Tylko milion - ebook
Gdy z nieba spada milion dolarów, przyszłość zaczyna jawić się w najpiękniejszych barwach. Bo któż nie zastanawiał się, jakby to było nagle stać się bogatym?
I wszystko byłoby piękne, gdyby nie ukryty gdzieś maleńki haczyk. Okazuje się bowiem, że nie ma czasu na radość z niespodziewanego prezentu od losu, gdyż gra toczy się w medialnym przedstawieniu, które okazuje się być śmiertelnie niebezpiecznym. Jednak finału nie umiał przewidzieć nawet jego organizator...
Jak w świecie wszechobecnego monitoringu zejść z oczu kamerom? Ile przekroczyć granic, wręczyć łapówek, w jaki sposób zmienić tożsamość, by stać się niewidzialnym? Czy w dzisiejszym świecie to w ogóle możliwe?
Być może bohaterowie poradziliby sobie łatwiej, gdyby los nie postawił na ich drodze chińskiej sieroty, potrzebującej ratunku. I raptem pieniądze przestały być najważniejsze…
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788383299822 |
| Rozmiar pliku: | 941 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Bohaterowie szukają dobrze zasłużonego wytchnienia nad jeziorem i mimo rozbieżności zdań na temat przynęt, oraz innych przeciwności, usiłują łowić ryby.
Jezioro Szczepankowskie wysychało. Od dwóch lat opadów było tak mało, że rzeczka, a właściwie strumyk zasilający jezioro, prawie zniknęła, a kanały przelotowe odprowadzające do niego wody opadowe spływające z przeciwległego lasu były systematycznie zasypywane przez miejscowego przedsiębiorcę, starającego się o zezwolenie na uruchomienie kopalni kruszyw nad jeziorem. Właścicielka Ośrodka Wypoczynkowego w Szczepankowie, Halina, walczyła z owym biznesmanem od kilku już lat, ale przegrywała w tej walce, choć jeszcze się nie poddała.
Nie mogła wywalczyć choćby przepchania tych kanałów, więc jezioro powoli umierało. Przyjeżdżający tam rok po roku wędkarze bardzo to przeżywali, bo ryb w Szczepankowie ubywało, a i łowienie stawało się mniej przyjemne, bowiem poziom wody był tak niski, że zarzucanie wędki zaczynało przypominać rzucanie lotkami do celu. Trzeba było trafić w wodne oczko nieco mniej zarośnięte podwodną moczarką – tak, aby haczyk od razu nie zaplątał się w zielsko. Kto chciał łowić naprawdę, musiał robić to z łódki. Pod warunkiem, że udało mu się wyplątać wiosła z kęp wodnej roślinności, rosnącej wszędzie.
Matylda i Janusz, pisarze zaprzyjaźnieni z właścicielami ośrodka, przyjeżdżali tam tak często, jak tylko mogli, co najmniej dwa razy w roku. Obydwoje włączali się aktywnie w różnego rodzaju akcje przeciwko uprzemysłowieniu okolicznych łąk i bagnisk, ale niestety wszelkie działania wszystkich zaangażowanych w tę walkę na razie wygrywali zwolennicy takich, groźnych dla przyrody, inwestycji.
Teraz – a był czerwiec dwa tysiące szesnastego roku – Matylda i Janusz szybciutko rozpakowali plecaki i nawet bez przebierania się (zaraz będzie obiad) zbiegli na dół, nad jezioro. Objęli wzrokiem połać wodną i ze smutkiem spojrzeli na siebie. Niestety, poziom wody nie wzrósł, a zielska wszelakiego było więcej niż ostatnio. Wędkowanie z pomostów będzie bardzo trudne, a na łowienie z łodzi…
– Jeśli myślisz o łowieniu z łodzi – odezwała się Matylda, jakby czytając myśli Janusza (a może i tak było, bo znali się już tak dobrze, że czasami łatwo im było odgadnąć swoje myśli) – to zgadzam się jedynie w przypadku łapania ryb na kukurydzę albo inną kaszę. Robaki wykluczone.
Jasne, pisarz nawet nie westchnął. Dobrze wiedział, że jego partnerka nie lękała się najgroźniejszego psa – ba! ani lwa, ni tygrysa – za to panicznie bała się wszystkiego, co się wije i pełza. Bez względu na rozmiary tego czegoś. Janusz nigdy nie zapomni, co się stało, gdy któregoś dnia czerwone robaki jakoś wydostały się z pudełka i oblazły całą lodówkę. Na nieszczęście do tej lodówki pierwsza zajrzała właśnie Matylda… No tak, aż się wzdrygnął. Nigdy nie przypuszczał, mimo wielu życiowych doświadczeń, że w drobnej kobiecie może skumulować się tyle wybuchowej energii.
– Ale wiesz, że ryby najlepiej biorą właśnie na robaki? – Mimo wszystko zaczął się droczyć. – A ja chciałbym…
Matylda wydęła usta, dając wyraźny sygnał, iż nie ma zamiaru dowiadywać się, czego chciałby stojący obok mężczyzna. Zresztą nawet nie było na to czasu, bowiem od strony głównego pawilonu zabrzmiał gong obwieszczający posiłek.
