Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko gdy pada deszcz - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 września 2019
Ebook
19,90 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tylko gdy pada deszcz - ebook

W dniu ślubu rodziców, Kuba i Zuzia zostają patchworkowym rodzeństwem. Nie są tym zachwyceni. Rodzice wysyłają ich na obóz surfingowy do Jastarni. Tam Kuba i Zuzia zakochują się w sobie. Oboje czują się zagubieni. Kuba wyjeżdża do Anglii, żeby dać sobie czas do namysłu. Zuza zaczyna się spotykać z kolegą ze szkoły, rozwija swoją pasję filmową. Odległość usypia uczucie „rodzeństwa”. Na jak długo?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7672-957-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZERWIEC

ZUZA

Budzik! Wysoki dźwięk przeszywa mnie jak sztylet, wwierca się jak świder dentystyczny, zabija! To zamach, bo jest sobota i budzik nie powinien dzwonić! Każdy poranny dźwięk jest budzikiem – telefon, kosiarka, śmieciarka. Dziady chrzanione! Zawsze człowieka obudzą w jeden jedyny dzień, kiedy może pospać dłużej niż do szóstej trzydzieści.

Ten dźwięk to akurat dzwonek domofonu. Szukam po omacku kroksów, jest tylko jeden, więc w tym jednym wlokę się do drzwi. Po drodze odczytuję godzinę na piekarniku elektrycznym. Dziewiąta. Środek nocy. Ciekawe, kto się do nas dobija w środku nocy. A może jest u nas impreza, o której nie wiem?

– Czy mogę wrzucić ulotki do skrzynek? – bełkocze głos, trudno ocenić – damski czy męski. Głos robota.

Że co? No jasna cholera! W sobotę o dziewiątej rano? O dziewiątej? Sobota po to jest sobotą, żeby o dziewiątej co najwyżej przekręcić się delikatnie na drugi bok. Mam ochotę iść i zabić to głupie, piskliwie bełkoczące coś. Wyobrażam sobie, że zachodzę to coś od tyłu, kiedy wrzuca te śmieci do skrzynek na listy, nie widzi mnie, a ja wpijam się w jego plecy szponami jak wielkie ptaszysko. Wyobrażam sobie, jak wrzeszczy, jak przykładam mu nóż do gardła i każę przyrzec, że najwcześniejszą godziną na zabawę domofonem będzie dwunasta (bo to by było rozsądne, nie?).

Ale nic nie robię. Tylko kilka razy przeklinam pod nosem. Jestem tak zmęczona i niewyspana, że moje prostackie i niewymyślne przekleństwa wypadają blado.

– Szmaciarzu! – dodaję jeszcze (bo niczego bardziej wysublimowanego nie mogę wymyślić) i wygrażam mu pięścią przez okno, chociaż przecież nie fruwa jak Mary Poppins. – Nie zniszczysz mnie!

Sobota, czyli mama uczy na lektoratach, a ja mam cały dzień dla siebie. I to wyjątkowo długi dzień! Ale wcale nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy nie. Powinnam się skupić na lekcjach, a ja zwykle przez całą sobotę skupiam się na tym, że mi smutno i samotnie, i że nikt mnie nie kocha. Albo wpadam w taką euforię z powodu wolnej chaty, że już sama nie wiem, co ze sobą zrobić. Mama mówi, że jestem niestabilna emocjonalnie. Coś w tym jest.

Człapię do kuchni, po drodze przeskakując przez buty, książki, pudełka o niezidentyfikowanej zawartości. Życie w małym mieszkaniu przypomina ciągły bieg z przeszkodami. To chaos, twórczy chyba tylko dla tego, kto nie żyje w nim na co dzień. Chyba że mamy na myśli na przykład tworzenie się kolonii owadów. Muszek owocówek, chociaż nie uświadczysz u nas żadnego owocu. Ciem, które spadają ci na twarz w ciemności, a ty wrzeszczysz i wrzeszczysz i nie możesz przestać. No i moli, ich zetlałych, zminiaturyzowanych dziennych odpowiedników, mogących doprowadzić człowieka do obłędu.

Zabijam jednego. Lata wolno i łatwo go złapać. Po klaśnięciu zostaje takie nic, małe badziewko, które wygląda jak wysuszona, srebrzysta smuga we wnętrzu dłoni. Walczymy z nimi od zawsze. Co pewien czas mama w amoku wywala wszystko z szafek i znajduje kolejne gniazdo. Ostatnio zalęgły się w ziarnach słonecznika. Ohydne larwy wijące się w swoim własnym syfie. Myślałam, że się zrzygam. Jak już wywalimy wszystkie potencjalne i prawdziwe zagrożenia, to przez pewien czas ich nie ma. Ale zawsze się odradzają. W końcu wystarczy jeden, a larwy mogą zalęgnąć się nawet w meblach. Podobno mole ma się dożywotnio.

No cóż, i tak nie są najgorsze. Wolę je od karaluchów, z którymi też miałyśmy już wiele przygód. Robisz sobie rano herbatę, zaparzasz ostatnią torebkę earl greya i nagle widzisz, że do środka wpadło to gówniane coś i drżą mu czułki, gdy się gotuje we wrzątku. Ohyda! Otwierasz książkę od matmy, a tam wysuszony, płaski trupek niby zakładka z muzeum historii naturalnej. W nocy chce ci się siku, a kiedy otwierasz drzwi od łazienki, to w środku jest czarno. Normalnie jak na pogrzebie, a trzęsie się to wszystko i drga, jakby żałobnicy zrobili sobie dyskotekę.

Kiedy ich populacja rozkwitła i zaczęły nam spadać na głowę z sufitu, mama wreszcie wezwała speców. Przeszli po mieszkaniu z dziwnym niby to odkurzaczem, który wyglądał jak wannolot z Tytusa, Romka i A’Tomka, i opryskali ściany. Teraz jest spokój.

Na mole takiego środka nie ma. Trzeba je pokochać. Chociaż czasem trudno, szczególnie kiedy wyciągasz ostatnią torebkę kaszy, a w środku coś dygocze, jakby trzęsąca się broda starucha. Znajdujesz półmartwe osobniki, które wytoczyły z odwłoków tę niby pajęczynę, te drgające nitki.

I wszystko to w naszej maleńkiej kuchni, która w kategorii „najbardziej klaustrofobiczne wnętrze” mogłaby zdobyć pierwszą nagrodę. Zresztą całe mieszkanie jest niewiele większe. Kawalerka, dwadzieścia parę metrów kwadratowych, zminiaturyzowane życie – jak u Japończyków. Niestety, nie ma to nic wspólnego z minimalizmem, bo my z mamą cierpimy na przypadłość, która nazywa się nadmiar. Nadmiar wszystkiego.

