Tylko kochanka - ebook
Tylko kochanka - ebook
Życie Leny obfituje w nagłe zwroty, toczy się pomiędzy skrajnościami. Wszelkie przyjemności hiszpańskiej riwiery, a potem smętna rzeczywistość prowincjonalnego Gniewu. Beztroska i luksusy zapewniane przez kochanka, szwedzkiego milionera, a później ukrywanie się przed komornikiem. Pewnego dnia w życie Leny wkracza Jakub, polski prawnik, który zrobił karierę w Londynie. Próbuje odmienić życie Leny i uratować ją z sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-830-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamykał już ostatnią aktówkę, kiedy otworzyły się drzwi. Bez pukania.
– Najmocniej przepraszam – odezwał się lekko łysiejący blondyn – ale... – Zaczerwienił się.
Pewnie myślał, że Jakub zdążył już się wynieść, a pokój, na który tak długo czekał, stał się przedsionkiem jego własnego zawodowego raju.
– Cześć, Mike, trochę mi to zajęło, ale wkrótce się zbieram.
– Nie, nie o to chodzi – powiedział Mike już pewnym siebie tonem. – Paul cię szuka.
Jakub spojrzał na zegarek. Minęła trzynasta? Po raz pierwszy od dawna pogubił się w czasie, ale przecież to tyle lat... Cóż więc znaczy jedna godzina.
– Tak, tak, pamiętam. Już idę.
– Nie musisz tego dzisiaj zabierać. – Mike stał przy jego biurku mimo wszystko zakłopotany, choć ciekawskim wzrokiem wwiercał się w bogatą zawartość stojących dokoła kartonów. Nie mógł w żaden sposób dojrzeć tego najważniejszego, bo te sprawy znajdowały się między innymi w MacBooku, właśnie zabieranym z biurka przez Jakuba.
– Ale chyba będziesz nas odwiedzał? – Mike próbował być miły. Mimo wszystko.
– Jeszcze się zobaczymy. I to nie raz! – rzucił na pożegnanie Jakub z lekko drwiącym uśmieszkiem.
Podejrzewał, że Mike wychodzi ze swojej grubej skóry, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat jego zniknięcia z firmy. Nie zamierzał niczego ułatwiać. Kiedy sobie wyobraził, że człowiek, którego nie darzy ani zaufaniem, ani sympatią, będzie wycierał dupskiem ten wygodny skórzany fotel, że na co dzień mają mu towarzyszyć obrazy Fangora kupione przez niego dla firmy, że stanie przed oknem i będzie się gapił tymi lekko wyłupiastymi oczami na park – i gdy o tym wszystkim pomyślał, to trafiał go zwyczajny szlag. Jeśli od paru tygodni żałował swojej decyzji, to teraz żal zmieniał się w bulgoczącą wściekłość. Musiał ją poskromić. Ostatnie wrażenie jest równie ważne, jak pierwsze. Poprawny do końca.
– Wiedziałem, że zajmie ci to wieki! – W drzwiach pojawił się Paul Hines. Wymownie popukał palcem w zegarek. Swój ulubiony patek philippe.
– Chyba zrobiłem się sentymentalny – mruknął Jakub i wrzucił do kartonu ostatnią aktówkę.
– Po co tyle folii bąbelkowej? – Kolejny ciekawski nos w cudzych sprawach.
– Do wynoszenia zwłok prawników – odpowiedział bez wahania Jakub.
– No, nie wiem, co my bez ciebie zrobimy. – W głosie Paula słychać było nutę czułości. – Tylko nie zabierz nam całej firmy.
– Ciesz się, że nie ty płacisz za zamówienie dodatkowego kontenera na śmieci! – Coś w tym było. Właściciel kilku pokaźnych londyńskich nieruchomości i francuskiego château lubił oszczędzać na drobiazgach. Jakub sięgnął po jeden z kartonów. – Poczekasz jeszcze parę minut?
– Zostaw to. Chłopcy z administracji załatwią to w try miga. Idźmy już. Nie byłem na lunchu i konam z głodu.