Pognali więc zgodnie na górę, wpadając tylko na moment do domku, żeby zabrać przywiezionego aniołka. Gospodarze kolekcjonowali takie serafinki.
– Jest dokładka! Zapraszam wszystkich chętnych! – Halina obwieszczała to za każdym razem. I prawie każdego dnia Janusz wstawał od stołu, wracając po chwili z dodatkową porcją.
– Wiesz, kochana, ty mu już od razu nakładaj wszystkiego podwójnie, po co ma, biedak, tracić energię na chodzenie w trakcie obiadu. – Matylda mrugała do Haliny, mówiąc te słowa całkiem niepotrzebnie. Janusz i tak dostawał zawsze aż nadmiernie wypełniony talerz. Napakowany po brzegi. Ale on i tak zwykle miał ochotę na dokładkę. Nie tylko dlatego, że w ogóle lubił jeść. Po prostu posiłki w Szczepankowie były wyśmienite.
– A dopiero co mruczał do mnie po cichu, że niby nie dosłyszał nic o dokładce. On uwielbia żeberka z kaszą, rozumiesz…
– Ja uwielbiam wszystko, co ugotuje Halina.
– Wiem, wiem. – Właścicielka ośrodka śmiała się i już stawiała w okienku dodatkową porcję. Chyba większą od tej pierwszej.
Niekiedy nawet Matylda zgłaszała się po repetę. Wtedy, gdy była ryba. Bo ryby mogła jeść zawsze i wszędzie. W każdej postaci. Miała nadzieję, że mimo niezbyt dobrych warunków jednak uda im się coś złowić. Takiego jadalnego, czyli wymiarowego oczywiście. Bo pstynki wypuszczali. Spróbowaliby nie… Nie dlatego przecież, że bali się Haliny, a skąd! Sami rozumieli, że ryba musi dorosnąć. Ale przed nimi cały tydzień nad jeziorem. Nieczęsto mieli tak długie wakacje.
Zjedli więc obiad, zanieśli do domku porcje kolacyjne i Janusz przystąpił do uzbrajania sprzętu. Przywieźli dwie nowe wędki, przedniej jakości, z całym kompletem spławików, ciężarków, stoperów, żyłek, haczyków, słowem – mieli wszystko, co trzeba. Oraz całe pokłady wiary w to, że ich sprzęt pokaże, co potrafi. Aha – mieli też podbierak i specjalną siatkę na złowione ryby. Zanęty i przynęty, a wśród tych ostatnich, no cóż… robaki także. Ale na pomoście pudełko z robakami stało za Januszem, daleko od Matyldy. Ona łowiła na kukurydzę lub pęczak, jej partner mógł sobie łowić, na co chciał, byleby ona nie musiała na to patrzeć. I tak zawsze uważnie obserwowała moment, w którym Janusz zarzucał wędkę, bo może zadrżałaby mu ręka albo powiał wiatr… i taki robak… Brrr! W tym momencie wolała wygasić wyobraźnię.
Wybrali sobie jedną z kładek, upewniwszy się, że na pewno nie jest zajęta, o czym świadczyłoby na przykład otwarte pudełko z kukurydzą, zanurzone w wodzie wiaderko lub przywiązana do pala siatka na ryby. Czerwiec nie należał do miesięcy, w których ośrodek byłby bardzo oblężony. Zajęte okazały się dwie kładki, pierwsza i trzecia. Oni wybrali czwartą, wydawało im się, że przy niej rośnie mniej kłączy tataraku, rośliny może i ładnej, szczególnie gdy jest ozdobiona pałkami, ale zdecydowanie utrudniającej łowienie.
Rozrzucili zanętę, rozsiedli się wygodnie i… spędzili tak kilka godzin, kompletnie bez efektów. Wielkie pola moczarki rozciągały się dosłownie wszędzie. Ryby tam były, to pewne. Świadczyły o tym choćby pojawiające się pęcherzyki powietrza, rozchodzące się przy tych przebrzydłych moczarkach.
– Liny? – pytał z nadzieją Janusz, bezwiednie oblizując usta.
– Raczej leszcze, liny właśnie mają tarło – wyjaśniała Matylda, jako ta bardziej oblatana w temacie.
Ale złapali zaledwie kilka maleńkich płotek, którym natychmiast zwrócili wolność. Siedzący na kładce obok pan Jacek, w szczepankowskim światku znany jako ten, który złowił jedenastokilogramowego karpia, na pytania o rezultaty jedynie pokręcił głową.
– Naprawdę chcecie coś złowić?
Nie odpowiedzieli, uznając pytanie za retoryczne.
– Przyjdźcie rano, tak około piątej, i wypłyńcie łódką – poradził wędkarski sąsiad, uśmiechając się pod nosem. Nie wierzył zupełnie, że jakieś mieszczuchy zdecydują się zerwać z łóżek o tak wczesnej porze.II. Klaruje się plan zemsty na pewnym miłośniku strzelania do zwierząt, po czym Matylda odbiera bardzo dziwny telefon, od którego właściwie zaczyna się cała historia.
