, przez którą przedzierały się jedynie blade strużki światła. Widziane z dołu wyglądały jak żyły pod cienką skórą. Liście — jeśli w ogóle można je tak nazwać — miały barwę atramentu i kształt ostrzy. Niektóre poruszały się same z siebie, jakby coś niewidzialnego szeptało im do ucha.
Panował tu wieczny zmierzch. Cienie były gęste i lepkie jak smoła. Zapach ziemi mieszał się z nutą czegoś słodkiego i zgniłego. Czegoś, co przyprawiało o mdłości. Czegoś nie na miejscu. Z głębi lasu dochodził tylko jeden dźwięk — szelest, zbyt regularny, by był dziełem wiatru. A jednak… żadnych ptaków. Żadnych owadów. Żadnego życia.
Tylko cisza.
I wtedy ją poczuła.
Magia.
Nie delikatna, nie ukryta. Namacalna. Gęsta jak mgła. Wibrowała w powietrzu. Przepływała pod ziemią, pod skórą, między włóknami roślin. Przesączała się przez każdy liść, każdą cząstkę powietrza. Czuła ją całym ciałem — nie jak dotyk, ale jak wewnętrzne światło, jakby serce nagle zaczęło bić w rytm tego miejsca.
Przez ułamek chwili zapomniała o bólu. O strachu. O krwi na ramieniu.
Zamknęła oczy.
I oddychała.
Czuła, jak magia ją leczy, jak koi spięte mięśnie. Jakby las akceptował jej obecność. Jakby nie była tu wbrew jego woli.
Ale wiedziała, że to złudzenie.
Nie powinna przeżyć. Nie powinna tu być.
Wciąż widziała twarz potwora — jego puste oczodoły, szpony rozrywające jej ciało, ogień wokół. W ostatnim geście rzuciła w niego całą swoją moc. Wszystko, co miała. I wskoczyła w portal. Wraz z nim.
Czy udało jej się go pokonać?
Czy był tu, gdzie ona?
Gdzie są inni?
Serce zacisnęło się w piersi.
Kuba, Michał, Ola, Natalia i Adam — byli tam. Po drugiej stronie. Otoczeni chaosem. Ognistą ścianą. Cieniami, które zabijały bez dźwięku. Nie wiedziała, czy przeżyli. Ale musiała wierzyć, że tak. Nie mogła sobie pozwolić na inną wersję. Ich porażka oznaczała, że wszystko było na nic.
Zrobiła krok. Ziemia jęknęła pod jej ciężarem.
Rozejrzała się. Nie widziała Mrocznego Mężczyzny. Nie czuła jego obecności.
Czy to znaczy, że go pokonała?
Czy naprawdę udało się zamknąć portal?
Mogłaby teraz uciec. Odpocząć. Ale coś nie dawało jej spokoju.
Las był zbyt cichy.
Zbyt idealny w swojej martwocie.
Zbyt… pusty.
W prawdziwym lesie słychać życie. Śpiew ptaków. Szmery, kapanie wody, brzęczenie owadów. Tutaj — nic. Jakby świat wstrzymał oddech. Jakby wszystko czekało. Ale na co?
Na nią.
To miejsce ją obserwowało. Czuła to pod skórą — ciarki pełzły wzdłuż kręgosłupa. Każdy cień wydawał się mieć oczy. Każdy ruch był śledzony.
Nie była tu sama. Wyostrzyła zmysły. Napięła ciało.
W ciemności coś się poruszyło.
Wysunęła rękę przed siebie, gotowa do walki. Puls znów przyspieszył. Powietrze zgęstniało. Drzewo za nią zadrżało pod dotykiem niewidzialnego oddechu.
I wtedy to zobaczyła. Coś patrzyło.Rozdział 2 — Ucieczka
Ledwo zdążyła się odwrócić, gdy usłyszała ten dźwięk.
Nie było w nim nic ludzkiego. Skrzypienie, jakby łamano wilgotne gałęzie i miażdżono czaszki. Do tego chrapliwy, nierówny oddech. Zbyt ciężki. Zbyt głęboki. Jakby ktoś oddychał ziemią.
Potwory.
Wystarczył jeden rzut oka przez ramię. Nie musiała liczyć. Było ich dziesiątki. Może setki. Poruszały się jak jedna masa, ale każda istota była inna — i wszystkie były koszmarem.
Utkane z ciemności. Ich ciała zmieniały kształt z każdym ruchem — raz przypominały ludzi, raz zwierzęta, raz coś zupełnie obcego. Smolista substancja sączyła się z ich kończyn, znacząc ślady na ziemi wypalonymi runami. Falowały, drgały, przeskakiwały między formami. Jak dym z popiołu, jak wspomnienia, które nie chcą umrzeć.
Szepty.
Słyszała je teraz wyraźnie. Setki głosów mówiących jednocześnie — zbyt wiele, by je zrozumieć. Przypominały modlitwę wypowiedzianą odwrotnie. Jakby każde słowo było przekleństwem. Jakby powtarzały imię, którego nie wolno wymawiać.
Nie czekała.
Odwróciła się i rzuciła do biegu.
Las był gęsty, splątany, ale adrenalina wlała się w mięśnie jak ogień. Biegła, czując, jak serce próbuje wydostać się z klatki piersiowej. Przeskakiwała przez korzenie, ślizgała się po wilgotnych kamieniach, rozdzierała kolanami zbutwiałe liście. Gałęzie smagały ją po twarzy jak bicze. Kolce rozdzierały materiał na ramieniu. Las był żywy. Próbował ją zatrzymać.
Każdy krok był walką. Każdy oddech — walką jeszcze większą.
Za nią — szuranie. Skrzypienie. Dźwięki, które nie powinny istnieć.
Cienie sunęły między pniami. Niektóre poruszały się jak ranne zwierzęta. Inne jak pijani ludzie. Jeszcze inne w ogóle nie dotykały ziemi — płynęły nad nią, zostawiając po sobie chłód. Gdy ich szepty przeniknęły jej myśli, jęknęła. Jakby coś próbowało rozedrzeć jej głowę od środka. Wślizgnąć się przez ucho. Włożyć w usta słowa, których nie znała.
A potem — zapach.
Nie ognia. Ale jakby ziemia została spalona od środka. Jak wnętrze trumny, otwartej po zbyt wielu latach. Zimno i stęchlizna.
Wiedziała, że jeśli się przewróci — jeśli chociaż zwolni — coś ją złapie. I nie wypuści.
Zacisnęła zęby.
Czuła w dłoniach narastającą energię — znajomą. Własną. Magię. Jej pierwsze zaklęcie. Jedyna broń, która nigdy jej nie zawiodła.
Błyskawica.
Wyrzuciła rękę w górę. Cała moc poszła w ten gest. Nie kalkulowała. Nie celowała. Po prostu — wystrzeliła. Rozdarcie nieba. Jasne pasmo światła. Dźwięk eksplozji w jej czaszce. Odpowiedź na ciemność.
Uderzyła.
Niektóre potwory zawyły. Zatrzymały się. Cofnęły.