– Będziesz jadł? – Jakub się zaśmiał. – A nie topił po mnie smutki w scotchu? Czyli knajpa ta sama co zawsze.
– Masz jakieś wątpliwości?
Od początku było jasne, że wylądują w The Ship Tavern, jednym z najstarszych pubów w Holborn. Paul był jego najwierniejszym fanem. Te szesnastowieczne wnętrza wypełnione mahoniowymi meblami, starymi obrazami, księgami i innymi świadectwami dawnych czasów były jego prawdziwym domem. Tu umawiał się z klientami, jak również z kolegami z pracy. Hines uwielbiał atmosferę tego miejsca, jednoznacznie nawiązującą do książek jego ulubionego pisarza, Charlesa Dickensa. Przecież właśnie w ich prawniczej okolicy, w Lincoln’s Fields Inn, rozgrywała się jedna z dramatycznych scen _Samotni_.
Jakub zawsze uważał, że bezgraniczna miłość Paula do starej Anglii musi mieć psychologiczne uzasadnienie. Z pewnością wiele jej nie zaznał w dzieciństwie. Wychował się w portowej dzielnicy Liverpoolu i wszystko wskazywało na to, że tam zostanie na zawsze – w towarzystwie swoich kumpli z ulicy, których aspiracje nie sięgały nawet zwykłego ogólniaka. Tymczasem Hines dostał się do liceum, i to w dodatku do prywatnej szkoły z internatem. Miał tę niezwykłą inteligencję i talent do zjednywania sobie ludzi, które otwierały mu wszystkie drzwi. I upór. I to jaki! Obecnie nawet jego akcent w żaden sposób nie zdradzał miejsca urodzenia.
Jakubowi – mimo iż prawdopodobnie pracował nad swoją wymową z równym uporem – nigdy się to nie udało. Pod koniec nawet najkrótszej konwersacji i tak każdy orientował się, że ma do czynienia z cudzoziemcem. Takie drobiazgi, ale to przecież one zadecydowały o rozwoju jego kariery i w zasadzie całym życiu. Nie mógł jednak narzekać na brak pracy. Kiedy w pierwszej dekadzie nowego wieku w Londynie pojawiły się tysiące jego rodaków, był chyba najbardziej zapracowanym prawnikiem w kancelarii Hughes & Wilde.
– Wiosna przyszła – zauważył Paul, kiedy mijali skwer. Na trawniku leżeli ci, którym upał dał się zbyt solidnie we znaki.
– Jest już maj. Miała prawo przyjść.
– Ha. Tak jakbym nie wiedział. Jestem przecież z Paddock Wood. I wiem, że tam też już zawitała. Tylko że ja, mimo iż mieszkam w wiejskiej rezydencji, nie mam nawet czasu, żeby spojrzeć przez okno. O wyjściu przed chałupę nawet nie wspomnę!
– Hmm – mruknął Jakub. Był wiele razy w domu Paula, przebudowanego z suszarni chmielu, i najbardziej zazdrościł mu widoków i okolicy.
– I jestem na to wszystko wkurzony. Ale jeszcze kilka lat. Tak obiecałem Cathy. Inaczej się wyprowadzi z domu. Zagroziła mi. A jest konsekwentna.
O tak, Jakub cenił pełną humoru żonę przyjaciela.
– A wiesz, co jeszcze bardziej mnie wkurza? – ciągnął Hines, kiedy już weszli do pubu i wdrapali się na pierwsze piętro, do części restauracyjnej. Obsługa, znająca ich od lat, od razu pokazała im wolny stolik.
Jakuba wkurzał krawat. Po wyjściu z kancelarii miał ochotę natychmiast go ściągnąć, gdyż po raz pierwszy od wielu lat zaczął go dusić. Tak jakby miał własny rozum i wiedział, że jego czas dobiegł końca.
– Mnie wkurza tak wiele rzeczy, że już nie liczę.
