- promocja
- W empik go
Tylko dzięki miłości - ebook
Tylko dzięki miłości - ebook
Zuzanna Hulewicz traci w wypadku rodziców i siostrę. Opiekę nad nią przejmuje charyzmatyczna babcia Jadwiga. Wizyty w dworku Różany pod Krakowem, podróże po Europie i do Egiptu, ważne rozmowy, smakowanie światowego życia sprawiają, że Zuzanna wyrasta na niezwykłą kobietę.
Klimatyczny Kraków lat trzydziestych odchodzi w przeszłość wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. Wszystko się zmienia, jednak w Zuzannie rodzi się coś niezmiennego – miłość do Joachima, Niemca, któremu ona też nie jest obojętna. Czy ich uczucie przetrwa wojenną zawieruchę?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9955-0 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Różany, 16 lipca, wtorek
Szłam między łanem żyta a polem kwitnących ziemniaków. Przesuwałam ręką po kłosach
Niczego nie da się zacząć na nowo, a to, co minęło, nigdy nie wraca.
Justyna lubiła lato i zapach kwitnących ziemniaków.
Szłam między łanem żyta a polem kwitnących ziemniaków. Przesuwałam ręką po ciężkich kłosach i nagle poczułam, jakie są szorstkie. Wąsy żyta czepiały się mego rękawa. Maki były takie czerwone. Grały koniki polne, brzęczały pszczoły. Poczułam suchy zapach żytniej słomy i gorzką woń ziemniaków. Ziemniaczane kwiatki wlepiały we mnie żółte oczy. Odwróciłam wzrok. Mak rosnący na skraju pola uniósł nabrzmiały pąk i spomiędzy kosmatej okrywy wysunął się rąbek jaskrawoczerwonego płatka. Usiadłam na miedzy. Patrzyłam, aż oczy zaszły mi łzami. Wytarłam je wierzchem dłoni.
Gdy znowu spojrzałam, cud już się stał: okrywa pękła i teraz mak suszył wilgotne płatki na wietrze. Falowały jedwabiście, bez śladu zgniecenia, bez jednej fałdki. Przeświecało przez nie słońce, jak przez porcelanę.
19 lipca, piątek
Gdzie mam szukać moich zmarłych? Wiosną, gdy nagle wezbrała rzeka w Różanach, utonęła w niej kilkuletnia dziewczynka. Długo szukano ciała, w końcu ojciec przyszedł na miejsce, w którym rzeka zabrała brzeg razem z jego córeczką, i puścił na wodę okrągły bochen chleba z wetkniętą weń zapaloną świeczką. Bochen popłynął z prądem i zatrzymał się kilkaset metrów dalej, w miejscu, gdzie pod korzeniami drzew były zwłoki dziewczynki.
20 lipca, sobota
Poszłam do stajni i poprosiłam stajennego, by mi osiodłał Farysa. Po godzinie wróciłam, sama go rozsiodłałam i na oklep, boso i bez pończoch, pojechałam nad rzekę. Nie było tam żywego ducha. Zdjęłam spódnicę przez głowę i razem z rękawiczkami i kapeluszem rzuciłam na łąkę. Farys zszedł do wody po trawiastym brzegu. W zakolu rzeki, na głębinie, zsunęłam się z jego grzbietu i płynęłam, trzymając się grzywy. Zamknęłam oczy i wdychałam zapach wikliny, łopianów, mokrych kamieni, gliny. Drobna fala głaskała mi ciało pod bluzką.
DZIENNIK JOACHIMA. Granatowy notes z kartkami o złoconych brzegach. Kartki się rozsypały, gdy zaczęłam czytać. Widać, że Joachim wiele wyrwał i naruszył tym kruche spojenie. Żeby je uporządkować, zaczęłam je wkładać do moich zeszytów, pod odpowiednimi datami. I niech tak zostanie.
20.07.1935, Schönwalde
Trzeba być wariatem, żeby się zgłosić do służby na okręcie podwodnym. Ciasnota, żadnej prywatności, nie ma się nawet własnego łóżka. Zapytałem Paula, jak to jest codziennie kłaść się do koi, z której ktoś przed chwilą wstał. „Po czterech godzinach wachty na deku albo w torpedowni to naprawdę nie ma żadnego znaczenia – powiedział. – Zasypiam, zanim przyłożę głowę do poduszki”.
Przypuszczam, że ojciec nacisnął kilka sprężyn, by odroczono mi służbę. Utrata dłoni na wojnie światowej raz na zawsze zgasiła w nim żołnierski zapał. Wcale zresztą nie marzę o granatowym mundurze ze złotymi guzikami, w którym tak chętnie paraduje Paul. W wojsku przeraża mnie brak wolności osobistej. Nie potrafiłbym się jej zrzec nawet dla najbardziej oszałamiających zwycięstw.
21 lipca, niedziela
Msza w intencji Rodziców i Justyny. Babcia znów w czarnej sukni i żałobnym welonie na kapeluszu, choć miesiąc temu zdecydowała, że nie nosimy już grubej żałoby. Rozbeczałam się w kościele jak dziecko. Babcia przytuliła mnie i szepnęła: „Życie jest wieczne, zmienia tylko formę”. Co właściwie miała na myśli?
21.07
Przyjechała Renate ze swoją szkocką przyjaciółką Emily Wallace-Stewart, u której spędziła pierwszy miesiąc wakacji. Paul i Michael nie odstępują ich na krok. Szaroniebieskie oczy i krótkie, sięgające za ucho, niemal granatowe włosy Emily zrobiły na nich piorunujące wrażenie. Studzę ich zapał, powtarzając, że ona ma piętnaście lat. Chociaż wygląda na osiemnaście.
Renate usta się nie zamykały. Opowiadała o Szkocji, o wizycie u babci Gail, o pensji, zakonnicach, koleżankach. O Z. nie wspomniała ani słowem. Gdy się zastanawiałem, jak skierować rozmowę na jej temat, mama spytała: „A jak się miewa Zuzia Hulewicz? Dawno nie miałam listu od Hedwig, jej babci”.