Jeszcze jezioro dymiło porannymi oparami mgły. Jeszcze żaden promyk słońca nie przedarł się przez chmury. Jeszcze deski pomostów były wilgotne po nocy. Ryby chyba do tej pory spały, bo woda była nieskalanie gładka, bez najmniejszej nawet zmarszczki i bez żadnego, najmarniejszego bodaj pęcherzyka powietrza. Spały ptaki i nie drgnęło póki co żadne żabie gardziołko. Lekka bryza poranna nie była nawet wietrzykiem zdolnym mocniej poruszyć szuwary. Wszystko zastygło, znieruchomiało, cały krajobraz nadjeziorny wyglądał jak martwy.
I martwe było najprawdopodobniej zwierzę unoszące się na powierzchni przy lewym słupku pierwszego pomostu. Nawet się nie kołysało, bo woda też była nieruchoma, jak wszystko w zasięgu wzroku.
Pan Grzegorz, lekarz z Gdańska, przyjeżdżający do Szczepankowa od lat, zawsze wychodził pierwszy na poranny połów. Miał tu swoją łódkę, odplątywał łańcuch, otwierał kłódkę własnym kluczem i po sprawdzeniu, czy nie trzeba wyczerpać wody ze środka, prawie bezszelestnie odbijał od pomostu i wypływał na jezioro. Kierował się do „swojej” zatoczki. Stali bywalcy Szczepankowa mieli tu wyodrębnione obszary i każdy szanował terytorium innych wędkarzy. Nigdy nie zdarzyło się, żeby na czyjąś kładkę wszedł ktoś nowy, nigdy nie zdarzyło się, żeby w czyjś zakątek jeziora wpłynęła łódka intruza. Goście przybywający tu pierwszy raz byli szczegółowo instruowani o obowiązujących zasadach i o tym, gdzie mogą się poruszać. Jeśli ktoś tych reguł nie akceptował, następnym razem dla niego nie było już wolnego pokoju, w żadnym terminie.
Pan Grzegorz, jak co dzień, położył wędki na brzegu, pochylając się nad kłódką z kluczykiem w ręku. I znieruchomiał, bo z wody patrzyły na niego zastygłe oczy przepięknej, czerwonawej, niewielkiej sarny. Sarenki właściwie. Przez wodę prześwitywały białe plamki na bokach zwierzęcia, charakterystyczne dla koźlaków.
W jednej chwili prysł spokój i gdzieś ulotniła się panująca dookoła sielska atmosfera. Zaalarmowana przez pana Grzegorza właścicielka ośrodka powiadomiła policję. Przedstawiciele władzy, zdenerwowani nieuzasadnionym ich zdaniem wezwaniem, odmówili przyjazdu. „A weźcie łopaty i to zakopcie”, poradził zniecierpliwionym tonem dyżurny na komendzie. Halina dobrze znała kalendarz myśliwski z okresami ochronnymi, sprawdziła jednak dla pewności. No tak, w czerwcu można polować na sarny, jelenie itd., a nawet na koźlęta, powarczała więc jedynie pod nosem i zadzwoniła do Straży Miejskiej. Obiecali, że przyjadą zabrać zwierzę do utylizacji.
– To biedactwo zdołało przebiec jeszcze kilkanaście metrów, zdezorientowane wpadło do jeziora i po nim. A łajdakowi, który siedział sobie ze strzelbą na ambonie, nie chciało się nawet zejść, żeby sprawdzić, co z jego łupem! Drań na pewno chciał ustrzelić matkę. A trafił w koziołka.
– Wiesz, kto jest tym myśliwym? – zapytała Matylda.
– Pewnie, że wiem. Wszyscy w okolicy wiedzą, kto gustuje w takich zabawach. Ale nic nie można zrobić. Widzieliście na pewno tę ambonę, stoi niedaleko ośrodka. Pewnego razu ktoś podpiłował dwie nogi i ambona przewróciła się, kiedy ten łobuz wchodził po drabinie. – Na twarzy Haliny zagościł pełen satysfakcji uśmiech. – Straszna była afera, mieliśmy wielkie nieprzyjemności, grozili nam grzywną, prokuratorem i nawet sądem. Na szczęście my tu jesteśmy solidarni, nigdy nie wyszło na jaw, kto to naprawdę zrobił…
– Ale naprawili prędko?
– Jak widać.
– A może by… – Matylda zauważyła ostrzegawcze spojrzenie Janusza i natychmiast umilkła.
– Co takiego?
– Nic, nic takiego. – Machnęła dłonią i zgrabnie zmieniła temat: – Takie zrobiło się zamieszanie, że z wędkowaniem trzeba będzie zaczekać do popołudnia. A w ogóle… – Matylda mrugnęła i powiedziała doskonale słyszalnym dla wszystkich szeptem: – Janusz prosił, żebym dyskretnie dowiedziała się, co szykujesz na obiad?
– Dziś planowałam schabowe i gotowaną kapustę z zasmażką.