Kiedy kupiłyśmy to mieszkanie, była w nim szafa z pękniętym lustrem. I taka została, a teraz śmiejemy się, że pękła w szwach. Każda z nas ma po trzy półki i po jednej szufladzie, oraz po połowie drążka z wieszakami. Co pewien czas próbujemy coś wyrzucić, ale to trudne, szczególnie dla mamy, która uważa, że rzeczy żyją i byłoby im przykro.

Ścianę zajmują półki z książkami – tych to wyrzucić już absolutnie nie wolno! Przegrodziłyśmy pokój ścianką, żebym miała swój kącik, ale mieści się w nim tylko łóżko. Niestety – tą ścianką zostałam odcięta od okna, więc mój pokój wygląda jak nora hobbita. Ale mam się gdzie schować. W drugiej części pokoju jest regał, rozkładana kanapa mamy i mały stół, czyli sypialnia pani domu, jadalnia, pokój gościnny oraz mój gabinet, bo przy tym stole odrabiam też lekcje. Gdy macham pod nim nogami, walę w pierdylion pudeł z rzeczami. Gdyby ktoś nas nie znał, pomyślałby, że jesteśmy w trakcie przeprowadzki, i to rodziny co najmniej dziesięcioosobowej. Ta przeprowadzka trwa, odkąd się urodziłam.

Próbuję znaleźć czysty kubek w zawalonym zlewie, w końcu jedną ręką przepłukuję pierwszy z brzegu. Drugą ręką wyrzucam do kosza skórki po arbuzie, szypułki truskawek, torebkę po czymś niezidentyfikowanym, łupiny cebuli, reklamę pizzy. To i tak nie pomoże. Rzeczy gromadzą się i panoszą, jakby odkryły, że mają u nas więcej wolności niż gdzie indziej. Ciekawa jestem, co robią, gdy śpimy. Pewnie jest niezły melanż, jak w Toy Story.

Otwieram lodówkę w poszukiwaniu propozycji śniadaniowych, ale cóż – kuchnia nie jest konikiem mamy, moim zresztą też nie. Znajduję mleko. Będą więc płatki, jak co dzień. Ktoś, kto wymyślił płatki kukurydziane, musli, czekoladowe kółka i cynamonowe kwadraty, był geniuszem. Tacy ludzie powinni dostawać Nobla, a nie jacyś, co w ogóle nie wiadomo, kim są, a nawet jak przeczytasz, za co ten Nobel, to i tak nie masz zielonego pojęcia, o co chodzi. U nas zawsze jest kilka rodzajów płatków, dzięki czemu mamy wrażenie, że codziennie jemy co innego. Chociaż mama raczej je jajko i pomidora. Ale też zmienia menu: raz jest sadzone, a raz wysuszona jajecznica.

Wstawiam miseczkę z resztką płatków do zlewu. Upajam się ciszą i samotnością. Żadnego: „Czy ty naprawdę myślisz, że ta resztka płatków sama się wyrzuci, a miska sama umyje?”. Mama jest spoko, ale za często udaje, że mnie wychowuje. Niech sobie jeszcze postoją. Chichoczę, bo wyobrażam sobie, co by było, gdyby pewnego dnia ta miska naprawdę wyszorowała się sama i odfrunęła na półkę.

Lubię tak chodzić po domu i myśleć o głupotach. Czasem sobie wyobrażam, że mieszkam sama, chociaż w sumie to wredne. Nie to, żebym miała zły kontakt z mamą. Wydaje mi się, że jak na warunki, w których żyjemy, ten kontakt jest nawet świetny. Tyle że nie ma tu za bardzo miejsca, gdzie można by pobyć samej ze sobą. Mama musi czuć podobnie.

Czeka mnie zatem cudowna, samotna sobota. Ogarnę pokój, potem się pouczę. Mama wróci pewnie koło trzeciej, sklecimy jakiś obiad, spotkam się z Luśką. Nie jest to plan wow, nic, co by się nadawało na snapa, ale całkiem fajny dzień. Każdy bez szkoły jest fajny, to proste jak obieranie kartofli. Dobrze, że już czerwiec, zaraz się skończy ten koszmar. Jedyne, na co po cichu liczę, to że, mimo moich porażek, z matmy i fizyki będę miała tróje, a nie mierne. I że z reszty dostanę dużo lepsze stopnie. I że będę miała pasek, mimo iż jestem matematycznym debilem. Jakby na przekór. Mam dwa dni na poprawienie kilku testów.

Dla przyspieszenia pracy szarych komórek zalewam sobie jeszcze kawę rozpuszczalną. Mama zawsze robi o nią aferę, uważa, że rozpuszczalna jest trująca, więc mam słoik skitrany w pudełku pod łóżkiem. Mam nadzieję, że tam nie zagląda, bo oprócz kawy upchnęłam tam paczkę białych Marlboro i pamiętnik. Co do fajek, wypalone są tylko dwie, reszta czeka na okazję. Jak na przykład nie zdam albo rzuci mnie chłopak. Pierwsze bardziej prawdopodobne (choć nie aż tak), drugie mniej, bo nie mam chłopaka. Gorzej z pamiętnikiem: często go używam, a że moje życie nie jest specjalnie ciekawe, bo trudno, żebym pisała o kolejnej pale z matmy, są tam opowieści o wszystkich fagasach mojej matki. Gdyby to znalazła, nastąpiłby chyba koniec mojego życia, bo żadnego nie oszczędziłam. Cóż, matka sama mówi, że żeby oszczędzać, to trzeba mieć z czego. Oczywiście dotyczy to kasy, a nie fagasów. Jak mi się zdaje – w obu obszarach jest u niej zresztą tak samo cienko.

Na razie mamy spokój, bo matka jest teraz sama, ale czuję, że wkrótce napatoczy się kolejny dziwak. Uważam, że mimo wszystko mogła zostać z ojcem, a nie się na niego obrażać. Każdy z tych idiotów jest sto razy gorszy od ojca, naprawdę. Bez porównania. Ojciec był jakby z normalnego sklepu z facetami, może model nie do końca pasował, ale na pewno nie był uszkodzony ani przeterminowany. A ta reszta pachnie mi handlem starzyzną, przecenami, wyprzedażą, jakby to były ostatnie modele, poprute, nie w rozmiarze, ze skazą. Chiński sklep, wszystko po dwa zeta. Ostatnie sztuki w rozmiarach 32 i 61. Zamiast nogawek rękawy, zaszyte kieszenie, dwa lewe buty.