Renate zamilkła stropiona. „Siostra Agatha powiedziała nam, że Zuzanna już nie wróci na pensję”. Mama wygłosiła długą mowę o tym, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i że Z., której rodzice i siostra pół roku temu zginęli w katastrofie lotniczej, wymaga szczególnego wsparcia.
Moja siostrzyczka słuchała ze spuszczoną głową. Jednak godzinę później usłyszałem z salonu melodię tanga i głośny śmiech. Szybko zapomniała o kazaniu. Wyjąłem z portfela zdjęcie, które – sam nie wiem czemu – w zeszłe wakacje ukradłem z jej toaletki. Dotknąłem palcem twarzy Z. „Moje biedactwo. Trzymaj się, skarbie”.
23 lipca, wtorek
„A życie toczy się dalej”, powiedziała dziś w kuchni pani Leonia. Jakie to okrutne.
23.07
Gdy zszedłem na śniadanie, mama siedziała przy stole. W jednej ręce trzymała filiżankę herbaty, w drugiej list.
„Przepraszam cię, mój drogi, to od Hedwig. Już kończę”.
Po chwili odłożyła list i westchnęła: „Biedna kobieta”.
„Biedna? Na waszym wspólnym zdjęciu ma wspaniałą biżuterię i piękne futro”, zażartowałem, żeby ją rozchmurzyć.
„Straciła córkę, zięcia i wnuczkę”. Mama spojrzała na mnie surowo.
Poczułem się jak ostatni głupiec.
„Wiem, przepraszam. – Skruszony pocałowałem ją w rękę. – A właściwie skąd wy się znacie?”
Mama rozpoczęła długą i zawiłą opowieść o ludziach, o których nigdy nie słyszałem. Szybko się w tym pogubiłem. Zrozumiałem tylko tyle, że Hedwig, z domu hrabianka zu Lobenstein Lauda, zakochała się z wzajemnością w ponad dwadzieścia lat od niej starszym profesorze i wziętym berlińskim lekarzu – Polaku. Rodzina zgodziła się na to małżeństwo dopiero wtedy, gdy Hedwig oznajmiła, że i tak wyjdzie za niego za mąż, nawet bez błogosławieństwa rodziców. Stosunki nie zostały zerwane, jednak zdecydowanie się ochłodziły. Gorycz mezaliansu i „wynarodowienia” nieco osłodził majątek pana młodego, którego ojciec był fabrykantem i gdzieś w Prowincji Poznańskiej produkował maszyny rolnicze.
Żyli razem szczęśliwie, lecz krótko, gdyż profesor von Chojnovsky zmarł kilka miesięcy po osiemnastych urodzinach swojej jedynej córki.
„Nie byłam na jego pogrzebie, bo akurat ty się urodziłeś i nie mogłam pojechać do Berlina. Dopiero rok później, wiosną czternastego roku, zobaczyłam się z Hedwig. Zaprosiła mnie na operę, w której śpiewała jej córka”.
A więc matka Z. była śpiewaczką. I tak jak Hedwig dla Polaka zrezygnowała z rodzinnej willi przy Friedrichstrasse, tak jej córka porzuciła scenę dla innego polskiego lekarza – Kazimierza Hulewicza. Kobiety są zdolne do wielkich poświęceń.
24 lipca, środa
Leżę w szeleszczącej pościeli, pod pierzynką lekką jak puch. Poszwy pachną różami, których suszone płatki Hanka trzyma w bieliźniarce. Przez niedosunięte zasłony zaglądają gwiazdy. Są jak złote gwoździki przybite do granatowego nieba. Słyszę dalekie ujadanie psów. Wiem, że gdybym zawołała albo zaczęła płakać, ktoś przyszedłby, żeby mnie pocieszyć. Czy więc mam prawo czuć się nieszczęśliwa? A gdybym nie miała nikogo bliskiego? Musiała iść na służbę albo do sierocińca? Czy to piekło ma niższe kręgi?
26 lipca, piątek
Imieniny Hanki. W tym roku nie ma balu, Hanka nie czuje się dobrze. Będzie miała dziecko.
Już dawno zauważyłam, że Hanka inaczej chodzi, a czasem, gdy myśli, że nikt nie widzi, pieszczotliwym gestem dotyka brzucha. Nie chciałam rozumieć, co to znaczy.
29 lipca, poniedziałek
Piotr od świtu przy żniwach. Na polu dymi lokomobila. W południe pojechałam z Hanką do żniwiarzy z drugim śniadaniem. Hanka powoziła. Piotr zobaczył nas z daleka, zbiegł do drogi, wziął Hankę w ramiona, okręcił ją w powietrzu i pocałował na oczach wszystkich. Wydawała się taka krucha w jego objęciach. Jej czarny warkocz oplątał mu szyję.
Straciłam apetyt na śniadanie i poszłam do lasu. Położyłam się na mchu i płakałam. Tylko ptaki przysiadające na chwilę na leszczynie wiedziały, gdzie jestem.
31.07
Plecaki spakowane. Jutro wyruszamy na bałtycką wędrówkę. Mam wrażenie, że Paul i Michael mniej się na nią cieszą, odkąd jest u nas Emily.
1.08
Paul zajrzał mi przez ramię i fałszując, zaśpiewał: „Czy to jest miłość? Czy to miłość? Tak, tak, to właśnie miłość”.
Sam nie wiem, kiedy nabrałem zwyczaju wpatrywania się w zdjęcie Renate i jej koleżanek, Carli i Z. Przez cały poprzedni rok spojrzałem na nie może trzy razy, teraz codziennie wyjmuję je z portfela.
„To zdjęcie mojej siostry, nie poznałeś, kretynie?”
Siedzący naprzeciwko Michael zaśmiał się drwiąco. „Robisz takie maślane oczy do siostry? Stary, to nienormalne!”
Byliśmy w przedziale sami i moi przyjaciele głośno się zastanawiali: „Ciekawe, która zawróciła w głowie Joachimowi? Brunetka czy blondynka?”.
Idioci! Przecież nie można się zakochać w dziewczynie, której na oczy się nie widziało.
3 sierpnia, sobota
Nadal upały. Rano zrywałam fasolkę szparagową na przetwory. Pani Leonia smaży ostatnie dżemy z borówek.