Matylda i Janusz żałowali, że właśnie dzisiaj zdecydowali się wstać bardzo wcześnie, by korzystając z rady pana Jacka, wypłynąć na połów łódką. Cały zamiar spełzł na niczym z powodu zamieszania nad jeziorem. Widok martwej sarenki na tyle zwarzył im humory, że wrócili do swojego domku, usiedli na tarasie z kawą w kubkach i zaczęli zastanawiać się nad tym, na ile polowania różnią się od wędkarstwa.
– No wiesz, my złowione ryby wypuszczamy z powrotem – Matylda była zwolenniczką zasady _catch and release_.
– Chętnie bym je zjadał, gdybyśmy tylko łapali większe okazy. – Janusz bardzo lubił ryby i istotnie miał nadzieję, że uda im się trafić na kilka naprawdę jadalnych sztuk. W końcu te kupione w sklepie też ktoś gdzieś złowił, a wędkarze nie zadają im przynajmniej długich niepotrzebnych cierpień. – Ale zadałaś trafne pytanie, muszę to przyznać. Tyle że skoro jemy mięso, musimy pogodzić się z myślą, że ono było kiedyś żywe…
Przed południem raczej nikt ryb nie usiłował łowić, wiadomym było, że ryba żeruje bladym świtem albo wieczorem, więc siedzenie z wędką w środku dnia było li tylko sposobem na wdychanie nadjeziornego powietrza i sycenie oczu zielenią otaczającego jezioro lasu. Matylda i Janusz, warszawskie mieszczuchy, przez większość czasu zatruwający swe płuca wyziewami śródmieścia stolicy, uwielbiali szczepankowskie środowisko i siedzenie nad jeziorem nawet w czasie, gdy ryby nie brały, było dla nich samą przyjemnością.
– A może popływamy sobie łódką, choćby po to, żeby wypatrzeć jakiś dołek wodny? – Janusz głośno zastanawiał się nad sposobem spędzenia wieczoru. – I po obiadku oraz po poobiednim wypoczynku spróbujemy połowić z łodzi. Na kukurydzę. – Uprzedził protesty partnerki.
Pomysł wprowadzili w czyn. Wybrali sobie łódkę, poszli do Haliny po klucz, usadowili się w miarę wygodnie i zaraz po tym, jak Matylda skończyła narzekać, że tu mokro, że ma przemoczone spodnie, że woda chlupocze jej pod nogami i że nie sprawdzili, czy w tej wodzie, tu, w łódce, na pewno nie ma żadnych pijawek, Januszowi udało się odbić od brzegu. Radził sobie bardzo dobrze, udawało mu się na przykład skręcać w lewo, gdy chciał skręcać w lewo, czym wprawiał w zdumienie Matyldę.
– Naprawdę idzie ci świetnie – dawała wyraz swojemu zachwytowi. – Po prostu jestem z ciebie dumna. Jak ci się udaje w ogóle wyplątywać wiosła z tego zielska?
Prawda, łatwo nie było, zielsko rosło wszędzie i było go tyle, że pływanie sprawiało coraz mniej przyjemności. Zdecydowali więc, że wracają. Janusz zgrabnie opłynął największą kępę roślinności, łódź znalazła się nad kawałkiem piaszczystego dna i nareszcie zobaczyli całe stado naprawdę sporych ryb, przemykających w kierunku następnej wyspy podwodnej zieleni w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W pewnej chwili obydwoje aż podskoczyli, niespodziewanie bowiem rozległ się dzwonek telefonu, dobiegający z kieszeni koszuli Matyldy.
– Wzięłaś telefon na łódkę? – Janusz nie mógł popukać się w czoło, bo zamaszyście machał wiosłami, usiłując wyplątać się z kolejnej kępy moczarki.
Matylda tylko wzruszyła ramionami, telefon włożyła do kieszeni odruchowo, nie miała nawet pojęcia, że ma go przy sobie. Teraz jednak dzwonił i nie potrafiła tego zignorować.
Numer dzwoniącego nic jej nie mówił. Odbierała jednak takie anonimowe telefony, często bowiem dzwoniły bibliotekarki z prośbą o spotkania autorskie. Janusz patrzył, jak w oczach dziewczyny ogromnieje zdziwienie, i za chwilę usłyszał: „Nie jestem zainteresowana, proszę wrabiać kogoś innego”.
– Dość długo słuchałaś – zauważył ze zdziwieniem. – Na ogół rozłączasz takie rozmowy w ogóle bez słowa komentarza…
– A, bo wiesz, to takie dziwne i zaskakujące. Pan, który dzwonił, z góry zastrzegł, że wie, iż uznam jego telefon za próbę jakiegoś oszustwa, ale prosił, abym uwierzyła, że to nic podobnego. Twierdził, że jest prawnikiem i ma bardzo ważną sprawę. Przedstawił się i wymienił nazwę kancelarii prawniczej, z której dzwoni. Bardzo prosił o spotkanie.
– No to może trzeba było jeszcze chwilę go posłuchać… – Janusz dobił do przystani tak idealnie, jakby robił to co najmniej raz dziennie.