– I to jest dowód na to, że wciąż jesteś młody – triumfalnie oznajmił Hines.
– Młody? Podobno jesteś dobry z matematyki.
– Czterdzieści cztery lata? To dużo? I właśnie to mnie wnerwia. Że jesteś ode mnie młodszy o osiem lat i możesz wszystko zacząć od nowa.
– Paul, daj spokój, przecież to nie jest mój wybór. Jestem tym wszystkim przerażony.
– Zupełnie w to nie wierzę. Przestań się przede mną zgrywać. Jakby ci to nie pasowało, załatwiłbyś sprawy zupełnie inaczej. Wykorzystałeś sytuację, żeby się od nas wyrwać.
– Tak, po prostu marzyłem o tym. – Jakub nie dawał za wygraną. – Misterny plan, żeby rozwalić sobie całą karierę po... dwudziestu latach.
– O mój Boże, to my ile czasu się znamy? – Hines poprawił okulary i zaczął się wczytywać w menu podane przez kelnerkę. – Osiemnaście, prawda? Przyszedłeś do nas jako praktykant.
To prawda! Jak to przeleciało? Odpowiedź była prosta. Głównie na słuchaniu dramatycznych historii, bieganiu po sądach i urzędach i waleniu w klawiaturę komputera. Przeciekło przez palce, zadumał się Jakub. Ocknął się dopiero, kiedy stanęła przed nimi skośnooka kelnerka. Zamówił to samo co Paul. Nie chciało mu się jeść. Chyba jednak przeżywał to wszystko mocniej, niż przypuszczał.
– Mam nadzieję, że to nie koniec naszej przyjaźni – powiedział Jakub i zabrzmiało to bardzo sentymentalnie.
Hines spojrzał na niego podejrzliwie.
– Aaa, ktoś ci coś mówił?
– O czym? – zdziwił się Jakub.
– O tym, że chcę cię o coś poprosić?
– Poprosić?
– Wiem, dobrze wiem, że już za chwilę będziesz miał na głowie swoje sprawy. Ale to jest taka szczególna historia. I szczególna przysługa. Ten człowiek zgłosił się do mnie parę dni temu. I powiem ci, że od samego początku myślałem, że to jest sprawa dla ciebie. Nie, niczego mu nie obiecywałem – szybko dodał Hines, widząc popłoch w oczach Jakuba. – Ale myślę, że jak się dowiesz, o co chodzi, to sam się tym zainteresujesz. Poza tym nadajesz się do tego idealnie. Jak nikt inny.
– Paul, nie kokietuj. Znamy się, jak sam mówisz, już bardzo długo. Bez tych twoich kwiecistych wstępów. Mów, o co chodzi, i nie kręć. Obaj jesteśmy prawnikami.
– Ojoj, jaki spryciarz – zauważył Hines i zaczął streszczać sprawę.
Po dłużej chwili Jakub przerwał monolog:
– Ale ja się na tym nie znam. Zajmowałem się przecież imigrantami. I w ogóle się do tego nie nadaję...
Ale Paul nie reagował na jego protesty, tylko kontynuował opowieść, której Jakub już nie przerywał, słuchając z rosnącym zainteresowaniem.
– Chyba zdurniałem, prawda? – poskarżył się Jakub swemu odbiciu w lustrze.
Odpowiedź nie padła, ale przecież ją znał. To nie była kwestia asertywności. Chciał się zgodzić, bo to oznaczało dalszy związek zawodowy z kancelarią. Nieostateczne zerwanie. Widać nie był jeszcze gotów na ostateczność. Złapał więc desperacko tych parę nitek, żeby szybko spleść je w linę ratunkową. Po prostu się bał, co go czeka. W zamian wolał się zająć tą dziwną sprawą, która o parę tygodni odwlecze moment rozstania ze starym życiem.
Wciąż stojąc przed lustrem, zdjął jedwabny krawat od Hermesa i zmierzwił włosy.