Ale tylko na moment.
Potem ruszyły dalej — szybciej. Jakby ból tylko je podsycił. Jakby to była gra. I teraz naprawdę się rozkręcała.
Wiktoria sapnęła. Nie mogła tego powstrzymać. Miała za mało siły. Za mało czasu. Za dużo wrogów.
Potrzebowała czegoś więcej.
Czegokolwiek. Byleby wyjście. Byleby kierunek.
I wtedy — zobaczyła to.
Między drzewami, gdzieś daleko, majaczyło światło. Nie blade i zimne, jak to w tym lesie. Nie. To światło było ciepłe. Ruchome. Jak ogień świecy. Jak promień słońca o świcie. Żywe.
Nadzieja.
Rzuciła się w jego stronę, ignorując ból w udach i kolanach. Nie miała planu. Miała tylko ten kierunek.
Czuła, jak potwory skracają dystans. Ich cienie rozciągały się przed nimi, sięgały jej kostek. Szarpały powietrze.
Ale ona nie zwalniała.
Wyciągnęła rękę. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko kilka kroków. Była blisko. Tak blisko. I wtedy… Wypadła z lasu.
Światło eksplodowało w oczach. Oślepiające. Bezlitosne. Jakby patrzyła prosto w słońce po latach w ciemności.
Zachwiała się. Kolana ugięły się pod nią. Niemal padła. Ale stała. Jeszcze.
Zamrugała gwałtownie. Rozmazane obrazy ustępowały jasności.
Spojrzała za siebie.
Potwory zatrzymały się tuż za linią drzew. Ich ciała dymiły, pulsowały, traciły formę. Jakby granica światła była dla nich barierą. Nie przekroczyły jej. Ale patrzyły. I nienawidziły.
I wtedy…
Spadła.Rozdział 3 — Źródło
Ból był ostry jak szkło.
Wiktoria leżała na ziemi, niezdolna się poruszyć. Każda część jej ciała zdawała się krzyczeć. Tępy ciężar na piersi, piekące rozdarcie w biodrze, a noga… noga pulsowała w rytmie jej przerażonego serca. Złamana? Zwichnięta? Nie miała siły tego sprawdzać.
Liczyło się tylko jedno: nie poddać się ciemności, która spływała na nią jak nocna mgła.
Ale było już za późno.
Świat zaczął się rozpływać. Obraz drżał. Wszystko stawało się rozmytym cieniem. Myśli urywały się w połowie. Czuła, jak coś ją zabiera — nie fizycznie, ale głębiej. Jakby rzeczywistość sypała się jak popiół.
I wtedy nastała cisza.
Nie pamiętała momentu, w którym straciła przytomność. Po prostu… zgasła.
Ale coś się zmieniło.
Powietrze stało się inne. Rześkie. Chłodne. Pachniało wilgotnym mchem i czymś jeszcze — nutą, która przypominała zapach pierwszego deszczu w lipcu. Albo burzy, tuż przed uderzeniem pioruna.
Otworzyła oczy.
Srebrny Jeleń stał nad nią. Jego rogi lśniły w świetle księżyca, jakby były utkane z czystego światła. Obok niego, niemal niewidoczny w cieniu, trwał biały wilk. Milczący. Jego oczy miały w sobie spokój pradawnych lasów i dzikość rzeczy, których nie da się oswoić. Nie było w nich litości — tylko prawda.
Niemożliwe.
W normalnym świecie te dwa stworzenia nigdy nie stałyby razem. Ale to nie był normalny świat.
Wilk ruszył pierwszy. Cicho, bezszelestnie. Podszedł do niej. Pochylił łeb. Ciepło jego oddechu musnęło jej policzek. Pachniał jak ziemia po deszczu. Jak noc, która nie zagraża.
A potem — delikatnie, z niepojętą siłą — wsunął się pod nią. Podniósł ją na grzbiet, jakby była lekka jak piórko. Nie jęknęła. Nie zaprotestowała. Nie mogła.
Była w transie.
Chciała zapytać: Dokąd mnie zabieracie? Ale słowa nie przyszły. Nie były potrzebne. Odpowiedź tliła się gdzieś głęboko, na krawędzi zrozumienia.
Jeleń ruszył pierwszy. Jego kroki były spokojne, precyzyjne, jakby znał drogę od zawsze. Wilk poszedł za nim, niosąc ją ostrożnie, ale bez zwątpienia. Ich ruchy były zsynchronizowane. Dwa oddechy. Dwa serca. Dwóch strażników.
Las się zmieniał. Z ciemności wyłaniały się światła — drobne, tańczące iskry. Jakby same drzewa oddychały magią. Wiktoria leżała bez ruchu, ale w środku coś zaczynało się budzić. Coś głębokiego. Coś, co znała, ale zapomniała.
Nad jeziorem zatrzymali się.
Woda lśniła w blasku gwiazd, jakby nie odbijała nieba, lecz była jego częścią. Tafla drżała lekko, jakby pod spodem coś oddychało.
Wilk pochylił się. Zsunął ją powoli na miękką trawę. Nie bolało. Była zbyt odrętwiała, by czuć cokolwiek poza drżeniem wewnątrz.
Spojrzała na jezioro.
Było żywe.
Woda pulsowała. Migotała. Świeciła nie swoim światłem — ale światłem, które znała z dawnych snów. Błękitnym. Głębokim. Prawdziwym.
Wilk dotknął jej ramienia nosem. Delikatnie. Jak znak.
Nie musiał mówić. Wiktoria zrozumiała.
Z trudem uniosła się na rękach. Poczołgała się do wody. Jej powierzchnia nie stawiała oporu. Zanurzyła dłonie. A potem twarz. A potem całe ciało.
Lodowaty chłód wniknął do niej jak cień, ale nie bolał. Był oczyszczający. Jakby całe cierpienie zostało z niej wypłukane. Rana w nodze — przestała pulsować. Ból — rozpłynął się. Ciało — stało się lekkie. Serce — uspokoiło się.
Woda zaczęła wokół niej wirować. Najpierw powoli. Potem szybciej. Bombelkowała, kręciła się jak w tanecznym kręgu. Jakby chciała ją objąć. Albo zabrać. Ale nie bała się. Czuła energię. Czystą. Surową. Dobrą.
Jej ciało chłonęło ją jak gąbka. Każda komórka rozświetlała się od środka. Czuła, jak coś wraca. Jakby odzyskiwała fragment siebie, który zgubiła dawno temu. Może jeszcze zanim przeszła przez portal.
Wyszła z wody powoli, jakby rodziła się na nowo. Na brzegu czekali. Wilk i Jeleń. Nieruchomi, cisi, Strażnicy.
Spojrzała na nich. Nie umiała tego opisać, ale wiedziała, że była bezpieczna. Że dzięki nim żyje.
— Dziękuję — wyszeptała. Nie wiedziała, do którego. Może do obu. Może do samego miejsca.
Wilk spojrzał na nią. Długo. Głęboko. A potem zniknął między drzewami.