4.08, Hamburg
Wieczór w kabarecie. Ilona, starsza siostra Paula, przyprowadziła dwie koleżanki. Paul odwiózł je potem do domu. Wrócił dopiero na śniadanie, z triumfującą miną i zagadkowym uśmieszkiem. Obaj z Michaelem pękamy z ciekawości i z zazdrości.
Ilona jest ładna i dobrze tańczy, ale za dużo pije. Po drugim piwie drzemała oparta o moje ramię.
5.08
Nasza trasa: Hamburg – Lubeka – wyspa Fehmarn – Kilonia – Flensburg – Hamburg. Paul żegna się z rodzicami i siostrą, bo w drodze powrotnej zostaje w bazie Kriegsmarine w Eckernförde.
6.08, Lubeka, Wolne Miasto Świętego Cesarstwa Rzymskiego i stolica Hanzy
Morze przeplata się tu z lądem.
Michael nie wypuszcza z ręki Buddenbrooków. Dom Mannów na Mengstrasse 4 jest dla niego ważniejszy niż stojąca naprzeciwko gotycka katedra. Z trudem zaciągnęliśmy go na obiad i nawet wtedy uraczył nas odpowiednim fragmentem: „Siedzieli na ciężkich krzesłach z wysokimi oparciami, za pomocą ciężkich srebrnych sztućców jedli dobre, ciężkie potrawy, popijali dobre, ciężkie wina”. Żartem przypominamy mu, że według Manna praktyczność życiowa, która musi cechować inżyniera, wyklucza duchową wrażliwość.
8 sierpnia, czwartek
Po obiedzie padało i Piotr został w domu. Siedział z Hanką w salonie. Trzymał ją za rękę. Rozmawiali o młynkowaniu owsa z łubinu.
Ukradkiem im się przyglądałam. Hanka teraz nie upina włosów, bo mówi, że od tego głowa ją boli. Gruby, przerzucony przez ramię czarny warkocz sprawia, że wygląda jak uczennica, choć ma już dwadzieścia dwa lata. Jest bledsza niż zwykle i na białej twarzy wyraźnie odznaczają się proste czarne brwi, błyszczące czarne oczy i trochę za duże ciemnoróżowe usta. To dziwne, lecz sukienka z szarego dżerseju od Chanel pasuje do jej nienowoczesnej twarzy. Kilka razy próbowałam narysować jej portret, ale mi się nie udało.
Hanka nie poszła na uniwersytet, tak jak Justyna, tylko pojechała pod Lwów, do Snopkowa, do szkoły gospodarczej. A przecież była drugą – po Justynie – uczennicą w szkole! Jest piękna i mądra. Pewnie o tym wie, ale zachowuje się tak, jakby nie wiedziała.
10.08, Travemünde
Z latarni morskiej patrzyłem na bezmiar Bałtyku. Woda jest granatowa na głębinach, ciemnozielona tam, gdzie dno porasta trawa morska, i turkusowa na mieliznach. A co jest tam, daleko, za horyzontem? Wkrótce zobaczę na własne oczy.
12.08, Niendorf
Dzień pod żaglami. Paul w swoim żywiole. Jak on wytrzyma w łodzi podwodnej?
Michael filozofuje o wyższości działania zespołowego nad jednostkowym.
Wiatr, słońce, fale, turkot kabestanów. Bezkres morza. Gra chmur na niebie.
13.08, Fehmarn
Nasz gospodarz pożyczył nam rowery i objechaliśmy całą wyspę. To jakieś 70 kilometrów. Z północnego brzegu widać Danię – do najbliższej duńskiej wyspy jest zaledwie 10 mil morskich.
Fehmarn: z jednej strony królestwo ptaków, z drugiej – białe plaże z tłumami letników. Środek wyspy należy do rolników. Urodzajne ziemie, olbrzymie stodoły, białe domy kryte trzciną, obrośnięte słodko pachnącymi angielskimi różami. Eden.
15 sierpnia, czwartek, Matki Boskiej Zielnej
„Każdy kwiatek dzisiaj woła, weź mnie z sobą do kościoła”.
Zerwałam się rano. Wszyscy jeszcze spali. Tylko Troj, ukochany wyżeł Piotra, wyszedł ze mną do ogrodu, a potem na pole. Nazbierałam snop georginii, mięty, podróżników, dziewanny, nawłoci, krwawników, jarzębiny, słoneczników, kłosów owsa i żyta. Zaniosłam do altany i zrobiłam cztery bukiety.
Gdy jechaliśmy bryczką na mszę, najpierw było widać bukiety, a dopiero potem nas. Piotr powiedział, że nasze były najładniejsze w całym kościele.
Wieczorem, po audycji o wojnie dwudziestego roku, pan Podoski opowiadał Piotrowi, co wtedy przeżył. Przysłuchiwałam się ukradkiem, udając, że czytam.
później
Nie mogę zasnąć. Wciąż mam w uszach opowieść pana Podoskiego. Urwane zdania, pauzy, zduszony głos.
Nieznośnie gorące lato roku dwudziestego. Stratowane pola, wyrąbane parki i sady. Rozorane aleje. Splądrowane wsie, dwory, kościoły, synagogi. Hordy wygłodniałych ludzi w spiczastych czapach z czerwoną gwiazdą. Worki z łupami przewieszone przez siodła. Połatana uprząż. Taczanki zaprzężone w zaniedbane mierzynki. Chaos, przekleństwa. Spocone, rozchełstane żołnierki. Lepkie od brudu ręce. Siodła okryte aksamitnymi i jedwabnymi pokrowcami na Torę. Postrzępiona czerwona flaga z lichego płótna jako symbol nowego sowieckiego świata.
Okryci płaszczami, z kopcącymi szmatami w rękach wpadli do pasieki. Rozsadzali ule prochem, wyrywali plastry, potem podpalili resztki uli razem z pszczołami.