– I nawet siwy włos nie ustrzeże przed głupotą – wymyślił sentencję, której głębia prawdopodobnie była wynikiem trzech szklaneczek scotcha wypitych w towarzystwie Hinesa. Ale może powinno ich być więcej?
Odwrócił się od lustra i wyszedł z łazienki. Barek znajdował się pod biurkiem. Pośród różnych papierzysk i innych gratów. Od kiedy podjął decyzję o wyjeździe, postanowił nie korzystać z usług sprzątaczki. Po co, skoro zamierzał się pakować? Ale teraz otaczało go pobojowisko brudnych kubków po kawie, przeczytanych tygodników, a nawet, jak zauważył, bielizny. Wszystko to rozpanoszyło się podstępnie aż na stu metrach kwadratowych. Za chwilę zaatakuje, przytłoczy i wchłonie. Trzeba się stąd jak najszybciej zbierać.
A może Paul Hines doskonale wiedział, że Jakub robi dobrą minę do złej gry, że w środku czuje się sparaliżowany na myśl o wyprowadzce? Tak, to chyba było to, pomyślał i sięgnął po single malt. Ten jego nagły entuzjazm, rzekoma zazdrość. Paul nawet nigdy nie lubił nadmiernego ryzyka. Ileż to spraw przeszło mu koło nosa! Ten świat, do którego się wdarł, używając łokci i pięści, był dla niego zbyt dużą wartością, by go bezmyślnie trwonić. Bo jak inaczej wyjaśnić ten jego gest pod koniec wspólnie spędzanego wieczoru?
– Będziemy się jeszcze spotykać wiele razy – oznajmił, kiedy dopijali kawę. – Ale jak już mówiłem, zaczynasz nowy etap. Chciałem ci coś podarować. Miałem nawet parę koncepcji, ale tak naprawdę były zbyt banalne. Tylko się nie obraź. – Paul chrząknął i zdjął swój ukochany zegarek. Patrzył na Jakuba w napięciu i z powagą.
Parę godzin później Jakub przyglądał się podarunkowi przyjaciela na swoim nadgarstku.
– Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze razem żyło – powiedział, stwierdzając, że patek philippe może być ciekawszym rozmówcą niż jego własne odbicie w lustrze. Nie rozwinął jednak tematu, gdyż zadzwonił telefon.
Stało się coś złego, pomyślał, zobaczywszy, kto dzwoni. Sięgnął po kawałek folii bąbelkowej leżącej na stoliku.
– Wszystko w porządku?
Jednak nic nie wskazywało na kolejną katastrofę. Mimo to przebił pierwszy pęcherzyk folii. Już samo ciche pyknięcie potrafiło sprawić mu ulgę.
– Kiedy przyjedziesz? – padło pytanie. Od miesiąca dokonał się postęp i zaczęła do niego regularnie dzwonić.
– Będę za dwa tygodnie. W połowie czerwca. Właśnie się pakuję. Mam nadzieję, że ci to pasuje.
– Pasuje? – żachnęła się. – Co mi ma nie pasować? Przecież jestem teraz całkowicie od ciebie uzależniona. Nie mam wyboru.
Jakub zacisnął lewą pięść i przebił trzy bąbelki naraz. Szantażystka emocjonalna. Nienawidziła go od pierwszej chwili. Że sztywny, mało spontaniczny, że ma za małe albo za duże mieszkanie, że prowadzi samochód po lewej stronie, że nienawidzi jej bigosu. I tak można jeszcze długo...
– To kiedy mam być, żeby ci pasowało? – zadał w końcu pytanie, na które nie mogło być odpowiedzi.
Wywinęła się, rozpoczynając pokrętną opowieść o stanie polskiej służby zdrowia, o kolejkach do lekarza i paskudnym jedzeniu podawanym w szpitalach. Czy ona mu chciała dać coś do zrozumienia?
– No cóż. Przyjedziesz, kiedy będziesz mógł, prawda?
– Oczywiście.