Jeleń skinął lekko głową i również odszedł, jakby ich rola dobiegła końca.
Została sama. Ale nie czuła się już samotna. Tylko pełna zdziwienia i cichej wdzięczności.Rozdział 4 — Dary
Stopy Wiktorii zapadały się w miękkim piasku brzegu. Jezioro przed nią lśniło w mroku, a ona stała tam — samotna figurka na granicy dwóch światów. Chłodna bryza muskała jej twarz, poruszając włosy jak palce niewidzialnego kochanka. Woda, idealnie nieruchoma, odbijała księżyc i rozgwieżdżone niebo, tworząc iluzję, że to nie tafla jeziora, a brama do innego wymiaru, podwójnego świata ukrytego tuż pod powierzchnią.
Powietrze pachniało wilgocią i czymś słodkim, przypominającym kwitnące nocą kwiaty. Zapach tak inny od sterylnego powietrza miejskiego, do którego przywykła. Tutaj wszystko było bardziej pierwotne, surowe, prawdziwe. I w tej prawdzie było coś jednocześnie przerażającego i fascynującego.
Czuła, jak jej ciało drży od wewnątrz. Nie ze strachu — choć ten nie opuszczał jej od momentu przejścia przez portal — ale z oszołomienia. Wydarzenia ostatnich godzin przetaczały się przez jej umysł jak kalejdoskop obrazów, dźwięków i emocji. Walka. Portal. Ucieczka. Spotkanie z wilkiem i jeleniem. I ta wiedza, która narastała w niej jak fala, gotowa ją pochłonąć.
W tym dziwnym, nowym świecie nic już nie będzie takie samo. Czuła to w każdej komórce ciała. Jakby jej DNA zostało przeprogramowane, a geny obudzone z wielowiekowego snu. To, kim była, co uważała za prawdziwe — wszystko to nagle stanęło pod znakiem zapytania.
Wilk stał po jej prawej stronie, jego sylwetka wyraźnie odcinała się od ciemnego tła lasu. Nie był to zwykły wilk. Jego sierść mieniła się odcieniami srebra i grafitu, a oczy — bursztynowe, z pionowymi źrenicami — lśniły w ciemności jak latarnie morskie. Z drugiej strony stał jeleń, majestatyczny i wyniosły, o porożu rozgałęziającym się jak korona drzewa. Jego rogi migotały, jakby uwięziono w nich gwiazdy.
Wiedziała, że nie są to zwykłe zwierzęta. Ich obecność emanowała spokojem i tajemniczą potęgą. Były jak ambasadorzy innego świata, wysłani, by ją przygotować. Czuła, jak energia między nimi przepływa, niewidzialna, ale wyczuwalna — jak prąd elektryczny czy grawitacja.
Jeleń spojrzał na nią. Jego oczy były głębokie jak studnie, pełne mądrości i sekretów starszych niż ludzkość. Wiktoria nie usłyszała słów, a jednak przekaz przeniknął jej duszę, jakby jeleń przemówił wprost do jej umysłu. Obrazy i emocje wypełniły jej świadomość, intensywne i jasne jak błyskawica przecinająca nocne niebo.
— Musisz poznać swoje dziedzictwo — wyczuła głos jelenia w swojej głowie, dźwięczny i głęboki jak dzwon. — Jesteś ostatnią z Władców Zwierząt.
Te słowa uderzyły jak grom. Ostatnia. Nie jakaś tam. Nie jedna z wielu. Ostatnia. Co to oznaczało? Że byli inni. Że tacy jak ona istnieli wcześniej. A jeśli już ich nie było, to ktoś musiał ich zniszczyć. Ktoś, kto nawiedzał ją w snach, kto stał za atakami, kto bał się ich potęgi.
Wiktoria obserwowała srebrne fale rozbijające się o brzeg. Każda z nich przynosiła ze sobą nową myśl, nową emocję. Strach ściskał jej gardło jak żelazna pięść. Nie prosiła o tę odpowiedzialność. Nie chciała być „ostatnią” czegokolwiek. Chciała wrócić do swojego życia, do przyjaciół, do normalności. Ale gdzieś głęboko wiedziała, że to już niemożliwe. Że coś w niej zawsze czekało na ten moment, jak ziarno czekające na deszcz.
— Władcy Zwierząt byli strażnikami tego świata — kontynuował jeleń, a jego głos zdawał się dochodzić z odległych gór i głębokich dolin równocześnie. — Ich więź z naturą budziła strach. Zniszczono ich przez niezrozumienie i odrzucenie.
Wtedy jej umysł zalały wizje. Intensywne, bolesne, piękne. Widziała istoty, które wyglądały jak ludzie, ale nimi nie były — ich skóra mieniła się odcieniami błękitu, zieleni i złota, a oczy lśniły wewnętrznym światłem. Widziała, jak unosili się nad ziemią, otoczeni aurą magii tak potężnej, że mogła zmieniać rzeczywistość samą swoją obecnością. Ich oddech mógł zatrzymać wiatr, uspokajając burze. Ich dotyk rozpalał ogień, który nie palił, a ogrzewał. Ich kroki pozostawiały za sobą ślady kwitnących roślin nawet w najsurowszym klimacie.
Ale widziała też ich upadek. Wizja zmieniła się, pokazując armie ludzi w czarnych zbrojach, z twarzami ukrytymi za maskami. Z ich rąk strzelały promienie ciemności, pochłaniające życie. Wizja pokazała Władców Zwierząt, walczących o przetrwanie, próbujących bronić swojego świata przed najeźdźcami. Ich wędrówki, które kiedyś pozostawiały za sobą błogosławieństwo urodzaju, teraz kończyły się pustynią i zgliszczami. Potęga, która miała chronić świat, stała się przekleństwem tych, którzy jej nie rozumieli.
Płomienie. Krzyki. Nienawiść.
Widziała bitwy, zgliszcza, śmierć. Miasta trawione ogniem zagłady, upadające istoty, zwierzęta ginące w chaosie. Czuła ich ból, jak gdyby był jej własnym — piekący, wszechogarniający, przeszywający duszę. Łzy spływały po jej policzkach, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy.
Wstrząsnęła głową, odtrącając wizje jak natrętne muchy. Serce waliło jej w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność.
— Ale ja nie wiem, jak tu przetrwać — powiedziała, a jej głos zadrżał na ostatniej sylabie. — Nie znam tego świata ani praw tu rządzących.
Doświadczenie z portalu wciąż tkwiło w jej ciele jak odłamek szkła. Pamiętała zimno przejścia, uczucie rozrywania na części, a potem składania na nowo. Czy kiedykolwiek miała się nauczyć żyć w tym obcym miejscu? Czy kiedykolwiek poczuje się tu jak w domu?
— Nauczysz się — przerwał jej wilk, podchodząc bliżej. Jego obecność była jak ogień w zimną noc — kojąca i niebezpieczna zarazem. — Każdy żywioł niesie w sobie moc. Woda uzdrawia, ogień daje siłę, ziemia buduje odporność, powietrze czyni cię szybszą. Musisz się z nimi połączyć.