– Jeśli to jakiś przekręt, to facet nie odezwie się więcej, w innym przypadku jakoś do mnie dotrze. Na razie chodźmy do domku, bo muszę zdjąć te mokre spodnie. A widziałeś te wielkie ryby? – przypomniała sobie Matylda. – Jutro rano płyniemy na połów.
Gdy się przebrali, zrobili kawę i zasiedli w fotelach, Matylda otworzyła laptop. W telefonie widziała już, że ma kilka wiadomości w poczcie mailowej, zawsze wolała jednak je czytać w większym formacie. Na pierwszym miejscu widniał komunikat z kancelarii prawniczej „Lex – Barlicki i Małak”. Podpisany mecenas Barlicki prosił o kontakt, zapewniając, że ma ważną i dość pilną sprawę.
– Jaki uparty, spójrz. – Matylda podsunęła ekran w stronę Janusza.
– Daj sobie spokój, to jakieś zawracanie głowy, próba naciągania jelenia na coś. O, wiem, pewnie spadek z zagranicy dostałaś i dodatkowe informacje uzyskasz po wpłaceniu jakiejś kwoty na konto rzekomego pana mecenasa – rzucił ze śmiechem.
Ale Matylda, zazwyczaj istotnie bardzo sceptycznie nastawiona do wszelkich reklam, zaproszeń, ofert itd., teraz jakoś była dziwnie zaintrygowana całą historią. Sprawdziła w internecie. Kancelaria „Lex” istniała, widniała w rejestrze kancelarii prawnych, wpisana do Panoramy Firm. Zgadzał się adres, numery telefonów i nazwiska wspólników.
– Proszę, naciągacze są coraz sprytniejsi. – Janusz westchnął. – Cóż za problem powołać się na istniejącą firmę?
– Dzwonię, co mi szkodzi. – Dziewczyna sięgnęła po telefon i nie zważając na minę partnera, wystukała rząd cyferek na klawiaturze.
– Tak, pan mecenas pracuje w naszej kancelarii. Jest właścicielem – usłyszała miły głos w odpowiedzi na pytanie o mecenasa Barlickiego. – Czy jest pani umówiona?
– Nie jestem, ale pan mecenas dzwonił do mnie i prosił o kontakt.
No i okazało się, że faktycznie istnieje jakiś realny mecenas Barlicki, który potwierdza, że ma bardzo ważną i pilną sprawę, że to żaden żart i że ponawia prośbę o spotkanie.
Matylda spojrzała pytająco na Janusza, który słyszał całą rozmowę i który teraz wzruszał ramionami w geście „rób, co chcesz”. „Ale czy pójdziesz ze mną?” – wyartykułowała bezdźwięczne pytanie, odsuwając telefon na pewną odległość. Wzruszenie ramion pogłębiło się, ale po chwili pisarz skinął głową. Pewnie, że nie puści jej samej, a znał swoją dziewczynę na tyle, by być pewnym, iż nie zostawi sprawy bez wyjaśnienia.
Pójdzie.
No więc on, oczywiście, z nią.
Jego dziewczyna… Zamyślił się… Lubił tak o niej myśleć i czuł, że zawsze będzie tak robił niezależnie od upływającego czasu. Byli razem już ponad dwa lata i przyzwyczaili się do wszelkich swoich dziwnostek i różnych nietypowych poczynań. Mieli takie same poglądy na większość spraw, a jeśli czasami się różnili, potrafili zaakceptować różnice. Jednak zawsze wspierali się nawet w najdziwniejszych działaniach, więc wspólna wyprawa do jakiejś kancelarii prawnej była „oczywistą oczywistością”, cytując klasyka…III. Niespodziewanie pojawia się postać przemawiająca zza grobu, a cała sprawa robi się naprawdę intrygująca.
– Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani jednak do nas przyjść. Sprawa jest istotnie nieco… nietypowa, ale nasza kancelaria dawała sobie radę już z dziwniejszymi. – Mecenas Barlicki, niewysoki, okrąglutki mężczyzna, prezentujący światu imponującą łysinkę otoczoną wianuszkiem siwiejących włosów, uśmiechał się ujmująco. Wyskoczył zza biurka, odsunął krzesło dla Matyldy, zwracając się równocześnie do Janusza:
– Bardzo przepraszam, ale ze względu na charakter sprawy… – zawahał się na moment, szukając odpowiedniego określenia – na poły rodzinnej, tak chyba mogę to ująć, i dotyczącej poważnych kwestii finansowych, zmuszony jestem zapytać, czy jest pan osobą z kręgu bliskich zna…
– To mój literacki i życiowy partner – oznajmiła dobitnie Matylda, przerywając prawnikowi w pół słowa.
– A, to zmienia postać rzeczy. W takim razie sądzę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by poznał pan całą sprawę. Rozumiem, że pani akceptuje taką postać rzeczy?
Dojrzał, iż Matylda skinęła głową, niespiesznie zajął więc swoje miejsce, moszcząc się w imponującym, gdańskim fotelu. Dopiero teraz pisarze ze zdumieniem dostrzegli na biurku, obok leżących tam dokumentów, _Kartkę ze szwajcarskim adresem_*. Książka nosiła wyraźne ślady czytania. Prawnik zdawał się nie dostrzegać ich zdziwienia, spokojnie otworzył szufladę i nagle, ruchem prestidigitatora, położył przed sobą kopertę z oficjalnie wyglądającymi pieczęciami i jakimiś napisami po angielsku.