18.08
Za nami Heiligenhafen z piaszczystą laguną oraz prawie 60-kilometrowy marsz wzdłuż wybrzeża. Odpoczywamy w Szwajcarii Holsztyńskiej, w majątku Panker. Jest tu zamek landgrafów Hesji otoczony parkiem angielskim ze stadami jeleni i wieża widokowa Hessenstein, z której widać Danię. Ośmioboczna wieża z witrażowymi oknami i zębatymi blankami skojarzyła mi się z architekturą angielską. Nie wiem czemu, ale od razu pomyślałem o Z.
23.08, Kilonia
Paul przez cały wieczór tańczył ze śliczną fordanserką. Potem zniknął z nią bez słowa. Miejmy nadzieję, że nie wda się w bójkę z marynarzami i że dziewczyna jest zdrowa.
24 sierpnia, sobota
Niebo jest blade, jakby wypłowiało od upałów. Jutro po obiedzie wracamy do Krakowa.
wieczorem
Stajenny osiodłał dla mnie Faladę Hanki i objechałam łąki nad rzeką, stawy, pola na górce, na których żółcą się łubiny i słoneczniki. Pod lasem ostrężyny błyszczą jak wielkie czarne onyksy na szyjach dam, otoczone białym tiulem pajęczyn.
25.08
Pojechałem do Holtenau, zobaczyć śluzę na kanale łączącym Morze Północne z Bałtykiem. Moi koledzy, świeżo upieczeni inżynierowie, uznali to za nudziarstwo i poszli na szprotki kilońskie. Oczywiście nie mieli na myśli miejscowego specjału.
Kanał Cesarza Wilhelma: w płaskim jak stół krajobrazie dominują zielone łąki i z daleka wydaje się, że ogromne statki suną po trawie.
Przez chwilę miałem ochotę zmienić swój bilet, tak by do Afryki płynąć właśnie tędy, a nie przez Cieśniny Duńskie. Potem sobie przypomniałem, że obiecałem dostarczyć Renate do Plymouth. Spokojnie, zobaczę i to, i to. Mam czas.
26.08, Eckernförde
Już wiem, skąd Paul tak dobrze zna Kilonię – bazę Kriegsmarine w Eckernförde dzieli od niej niecała godzina jazdy pociągiem. Paul się przechwala, że samochodem pokonuje tę trasę w pół godziny i że mundur działa na kobiety jak magnes. Budowany w Laboe pod Kilonią 85-metrowy pomnik ku czci niemieckich marynarzy poległych w czasie wojny światowej nie budzi w nim żadnych skojarzeń.
Kraków, 26 sierpnia, poniedziałek
Obudził mnie zgrzyt tramwaju. Otworzyłam oczy i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że jestem w domu, na Stradomiu. Rozsuwane drzwi do pokoju Justyny były otwarte. Ścisnęło mnie w gardle na widok pustego łóżka, tylko z materacem przykrytym jej ulubioną kapą w rdzawe i zielone tulipany. Naciągnęłam kołdrę na głowę, ale nie mogłam zasnąć. Słyszałam, jak Marcysia trzaska kuchennymi drzwiami, jak babcia chodzi po mieszkaniu.
Babcia się przenosi. Zaproponowała, żebym zajęła sypialnię Rodziców, bo jest większa od mojej i wychodzi na ogród przy klasztorze Ojców Misjonarzy. Dziwnie bym się tam czuła. Wolę, żeby babcia ją zajęła, ja zostanę u siebie.
27.08
Jestem cywilem z krwi i kości. W głębi ducha współczuję Paulowi, że za kilka dni zamknie się za nim brama bazy. Nie wierzę, że dobrze się tam bawi. Kantyna jest elegancka, koniak wyborny, ale życie w systemie cztery godziny służby, cztery godziny odpoczynku to przecież nie dla ludzi. Błogosławię moment, w którym zdecydowałem się pojechać do Tanganiki i podpisałem kontrakt z Neil Mackay Trading Co. Błogosławię ojca, bo dzięki jego protekcji moment włożenia munduru przesunięto mi na jesień 1940 roku.
28.08, Glücksburg
Kanał Kiloński, most zwodzony w Kappeln i zbudowany na sztucznym jeziorze zamek Glücksburg potwierdzają moje głębokie przekonanie, że dobrze wybrałem zawód. Technika może nie zbawi świata, ale ułatwia życie, uwalnia ludzkie ręce i pozwala kwitnąć sztukom.
29.08, Flensburg, główny skład rumu w Europie
Jutro Paul jedzie do Eckernförde, Michael – do Bremy, a ja wracam do domu. Michael jest dalekim krewnym Johannsenów, którzy we Flensburgu przy Marienstrasse mają skład z rumem. Nie tylko u nich mieszkamy, także obficie korzystamy z „płynnego złota Indii Zachodnich”.
Żegnamy Mare Balticum. Polując na lwy, będę za nim tęsknił.
31 sierpnia, sobota
W poniedziałek do mieszkania babci wprowadzi się jakiś profesor gimnazjum Świętego Jacka, a w gabinecie Ojca będzie ordynował doktor Tański. Jest już nowa tabliczka na drzwiach. Rzeczy babci przeniesione, meble poprzestawiane.
2 września, poniedziałek
Szkoła na Świętego Jana prawie w niczym nie przypomina szkoły w Penzance. Nigdy jej nie polubię.
3 września, wtorek
Zginęła królowa Belgów Astrid – w wypadku w Szwajcarii. Król Leopold, który prowadził samochód i uderzył nim w drzewo, jest lekko ranny.
Wypadki! Czemu Pan Bóg na nie pozwala?
9.09
Ojciec kupił dwa nowe trakeny. To dziwna rasa. Na pierwszy rzut oka nie olśniewa: krótki kłąb jest pamiątką po schweiken – kucach rycerzy zakonu niemieckiego, krzyżowanych potem z końmi pełnej krwi angielskiej i czystej arabskiej. Mimo drobnej budowy są wytrzymałe, szybkie i zwinne. Świetne do polowania, znakomicie biorą przeszkody.
Stałem obok ojca i patrzyłem, jak chodzą na lonży. Spodobał mi się Gimpel (po Selimie i Arabesce), kasztan o lśniącej, w słońcu niemal czerwonej sierści. Ma piękne nogi z wyraźnie zarysowanymi ścięgnami. Jego oczy błyszczą inteligencją. Ten koń ma charakter.