Wiktoria spojrzała na jezioro. Woda. Tak bliska, a jednocześnie tak obca. Całe życie piła ją, kąpała się w niej, używała jej do gotowania i sprzątania. Ale nigdy nie myślała o niej jako o potędze, jako o żywiole z własną świadomością i wolą.
Skupiła się, próbując poczuć wodę inaczej. Nie jako substancję, ale jako energię. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jest płynna, że jej ciało może się rozlewać, zmieniać kształt, dostosowywać do otoczenia. Czuła wodę, ale nie potrafiła jej kontrolować. Wydawała się bliska, ale odległa zarazem, jak echo snu po przebudzeniu.
— Czuję ją, ale nie wiem, jak ją przywołać — szepnęła z frustracją.
Jeleń zbliżył się do niej, a jego obecność była jak ciepły koc w mroźną noc. Czuła spokój emanujący z jego istoty, przenikający jej ciało, otulający jej umysł.
— Nie przywołuj. Stań się częścią — przekazał jej, a jego głos był delikatny jak dotyk piórka.
Wiktoria zamknęła oczy. Wzięła głęboki oddech i pozwoliła, by jej ciało się rozluźniło. Świat wokół niej zwolnił, a powietrze stało się gęstsze, jakby czas zmienił swoją strukturę. Wsłuchała się w swoje serce, w rytm krwi płynącej przez jej żyły. Powoli, bardzo powoli, jej oddech dostosował się do rytmu jeziora. Fale uderzały o brzeg w tym samym tempie, w jakim biło jej serce. Jedno uderzenie, jeden oddech, jeden ruch wody.
A potem poczuła to. Chłodną wilgoć, która nie była na jej skórze, ale pod nią. Przepływającą przez jej mięśnie, żyły, kości. Nie oddzielała się już od wody. Była wodą. Częścią większej całości, kroplą w oceanie życia.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że na powierzchni jeziora pojawiły się koncentryczne kręgi, rozchodzące się od miejsca, gdzie stała. Woda reagowała na nią, jakby rozpoznała w niej pokrewną duszę.
Wilk spojrzał na nią z błyskiem w oczach, a jego pysk wykrzywił się w czymś, co można by nazwać uśmiechem, gdyby nie ostre zęby widoczne pod wargami.
— To dopiero początek — powiedział, a w jego głosie brzmiała duma.
Wiktoria poczuła, jak przez jej ciało przepływa nowa energia. Nie wiedziała, czy to woda, czy coś bardziej pierwotnego. Ale czuła się silniejsza, bardziej połączona ze światem wokół siebie. Jakby ktoś zdjął z jej oczu zasłonę, pozwalając jej dostrzec rzeczywistość w pełnym spektrum barw i dźwięków.
— Oprócz panowania nad żywiołami, możesz także otrzymywać dary od zwierząt — dodał jeleń, a jego głos był jak muzyka w jej umyśle. — Ale to nie jest coś, co możesz wziąć. To musi zostać ci ofiarowane.
Wiktoria uniosła brwi, zaskoczona tą informacją. W jej dawnym życiu dary przybierały postać materialną — książki, biżuteria, ubrania. Czy tutaj dary miały formę umiejętności? Mocy? Wiedzy?
— Jak mogę je otrzymać? — zapytała, spoglądając na jelenia z zaciekawieniem.
Zwierzę spojrzało na nią, a w jego oczach dostrzegła mądrość tysiąca lat. Czy to możliwe, że istniał tak długo? Czy nie był ograniczony czasem, śmiercią, przemijaniem?
— Musisz uklęknąć, pochylić głowę i wyciągnąć rękę — wyjaśnił wilk, przerywając jej rozmyślania. — Tylko jeśli zwierzę poczuje, że oddajesz mu należny szacunek, przekaże ci swoją moc.
Wiktoria spojrzała na jelenia, który stał dumnie, z wysoko uniesionym łbem, szyją wyprężoną jak u króla. Jego poroże wydawało się koroną, symbolem władzy i godności. Przypatrywał się jej uważnie, jakby próbował ocenić jej wartość.
Serce zabiło jej mocniej. Czy była godna? Czy zasługiwała na dar tak wyjątkowego stworzenia? W swoim dawnym życiu była tylko fotografką, dziewczyną z ambicją i niedosytem przygody. Tutaj prosili ją, by stała się kimś więcej — wojowniczką, strażniczką, ostatnią z wymarłego rodu.
Powoli, z szacunkiem, opadła na kolana. Piasek był chłodny pod jej kolanami, wilgotny od bliskości jeziora. Skłoniła głowę, czując, jak włosy opadają jej na twarz, zasłaniając widok. Wyciągnęła rękę w stronę jelenia, dłonią do góry, w geście ofiarowania i przyjęcia zarazem.
Czuła, jak serce bije jej mocniej, jak żyły pulsują pod skórą. Czy jeleń uzna ją za godną? Czy da jej swoją moc? A może odrzuci ją, uznając za niegodną dziedzictwa Władców Zwierząt?
Po chwili, która wydawała się wiecznością, usłyszała miękki szelest. Jeleń podszedł bliżej, jego kopyta zostawiały ślady na piasku. Wiktoria wstrzymała oddech, czując zbliżającą się obecność zwierzęcia. Ciepło, które biło od jego ciała, ogrzewało jej wyciągniętą dłoń.
A potem poczuła dotyk. Delikatny, ciepły, miękki. Jeleń dotknął jej ręki swoim pyskiem, a w tym momencie przez jej ciało przepłynęła fala energii. Jakby ktoś otworzył w niej śluzę, wpuszczając rwący potok. Poczuła, jak jej mięśnie się zmieniają, stając się bardziej sprężyste, silniejsze. Kości wydawały się lżejsze, ale wytrzymalsze. Ciało stało się bardziej zwinne, gotowe do skoku, biegu, ucieczki.
— Otrzymałaś mój dar — powiedział jeleń, a jego głos brzmiał teraz wyraźnie i jasno w jej umyśle. — Od tej pory twoje ruchy będą płynne i szybkie jak wiatr między drzewami.
Wiktoria spojrzała na niego z wdzięcznością. Czuła się inaczej. Lżejsza. Silniejsza. Jakby grawitacja nagle straciła część swojej mocy nad nią.
Wstała i zrobiła szybki unik na bok, testując nową umiejętność. Jej ciało odpowiedziało natychmiast, bez wahania czy oporu. Ruch był płynny jak woda, szybki jak błyskawica. Coś, co kiedyś wymagałoby wysiłku, teraz przyszło jej z łatwością, jakby robiła to całe życie.
— Teraz moja kolej — powiedział wilk, podchodząc bliżej. Jego oczy były jak dwa topazy, lśniące w ciemności.
Wiktoria ponownie uklękła i wykonała ten sam gest. Wilk przyglądał się jej intensywnie, a jego spojrzenie zdawało się przenikać przez jej skórę, mięśnie, kości, aż do samej duszy. Szukał czegoś. Sprawdzał ją. Badał jej wartość.