Mówiła jeszcze przez parę minut o rzeczach zupełnie go nieinteresujących. Nauczył się już jednak, że najlepiej nie zadawać żadnych pytań, bo i tak niczego sensownego się nie dowie. Alicja Regulska była specjalistką od robienia z igły wideł i już niejednokrotnie napędziła mu porządnego stracha.
– Wiesz, ona jest artystką – tłumaczyła mu zawsze Zyta, ale nie przyjmował takich tłumaczeń.
Bo co to oznaczało? Że jak jest się słynną malarką, to nie trzeba mieć oleju w głowie? Przykład Alicji okazał się dla niego tak odstraszający, że Jakub od czasu spotkania z nią unikał wszelkich twórców jak zarazy. Czuł, że nie znajdzie z nimi wspólnego języka.
Po kwadransie skończyli rozmowę, on zużył długi kawałek folii, lecz niczego się nie dowiedział. Z przyjemnością wychylił połowę szklaneczki z single maltem. Reszta później, obiecał sobie, stwierdzając, że jest dopiero siódma wieczór i powinien jeszcze coś sensownego zrobić. Na przykład zarezerwować bilet na samolot do Gdańska. Czy do Warszawy? Nie, z Gdańska jest bliżej, stwierdził i postanowił najpierw zajrzeć do aktówki, którą pod koniec kolacji wręczył mu Hines.
Chwilę wertował papiery, a potem wsadził sobie w usta koniec ołówka, który, w jego wyobrażeniu, miał imitować papierosa.
– Jak Humphrey Bogart? – odezwał się znowu do lustra.
Nigdy się nie spodziewał, że taki będzie finał jego kariery w Hughes & Wilde. Miał zostać prywatnym detektywem! Tylko że to wszystko go przygnębiało. Przebił ostatni bąbelek z folii.Rozdział II
Jasnowłosa dziewczynka wyciągnęła do mnie ręce, a ja złapałam ją w ramiona i zakręciłam dokoła. Obie śmiałyśmy się tak głośno, że mnie to obudziło. I _bach_! – nastał nowy dzień. Otworzyłam szeroko oczy i uśmiechnęłam się na jego powitanie. Jaka ja jestem nieskomplikowana! Wiem, idiotka skowronek, ale działo się tak, od kiedy pamiętam. Poranek przynosił jedynie dobre rzeczy i same obietnice; lęki i obawy przychodziły wraz z zachodem słońca. Zrywałam się na równe nogi, by niecierpliwie rzucić się do pierwszego rogu i zacząć sprawdzać, czy szczęście jest tuż-tuż. Po latach nauczyłam się trochę panować nad tym entuzjazmem, który – szczególnie teraz – był mało uzasadniony. Zmusiłam się do wypicia kawy w łóżku. Starałam się nie myśleć, co mnie czeka. Po co psuć ten dobry humor. Wstałam więc z łóżka. A potem... potem dzień potoczył się zwykłym trybem. Do czasu.
– Jak leci, sąsiadko? – przywitał mnie miejscowy menel pod piekarnią.
Chyba mu się pomyliły sklepy, zazwyczaj wyczekiwał mnie zupełnie gdzie indziej.
– Wspaniale. Jak dzisiaj pięknie. Zanosi się na upalne lato. – Uśmiechnęłam się tak szeroko, że zabolały mnie mięśnie twarzy.
– Goście jadą?
Pokiwałam głową i teatralnie westchnęłam.
– Tyle pracy, panie Krzysiu, sam pan rozumie.
– Zawsze mogę pomóc!
Aha, już raz się nabrałam. Jak rozpalił ognisko w moim ogrodzie, żeby spalić zgrabione liście, trzeba było wezwać straż pożarną.
– Oczywiście, pamiętam – powiedziałam i zakończyłam kwestię wetknięciem dwuzłotówki we wdzięczne dłonie pana Krzysia.
Weszłam do piekarni. Na mój widok wszyscy stojący w kolejce się odwrócili, by mnie obrzucić ciekawskimi spojrzeniami.
– Dzień dobry, pani Ma... Leno.