11.09
Ostatnie dni w Schönwalde. Patrzę na jezioro, na niezmierzony przestwór nieba nad koronami pruskich sosen. Nigdy bym tego nie powiedział na głos, tu jednak mogę to napisać: kocham to miejsce.
14.09
Pożegnanie z rodzicami inne, niż gdy po wakacjach wyjeżdżałem do Berlina. To prawda, że nie przyjadę na Boże Narodzenie ani na Wielkanoc i zobaczymy się dopiero za rok, jednak mama żegnała mnie tak, jakbym szedł na wojnę. Ojciec, nieskory do pochwał, powiedział: „Wiem, że sobie poradzisz. Jestem z ciebie dumny”. Nie wierzyłem własnym uszom. Gdy w czerwcu wróciłem z dyplomem berlińskiej Wyższej Szkoły Technicznej, ograniczył się do: „Gratuluję, synu”.
16.09, gdzieś na Morzu Północnym
Renate udaje dorosłą. Zapytałem, skąd ma wieczorową suknię z tak dużym dekoltem. Powiedziała, że to prezent od Emily. Musiała ją trzymać na dnie szafy, by mama jej nie znalazła i nie skonfiskowała.
Jutro wysadzam moją siostrzyczkę na ląd w Plymouth. Ma tam na nią czekać któraś z nauczycielek-zakonnic. Z ulgą oddam Renate pod opiekę kogoś bardziej kompetentnego. Ja się nie nadaję na wychowawcę dorastających panienek.
Gdy po kolacji spacerowaliśmy po pokładzie, zapytałem Renate o Carlę, mając nadzieję, że to skieruje jej myśli na Z. Nie pomyliłem się.
„Carla już rok temu zrezygnowała ze szkoły. Najbardziej niepocieszona była Zuzanna, bo mieszkały w jednym pokoju i bardzo się zaprzyjaźniły. Wiesz, że uratowała Carli życie?”
Nie wiedziałem.
Renate zaprzyjaźniła się z Z., bo z początku słabo sobie radziła z angielskim, a z Z. mogła mówić po niemiecku. Z. jest aniołem, skoro cierpliwie znosiła gadulstwo mojej siostrzyczki. Dom państwa Hulewiczów w Krakowie podobno jest uroczy. Renate kiedyś spędziła u nich Nowy Rok, a potem była z nimi w Zakopanem. Z. uczyła ją jeździć na nartach. Ta dziewczyna ma same zalety!
17.09
Przeczytałem to, co napisałem wczoraj. To jakieś szaleństwo. Przecież nie znam tej dziewczyny.
Renate się rozpłakała, gdy się żegnaliśmy. Pewnie już dojechała do klasztoru. Rodzice w Schönwalde siadają do kolacji, a ja... Ja jestem wolny.
18.09
Czytam relację Antonia Pigafetty z podróży Magellana dookoła świata, w angielskim przekładzie. „Mieszkańcy tej krainy za małe lusterko przynoszą więcej ryb, niż potrzeba do nakarmienia dziesięciu ludzi”. „W zamian za siekierę oddawali nam jedną lub dwie ze swoich córek na niewolnice”. Szkoda, że nie mam w bagażu ani lusterek, ani siekier.
19.09, Lizbona
Zapamiętać Lizbonę. Kolory, kolory, kolory. Zapach smażonych ryb. Sunące ze zgrzytem po stromych uliczkach tramwaje. Melancholijne fadistas w czarnych szalach, śpiewające przy akompaniamencie gitary. Znakomita kawa. Rozwieszone na sznurach pranie, trzepoczące na wietrze nad głowami przechodniów. Labirynt uliczek, zaułków, schodów. Drzewka pomarańczowe i bugenwille w donicach. Ulica Szewców z kramami szewskimi i ulica Złota ze sklepami jubilerskimi. Czerwone dachy. Wszechobecne azulejos. Koty wygrzewające się na słońcu i ludzie szukający cienia w chłodnym patio.
20.09
Młodych kobiet w pierwszej klasie jest więcej niż mężczyzn i nie wypadało zignorować zaproszenia na bal. Futra, pióra, jedwabie, wspaniała biżuteria. Gołym okiem widać, że kryzys gospodarczy już za nami. Tańczyłem z Angielką, która miała naszyjnik z olbrzymich rubinów. Widziałem kiedyś takie kamienie (pięciokaratowe) u Boucherona w Paryżu. Te pochodzą z Birmy, gdzie jej mąż jest wysokim urzędnikiem. Większość tych eleganckich kobiet jedzie do mężów lub narzeczonych w Indiach albo na wakacje do Egiptu.
W nocy minęliśmy Gibraltar.
21.09
Choć na liście załogi byli święty Antoni z Lizbony, Czarna Madonna z Montserrat i święta Barbara, którym w zamian za ochronę zagwarantowano udział w zyskach z wyprawy (!), z trwającego trzy lata rejsu flotylli Magellana wrócił tylko jeden statek – Victoria – i osiemnastu marynarzy.
21 września, sobota
Śniła mi się Justyna. Weszła do mojego pokoju i obracając się na palcach, pokazała mi nową sukienkę. Wiedziałam, że nie żyje, a jednocześnie tak bardzo się ucieszyłam, że nie umarła.
Czasem jestem pewna, że oni nadal tu są i że gdybym w odpowiednim momencie się odwróciła, to zobaczyłabym Mamę, Tatę, Justynę. A raczej nie zobaczyła, tylko... Nie wiem. Trudno wytłumaczyć bezcielesną obecność. Kiedyś nie myślałam o takich rzeczach. Śmierć nie istniała.
22.09
Jutro zawijamy do Aleksandrii.
Wziąłem z sobą kieszonkowe wydanie Dziejów Herodota, który w Egipcie dotarł aż do Elefantyny, a dalej „tylko ze słuchu rzecz badał”. Według niego Egipt „zawiera bardzo wiele osobliwości i dzieła większe, niż da się to wyrazić”, a obyczaje Egipcjan są odmienne od obyczajów innych ludów. Kobiety egipskie handlują na rynku, a mężczyźni siedzą w domu i przędą. Ciasto ugniatają nogami, a glinę rękami. Na znak żałoby po śmierci kota domownicy golą sobie brwi, a po śmierci psa – całe ciało i głowę. „A kto by zabił ibisa albo sokoła, ten musi umrzeć”. Przy pierwszej okazji pojadę do Egiptu.