Taki na przykład Zdzisio. Nazywałam go Burgerem, bo zabrał nas na drogie burgery na Nowym Świecie, które ociekają sosem, rozpływają się w ustach i w ogóle, a potem powiedział, że zapomniał portfela. Pożyczył od mamy kasę, sporo tego było, bo jeszcze piwo i lemoniady rabarbarowe, i nawet lody, a potem nie odbierał telefonu, kiedy dzwoniła. Może po prostu był głodny? Powiedziałam mamie, że święta Teresa też dawała głodnym w potrzebie, to się obraziła.

Albo Marian. W konkursie na najlepsze imię miał już złoto, a srebro za bezczelność. Po jednej randce z moją matką (poznała go przez internet) stanął w progu z walizką. Długo mu tłumaczyła, że chyba niedokładnie się zrozumieli. Musiałam tego słuchać, a potem długo po nim wietrzyć, gdy już udało nam się wypieprzyć go z tą walizką za drzwi. Zdaje się, że w ogóle nie prał skarpet, a uparł się, że jako człowiek dobrze wychowany zdejmie buty. Jezu, co za sztynk!

Następny był Eryczek Elegancik. Mama spotykała się z nim przez kilka miesięcy (albo była ślepa, albo naprawdę zakochana). Eryczek wciąż patrzył w lusterko, nosił ze sobą specjalną szmatkę do przecierania butów, nakładał na twarz podkład (!!!) i nie byłabym zaskoczona, gdyby sobie szminkował usta. Na tle jego trupiobladej twarzy wydawały się zawsze zbyt jaskrawe.

Potem był jakiś szajbus. Chyba brał narkotyki. Mówił do mnie „Kizia-mizia”. Serio. Uważał, że wszyscy mają założone podsłuchy. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie było straszne. Szczęśliwie ta relacja trwała tylko dwa tygodnie, dlatego nawet nie zapamiętałam jego imienia.

Pojawił się też Poeta. Nie to, żebym miała coś do poetów tak ogólnie, wręcz przeciwnie. Ale akurat ten mieszkał ze swoją mamą, choć od mojej był starszy prawie o dziesięć lat. Gotowała mu siostra, pożyczał od niej na fajki i nie pracował. Zamiast tego pisał wspaniałe wiersze o miłości i recytował je na wieczorkach poetyckich. Mama chodziła na nie i wpatrywała się w niego rozmodlonym wzrokiem. Zostały nam po nim dwa tomiki, których mama nie wyrzuciła, bo „nie wyrzuca się prezentów, a w szczególności książek” – nawet jeśli są bardzo złe. Przez rok potykałam się w przedpokoju o jego wytarte, granatowe klapki z napisem „KUBOTA”. Te w końcu wyrzuciła, uff.

Od tamtej pory nie było już żadnego faceta. Trochę się o mamę martwię, chodzi jakaś taka przygaszona, a na wszystkich filmach o miłości strasznie łka. Rozumiem, to już chyba czwarty miesiąc bez nikogo, nie sądzę, żeby kiedykolwiek w życiu była sama tak długo. Oczywiście odbija się to na mnie, bo ciągle jest wkurzona i o wszystko się złości. Kiedy ostatnio zapytałam ją, czy jest taka wściekła, bo już dawno nie miała żadnego faceta, to spojrzała na mnie tak, jakbym jej kogoś zabiła. A przecież ja już nie jestem dzieckiem, kumam to. Gdyby była singielką z wyboru, a nie z konieczności, to na pewno by nie płakała, że jest samotna i że już sobie życia nie ułoży.

Na przykład tydzień temu przyszłam wieczorem, po fakultecie. I zastałam ją w kuchni płaczącą jak bóbr.

– Czemu płaczesz, mamo? – zapytałam. – Coś się stało?

– Nawet chmury płyną parami – chlipnęła. – Popatrz. A ja? Tak bez nikogo?

Na niebie rozedrgane kawałki, fragmenty bieli. Zwariowała czy co?

– Ty coś piłaś?

– Tylko trochę wina. To nieistotne. Tak mi po prostu… smutno – westchnęła i otarła łzy kuchenną ścierką.

– Może film jakiś obejrzymy, kupię chipsy, co? Albo zagramy w coś, na przykład w memo? – zaproponowałam. To zawsze działa.

Spojrzała na mnie, jakby zobaczyła ducha.

– Dobrze, Zuziu, fajnie. Obejrzyjmy, kup chipsy. Nie przejmuj się, to chwilowe… Takie mnie czasem nachodzą myśli…

Zjadłyśmy wtedy te chipsy i obejrzałyśmy głupią komedię romantyczną, i przez chwilę było lepiej. Chwilę. Bo przecież tego, czego by naprawdę chciała, to ja jej i tak nie mogę dać.

Kurczę, jest inteligentna, ma urok osobisty, długie nogi, blond loki, trzy fakultety, zna kilka języków, każdy ją uwielbia. I co z tego? Nie znam nikogo innego, komu tak cholernie by się w życiu nie udało.

Oczywiście nie zawsze tak myślałam. Kiedyś mama była moim guru. Piękna i dobra jak z bajek Disneya. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jaka jest w tym wszystkim niesprawiedliwość. Dlaczego te okropne, grube, niemiłe i głupie matki moich koleżanek mają fajnych mężów, dobrą pracę, łatwe życie, a moja cudowna mama ledwo wiąże koniec z końcem, pracując w trzech miejscach, tłukąc jakieś chałtury, i w dodatku ciągle jest sama? Oczywiście miewałam też wyrzuty sumienia, w końcu to trochę przeze mnie. Ale czy gdyby mnie nie było, coś by było inaczej? Nie sądzę.

No i przychodziła zawsze jeszcze jedna myśl. Co ze mną? Czy to się dziedziczy? Czy jestem jak mama? Ładna czy nie? A może będę kiedyś piękna jak ona? I też sobie życia nie ułożę?

Świetnie. Zamiast się uczyć, czytam wpisy w pamiętniku i dywaguję nad życiem uczuciowym mojej matki. Zupełnie zwariowałam.

– Przestań! – krzyczę do siebie. – Przestań zajmować się tymi pierdołami! Ucz się! Co z tego, że obudziłaś się o dziewiątej, skoro jest już wpół do dwunastej?

Nagle słyszę durny dźwięk, który ustawiłam sobie dla przychodzącego esemesa.

Wstałaś? – to mama. Co ona, zwariowała? Jakbym w soboty wstawała o dwunastej. Nie no, w sumie tak jest. W soboty wstaję o dwunastej, jeśli mnie nie budzą jakieś świry od ulotek. A raz to spałam nawet do szesnastej, z wyciszonym telefonem, i wszyscy myśleli, że chyba umarłam.