W końcu, jakby zadowolony z tego, co ujrzał, zbliżył się i musnął jej rękę wilgotnym nosem. To było jak włączenie światła w ciemnym pokoju. Nagle wszystko stało się ostrzejsze, wyraźniejsze. Zapachy, które wcześniej były ledwie wyczuwalne, teraz uderzały w jej nozdrza z nieprawdopodobną intensywnością. Wilgoć ziemi, złożona z humusu, minerałów i drobnych organizmów. Zapach liści — każdy rodzaj inny, unikalny. Ukryte w pobliżu małe zwierzęta — ich strach, ich ciekawość. A dalej, znacznie dalej, wyczuwała odległe ognisko, którego dym docierał tutaj ledwo wyczuwalnym powiewem, niosącym ze sobą zapach palonego drewna i czegoś, co pachniało jak pieczone mięso.
— Otrzymałaś mój dar — oznajmił wilk, a jego oczy zdawały się śmiać. — Twój węch stał się wyostrzony. Nic się przed tobą nie ukryje.
Wiktoria zadrżała. Te nowe zmysły były przytłaczające. Świat nagle stał się bogatszy o tysiące nowych informacji, które bombardowały jej umysł. Zapach jej własnego potu, krew w zaschniętej ranie, pozostałości miejskiego smogu w jej ubraniu — wszystko to nagle stało się wyraźne, obecne, domagające się uwagi.
Po chwili jeleń i wilk spojrzeli na siebie z powagą, jakby porozumiewali się bez słów. Wiktoria czuła napięcie między nimi, jakby prowadzili niemy dialog, którego nie mogła podsłuchać.
— Jest jeszcze coś, co musisz wiedzieć — powiedział jeleń, a jego głos nabrał tajemniczego tonu. — Nie tylko ty przeszłaś przez portal do nowego świata.
Te słowa spadły na nią jak zimny deszcz w letni dzień. Kto jeszcze? Kuba? Michał? Może Ola? Czy jej przyjaciele także znaleźli drogę do tego dziwnego miejsca? Czy szukali jej teraz, zagubieni w tym obcym świecie?
A może to coś gorszego? Czy Mroczny Mężczyzna również tutaj trafił?
Nie miała czasu, by zadać pytanie. W krzakach za nimi rozległ się szelest. Wiktoria odwróciła się gwałtownie, a jej ciało instynktownie przyjęło pozycję obronną. Nowy dar już działał — jej mięśnie były napięte, gotowe do ucieczki lub walki.
Z ciemności wyłoniła się sylwetka. Pies. Nie, nie tylko pies — znajomy czarny kundel o lśniącej sierści i bystrych oczach. Ten sam, który pojawił się podczas walki przy portalu, który patrzył na nią z dziwnym zrozumieniem, gdy wszystko wokół rozpadało się w chaosie.
Zbliżył się do Wiktorii, merdając ogonem jakby chciał ją przywitać, jakby byli starymi znajomymi. Jego oczy, ciemne i inteligentne, patrzyły na nią z czymś, co mogło być tylko świadomością wykraczającą poza zwierzęcą.
— To jest Nyxar — powiedział wilk z uśmiechem w głosie. — Od teraz będzie twoim towarzyszem i przewodnikiem w tym nowym świecie. Cień, który cię nie opuści.
Wiktoria uśmiechnęła się szeroko na widok psa. Poczuła falę radości, przebijającą się przez strach i niepewność. To było jak spotkanie starego przyjaciela na obcej ziemi, jak odnalezienie kawałka domu w niezbadanym terytorium.
Nyxar podszedł do niej i przycisnął głowę do jej dłoni, domagając się pieszczoty. Jego sierść była jedwabista pod jej palcami, a ciepło jego ciała przenikało przez skórę. W jej sercu zagościło uczucie ulgi i nadziei. Pies, który kiedyś był tylko przelotnym spotkaniem, teraz miał być jej towarzyszem. Wspierał ją w chwili zwątpienia, dodawał otuchy i był przy niej w najciemniejszych momentach. Teraz miał być z nią na zawsze.
— Dziękuję wam za wszystko — powiedziała ze szczerością w głosie, patrząc na jelenia i wilka.
Zwierzęta skinęły głowami, a ich oczy zdawały się lśnić w blasku księżyca. Wiktoria poczuła nowe poczucie celu i determinacji. Nowe siły pulsowały w jej ciele, nowe umiejętności czekały na odkrycie. Teraz miała nie tylko moc żywiołów oraz dary zwierząt, ale także wiernego towarzysza u boku.
A to był dopiero początek.
Przez kolejne tygodnie Wiktoria poznawała swoje zdolności. Świat wokół niej stawał się coraz bardziej znajomy, a jednocześnie nie przestawał zadziwiać. Odkrywała nowe dary, nowe połączenia, nowe aspekty swojej mocy.
Od sokoła, który pojawił się pewnego dnia na klifie nad jeziorem, otrzymała niezwykły wzrok. Zdolność widzenia na duże odległości, dostrzegania szczegółów niewidocznych dla zwykłego oka. Mogła zobaczyć kroplę rosy na liściu oddalonym o setki metrów, dostrzec ruch myszy w trawie, rozpoznać twarze ludzi z odległości, która kiedyś byłaby niemożliwa.
Od niedźwiedzia — ogromnego, brązowego stworzenia o oczach mądrych jak u starca — otrzymała wytrzymałość. Odporność na ból i obrażenia, która sprawiała, że jej ciało potrafiło znieść więcej, podnosić się po upadkach, regenerować szybciej.
Od rysia, skrytego i tajemniczego, nauczyła się poruszać bezszelestnie i ukrywać w cieniu. Jej kroki stały się tak lekkie, że nie łamały nawet suchych gałązek. Jej ciało potrafiło wtopić się w otoczenie, stać się niemal niewidoczne dla niewprawnego oka.
Pewnego dnia, podczas wędrówki przez mokradła na południu lasu, spotkała małą, kolorową żabkę. Jej skóra mieniła się odcieniami błękitu, zieleni i fioletu, lśniąc w słońcu jak drogocenny klejnot. Żabka obdarzyła ją odpornością na toksyny. Od tej pory żadna trucizna, żaden jad nie miały już nad nią władzy.
Każde zwierzę opowiadało swoją historię. Historię o świecie, który istniał tu przed nią. O walce, o stracie, o nadziei. O dawnych czasach, gdy ludzie i zwierzęta żyli w harmonii, wspierając się wzajemnie.
A Wiktoria słuchała. Każda historia pogłębiała jej zrozumienie tego miejsca, jej miejsca w nim. Każda opowieść była jak nitka w tkaninie jej przeznaczenia. A ona powoli zaczynała rozumieć wzór, jaki tworzyły.
Nyxar był przy niej przez cały czas. Wierny, czujny, inteligentny. Czasem wydawało jej się, że wie więcej, niż może powiedzieć. Ale nigdy nie naciskała. Czekała, aż sam będzie gotowy podzielić się swoimi sekretami.