22 września, niedziela
Dziś na obiedzie byli u nas pan Podoski i doktor Pomian-Lackowski. Wypytywali o szkołę. Pan Podoski zapłacił czesne za cały rok i byłoby mu przykro, gdybym powiedziała, że czuję się tam obco, bo jestem nowa, a szkoła jest inna niż w Anglii. Jedyne, w czym celuję, to angielski i niemiecki, lecz żadna w tym moja zasługa, no i prace ręczne, rysunki i pływanie, ale to znów nie są najważniejsze przedmioty.
Babcia mnie pociesza, że dziewczęta są w tej klasie już trzy lata i trudno, by się nie zżyły, i że na pewno znajdę bliskie koleżanki.
W naszej kamienicy mieszkają cztery dziewczynki, wszystkie mniej więcej w moim wieku: Wiera Bach, Marynia i Kazia Fischerówny i Iza Morawska. Właściwie żadnej nie znam, bo mało byłam w domu – cały rok w Penzance, a w wakacje gdzieś wyjeżdżaliśmy. Gdy panowie poszli, babcia zaproponowała, żebym zaprosiła którąś dziewczynkę na podwieczorek. Wykręcałam się, jak mogłam, ale nie ustąpiła. Nie czułam się na siłach zaprzyjaźniać od razu z dwiema, dlatego poszłam do państwa Bachów. Byli zdziwieni, ale pozwolili Wierze przyjść do mnie. Siedziałyśmy sztywno przy stole, mówiła tylko babcia. Wiera wypiła łyk herbaty i nawet nie spróbowała makowca. Zastanawiałam się, czy Żydom wolno jeść takie rzeczy. Zapytałam wprost: „Nie lubisz ciasta? Może wolisz kanapki?”.
Uśmiechnęła się. „Nie lubię makowca. W ogóle nie lubię ciastek z makiem”.
„Jest jeszcze placek ze śliwkami. Sama upiekłam”.
„Placek? Pycha!”
Pobiegłam do kuchni i przyniosłam ciasto. Wiera zjadła trzy duże kawałki – nie liczyłam jej, tylko się cieszyłam, że jej smakuje. Potem zainteresowała się moją robótką. Sama nie bardzo umie szyć. Pokazałam jej kilka prostych ściegów i bez pomocy wyszyła szafirka ściegiem węzełkowym i prostym.
23 września, poniedziałek
Babcia jak zwykle miała rację. Dziś Irka Tatarówna, z którą posadziła mnie siostra Klara, dała mi granatową wstążkę do włosów. Wracałyśmy razem ze szkoły – Irka mieszka na Grodzkiej.
Gdy weszłam do bramy, otworzyły się drzwi mieszkania Wiery. Czekała na mnie, bo jej rodzice dostali zaproszenie na premierę filmu Dwie Joasie w Atlanticu i chcą nas wziąć! Pobiegłam na górę, zapytać babcię, czy mogę pójść. Pozwoliła!!!
23.09, Aleksandria
Krzyki tragarzy, długi rząd dorożek, tłok na trapie. Śliczna T.C., z którą kilka razy tańczyłem i czasem spacerowałem po pokładzie, dała mi na pożegnanie książkę o Kairze. Znalazłem w niej karteczkę z nazwą hotelu, w którym ma się zatrzymać z rodzicami, i zdaniem: „Zawsze będzie Pan mile widziany”. Myślę o tym, że historia mogłaby się powtórzyć: to na tej trasie, na luksusowym parowcu, dziadek poznał babcię Gail.
24.09
Wypływamy. Przed nami Kanał Sueski, który chętnie bym obejrzał dokładniej, z brzegu, a dalej kraina Etiopów Długowiecznych. Herodot pisze, że żyli sto dwadzieścia lat. „Gdzie słońce od południa skłania się ku zachodowi, tam rozciąga się Etiopia, ostatni kraj zamieszkanej ziemi. Wydaje ona złoto w wielkiej ilości, olbrzymie słonie, heban i ludzi bardzo rosłych, bardzo pięknych i najdłużej żyjących”.
25 września, środa
Pierwszy raz w życiu byłam na premierze. Trochę żałowałam, że to Atlantic, po drugiej stronie ulicy, a nie jakieś inne kino, do którego trzeba jechać dorożką, tak by wszyscy widzieli, że idziemy na premierę.
Najpierw był film, potem bankiet. Jadłyśmy pyszne tartinki z łososiem i serem szwajcarskim, słone ciasteczka, bezy i winogrona. Gdy rodzice Wiery byli zajęci rozmową, szybko wzięłyśmy po kieliszku szampana i wypiłyśmy go od niechcenia w drugim końcu sali, tak jakbyśmy były dorosłe i robiły to co wieczór.
Wiera pięknie wyglądała w srebrnoszarej sukience i opasce z błyszczącymi kamykami na krótko obciętych włosach.
O filmie napiszę kiedy indziej, bo babcia puka, żebym gasiła światło i szła spać, bo nie wstanę do szkoły.
27 września, piątek
Jutro zaczyna się żydowski nowy rok. Pani Morbitzer, babcia Wiery, pokazała mi, jak się robi kugel. Zapisałam wszystko, tak jak mówiła, bo to takie ładne (w żydowskich słowach pewnie zrobiłam milion błędów).