Wstałam – odpisuję. A ona dzwoni.

– Hej, skarbulku! – rozlega się przesłodzony głos. Skąd ona bierze te pokłady szczęśliwości? Jak to możliwe, że raz ma doła, a raz ćwierka jak wróbelek? – Wstałaś?

– No przecież ci pisałam, że wstałam. Co tam? – pytam i ziewam, jakbym wstała przed chwilą, a nie trzy godziny temu.

– Kochanie… jest taka sprawa…

Coś jest na rzeczy. Staję się czujna.

– Bo widzisz, Darek… To znaczy… poznałam takiego kolegę…

Zawsze na początku nazywa ich kolegami. Jest też inne świetne słowo: „znajomy”. Kolega z pracy. Taki znajomy… Kolega kolegi. Znajomy znajomego. I wreszcie: przyjaciel. Tak, tak, z którym przyjaźni się dokładnie od niedzieli.

– No jednym słowem, bardzo chciałby cię poznać. Zaprasza nas dzisiaj na lody po mojej pracy. Do Akwarium na Saskiej Kępie. No wiesz, taki niezobowiązujący wieczór…

Ehe. Wieczór? Przecież umówiłam się z Luśką.

– A raczej popołudnie, na czternastą, dobrze?

– Bez jaj, mamo. To za dwie godziny!

– No tak. Dzisiaj wcześniej kończę. Zapomniałam ci powiedzieć. Tylko ubierz się jakoś…

– No jak?

Od razu się najeżam. W co mam się ubrać na randkę mojej mamy? W spodnie ze srebrnymi lampasami? W komplet z aksamitu haftowany w kwiaty, który dostałam kiedyś od ciotki i nigdy nie założyłam (czekam, aż będzie za mały, żeby się go pozbyć bez wyrzutów sumienia)?

– Na galowo, mamo? – parskam śmiechem, ale jej głos brzmi poważnie.

– Może założysz tę sukienkę w kwiatki? Tak w niej słodko wyglądasz.

Mam ochotę ją zapytać, czy sama wygląda wystarczająco słodko, czy też ma na sobie jakieś szmatki w kwiatki, coś z tego, co kupuje na tony w lumpie przy pracy, po czym chodzi w dżinsach, a te słodkie pierdziociuszki wylewają się z szafy jak fala tsunami, ale gryzę się w język. Co mi zależy, ubiorę się, jak ona chce. W tę jedyną sukienkę, jaką posiadam. Może tym razem los przyniósł jej rycerza na białym koniu, he, he. Zdaje się, że przy statystykach dotyczących kobiet w jej wieku ma na to naprawdę małe szanse. Zresztą odnoszę wrażenie, że mama zawsze przyciąga największych popaprańców. Jakichś bezrobotnych albo kryminalistów. Gdyby był taki jeden na sto na imprezie dla samotnych, to właśnie ten jeden na pewno by się w niej zakochał. Zamiast rycerza na koniu, popapraniec na ośle. Albo po prostu osioł, nawet bez jeźdźca.

– A nie będziemy jeść obiadu? – pytam. – W sumie czternasta to raczej pora na obiad, a nie na lody.

– Obiadu? – jest tak zdziwiona, jakby nie wiedziała w ogóle, co to jest obiad.

Wzdycham ciężko. Może jeśli będzie fajnie na tej randce, to da się namówić potem na mój ukochany kebab na Francuskiej. Ale jeśli naprawdę się zakochała, to idą ciężkie czasy. Mama przestaje pamiętać o wszystkich przyziemnych kwestiach, takich jak obiad, kieszonkowe, zakupy, opłaty szkolne i tak dalej. Z drugiej strony: jak się to zapominalstwo ma do ogólnej szczęśliwości, którą matka wtedy promieniuje, jakby miała jakąś żarówkę w środku? Nijak. Mimo że coś jej tam szwankuje na polu „dom” i „wychowanie córki”, bardzo tę jej szczęśliwość lubię.

– Obiad, mamo. Posiłek zwykle jedzony w środku dnia. Może składać się z zupy i drugiego dania, a nawet deseru. Albo zjem kebaba. Dasz kaskę?

Uśmiecham się przez telefon, ale mam wrażenie, że i tak słucha mnie połowicznie. Pewnie Nowy Kolega wypełnił jej cały mózg.

Zakładam więc kwiecistą sukienkę, chociaż uważam, że nadaje się tylko na plażę w Międzywodziu (w Międzyzdrojach już nie). Dla tych, co nie byli: Międzyzdroje to Festiwal Gwiazd, a Międzywodzie: festiwal hm… babć z laseczkami i strzyżonych piesków. Mała wioska, mówiąc wprost.

Tak, wiem, że tę sukienkę sama kiedyś chciałam, i co z tego? To było dwa lata temu. Co ja poradzę, że tak, jak mi się zmienia rozmiar stopy, zmienia mi się również gust? Przypominam dziewczynkę z sierocińca, którą ładnie ubrano w nadziei, że ktoś ją zaadoptuje. No cóż, w sumie porównanie całkiem adekwatne. A może matka poznała w końcu kogoś, kto nie jest fagasem i idiotą? Może będzie fajny i normalny? To nic z tego przecież nie wyjdzie, jeśli ten ktoś nie polubi mnie, prawda? Dopóki nie zobaczę go na własne oczy i nie stwierdzę, że to fagas – mogę się trochę postarać. Nawet sobie maluję rzęsy. Niech mu będzie, temu siódmemu. Szóstemu? Pogubiłam się już w rachubach.

Uwielbiam, po prostu uwielbiam Saską Kępę. Jest jak miasto w mieście. Moi znajomi wolą centrum. Mówią, że tam jest życie, a tutaj chodzą tylko stare arystokratki i jedzą crêpes w niby to francuskich kawiarenkach. Może i tak. Może nie ma tu dzikich klubów, fakt. Ale Saska mnie uspokaja. Oprócz tego, oczywiście, że jest tu beznadziejny dojazd. Autobusy niby jeżdżą, a nie jeżdżą, uciekają sprzed nosa, a jak już wsiądziesz, to staje w korku na moście i klniesz, że się nie przesiadłaś w tramwaj.

Na szczęście do szkoły mam na piechotę, podobnie do Akwarium. Ciekawe, po ile teraz jest kulka, ostatnio tam nie byłam, ale zawsze się za te lody buliło, jakby były z brylantów. No fakt – nie mają sobie równych. Może fagas siódmy też zapomni portfela, he, he.