Bo w tym świecie, jak się nauczyła, wszystko przychodzi we właściwym czasie. A ona miała jeszcze wiele do odkrycia.Rozdział 5 — Spotkanie
Tygodnie zlewały się w jedno, odmierzane wschodami i zachodami słońca nad obcym lasem. Wiktoria i Cień, jej niemy towarzysz, nie spotkali ani jednej ludzkiej twarzy. Nie wiedzieli nawet, czy w tym świecie istnieją inni ludzie. Dni kurczyły się i rozciągały w rytmie treningu, polowania i nauki. Instynkty Wiktorii ostrzyły się jak nóż na kamieniu. Czuła, jak siła wzbiera w jej mięśniach, jak nowa zręczność wlewa się w ruchy. Rosła. Szybciej, niż wydawało się to możliwe.
Las stał się jej nauczycielem, surowym i milczącym. Ale nie tylko ciało chłonęło lekcje. Coś budziło się w jej wnętrzu, dar rozkwitający w ciszy. Wilcza czujność i jelenia wrażliwość — dary od duchów lasu — otworzyły jej oczy na niewidzialne. Zaczęła dostrzegać dusze. Nie jak mgliste kształty, ale jak żywe światła. Patrzyła na ptaka zrywającego się do lotu i widziała iskrę pulsującą pod piórami, czystą energię życia. Obserwowała płaza nieruchomego na liściu i czuła bijące od niego ciepło istnienia. Jasne, klarowne, piękne.
Ale nie wszystko w tym lesie jaśniało.
Czasem natrafiała na inne byty. Smoliste, poskręcane kształty sączące mrok. Potwory. Ich dusze były jak dziury w rzeczywistości, czarne plamy pożerające światło. Czuła emanujący z nich chłód, zastałą nienawiść, która kładła się na płucach jak trujący gaz. Z czasem, gdy jej wewnętrzny wzrok się wyostrzał, zaczęła rozpoznawać echa starych opowieści. Strzyga — jej spojrzenie było jak lodowaty szpon sięgający po duszę. Zmora — cień przemykający między drzewami, obietnica koszmaru dla nieostrożnych śpiących. Licho — skulona postać na skraju widzenia, zwiastun pecha, który czaił się jak zaraza. Uczyła się ich unikać, czując ich obecność na długo przedtem, zanim mogła je zobaczyć.
Pewnego popołudnia, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, malując niebo na pomarańczowo i fioletowo, zapuścili się dalej niż zwykle. W gęstwinie, niemal wrośnięta w otoczenie, stała chata. Mech jak zielony kożuch pokrywał spróchniałe belki, dach uginał się pod ciężarem liści i gałęzi. Wyglądała staro, jakby pamiętała czasy, gdy drzewa wokół były tylko siewkami. Ale biło od niej coś więcej niż tylko zapomnienie. Słaby zapach dymu unosił się w powietrzu, zmieszany z czymś innym. Zioła, tak. Ale też coś cięższego, słodkawego. Niepokojącego.
Podeszli bliżej, stąpając cicho po zeschłych liściach. Drzwi zaskrzypiały przeciągle, jak jęk umierającego drzewa, i otworzyły się do środka. W progu stanęła kobieta. Staruszka. Siwe włosy upięła niedbale z tyłu głowy. Jej oczy miały kolor letniego nieba tuż przed burzą — jasne, przejmujące, zbyt bystre. Uśmiechała się, a jej twarz pokrywała siatka zmarszczek. Uśmiech wydawał się ciepły, zapraszający. Ale coś było nie tak. Wiktoria wciągnęła powietrze. Nic. Staruszka nie miała zapachu. Żadnego. Ani potu, ani starości, ani nawet dymu, który snuł się z komina. Pustka tam, gdzie powinien być zapach. To było nienaturalne. Jak cisza w środku krzyku.
— Witaj, dziecko. Wyglądasz na strudzoną drogą — jej głos był łagodny, melodyjny jak kołysanka. — Wejdź, ogrzej się. Mam gorącą strawę i kąt do spania.
Nagle Nyxar zesztywniał. Sierść na karku uniosła mu się jak kolce jeża. Z gardła wydarł mu się niski warkot, a kły błysnęły bielą w gasnącym świetle.
— Nyxar? — szepnęła Wiktoria, kładąc dłoń na jego grzbiecie. Czuła drżenie napiętych mięśni.
Pies nie spuszczał wzroku ze staruszki. Jego oczy, zwykle mądre i spokojne, teraz płonęły ostrzegawczym ogniem. Instynkt wył, alarmując o czymś, czego ludzkie zmysły Wiktorii jeszcze nie zarejestrowały.
Ona mnie nie wpuści, dotarła do Wiktorii myśl Nyxara, ostra jak odłamek lodu. A nawet gdyby, nie chcę tam wchodzić. Coś tu cuchnie… chociaż nie ma zapachu.
— Ach, twój towarzysz… — staruszka westchnęła, a jej uśmiech na moment stracił blask. — Niestety, musi zostać na zewnątrz. W mojej skromnej chacie nie ma miejsca dla takich… stworzeń. Na pewno będzie mu lepiej pod gołym niebem.
Lód w żołądku Wiktorii zaczął rosnąć. Nyxar nigdy się nie mylił. Jego instynkt był kompasem w tym dziwnym świecie. Ale była tak cholernie zmęczona. Każdy mięsień bolał od treningu, a kości ciążyły jak kamienie. Perspektywa ciepłego posiłku i dachu nad głową… choćby na chwilę. Tylko na chwilę odpocząć.
— Dobrze, Nyxar. Poczekaj tutaj — powiedziała cicho, starając się, by głos jej nie drżał. Czuła jego niechęć, jego napięcie. — Tylko sprawdzę, co i jak. Zaraz wrócę.
Wślizgnęła się do środka. Drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem, który podskoczył jej w piersi. Dźwięk był zbyt głośny, zbyt ostateczny.
Wnętrze chaty uderzyło ją falą ciepła i zapachów. Zioła. Suszone pęczki zwisały z belek pod sufitem — lawenda, bylica, piołun, dziurawiec — ich aromaty mieszały się, tworząc gęstą, niemal oszałamiającą woń. Było tu… przytulnie. Niemal zbyt przytulnie. Jak pułapka zastawiona miękkim futrem. Ściany zdobiły tkane makaty o skomplikowanych wzorach — splątane korzenie, wijące się gałęzie, cienie czające się wśród liści. Przy kominku stały dwa wysłużone fotele, drewniane podłokietniki lśniły od dotyku rąk przez lata. Na półkach rzędem stały buteleczki z ciemnymi płynami, opatrzone wyblakłymi etykietami z niezrozumiałymi symbolami. Masywny kredens pod ścianą miał lekko uchylone szuflady, ukazując skrawki zawartości — kłębki nici, ogarki świec, drobne drewniane figurki przypominające ludzkie sylwetki. Światło kilku świec tańczyło na ścianach, rzucając długie, ruchliwe cienie. Wyglądały, jakby żyły własnym życiem. Na stole stał parujący garnek i miski z leśnymi owocami — jagody lśniły jak klejnoty, grzyby pachniały ziemią i wilgocią.