Przepis pani Morbitzer na kugel
Najważniejszy dzień żydowski to jest Roszaszana. Dlatego robi się słodkie na Nowy Rok, kugle i cimes. Kugle robi się z makaron, karamel, jajka, trochę rodzynki, trochę orzechy. Do duży garnek leję wodę. Musi się zagotować. To jest ważny czas, mamy miesiąc święto. Mamy modlitwy na zdrowie, na dzieci, na pieniądze, na co chcesz. Modlitwy w domu i w synagodze. Teraz robimy karamel. Do garnek, zobacz, Zuziu, takie grube dno musi być, sypiemy kilo cukier, bez olej, bez nic. Do wrzącej wody sypię sól i wrzucam makaron. Taki szeroki makaron musi być, jak wstążeczka. Ile? W tej torbie z kilo jest makaronu. Mieszamy. Gotuję, aż będzie miękki. Mamy wąska foremka, wykładamy pergaminem. Na dno wrzucam garść orzechy, świeże, posiekane grubo, bez żółtej skórki. Trochę rodzynki też można. Kiedyś całe święto siedziało się w sukkot, to jest po polsku szałas. Ostatni dzień na ten miesiąc jest post. Zaczyna się w synagodze wieczorem do wieczorem następny dzień. Bez woda, bez jedzenia, bez nic. Taki dzień nazywa się Jom Kippur. Cedzimy makaron i wrzucamy z powrotem do ciepły garnek. Dwa świeże jajka daję do makaron i mieszamy. Mieszamy karamel, żeby nie było grudek. Gdy karamel gotowy, o taki, brązowy, wlewamy do makaron i jajka. Szybko mieszam, szybko, cały czas. Teraz makaron z karamel dajemy na orzechy do foremki. Wyrównam wierzch, tak. Foremka idzie na trzy kwadranse do gorący piec. Mamy święto Roszaszana. Kiedyś mieliśmy sukkot – cały czas na polu, śniadanie na polu, obiad i kolacja. Kugel wyjmujemy z piec, teraz dziesięć minut na zimno, a potem chwytamy pergamin i odwracamy do góry nogami. Tak. Teraz orzechy i rodzynki są na wierzchu. No i mamy kugle na święto Roszaszana. I następny rok będzie słodki. Szana towa! To znaczy: żebyśmy zostali zapisani na następny dobry rok.
Pan Bach, tata Wiery, ma trzy sklepy kolonialne: na Krakowskiej, na Kolejowej i na Grodzkiej, i ciągle się skarży na horrendalne cła, jakie musi płacić od sprowadzanych towarów. Aleksander, brat Wiery, studiuje prawo, a Wiera, choć jest w moim wieku, już w zeszłym roku zdała małą maturę i teraz jest w liceum Królowej Wandy na Oleandrach. Jest bardzo, ale to bardzo zdolna, a najbardziej lubi biologię i matematykę.
Gdy jedziemy autem do Różan, mijamy biedne żydowskie wsie i miasteczka z nędznymi domami i umorusanymi dziećmi bawiącymi się w kurzu na drodze. Mieszkają tam brodaci Żydzi w czarnych wyświeconych chałatach i hałaśliwe Żydówki w skołtunionych rudych perukach. Jednak w domu Wiery mówi się po polsku, nikt nie nosi chałatu ani peruki. Mają choinkę i sylwestra tak jak my, a oprócz tego Roszaszana. Czyli mają lepiej.
28.09
Uroczysta kolacja – przekroczyliśmy równik.
Przed nami Dar es-Salaam. Ma tam na mnie czekać przedstawiciel Neil Mackay Trading Co.
Na niebie miliony obcych gwiazd. Niebo wygląda zupełnie inaczej niż w Schönwalde.
30 września, poniedziałek
Lato minęło. Znowu pada.
30.09, Dar es-Salaam
Oślepiający blask słońca. Błękitny ocean. Palmy kołyszące się na wietrze. Smak egzotyki: świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej z owocem limy i imbirem.
Spodziewałem się sztywnego Anglika, tymczasem zobaczyłem opalonego na brąz czterdziestolatka w panamie, luźnej białej koszuli i płóciennych spodniach. Jens Vetter jest Holendrem i z miejsca zaproponował, byśmy sobie mówili na ty. Do Afryki przyjechał dziesięć lat temu. Najpierw był w Kraju Przylądkowym, potem w belgijskim Kongu. Jego pierwsze pytanie brzmiało: „Polujesz?”. Kiwnąłem głową. „To dobrze, bo to tutaj jedyna rozrywka”.
1.10, Dodoma
Neil Mackay Trading Co. ma siedzibę w luksusowej willi otoczonej ogrodem, w którym stoją domki dla gości. Firma zatrudnia ponad stu Europejczyków i prawie dwieście tysięcy czarnych. Ma plantacje goździków, kawy, herbaty i trzciny cukrowej, kopalnię szafirów, tartaki oraz sieć faktorii, które skupują przede wszystkim kość słoniową i futra dzikich zwierząt. Moim głównym zadaniem będzie nadzorowanie wyrębu lasu i pracy w tartaku. Dostałem książkę z instrukcjami („Nie wolno się spoufalać z czarnymi, ale warto zaskarbić sobie ich sympatię”, „Prywatne polowania i wycieczki nie mogą zakłócać normalnej pracy”) oraz opiekuna – Jensa Vettera, pod którego okiem przez trzy miesiące będę się wdrażał do obowiązków.
4 października, piątek
Nucę sobie piosenki z filmu Dwie Joasie: „Od miłości nikt się nie wykręci” i „Dlaczego właśnie dziś ma być ten wielki dzień, gdy wyznam ci mą miłość bez wahań i drżeń”. Jutro zaraz po szkole jedziemy do Różan, bo jest pięknie jak w lecie!
5.10
Kolej zbudowali tu Niemcy.
Siedzę w przedziale jak dziecko – z nosem przyklejonym do szyby. Zebry i żyrafy biegną niemal równo z pociągiem. W dali parasolowate akacje, samotny baobab.
6.10, Victoria Nyanza
Takie nazwy jak Shinyanga, Mwanza, Nzera działają na wyobraźnię. Równie mocno jak opis objawów malarii i żółtej febry.
Na pokładzie małego parowca w ramach terapii antymalarycznej popijamy wodę sodową z chininą i z kilkoma kroplami dżinu. Jens przeplata opowieści o Afryce historiami o Nijmegen. Nazwa jego rodzinnego miasta (które leży tuż przy granicy niemieckiej, a prawa miejskie dostało od cesarza Trajana) brzmi w moich uszach równie egzotycznie jak Ngorongoro.