– Czy mówi pani coś nazwisko „Talko”?
Dziewczyna tylko pokręciła głową. Janusz się nie poruszył.
– Tak sądziłem, bo w państwa powieści postać Osmana Talki, Tatara polskiego, jest zaledwie zarysowana, on sam odegrał w tej historii jednak większą rolę, niż została mu przypisana. Ale wszystkiego dowie się pani zapewne osobiście od jego prawnuka, Josha Talki, który ma do przekazania bardzo ważne wiadomości. Działa on z polecenia swego krewnego, a cała sprawa jest bardzo istotna i dla niego. Otrzymałem pismo amerykańskiej kancelarii, informujące o wszczęciu przez prawnuka Osmana Talki postępowania zmierzającego do wypełnienia ostatniej woli zmarłego. Jest w nim prośba o udzielenie wszelkiej możliwej pomocy, a teraz pan Josh, za moim pośrednictwem, prosi panią o pilne spotkanie w celu ustalenia dalszego postępowania. Zgadza się stawić w każdym miejscu, które pani wskaże. I bardzo zależy mu na czasie.
– Ale ja w ogóle nie mam pojęcia, o co chodzi. – Matylda kręciła się na krześle. – Wie pan, my obydwoje – wskazała Janusza – jesteśmy dość zajętymi ludźmi. Piszemy książki, mamy wiele spotkań autorskich, jeździmy po całej Polsce. Oraz po świecie, zbierając materiały do następnych powieści. Poza tym musimy… – Urwała, czując dotknięcie Janusza. Partner ujął jej łokieć, powodując, że trochę się uspokoiła.
– Tyniu, w zasadzie i tak mieliśmy jechać do Pragi – mruknął. – Skoro temu Joshowi wszystko jedno, gdzie się macie spotkać, umówmy się tam właśnie. Jego zgoda uwiarygodni tylko całą historię. My niczym nie ryzykujemy. A Osman Talko jest przecież (był właściwie) postacią realną, nie wydumaną.
– Ale my ledwie wspomnieliśmy go parę razy w książce! A cała akcja rozgrywała się wiek temu, na dalekiej Ukrainie, nie pamiętaliśmy nawet jego nazwiska…
– Teraz już je kojarzymy. A jak widać, duchy przeszłości potrafią odezwać się w zupełnie nieoczekiwanym momencie… – Janusz przypatrywał się chwilę mecenasowi, jakby pragnął doszukać się w jego twarzy wskazówki, na ile poważnie traktować całą sprawę. – Pomyśl, takie spotkanie może być bardzo ciekawe. I… nadzwyczaj przydatne, gdybyśmy zamierzali kontynuować literacko tamtą historię.
– No cóż, Pragę istotnie mieliśmy w planach.
– To świetny pomysł. – Mecenas Barlicki już robił notatki, kiwając potakująco głową. Nie zwrócił uwagi na całą wypowiedź Janusza, usłyszał „Praga” i to właśnie zapisał.
Stanęło więc na tym, że za pośrednictwem prawnika ustalą z tym jakimś Joshem czas i dokładne miejsce spotkania.
Nic nie ryzykowali, a cała sprawa zaczęła ich coraz mocniej intrygować.IV. Matylda utwierdza się w przekonaniu, że nie warto wierzyć w legendy.
Praga przywitała ich strugami deszczu, lecz w ogóle się tym nie przejęli. Dotarli taksówką do zarezerwowanego hotelu, choć mieli świadomość, że za kurs spod lotniska słono przepłacą. Hotel znajdował się dość daleko od centrum, ale z dogodnym dojazdem (zdążyli już sprawdzić to na planie miasta), a komfort pokoju przerósł ich oczekiwania.
Niedługo mieli się przekonać, czy, po pierwsze, tajemniczy Josh Talko istnieje naprawdę, a po drugie – jaką wartość mają jego rewelacje. Mieli nadzieję, że nie pożałują poświęconego na spotkanie czasu. Mimo początkowego sceptycyzmu byli coraz mocniej zaintrygowani. W końcu nikt nie zadaje sobie tyle trudu dla głupiego żartu albo oszustwa, którego sens trudno było sobie wyobrazić. Tak czy inaczej, nic nie tracą, bowiem zwiedzenie Pragi mieli w planach od dawna. Matylda w stolicy Czech była już kilka razy, nawet jeszcze w czasach, gdy miasto to było stolicą całej Czechosłowacji. Uwielbiała Pragę, twierdziła nawet, że woli ją od Paryża. Ale… twierdząc tak, nie znała jeszcze Paryża. Teraz swą miłość do tych dwóch zagranicznych miast dzieliła pół na pół. Janusz Pragi w ogóle nie znał, jakoś tak się do tej pory układało, że nigdy tam nie zawitał, cieszył się więc, że pozna ten „Paryż wschodu”, jak mawiała jego partnerka.