Pozwoliłam im się dobrze napatrzeć na siebie. Przecież to im poświęciłam niemal pół godziny mego cennego życia. Podkreślająca figurę bluzeczka bez rękawów w kolorze ultramaryny. Do tego obcisłe dżinsy – to dla tych, którzy w tym mieście uważają, że po czterdziestce nie należy ich nosić – i poranny makijaż, subtelny i elegancki. Powinni też zobaczyć, że dzięki odżywce, którą dostałam od Ilony, imponująco urosły mi rzęsy. Na wszelki wypadek jednak wymownie nimi zatrzepotałam.
– A dzień dobry państwu. Jak dzisiaj pięknie! – Ciekawe, ile razy jeszcze to powtórzę?
Pomruczeli coś w odpowiedzi. Byli tacy brzydcy z tymi swoimi ponurymi minami i wymuszoną grzecznością. Och, jak bardzo brakowało mi radosnych południowców!
– Poproszę mój chlebek – powiedziałam po dojściu do lady.
– Ten z nasionkami? – spytała biuściata Klamannowa. Ta młodsza.
– Tak, z nasionkami.
Kupowałam ten cholerny chleb codziennie i jeśli jeszcze usłyszę...
– Nasionka dobre na zdrówko. Pani to wie, jak się odżywiać, żeby tak wyglądać.
Czułam, jak jeży mi się skóra na karku.
– Tylko jeden chlebek?
– Tak, dzisiaj tylko jeden.
– To turyści nie dopisali. – I tak mi gada babsko przed całą kolejką.
– Dopisali, dopisali. Tylko, wie pani, oni są bezglutenowi i na specjalnej diecie. Sama dla nich piekę. Tak jest jeszcze zdrowiej – oświadczyłam i obróciwszy się na pięcie, opuściłam ciasne pomieszczenie.
Po tym drobnym występie aktorskim poczułam się znacznie lepiej, mimo iż wiedziałam, że wkrótce całe miasto się dowie, że kupiłam tylko jeden bochenek. I nic więcej. Zawsze to doskonały temat zastępczy, jeśli Nowakowi nie uda się sprać swojej żony lub też Kaczucha nie zbluzga kolejnej osoby. W związku z tym na większe zakupy starałam się jeździć do Tczewa albo Nowego, a nawet Trójmiasta, ale teraz ze względu na kryzys, tak to nazwijmy, cenna była każda kropla benzyny. Powinnam sprzedać moje ukochane volvo, tylko że nie byłam już jego właścicielką.
I jak tu nie zwariować i wytrzymać bez alkoholu, którego duże ilości jakoś tajemniczo wyparowały. W dodatku znów rzuciłam palenie, pomyślałam z żalem, ale ten stan trwał bardzo krótko, gdyż ponownie, idiotka skowronek, zachwyciłam się promieniami słonecznymi. Też jednak na krótko, bo adrenalina wywołana teatralnym popisem w piekarni zaczęła szybko opadać.
Chciałam się dalej oszałamiać piękną pogodą, na przykład podczas spaceru nad Wisłę, ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Bynajmniej nie dlatego, że planowałam piec chleb dla bezglutenowców, ci oczywiście byli zmyśleni, jak większość mojego życia, lecz musiałam pozałatwiać inne palące sprawy.
– Dzień dobry, pani Leno.
Już myślałam, że uda mi się wrócić do domu i nikogo więcej nie spotkać, gdy ten pojawił się nie wiadomo skąd. Mój były ogrodnik.
– Dobrze, że pana widzę, panie Januszu. Miałam dzwonić wczoraj do pana. Będę mogła panu zapłacić, ale dopiero za dwa tygodnie. – Widziałam, jak smutnieje mu twarz. On nie należał do tych, którzy krzyczeli i się awanturowali o swoje. – Wie pan, jak to jest.
Pokiwał głową z rezygnacją, a ja, tknięta wyrzutami sumienia, sięgnęłam do torebki, żeby z niej wyciągnąć ostatnią stówę.
– Proszę. To może akonto?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.