Patrzę w komórkę, jest dopiero za dziesięć. Nie mogę być tam przed nimi, to jakoś tak głupio. Lepiej sobie trochę posiedzę na ogrodzeniu i poczekam. I tak sobie siedzę, i wgapiam się w ludzi, jak w lecący bez przerwy na reklamy serial, w którym nie wiem, o co chodzi. Do pewnego momentu, bo nagle ich widzę.

Czasem, kiedy zobaczymy któreś z rodziców z dystansu, perspektywa się zmienia. Może to jest tak, że dla nas mają zawsze jakąś twarz, a dla świata zupełnie inną. Mama teraz wygląda inaczej, niż kiedy widziałam ją ostatnio, czyli wczoraj. Widywałam już mamę szczęśliwą, uradowaną i zakochaną. Ale teraz mama idzie Francuską, jakby frunęła albo lewitowała, jakby powietrze nie stawiało jej żadnego oporu, normalnie Supermanka, tylko w codziennym stroju. Jej rudozłote loki tańczą, co pewien czas wybucha śmiechem tak perlistym, że nadaje się na dzwonek w komórce. Wygląda, jakby od środka wypełniało ją światło, jakby właśnie urodziła Dzieciątko Jezus. To dla mnie szok. Nigdy jej takiej nie widziałam.

Przez chwilę nawet nie zauważam, że nie jest sama. Dopiero po sekundzie przesuwam wzrok. Facet jest wysoki, dobrze zbudowany, przystojniak. Nie no, jest boski. Nie mam czasu dłużej mu się przyglądać, bo mnie mijają, ani razu nie patrząc w moją stronę. Hu, hu, przynajmniej jeśli chodzi o urodę, to tym razem nie będzie się czego wstydzić. Niby wystarczy, żeby facet był ładniejszy od diabła, ale jak zobaczyłam tego jej choćby Burgera, to pomyślałam od razu, że w szkole musiał mieć przesrane.

Są tacy pochłonięci sobą, a ja… cała drżę z przejęcia. Właściwie to najchętniej wróciłabym do domu, żeby nie psuć im tego szczęścia. Jeśli coś w życiu zrozumiałam, to że jeśli dorosłym coś w ogóle może dać szczęście, to na pewno nie są to dzieci. No, może małe słodkie noworodki, takie co to się dopiero urodziły. Na pewno nie nastolatki, które zawsze coś robią nie tak i mówią nie tak. No więc skoro już tyle życia jej napsułam, to postanawiam, że naprawdę się postaram. Nie mogę być ładna ani wyjątkowa. Ale będę miła i urocza. Tak właśnie.

Usiedli na zewnątrz. Stolik jest pusty, nic jeszcze nie zamówili, czekają na mnie.

– Och, przestraszyłaś mnie – mówi mama, jakby wyrwana ze snu. – Podeszłaś tak bezszelestnie.

Chcę jej powiedzieć, że chyba jest głucha, bo tupię jak stado koni, ale gryzę się w język. Jestem miła i urocza.

– Dzień dobry.

– To jest… – zaczyna mama, ale ten facet zrywa się od stolika i podaje mi rękę.

– Dariusz Jakimiuk – mocno ściska moją dłoń.

– To jest właśnie Zuzia – kończy mama.

A ja chcę już powiedzieć, że nie Zuzia, tylko Zuza, i że chyba potrafię się sama przedstawić, ale znowu nic nie mówię, tylko uśmiecham się tak szeroko, że normalnie czuję, że skóra na podbródku zaraz mi pęknie. Jezu, jak tak dalej pójdzie, to coś mi się stanie ze szczęką jak królowej Elżbiecie w The Crown. Kiedy pojechała na kilkunastotygodniową podróż po krajach dawnego imperium, to tyle się uśmiechała, że dostała skurczu i lekarz musiał jej zrobić zastrzyk w policzek.

– Bardzo mi miło – stwierdza fagas. Nie, nie fagas, jest spoko. Ten nie jest z przeceny.

Wybieramy, kto ile kulek, jakie smaki. Fajnie, bo to jest naturalne. Już tyle razy przerabiałam takie spotkania, że jedno, czego boję się najbardziej, to zapadającej wciąż niezręcznej ciszy, przeplatanej pytaniami w stylu: „To do jakiej szkoły chodzisz?” oraz „Jakie masz zainteresowania?”, moimi krótkimi odpowiedziami: „Do Setki” i „Lubię kino”. Powroty do ciszy przynoszą chwilową ulgę, a potem napięcie, które znowu domaga się jakiegoś durnego pytania.

Ale teraz wcale tak nie jest. Gdy z rozkoszą zanurzam różową łyżeczkę w moich lodach ciasteczkowych, słyszę:

– Serial tu kiedyś kręciliśmy. Przez ciągłe powtórki bez przerwy trzeba było zamawiać nowe lody, bo się topiły od lamp. A potem była taka scena, że babka miała rzucić w tego gościa lodami. W pucharku. Rozumiesz, ona rzuca, on się uchyla, lody na trawniku. No. I znowu milion powtórek, ciągle z nowymi lodami, a raz on się źle uchylił i tym pucharkiem w głowę zarobił. Zaczął wrzeszczeć, że nie będzie w takich warunkach pracował. Makijażystka musiała mu make-upem policzek zamaskować.

O rany. Serial kręcili? Otwieram szeroko oczy.

– Darek pracuje dla telewizji. Jest reżyserem. – Mama jest tak dumna, jakby sama pracowała w telewizji. Dziwne, zawsze mówiła, że nie znosi telewizji, a już w szczególności seriali. Ja tam uwielbiam seriale, nie te telewizyjne oczywiście. Ale reżyserem? Serio nim jest? Niesamowite. Chciałabym mu powiedzieć, że też chcę zdawać na reżyserię, ale się wstydzę.

– Fajnie – mówię. – Ja oglądam sporo seriali, ale na platformie.

– Jasne. Nasze seriale są dla starszych pań, nie? – uśmiecha się ten Darek i kończy lody. Trzy kulki połknął w trzy sekundy. Nie zdziwiłabym się, gdyby zaraz poszedł po następne.

W myślach nazywam go panem Darcym – jest łudząco podobny do Colina Firtha, który był Markiem Darcym w Bridget Jones i oczywiście jego pierwowzorem w Dumie i uprzedzeniu. Za te lekko kręcone, dość ciemne włosy i piękny uśmiech można by się dać zabić! No i ta szlachetność, prawdziwe serce i duma! Hm, chyba mnie poniosło, myślę o postaciach filmowych, a nie o prawdziwym facecie, który teraz coś do mnie mówi, a ja w ogóle nie słucham! Tak, naprawdę kocham kino!