Gdy tylko zainstalowali się w hotelu, dla Janusza nastała pora lunchowa (czymże jest mizerne śniadanie przed siódmą rano?), skorzystali więc z usług tamtejszej restauracji, mile zaskoczeni sympatyczną obsługą i jakością dań. Wprawdzie osławione knedliczki Janusz przyjął z wyraźną rezerwą, jednak baranina duszona w piwie spełniła wszelkie jego wymagania.
– Przede wszystkim musisz zobaczyć most Karola i okoliczne uliczki – zarządziła Matylda, gdy tylko wstali od stołu.
Podpytali trochę recepcjonistę w hotelu i uzbrojeni w plan miasta oraz rozkład linii metra, bez przeszkód dotarli tam, gdzie chcieli. Most Karola oczarował Janusza – tak, jak zachwycał każdego, kto tylko się ku niemu zbliżył.
Ten najstarszy zachowany kamienny most świata o takiej rozpiętości przęseł ma ponad pięćset metrów długości oraz około dziesięciu szerokości między barierami i wspiera się na szesnastu filarach. Ozdobiony jest trzydziestoma figurami, ustawionymi po jego obu stronach. Posągi te, stworzone przez najwybitniejszych artystów epoki baroku, przedstawiają świętych. Stoją tam również rzeźby dużo późniejsze, wykonane już w nieco odmiennym stylu. Z obu stron most jest zamknięty okazałymi bramami. Na wschodnim krańcu wznosi się staromiejska wieża mostowa z umieszczonymi na niej siedzącymi postaciami cesarza Karola IV i jego syna, Wacława IV oraz świętych: Wita, Wojciecha i Zygmunta. Rzeźby te pochodzą z XIV wieku.
Nic dziwnego, że praktycznie o każdej porze most pełen jest turystów podziwiających w zachwycie panoramę Pragi i przepiękny widok na Hradczany. A także kieszonkowców, szukających bystrym wzrokiem kolejnej ofiary…
Para pisarzy szła powoli mostem. Słychać tam było chyba wszystkie języki świata.
– Istna wieża Babel – skomentował z westchnieniem oszołomiony Janusz.
Przed jedną z rzeźb panował taki tłok, że trudno było do niej dotrzeć. Oczywiście Matylda i Janusz nie odpuścili, przepychając się konsekwentnie ku barierce. Obleganą figurą był posąg świętego Jana Nepomucena. Dziewczyna, znająca przecież Pragę, doskonale wiedziała, skąd takie powodzenie świętego. Otóż podobno spełniał życzenia. Trzeba było tylko pogłaskać rzeźbę po prawej stronie, w miejscu lśniącym od niezliczonych dotykających ją rąk. Kiedy Matylda opowiedziała tę legendę Januszowi, natychmiast położył dłoń w najbardziej wygłaskanym miejscu i zamknął oczy.
– A ty? – spytał po chwili partnerkę.
Nie wierzyła w żadne zabobony, legendy, bajki i przepowiednie. Ale widząc pełną oczekiwania minę Janusza, położyła palce na prawej stronie podstawy figury. Dam ci szansę, mój drogi święty, pomyślała i poprosiła Nepomucena o bardzo miłą noc… Takie życzenie przecież nie mogło się nie spełnić. Zwłaszcza w magicznej Pradze.
– Zrobione – rzekła wesoło i poprowadziła Janusza mostem do końca. – To moja ulubiona część Pragi, Mala Strana. Tu zjemy obiad.
Uśmiechnęła się pod nosem, bo jej partner jeszcze nie wiedział, że nie idą na obiad NATYCHMIAST.
– Najpierw pokażę ci coś, co każdy turysta po prostu musi obejrzeć. Nie umrzesz z głodu, to zajmie nam chwilę. – Już wchodzili na dziedziniec Muzeum Franza Kafki i Janusz ze zdumieniem ujrzał przed sobą dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie i oddających mocz. Mężczyźni oczywiście nie byli żywymi istotami, ich postacie nie były zbyt realne. Natomiast dość realnie wyglądały ich penisy, które – Janusz prawie przetarł oczy – poruszały się, a strumienie wody były kierowane w różne strony, jednak zawsze do basenu mającego kształt znajomo wyglądającej mapy.
– Tymi strumieniami można kierować za pomocą SMS-ów. – Matylda wskazała głową grupę zaśmiewających się młodych ludzi, klikających biegle w klawiatury swoich aparatów komórkowych. – A ta mapa jest mapą Czech. Wyobrażasz sobie coś takiego w Polsce?
– No tak, widocznie Czechów stać na całkiem swobodne podejście do własnej historii i symboli narodowych. Bez wiecznego nadęcia i z odrobiną zdrowego dystansu. – Pisarz zrobił kilka zdjęć, cały czas kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Jutro pokażę Ci kolejne dzieło Davida Černego; tak właśnie nazywa się ten kontrowersyjny artysta. Zobaczysz rzeźbę patrona Czech, świętego Wacława, siedzącego na martwym koniu, wiszącym do góry nogami w praskiej Lucernie**. To parodia najsłynniejszego praskiego pomnika, znajdującego się na placu Wacława. Obejrzymy także wzgórze Petřin, gdzie stoi miniatura wieży Eiffla. Są tam też przepiękne ogrody. Ale teraz już pójdziemy coś zjeść, oczywiście do kultowego Kocoura.