Ale powietrze było ciężkie. Każdy dźwięk wydawał się nienaturalnie głośny. Bulgotanie zupy w garnku brzmiało jak szmer wielu szeptów. W kącie, na półce, siedział rząd lalek. Porcelanowych. Wiktoria poczuła zimny dreszcz pełznący po plecach. Każda lalka była inna. Miały różne stroje, różne włosy. Ale to ich twarze… Niektóre uśmiechały się szeroko, nienaturalnie. Inne miały wyraz smutku, rezygnacji. Jeszcze inne… wyglądały na przerażone. Ich szklane oczy zdawały się wbijać w nią spojrzenie.
— Sama je robię — odezwała się staruszka tuż za jej plecami. Wiktoria drgnęła. — Każda ma swoją historię. Może opowiem ci którąś później?
Niepokój zacisnął się w żołądku Wiktorii jak zimna pięść. Wspomnienie smolistych potworów z lasu mignęło jej przed oczami. Coś było tutaj bardzo, bardzo nie tak.
— Pachnie… cudownie — wymusiła uśmiech, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Trzeba grać. Udawać. Na razie.
Staruszka uśmiechnęła się szerzej, ale jej oczy pozostały zimne, ciemne jak studnie bez dna.
— Oczywiście! Specjalnie na takie chłodne wieczory jak ten — odparła słodko. Za słodko.
Wiktoria usiadła przy stole. Miska z owocami kusiła. Żołądek skręcał się z głodu. Tęskniła za smakiem czegoś innego niż znalezione owoce, grzyby i korzonki. Za czymś… normalnym.
— Dziękuję za gościnność — powiedziała, starając się, by brzmiało to szczerze.
Staruszka nalała zupy do glinianej miski i postawiła przed nią. Wiktoria zawahała się tylko przez moment, potem wzięła łyżkę. Pierwszy kęs był eksplozją smaku. Ciepło rozlało się po jej ciele. Zupa była gęsta, aromatyczna, pełna ziół i leśnych nut. Przypomniała jej coś odległego, coś z innego życia — smak domowego obiadu. Pochłonęła kilka łyżek, zanim rozsądek zdążył zaprotestować.
Z każdą chwilą spędzoną w chacie, Wiktoria czuła coraz większy dysonans. Przytulność tego miejsca była jak cienka zasłona, za którą czaiło się coś innego. Coś starego i cierpliwego. Wiedziała, że powinna wyjść, wrócić do Nyxara, do zimnej, ale uczciwej nocy w lesie. Ale zmęczenie ciągnęło ją w dół. I ta zupa… była taka dobra.
Zostanę na noc, zdecydowała nagle, czując wyrzuty sumienia wobec Nyxara. Jestem wykończona. Muszę odpocząć. Nawet jeśli to miejsce jest dziwne. Bezpieczeństwo wydawało się iluzją, ale tak bardzo go pragnęła. Może ta noc przyniesie odpowiedzi.
Wymknęła się na zewnątrz. Nyxar czekał przy drzwiach, nieruchomy jak posąg. Powietrze na dworze było rześkie, czyste. Przekazała mu swoją decyzję szeptem. Pies tylko spojrzał na nią głęboko, a potem skinął łbem. Nie było w tym zgody, tylko akceptacja. Będzie czekał. Czuwał. Gdyby coś…
Kiedy wróciła do chaty, staruszka krzątała się przy półce z lalkami, poprawiając ich stroje, układając je w rzędzie. Teraz Wiktoria mogła im się przyjrzeć bliżej. Każda była unikatem. Długie sukienki z koralikami, proste tuniki, misternie haftowane detale, wyblakłe jak wspomnienia. Porcelanowe twarze lśniły w drżącym świetle świec. Szklane oczy, głębokie i nieruchome, zdawały się kryć nieme sekrety. Niektóre miały rumiane policzki i delikatne uśmiechy. Inne wyglądały na zastygłe w bólu, strachu, jakby uwięziono je w momencie największego przerażenia. Ręcznie malowane rzęsy rzucały długie cienie. Cienkie, porcelanowe palce zastygały w niemych gestach — prośby? Ostrzeżenia? Czasem wydawało jej się, że widzi kątem oka, jak któreś spojrzenie przesuwa się powoli w jej stronę. Że te lalki nie są martwe. Nie do końca.
Noc zapadła gęsta jak smoła. Wiatr szeptał w gałęziach za oknem, a cienie w chacie tańczyły coraz niespokojniej. Czuła Nyxara za drzwiami, jego czujną obecność jak tarczę przeciwko mrokowi.
Staruszka usiadła naprzeciwko niej i zaczęła opowiadać. O lalkach. Mówiła o nich jak o osobach, które znała. Opowiadała ich historie — strzępki losów, imiona szeptane jak zaklęcia. Wiktoria słuchała, starając się wyłowić coś istotnego, jakiś klucz do zrozumienia tej kobiety, tego miejsca. Ale słowa staruszki były jak mgła, otulały, usypiały.
W końcu opowieści ucichły. W chacie panowała tylko cisza przerywana trzaskaniem ognia w kominku i zawodzeniem wiatru. Wiktoria czuła, jak powieki jej ciążą. Zmęczenie, ciepło, pełny żołądek… a może coś jeszcze? Postanowiła poddać się senności. Położyła się na wskazanej przez staruszkę pryczy przykrytej miękkimi skórami.
Zasypiała z kłębowiskiem myśli. O tym dziwnym świecie, o mocy rosnącej w jej żyłach, o Nyxarze czuwającym za drzwiami i o staruszce z oczami jak studnie. I o lalkach. Przede wszystkim o lalkach. Co przyniesie ranek? Odpowiedzi? Czy kolejne pytania? Zamknęła oczy, czując, jak ciemność chaty otula ją niczym ciężki, wełniany koc.Rozdział 12 — Sojusz
Ciało strzygi leżało nieruchomo na wilgotnej ściółce. Kwaśny, mdlący zapach śmierci i rozkładu unosił się nad nim, mieszając z czystą wonią mokrej ziemi i żywicy. Morian spojrzał na poskręcane zwłoki z obojętnością wyrytą na twarzy, jakby widok martwego potwora był dla niego równie codzienny co wschód słońca. Bez pośpiechu schował miecz, sięgnął do pasa i wyjął krótki, zakrzywiony nóż. Ostrze błysnęło w przefiltrowanym przez liście świetle. Przyklęknął przy potworze i szybkim, wprawnym ruchem odciął jeden z nienaturalnie długich, szponiastych palców. Przeciął twardą skórę i ścięgna z cichym chrzęstem, który zginął w leśnej ciszy. Zrobił to z precyzją chirurga, bez cienia wahania czy obrzydzenia.
Wiktoria przyglądała się temu w milczeniu, czując, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Czekała, aż Morian schowa makabryczną zdobycz do małej, skórzanej sakwy przy pasie. Dopiero wtedy odezwała się cichym, ale stanowczym głosem:
— Po co ci to?