No i dalej jest naprawdę cool, bo on opowiada, jak to wygląda od podszewki, i to jest ekscytujące. Oczywiście nadal wolę dobre kino niż seriale, w których ktoś w kogoś rzuca lodami w pucharku, ale to mnie też zaczyna kręcić. Gadamy i gadamy, a po pewnym czasie widzę, że mama niespokojnie się wierci, i rozumiem, że może powinnam sobie pójść.

– Mamo… muszę wracać. Umówiłam się z Luśką, a przedtem muszę się pouczyć. Dasz mi w końcu na tego kebaba? Coś muszę zjeść.

Nie chciałam, żeby wyszło, że się skarżę, ale chyba trochę tak to wypadło. Mama rzuca mi spłoszone spojrzenie.

– No tak, przez to wszystko zapomniałam o obiedzie… – Tak jakby zwykle o nim pamiętała. – Wiesz – zwraca się do Darka. – Nie ma jak domowe jedzenie. – I do mnie: – Zrób potem po drodze małe zakupy, dobrze? I nie zapomnij o owocach. Truskawek kup, czereśni… – I znowu do niego: – Jemy dużo owoców. A mała zawsze robi sprawunki, żeby mnie odciążyć.

Nie ma jak domowe jedzenie? Dużo owoców? Sprawunki, żeby ją odciążyć? Mała? Już chcę się zaśmiać niczym hiena, ale tego nie robię. Zdaję sobie sprawę, że ona chce, żeby on myślał, że porządny obiad to u nas norma. Może nawet z dwóch dań i z deserem? He, he. I że jemy owoce i warzywa, i pewnie jeszcze jajka ekologiczne. I że jestem dobrą córką, która robi sprawunki. Co to zresztą za słowo?

Inkasuję kilka dych, ładnie się żegnam i odchodzę, oglądając się przez ramię. Nie patrzą w moją stronę, już się kompletnie wyautowali.

Luśka w końcu przychodzi do mnie. Jak zwykle wygląda jak milion dolarów, wraca zresztą z zakupów z nowymi dżinsami i półtuzinem innych rzeczy. Cholera, nie dość, że jest naturalną blondynką o prostych, długich włosach, jasnobrązowych oczach i pięknych brwiach, których nawet nie trzeba malować, a i tak wyglądają jak logo Nike, to jeszcze jej rodzice mają wystarczająco dużo pieniędzy, żeby jej ciągle fundować fajne ciuchy. I w dodatku cokolwiek na siebie założy, to wszystko wygląda tak cudownie, jest takie śliczne, że mogliby ją wziąć żywcem do katalogu. A kiedy ja założę to samo, to wyglądam jak w worze. Istny dzwonnik z Notre-Dame.

– A co ty taka? – pyta prosto z mostu, wypróbowując jednocześnie w lustrze nową szminkę.

– Jaka?

Przygląda mi się uważnie.

– Nie wiem. Wyglądasz trochę, jakbyś wygrała na loterii, a trochę, jakby przejechało ci psa.

– Nie mam psa. Mam tylko mole.

– Daj spokój. Co jest? Wszystko w porządku? Bo zaraz zacznę się o ciebie martwić.

No to jej wszystko opowiadam.

– Ale dlaczego moja matka mu się tak podlizuje? – kończę pytaniem.

– Daj spokój. Po prostu jej się podoba, chce zrobić na nim dobre wrażenie, pokazać się z jak najlepszej strony. Sama mówisz, że jest przystojny i w ogóle…

– No tak, ale… Człowiek nie powinien…

Sama nie wiem, co chcę powiedzieć. Nigdy dotąd moja matka nie kłamała, by udać kogoś, kim tak naprawdę nie jest.

– Człowiek powinien być sobą. A nie zakładać maskę za maską jak w jakimś karnawale. Nie jesteśmy w Rio, do cholery.

– Oj tam. Ty nigdy tego nie robisz? Nigdy nie udajesz?

Zastanawiam się. Może rzeczywiście? Kiedy dostałam się do liceum, to oczywiście uważałam na to, co mówię. Chciałam, żeby w tej nowej szkole mnie polubili, więc najpierw dobrze się przyjrzałam i posłuchałam, o czym mówią inni, a dopiero potem wyskoczyłam z tym moim kinem i reżyserią. Wszyscy się trochę kreujemy. No tak, ale nie mówiłam, że chodzę do opery, bo nie chodzę. I nawet gdyby wszyscy chodzili, tobym nie powiedziała, że ja też. A może nawet coś bym tam ściemniła, ale na pewno nie komuś bliskiemu. Na przykład Luśce.

– Przed tobą nie udaję.

– Bo już nie musisz. Za dobrze się znamy.

No tak, ma rację.

Wypróbowuję szminkę Luśki, żeby się pocieszyć. Może nie czuję feelingu do ciuchów, ale kosmetyki to co innego. Dlatego gdy Luśka wyciąga dwie koreańskie maski i mówi, żebyśmy sobie zrobiły seans spa, nie oponuję. W tych dwóch płatach z otworami wyciętymi na oczy i uszminkowane na wiśniowo wyglądamy jak Ku Klux Klan w burdelu. Wieczoru dopełnia więc sesja foto.

Potem jest już dziesiąta, Luśka idzie do domu, a mamy nadal nie ma. Przychodzi dopiero o północy. Jest trochę czerwona na twarzy, wygląda dziwnie. Pewnie się bzykali albo chociaż całowali. Przytulam ją na chwilę, ale ona jest jakby w innym świecie, zupełnie niedostępna. No, okej. Niech sobie ma tę nową miłość. A jeśli to oznacza, że będzie robiła teraz dobre obiady, to też w porządku (żaden poprzedni fagas tak na nią nie działał). Ciekawe, czy go tutaj zaprosi. I gdzie ten porządny dwudaniowy obiad w ogóle zjemy, bo przecież nie mamy nawet porządnego stołu. Gdybyśmy spróbowały go mieć, musiałby on wisieć na suficie.KUBA

Mimo że jest sobota, budzę się wcześnie. Ostatnio ciągle tak jest. To przez chorobę mamy. Od jakiegoś czasu nie mogę spać. W łóżku jest mi zawsze niewygodnie, za gorąco albo za zimno, nieswojo. Przewracam się, przykrywam dodatkowym kocem, potem otwieram okno, bo jest za gorąco.

Kiedy się budzę, niepokoi mnie cisza. Wstała już? Jak się czuje?