Pomogę trochę temu Nepomucenowi, pomyślała dziewczyna, Janusz jak głodny, to do niczego. A przecież ona wypowiedziała w duchu całkiem konkretne życzenie. Musi więc swojego mężczyznę dobrze nakarmić. U Kocoura jest miejscem, w którym bywali i Hrabal, i Havel, i pewnie wielu równie znamienitych gości. To knajpka, hospoda, restauracja, lokalik – zwał, jak zwał – nie to jest ważne. Ważne, że takich knedlików i takiego piwa nie ma gdzie indziej w całej Pradze. Że głośno? Że może niezbyt czysto na stołach? Że ciasno i, niestety, papierosowo? Tak, owszem – i co z tego? Takiej atmosfery i takiego klimatu próżno szukać w jakimkolwiek innym miejscu.
Zdobycie kawałka powierzchni do siedzenia graniczy tam z cudem, ale ponieważ Matylda w żadne cuda nie wierzyła, po prostu wepchnęła się na wybraną wzrokiem ławę, a tamtejsi bywalcy uprzejmie zrobili jej miejsce. Pcha się, czyli wie, jak tu jest. _Naša krajanka_, orzekli, wznosząc w górę dzbany Kozela. Janusz przycupnął z drugiej strony i złapał w garść kufel korzennego piwa, postawionego przed nim bez pytania. Również bez pytania stanęły na stole talerze powitalne, z trzema rodzajami knedlików, kiełbaskami, plackami ziemniaczanymi, smażonym kurczakiem, czerwoną kapustą i papryczkami.
– Oj, dziewczyno! – Janusz westchnął, a Matylda, także bez pytania, już przekładała na jego talerz połowę swojej porcji. Znała przecież swojego partnera.
Z Joshem byli umówieni następnego dnia, więc teraz mogli siedzieć w U Kocoura, ile dusza zapragnie. Zjedli jeszcze smażony ser z żurawiną, czyli kolejny lokalny przysmak, a Matylda wyprosiła swój ulubiony _Staropramen_, w Warszawie prawie nie do kupienia. Objedzeni do nieprzytomności, przeszli na piechotę przez najpiękniejszy most praski, potem połazili jeszcze trochę po Karlowej, doszli do Orloja, czyli praskiego zegara astronomicznego, z czeluści którego o każdej pełnej godzinie wysuwają się w szeregu ruchome figurki dwunastu apostołów oraz wyobrażenia Śmierci, Turka, Marności i Chciwości. I wreszcie metrem, a potem jeszcze autobusem, dotarli do hotelu.
Przygotowania do noclegu zabrały trochę czasu, tym bardziej że Matylda – wierząc, nie wierząc w moc świętego Nepomucena – szczególnie starannie nakremowała całe ciało i umyła włosy. Gdy weszła z łazienki do pokoju, Janusz już leżał wyciągnięty na swojej połowie łóżka, wyglądając jak zaspany suseł. Wślizgnęła się leciutko pod kołdrę i przysunęła do partnera. Objął ją od niechcenia ramieniem, cmoknął gdzieś w okolicę nosa i szepcząc „śpij dobrze”, po chwili sam już prawie spał.
– Oszust jeden, wiedziałam! – mruknęła dziewczyna i powarkując pod nosem, że to by było na tyle, jeśli chodzi o wyproszoną od oszukańczego świętego bardzo miłą noc, wyciągnęła się na swojej połowie łóżka, w zasadzie rozbudzona.
Janusz przyciągnął ją bliżej i pytając: „Co mówisz?”, wtulił nos w jej szyję, a po chwili spał już naprawdę.
– I tak nie zrozumiesz – odpowiedziała, ale właściwie niepotrzebnie. Jej słów z pewnością nie usłyszał nawet sam święty Nepomucen.
Ciekawa była tylko, o co prosił Janusz. Z pewnością nie było to tak banalne życzenie jak jej. Była przekonana, że on prosił o coś bardzo realnego i jego życzenie – to dla niej bezdyskusyjne – spełni się w całości. Jak nie jutro, to pojutrze. Wszystkie jego marzenia się spełniały, już to wiedziała.
Ale wiedziała też, że nie odpowie, nawet gdyby pytała.
Jej partner był uparty i cierpliwy, jeśli naprawdę mu na czymś zależało. Więc i ona taka będzie…PRZYPISY
* Powieść Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego, drugi tom _Historii spisanej atramentem_.
** Pałac Lucerna – kompleks zabudowań mieszczący się w centrum miasta, w górnej części placu Wacława. Lucerna została zbudowana przez Václava Havla, dziadka późniejszego prezydenta Republiki Czeskiej. W skład pałacu wchodzą Wielka Sala, Kino Lucerna, Pasaż Handlowy z ekskluzywnymi markami światowych projektantów oraz bar muzyczny.
*** Josh nie odmienia nazwisk według zasad polskiej gramatyki, mówi po angielsku.