Woda jest turkusowa, mijamy wysepki z rajskimi plażami, na których wygrzewają się krokodyle. Roi się tu od ptaków – rozpoznaję pelikany, marabuty, bociany i żurawie. Dziesiątków innych gatunków nie znam. Jens mówi, że wystarczy zarzucić wędkę, by złowić rybę. Na moje westchnienie, że chętnie bym popływał, uśmiecha się. „Zapomnij o takich przyjemnościach. W jeziorach i rzekach, prócz cicho i sprawnie polujących krokodyli oraz hipopotamów, które są groźniejsze od lwa, mieszkają przywry: pasożyty wwiercające się w skórę i przenikające do naczyń krwionośnych, a potem do płuc, wątroby, mózgu”.
Ochota na kąpiel mija jak ręką odjął. A Jens mówi dalej: „Nowych zawsze sprowadzają w sierpniu albo we wrześniu, bo to najlepszy czas, żeby zobaczyć Jezioro Wiktorii. Nie jest za gorąco i nie pada. Każdy patrzy na błękitną wodę i biały piasek. Tymczasem trzeba patrzeć na takie rzeczy jak gęste trawy na tamtych mokradłach. Widzisz? Tam gdzie ta ścieżka. To wymarzone miejsce dla much tse-tse. Witaj w Afryce, mzungu!”.
7 października, poniedziałek
W sobotę siedziałam w stodole, patrzyłam na Piotra rozmawiającego z rządcą i szkicowałam. Potem wyjęłam farby i starałam się oddać jego uśmiech, kolor warg, błękit oczu, gest, jakim odsuwa z czoła kosmyk włosów. Po kolacji zapukałam do jego gabinetu. Obejrzał akwarelę i powiedział: „Świetnie oddałaś kolory. Mało kto zauważa, że słoma owsiana jest zielonkawożółta, żytnia ma ciepły żółty kolor, a pszeniczna jest prawie pomarańczowa”. Podarłam obrazek.
9.10, Ngara
Na przebycie stu kilometrów od bezimiennej przystani nad Jeziorem Wiktorii do Ngary potrzebowaliśmy niemal całego dnia. Moje bagaże, które jechały pociągiem do Shinyangi, a potem ciężarówką przez Nyabugombe, wyprzedziły mnie o jeden dzień i czekały w domu Jensa.
Po drodze zahaczyliśmy o Biharangwe – małą osadę na skraju dżungli, z tartakiem i przystanią nad jeziorem. Za trzy miesiące to będzie mój dom i miejsce pracy. Kierujący faktorią Belg został zwolniony, bo się rozpił, i teraz Jens dogląda dwóch placówek.
13.10
Dom Jensa jest drewniany, rozłożysty, z dużą werandą. Ja mam dla siebie nowoczesny, murowany, kryty blachą dom w ogrodzie: z dwoma pokojami, dobrze wyposażoną łazienką i kuchnią z europejskimi meblami i angielską porcelaną. Obiecuję sobie, że gdy się przeniosę do Biharangwe, urządzę się tak jak Jens: palisandrowy stół, kanapy przykryte miejscowymi tkaninami, czerwonobrunatna mahoniowa podłoga, cienista weranda.
14.10
Dzień i noc trwają tu po dwanaście godzin, a wschód i zachód słońca wyznaczają rytm życia. Zegarki nie są potrzebne. Wstajemy o świcie, pracujemy od siódmej do dwunastej i od trzeciej po południu do piątej. Po szóstej zachodzi słońce i zaraz robi się ciemno, tak jakby ktoś zgasił światło.
Afrykańska noc jest pełna głosów. Cykanie świerszczy, gwizd ptaków, pohukiwanie małp. Wielka ćma tłucze o szkło lampy naftowej.
Po zmroku najlepiej jest wejść pod moskitierę, sprawdziwszy wcześniej siatki w oknach. Noc to pora komarów roznoszących malarię i żółtą febrę.
14 października, poniedziałek
Pachną tuberozy, które pan Podoski przyniósł wczoraj babci. Noc jest bardzo jasna, można marzyć i pisać przy księżycu.
15.10
Zawróciłem od swoich drzwi, bo na werandzie dużego domu zostawiłem książkę. Okiennice od frontu jeszcze nie były zamknięte i zobaczyłem Jensa w objęciach Mutombo, która oficjalnie jest jego praczką. Smukłe czarne ramiona na białych, piegowatych plecach. Tęsknota za kobietą.
15 października, wtorek
Byłam z Irką na Czy Lucyna to dziewczyna? Najbardziej podobała mi się scena, gdy Smosarska staje przed lustrem w jedwabnym szlafroku i mówi do siebie: „Jestem kobietą i zdobędę go, choćby miał serce z lodu”.
Dziś na przerwie przed angielskim śpiewałyśmy z Irką:
Jeśli znajdę taką żonę, że się kochać będę w niej,
okej, okej, będę zawsze wierny jej.
Nie przyczynię takiej żonie ani smutków, ani łez,
o yes, o yes, będę zawsze wierny jej jak pies.
18 października, piątek
„Z kapitału żyją tylko głupcy i utracjusze”. Przypomniałam sobie te słowa babci, gdy za resztkę kieszonkowego kupowałam w Uciesze bilety dla siebie i dla Wiery na Kocham wszystkie kobiety z Janem Kiepurą (którego babcia nie znosi).
19 października, sobota
Wiera jest jedyną Żydówką w klasie. Zapytałam, czy ze wszystkimi odmawia modlitwę na początku lekcji i przed wyjściem do domu. Odrzekła, że nie, że „stoi i milczy, pełna szacunku”. Nie miałam odwagi zapytać o lekcje religii, choć bardzo mnie to ciekawiło. Jakimś sposobem się domyśliła i powiedziała: „Przez cały wrzesień podczas religii siedziałam na korytarzu i czytałam książkę. Każdy przechodzący nauczyciel, tercjan, sekretarka pytali, co tutaj robię, i każdemu musiałam się tłumaczyć. W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam księdza, żeby mi pozwolił zostawać w klasie. Zgodził się od razu. No i teraz mam spokój”.