Nawet w dni powszednie zrywam się przed budzikiem. O piątej, piątej trzydzieści, otępiały, zmęczony, z głową jak z kamienia, a jednocześnie jakby na amfie. Cały czas gotowy do działania. Podobny do zwierzęcia, które węszy niebezpieczeństwo. Oczywiście nie grożą nam jastrzębie ani pożar lasu, jedyne, co się może wydarzyć, to… nagłe zasłabnięcie, złe samopoczucie, ból, atak nawet nie wiem czego. Śmierć. W końcu też może się zdarzyć. Jestem realistą. Może zostanę lekarzem albo biologiem, albo chemikiem… W każdym z tych zawodów mógłbym zajmować się tkankami, narządami… naszą cielesnością. A nie jakimiś mrzonkami. Wiarą w życie wieczne albo pozagrobowe.

Idę do dużego pokoju. Od tamtego razu, kiedy mama zasłabła, straciła przytomność i musiałem wzywać karetkę, zawsze czuję lęk. Zatrzymuję się przed drzwiami i kilka razy głęboko oddycham, tak jakby to mogło w czymkolwiek pomóc.

Miałem kiedyś chomika. To był fajny i długowieczny chomik. Poszedłem z nim do weterynarza, żeby podciąć mu ząb, a ten, usłyszawszy, ile mój Mik ma lat, a miał dwa, oświadczył, że to może być tak, że Mik już długo nie pożyje. Nie mam pojęcia, po co ten idiota powiedział to dziecku, ale naprawdę – od tej pory codziennie, budząc się, nasłuchiwałem: Czy jeszcze żyje? Czy coś porusza się w sianie? Czy słychać odgłosy chrobotania o klatkę? A chomik żył jeszcze ponad rok.

I teraz też mija chwila, zanim naciskam klamkę.

Wolałbym nie wiedzieć, że mama jest ciężko chora. Wolałbym, żeby nikt mi tego nie powiedział: „Musisz być mężczyzną”. Jasne. Ale nie jestem. To, że w tym domu zabrakło mężczyzny, wcale nie znaczy, że nagle zrobiłem się dorosły.

Odkąd mama jest bardziej chora, sypia w dużym pokoju, a nie w sypialni. Gwoli ścisłości, nie tylko tu sypia, ale leży w ciągu dnia, jeśli akurat ma gorszy dzień. Mówi, że w ten sposób ma wszystko pod kontrolą. Nie bardzo lubię, że tutaj leży. Często wymawiam się lekcjami i idę do siebie. Wiem, to okropne, ale duży pokój zawsze kojarzył mi się z rodzinnymi obiadami albo wieczornym oglądaniem telewizji, a nie z…

Chore zwierzęta zaszywają się, unikają spojrzeń innych, szukają spokoju. Ludzie zatracili ten instynkt. Ech, fukam sam na siebie, na te głupie myśli, przecież ona chce być po prostu bardziej w centrum, bliżej życia. A jednak to mnie trochę denerwuje, że tak leży, chora, ale przecież nie umierająca. Mówi, że lekarz kazał jej dużo wypoczywać, więc sobie ogląda filmy lub czyta te swoje mądre książki o psychologii i samorozwoju. I oczywiście przebiera się z piżamy w normalne ciuchy w ciągu dnia, ale robi to jakby na pokaz, więc i tak mnie to wkurza.

Na palcach podchodzę do łóżka – może jeszcze śpi? Bo przecież potrzebuje dużo wypoczynku. Tak, chyba śpi, ale coś mamrocze i przewraca się pod kołdrą, więc wiem, że nic jej nie jest. Sprawdzam, czy nie ma gorączki. Czoło ma chłodne, ale trochę wilgotne, chyba jest osłabiona.

Ojciec wczoraj zadzwonił, niby żeby zapytać, jak mama, a tak serio, to pochwalić się, że kogoś poznał. Że jest miła i ma bardzo ładną córkę. Że chyba dzisiaj tę córkę zobaczy, czy jakoś tak. Ale nie zaprosił mnie na to spotkanie. „Znowu będziesz miał przyszywaną siostrzyczkę” – powiedział tylko. Przeszedł mnie dreszcz. Czy on nic z tego nie rozumie? Nie widzi, do czego doprowadził, co zrobił? Nie, kompletnie tego nie kuma i to jest chyba w tym wszystkim najgorsze. Nazywa to „tragiczną historią” albo „wypadkiem”, zupełnie jakby był świadkiem kraksy na drodze.

Zapytał, czy chcę się z nim zobaczyć, ale wykręciłem się nauką. Nie mam ochoty się z nim widywać, nie mam z nim o czym rozmawiać. Udaję syna, bo na to, żeby powiedzieć mu, co naprawdę o nim myślę, jestem za słaby. Nie wie, że widziałem Karolinę. Znałem adres, byłem tam przecież kiedyś. Mieszka z babcią. Zapukałem i ona otworzyła drzwi, ta babcia, a kiedy mnie zobaczyła, to zachowała się, jakbym był diabłem. Karolina stała dalej, w pokoju. Uśmiechała się do mnie, ściskając w rączkach swego ukochanego królika – pana Marchewę, ale ta baba zamknęła mi drzwi przed nosem. „Proszę tu więcej nie przychodzić” – syknęła.

Karolina pewnie niewiele już pamięta. Wyrosła, porzuciła niejasne wspomnienia razem z pieluchami. Strasznie długo zresztą sikała w pieluchy, trzy lata, nawet myśleli, że nie jest normalna. Jak zsikała się kiedyś w wózku na mrozie, bo ojciec się wciąż upierał, żeby jej pieluch nie zakładać, gdyż tylko wtedy się nauczy, to ryczała z zimna, a on się wściekł. „Głupia po tatusiu” – stwierdził, a Marta posmutniała. „Sam jesteś głupi” – odparła w obronie małej, ale jakby bez przekonania, a wtedy on ją popchnął. Lekko, prawie niedostrzegalnie, wyłącznie po to, by pokazać, kto tu rządzi.

Zająłem się Karoliną, bo była wtedy bardziej moja niż ich. Zabrałem ją szybko do knajpy obok, przebrałem. Pieluch oczywiście nie było, ale wsadziłem jej w majty trochę ręczników papierowych.

– Dobry z ciebie brat – pochwaliła mnie bufetowa w złotej bluzce, gdy wychodziłem z baru z powrotem na mróz, nie wiedząc, co tam zastanę. A tam już była zgoda, wróbelki już jadły sobie z dzióbków, a na mój widok zaczęły ćwierkać, że ładnie się Karolinką zająłem.