Morian nawet na nią nie spojrzał, zajęty ocieraniem ostrza noża o skraj skórzanego płaszcza.
— Dowód — odparł beznamiętnym tonem, jakby mówił o pogodzie. — Że to strzyga zabijała, a nie ten twój wąż znad wodospadu. Teraz burmistrz będzie musiał mi zapłacić. Nawet jeśli nie za węża, to za to.
— Sprzedajesz… części potworów? — Wiktoria zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć logikę stojącą za tym chłodnym pragmatyzmem.
— Trofea przekonują ludzi — wzruszył ramionami, prostując się. Na jego ustach pojawił się lekki, cyniczny uśmiech. — Przekonują, że problem został rozwiązany. A przekonani ludzie chętniej płacą. I rzadziej zadają niewygodne pytania.
Wiktoria zamilkła. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Coś w niej buntowało się przeciwko takiemu podejściu, przeciwko sprowadzaniu walki na śmierć i życie do poziomu transakcji. Ale brutalna rzeczywistość tego świata, którą dopiero zaczynała poznawać, uderzyła ją z nową siłą. Dla niego to była praca. Sposób na przetrwanie. Zimny, praktyczny, pozbawiony złudzeń.
Morian spojrzał na nią kątem oka, chowając nóż. Była dziwna. Zbyt spokojna jak na kogoś, kto dopiero co walczył ze strzygą. Zbyt pewna siebie. A jednocześnie naiwna w swoim oburzeniu. Coś w niej jednak nie dawało mu spokoju. Ta szybkość, ta koordynacja w walce…
Nyxar podkradł się bliżej Moriana, węszył ostrożnie wokół jego nóg, nisko warcząc. Łowca rzucił krótkie, badawcze spojrzenie w stronę psa, ale nie odsunął się ani nie wykonał żadnego groźnego gestu.
— A to co? Twój pies obronny? — zapytał w końcu, bardziej stwierdzając niż pytając.
— To Nyxar — powiedziała Wiktoria. — Mój przyjaciel. I przewodnik.
— Przewodnik? — Morian uniósł brew, ale nie drążył tematu. Jego uwaga skupiła się z powrotem na dziewczynie. — Kim ty właściwie jesteś?
Wiktoria zawahała się tylko przez moment. Postanowiła być szczera, przynajmniej częściowo.
— Jestem… powiedzmy, że z innego świata — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — W moim świecie nie ma takich stworzeń jak to. — Wskazała podbródkiem na martwą strzygę. — Nie znam się na potworach, które mogą czaić się w cieniu. Ale mam pewną zdolność…
— Tak? — prychnął lekceważąco, choć jego oczy pozostały czujne. — I jaka to cudowna moc objawiła się naszej bohaterce?
Ignorując jego sarkazm, Wiktoria kontynuowała spokojnie:
— Potrafię rozróżnić. Wiem, które istoty są po prostu zwierzętami, nawet jeśli groźnymi, a które są… czymś innym. Potworami. Zwierzęta mają duszę, instynkty. Działają, by przetrwać, polują z głodu, bronią terytorium. Tak jak każde żywe stworzenie. Ale potwory… — Zadrżała lekko, przypominając sobie pustkę w oczach strzygi. — One są inne. Puste w środku. Pełne zimnej, mrocznej energii. Nie żyją tak jak my czy zwierzęta. Ich istnienie to… pomyłka natury. Zniszczenie.
Morian uniósł brew, ale tym razem nie skomentował od razu. Jej słowa były dziwaczne, brzmiały jak fragment jakiejś zapomnianej legendy. A jednak… w jakiś pokrętny sposób miały sens. Wiele razy w swojej karierze spotykał stworzenia, których działania wymykały się logice instynktu czy potrzeby przetrwania. Były jak ślepa furia, jak cień śmierci, których jedynym celem zdawało się być sianie zniszczenia. Może ta dziewczyna, mimo swojego dziwactwa, dostrzegała coś, czego on, polegając tylko na stali i doświadczeniu, nie potrafił nazwać? Bzdura, warknął na siebie w myślach, ale ziarno wątpliwości, zasiane nad wodospadem, nie chciało zniknąć.
— Chcę, żebyś mnie uczył — dodała Wiktoria nagle, a jej głos nabrał siły. — Jak walczyć. Jak przetrwać w tym świecie. W zamian… podzielę się z tobą swoją wiedzą. Moją zdolnością. Może to ci się przyda. Oszczędzi ci zabijania czegoś, co nie zasługuje na śmierć. Albo ostrzeże przed prawdziwym złem.
Morian parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem.
— Uważasz, że ja potrzebuję nauczyciela? Zwłaszcza takiego jak ty?
— Myślę, że potrzebujemy siebie nawzajem — odparła prosto Wiktoria.
Łowca milczał przez dłuższą chwilę, mierząc ją wzrokiem. Każda cząstka jego doświadczenia, każdy instynkt łowcy krzyczał, że to głupi, niebezpieczny pomysł. Dziewczyna była młoda, niedoświadczona, związana z dziwnymi zwierzętami i gadająca o duszach potworów. Była problemem, którego nie potrzebował. Mógłby jej odmówić. Mógłby po prostu odejść, zostawić ją samą sobie — robił to przez całe życie. Samotność była bezpieczniejsza.
Ale coś w niej… coś w tym, jak walczyła, jak bez wahania rzuciła się między niego a węża, jak teraz stała przed nim, proponując ten absurdalny układ… było inne. Nie była gotowa na ten świat, to widział wyraźnie. Ale nie była też zwyczajna. I ta jej dziwna pewność co do natury potworów… Może jednak było w tym coś więcej niż tylko młodzieńcza fantazja?
Westchnął ciężko, przecierając dłonią zmęczoną twarz. Spojrzał na nią raz jeszcze — na tę mieszankę naiwności i niepokojącej siły. Ryzyko, pomyślał. Ale może inne niż te, które znam.
— W porządku — powiedział w końcu niechętnie. — Spróbujemy. Ale na moich zasadach. I jeśli będziesz mi przeszkadzać, jeśli narazisz mnie na niebezpieczeństwo przez swoją głupotę, zostawiam cię tam, gdzie stoisz. Zrozumiano?
— Jasne — na twarzy Wiktorii pojawił się nieśmiały, ale szczery uśmiech ulgi.
Guzik, który przez całą rozmowę siedział cicho na gałęzi, przechylił łebek, obserwując ich swoimi bystrymi, paciorkowatymi oczami.
— Oho! Sojusz zawarty! Historyczna chwila! Czas na pieczęć z krwi! Albo przynajmniej jakiś uroczysty uścisk dłoni! Czy skrzydła? — zakrakał wesoło, podlatując bliżej.
Morian zmrużył oczy, patrząc na ptaka z wyraźną irytacją. Wiktoria parsknęła cichym śmiechem.
— Ruszajmy — mruknął łowca, ignorując kruka i odwracając się w stronę lasu.
I ruszyli w głąb gęstniejącego mroku, niepewni, co przyniesie im ten dziwny, wymuszony sojusz.