Wiem, że to dziwne, ale lubiłem tę malutką. Może nawet kochałem. Teraz oczy mi się robią wilgotne, kiedy słyszę w słuchawce „radosne nowiny” ojca. Nie chcę żadnej nowej małej dziewczynki, nie zniosę tego. Żadnej siostrzyczki. Lepiej się do nikogo nie przywiązywać, zbyt łatwo można to stracić. Poza tym znowu wracają wspomnienia, wraca tamten dzień, tamta noc.

Noc. W nocy jest gorzej – głośno, głosy nie pozwalają spać. Czy oni myślą, że ja nie słyszę? Mój pokój jest twierdzą, ale pozorną, ich świat jednak tu dociera. Kroki na schodach, wchodzi Marta, będzie spała tutaj, jak zawsze, kiedy się pokłócą. Potem on szybko pokonuje schody, rozpoznaję jego kroki po tym, jak uginają się deski. Nie wiem, co dokładnie mówią, ściany tłumią słowa, ale nie tłumią emocji. Nie tłumią też wrzasków. Dźwięk wibruje, mam wrażenie, że cały mój pokój drży od krzyku. Od jego gniewnych zdań. I tych jej, cichszych, ale rozpaczliwych, jakby próbowały wydrzeć się w świat, framugą, schodami, oknem. W pewnym momencie krzyki zamieniają się w szepty. Ale to cisza przed burzą. Potem dźwięk znów narasta i znów wszystko milknie.

Przewracam się na prawy bok, lewy, próbuję zasnąć, przecież to nie pierwszy raz, nic takiego się nie dzieje, jutro znowu będzie dobrze. Pragnę poranka. Karolina śpi spokojnie w pokoju obok. Dzieci tak mają, i to ich wielkie szczęście. Na palcach przemykam do jej pokoju, sprawdzam. Elf pochrapuje na poduszce. Cień rzęs, jasne warkocze, pewnie śni o księżniczkach. Zamykam drzwi od jej pokoju, zatykam uszy i przechodzę do mojego. A tam obok – bitwy, wybuchy, bomby. Zasypiam jak żołnierz na wojnie.

Rano budzi mnie dziwne uczucie, jakby coś się stało. Jest szósta, szybko patrzę na wyświetlacz komórki. Coś słyszałem albo miałem takie wrażenie. Teraz jest cicho. Chcę zasnąć, boję się zasnąć. Idę na palcach do Karoliny. Elf zmienił ułożenie, nogi na poduszce, głowa zwieszona nisko, na krawędzi łóżka. Poprawiam ją, nakrywam. Nic się nie stało. Tylko to uczucie… Ale w domu jest cicho. Wszystkie drzwi są zamknięte. Wracam do siebie, zasypiam.

Budzi mnie buczenie, radiowozy, ojciec biega po piętrze, Karolina płacze.

– Ona wyskoczyła, rozumiesz? Wyskoczyła! – krzyczy ojciec, stając w otwartych drzwiach. – Marta wyskoczyła!

– Jak to? Kiedy? Co z nią?

– Nie wiem. Ona… Spałem.

Ja nie. To było to. Jej pokój jest otwarty. Ten, który kiedyś był gabinetem mamy. Potem pokojem gościnnym. Potem pokojem, w którym Marta spała, kiedy z ojcem się nie układało. Firanka powiewa. Boję się tam wejść.

– Posprzeczaliśmy się – tłumaczy po chwili. – I poszła się położyć… Nie przypuszczałem. Ale wiesz… Ona miała zaburzenia, depresję… Nikt nie mógł tego przewidzieć.

Mogłeś to przewidzieć, tato.

– Co z Karoliną?

– Babcia ją weźmie, na razie.

Weźmie ją na zawsze.

– Muszę jechać na posterunek. Chcą mnie przesłuchać, rozumiesz. W razie czego…

On się boi.

– Co?

– Nic – odpowiada.

– Coś słyszałem, obudziłem się – zwierzam mu się.

– Mogło ci się przyśnić. Ja spałem – powtarza, jakby chciał, żebym taką wersję nocnych wydarzeń zapamiętał. – Zostań teraz z Karoliną. Babcia ją weźmie.

Weźmie i nie odda.

– Dobrze.

Wychodzi, drzwi trzaskają.

– Gdzie mami? – pyta Karolina. Wystraszone dziecko.

– Nie wiem, skarbie – nie potrafię jej powiedzieć prawdy. – Chodź, pójdziemy zjeść śniadanie.

Najbardziej lubi czekoladowe muszelki, wiem, nieraz zalewałem je mlekiem. Teraz przykładam się do tego bardziej niż zwykle. Kiedy nalewam mleko, odbija się od muszelek i pryska jej na nos. Karolina się śmieje.

– Nie lub tak, Kubuś! – woła. – Nie lub!

Dzwonek do drzwi.

– Wiesz, że cię kocham? – przytulam ją. – Wszystko będzie dobrze.

Nic nie będzie dobrze.

Otwieram drzwi.

Karolina jest myszką. Jest wiewiórką. Jest małym niedźwiadkiem. Pisklakiem. Ufnym zwierzątkiem, lubiącym przytulanie i zabawę. Małe zwierzęta są niewinne i w tym podobne do małych ludzi. Duże zwierzęta nadal są niewinne, i tym się różnią od ludzi. Oczywiście, stają się sprytne, potrafią nawet oszukiwać – jak wiewiórka, która wykopuje kilka dołków, zanim zakopie orzeszek. Są złodziejskie, jak sroka albo pies. W świecie zwierząt można zetknąć się z oszustwem, złodziejstwem i niewiernością. Ale nigdy z okrucieństwem, nigdy z manipulacją, brakiem lojalności. W świecie zwierząt nie ma toksycznej miłości. Żadne zwierzę nigdy nie doprowadziło innego do samobójstwa.

Tak, mogę nawet powiedzieć to głośno, gdyby ktoś tego zażądał. Nienawidzę ojca. Najpierw porzucił moją matkę i udawał, że wszystko jest w porządku. A potem, kiedy znalazł sobie nową dziewczynę, fajną dziewczynę z małym dzieckiem, które naprawdę polubiłem, kiedy w końcu mi się wydawało, że tu też jest fajna rodzina i w każdy weekend leciałem do nich z radością, bo lubiłem bawić się z Karoliną i uważałem, że Marta jest całkiem spoko, a w moim domu było smutno, bo mama nigdy się nie podniosła po tym, jak ojciec ją zostawił – okazało się, że ojciec jest okropny i dla Marty, i nawet dla Karoliny, że cały czas na wszystkich wrzeszczy. Marta tego nie wytrzymała. A ojciec w ogóle nie widzi, że to przez niego. Może nawet choroba matki jest przez niego. Potrafi wykończyć i zniszczyć wszystko po kolei. Nienawidzę, nienawidzę go!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: