Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Tylko nie Ty - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko nie Ty - ebook

Nie zakochujesz się w dziewczynie swojego brata ze szkoły średniej, córce szefa czy najlepszej przyjaciółce byłej żony. A już na pewno nie wtedy, kiedy to ta sama kobieta.

Lojalne serce Bricka Callana naznaczone jest kilkoma pęknięciami. Brick jest typem niezłomnym i nadopiekuńczym, zwłaszcza jeśli chodzi o jedyną dziewczynę, której nigdy nie będzie mógł mieć.

Kiedy Remi Ford wraca na wyspę Mackinac w środku zimy, Brick postanawia dowiedzieć się, co wywołało cienie pod jej zielonymi oczami. Nawet jeśli oznacza to zburzenie murów, które między nimi zbudował. Nawet jeśli oznacza to zakochanie się w tej jedynej, z którą nigdy się nie pogodzi.

Remi musi po prostu odpocząć przez kilka tygodni i znaleźć wyjście z koszmaru, w którym się znalazła. Na pewno nie zostanie tu na dłużej, a już na pewno nie wtedy, kiedy mężczyzna, który złamał jej nastoletnie serce, stale pojawia się przy stole jej rodziców. Remi nie potrzebuje, żeby Brick nieustannie ja ratował. Nie wtedy, gdy narazi to ich oboje na niebezpieczeństwo i będzie kosztować ich znacznie więcej niż ich serca.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-944-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

BRICK CAL­LAN NIE MIAŁ PO­JĘ­CIA, że jedna alejka w spo­żyw­czym dzieli go od naj­więk­szego kosz­maru.

Gdyby tylko ze­chciał wy­pro­sto­wać całe swoje sto dzie­więć­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try i spoj­rzeć po­nad kon­ser­wami, do­strzegłby ten cha­rak­te­ry­styczny błysk czer­wieni. Ko­loru le­śnej po­żogi i pie­kiel­nych po­kus.

Tym­cza­sem on wa­hał się mię­dzy kro­jo­nymi po­mi­do­rami z zie­loną pa­pryką i bez, przy akom­pa­nia­men­cie na­rze­kań wła­ści­ciela sklepu Billa Ho­use’a.

– Mó­wię ci, Brick. Dzie­ciak Ra­th­bu­nów przez pół po­po­łu­dnia śmi­gał sku­te­rem śnież­nym po Mar­ket Street jak ja­kiś świr – syk­nął Bill, krzy­żu­jąc chude ręce na piersi.

Brick wsta­wił po­mi­dory z pa­pryką do wózka obok worka z ce­bulą, dwóch kar­to­nów bu­lionu wo­ło­wego i opa­ko­wa­nia ba­te­rii.

– Wczo­raj za­kłó­cał po­rzą­dek pu­bliczny – cią­gnął Bill – a w ze­szłym ty­go­dniu omal nie ściął bo­kiem no­wego sku­tera Mu­lva­neya. Wiesz, że glę­dze­niu nie bę­dzie końca.

Brick stłu­mił wes­tchnie­nie. Raz w ży­ciu by­łoby miło zro­bić za­kupy bez small talku.

– Po­ga­dam z nim – obie­cał.

Tak się skła­dało, że wie­dział to i owo o kre­tyń­stwach, ja­kie wy­czy­niają chłopcy, żeby za­im­po­no­wać na­sto­let­nim ko­le­żan­kom.

Bill ode­tchnął z ulgą i po­pra­wił czapkę z Doud’s Mar­ket, którą od li­sto­pada do kwiet­nia ogrze­wał swoją ły­sinę.

– Dzięki wiel­kie, Brick.

W ich ma­łej wy­spiar­skiej spo­łecz­no­ści pa­no­wała kru­cha rów­no­waga, a za­da­niem Bricka było za­dbać o jej pod­trzy­ma­nie, na­wet w sa­mym środku mi­chi­gań­skiej zimy, kiedy je­dy­nie naj­twardsi z miesz­kań­ców po­zo­sta­wali na Mac­ki­nac. Z tego sa­mego po­wodu obie­cał wy­mie­nić pani Sopp ba­te­rie w czuj­ni­kach dymu wy­naj­mo­wa­nego przez nią domu, kiedy za­dzwo­niła z pola gol­fo­wego na Flo­ry­dzie.

Drzwi Doud’s otwo­rzyły się z brzę­kiem dzwonka.

Do ma­łego sklepu wpa­dła ra­zem z lo­do­wa­tym po­dmu­chem wia­tru znad je­ziora Mira Ra­th­bun – matka wspo­mnia­nego „dzie­ciaka Ra­th­bu­nów”. Bill za­milkł, jakby po­łknął wła­sny ję­zyk. Gość bez skrę­po­wa­nia do­no­sił nie bę­dą­cym na służ­bie gli­nom na swo­ich są­sia­dów, ale zde­cy­do­wa­nie wo­lał ro­bić to za ich ple­cami.

– Za­mknij te cho­lerne drzwi! – Żą­da­nie pa­dło z ust ka­sjera i dwóch klien­tów sto­ją­cych naj­bli­żej wej­ścia.

Kiedy ostatni prom z tu­ry­stami opu­ścił w paź­dzier­niku Mac­ki­nac Is­land, za­brał ze sobą uprzej­mość wy­ma­ganą przez sta­tus let­niego ku­rortu. Ja­kichś pię­ciu­set sta­łych miesz­kań­ców mia­steczka z uro­kliwą gbu­ro­wa­to­ścią, za­de­ko­wało się na czas lo­do­wa­tego ni­skiego se­zonu po­środku je­ziora Hu­ron.

– Tak, tak. Prze­pra­szam – po­wie­działa Mira, strze­pu­jąc nie­cier­pli­wie war­stwę pu­chu z ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wego kom­bi­ne­zonu.

Ko­bieta przy­po­mi­nała trąbę po­wietrzną, co stre­so­wało Bricka. Na nie­szczę­ście dla spo­łecz­no­ści to ona na­uczyła Tra­visa, jak pro­wa­dzić jego sku­ter śnieżny z trze­ciej ręki.

To była czter­na­sta zima Bricka spę­dzona na wy­spie. Cie­szył się per­wer­syj­nie na po­larne tem­pe­ra­tury i se­zo­nowe za­mknię­cie więk­szo­ści usług. Zima była spo­kojna. Ka­me­ralna. Prze­wi­dy­walna.

Bill zaj­rzał do wózka Bricka, a jego brwi znik­nęły pod man­kie­tem czapki.

– Znowu gu­lasz wo­łowy? Nie znasz in­nych prze­pi­sów? Za­łożę się, że zna­la­złaby się na wy­spie co naj­mniej jedna dziew­czyna, która nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, żeby upiec ci cia­sto.

– Lu­bię gu­lasz.

Lu­bił też jeść go bez pre­sji to­wa­rzy­stwa.

Brick co ty­dzień ro­bił por­cję gu­la­szu wo­ło­wego i jadł go cztery, pięć dni z rzędu, bo da­nie było ła­twe i swoj­skie. A w kwe­stii to­wa­rzy­skiej – za­słu­żył na zi­mowy święty spo­kój i nie za­mie­rzał do­sta­wiać na stole dru­giego na­kry­cia.

– Sły­sze­li­ście­już­wie­ści? – Mira po­spie­szyła w ich kie­runku i siłą wdarła się do roz­mowy.

Brick był scep­tycz­nie na­sta­wiony. Zimą na Mac­ki­nac wie­ści się nie zda­rzały. Co ozna­czało, że miała na my­śli plotki. Coś, czego wo­lał uni­kać, mimo że w obu pra­cach stale do niego do­cie­rały.

– Cho­dzi o awio­netkę, która wy­lą­do­wała wczo­raj póź­nym wie­czo­rem? – spy­tał Bill, chwi­lowo za­po­mi­na­jąc o swoim pro­ble­mie z pręd­ko­ścio­mie­rzem jej dzie­ciaka.

Oczy Miry błysz­czały z po­wodu no­winy tak rzad­kiej w środku zimy, kiedy każdy dzień cho­ler­nie przy­po­mi­nał po­przedni. Brick po­czuł na­głą po­trzebę wy­ma­sze­ro­wa­nia na mróz, żeby unik­nąć bomby, którą Mira za­mie­rzała spu­ścić. In­tu­icja pod­po­wia­dała mu, że miało się wy­da­rzyć coś złego, a on zo­sta­wił broń w domu.

– Za­cho­waj­cie to dla sie­bie, bo po­dobno jej ro­dzina jesz­cze o ni­czym nie wie – po­wie­działa, na­chy­la­jąc się i ści­sza­jąc głos do szeptu.

Brick miał bar­dzo złe prze­czu­cia.

– Czyja ro­dzina? – spy­tał Bill ze zdu­mioną miną. – Nie na­dą­żam.

– Prze­cią­gam dla efektu. Rety. To naj­dłuż­sza roz­mowa, jaką od trzech mie­sięcy pro­wa­dzi­łam z kimś, kogo nie po­ślu­bi­łam ani nie uro­dzi­łam. Daj mi się nią na­cie­szyć – za­pro­te­sto­wała.

Brick pchnął wó­zek w na­dziei, że umknie przed no­winą. Ale Mira go przy­trzy­mała, utrud­nia­jąc ruch.

– Remi Ford! – oznaj­miła.

Jego palce zbie­lały na rączce wózka.

Re­ming­ton Ho­ney­suc­kle Ford.

Remi Ho­ney dla ro­dziny. Kło­poty dla niego. Cho­lera.

– A niech mnie! – za­krzyk­nął Bill. – Co ona tu robi w środku zimy, że nie po­in­for­mo­wała swo­ich sta­rych?

Ich przy­ci­szone głosy zlały się z mia­ro­wym szu­mem w uszach. Brick sta­rał się z ca­łych sił za­cho­wać neu­tralny wy­raz twa­rzy, ale jego wnętrz­no­ści eks­plo­do­wały. Wyj­ście znaj­do­wało się za­le­d­wie sześć me­trów da­lej, ale stopy wmu­ro­wało mu w pod­łogę, a ko­lana od­mó­wiły współ­pracy. Przy wtó­rze ogłu­sza­ją­cego dud­nie­nia serca wpa­try­wał się w usta Miry, które wy­wle­kały brudy.

Nie mo­gła się tu zja­wić. Nie bez uprze­dze­nia.

Całe ty­go­dnie men­tal­nych przy­go­to­wań za­jęło mu ze­bra­nie się w so­bie, za­nim zmu­szony był wy­mie­nić z nią swo­bodne po­wi­ta­nie pod­czas ko­la­cji.

– Pst! – Ka­sjer, bra­ta­nek Billa, mach­nął ręką zza kasy i w mil­cze­niu wska­zał są­sied­nią alejkę.

Żo­łą­dek pod­sko­czył Bric­kowi do gar­dła.

Nie. To nie mo­gło się dziać na­prawdę.

Mira i Bill rzu­cili się jak sza­leni w stronę alejki z płat­kami. Brick ru­szył po­spiesz­nie w prze­ciw­nym kie­runku do kasy, uzna­jąc, że nie bę­dzie lep­szego mo­mentu na ucieczkę, za­nim...

Jego wó­zek ude­rzył w bok dru­giego, który wła­śnie wy­chy­nął zza rogu. Im­pet pchnął oba wózki w wieżę z pu­de­łek z płat­kami śnia­da­nio­wymi i ją roz­sy­pał.

Kurwa. Jesz­cze nie zdą­żył ode­rwać wzroku od wa­ni­liowo-mig­da­ło­wej i klo­nowo-be­ko­no­wej ma­sa­kry na pod­ło­dze, a już wie­dział.

To była ona. Całe sto pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów szel­mow­skiego cho­chlika. Rude włosy splo­tła w długi, luźny war­kocz, który prze­rzu­ciła przez ra­mię w kurtce z kap­tu­rem w ko­lo­rze ma­genty. Słu­chawki wy­sta­wały spod wci­śnię­tej na głowę żół­tej włócz­ko­wej czapki. Jej oczy przy­po­mi­nały bu­tel­kowo zie­lone kie­liszki, które nie­gdyś ko­lek­cjo­no­wała jego bab­cia. Usta miała pełne i sze­ro­kie, a kiedy się uśmie­chała do męż­czy­zny, ten nie mógł nic po­ra­dzić na lek­kie oszo­ło­mie­nie... przy­naj­mniej do­póki jej nie po­znał. Plamy pie­gów na jej no­sie i po­licz­kach od­zna­czały się wy­raź­nie na ala­ba­stro­wej skó­rze.

Wy­glą­dała ina­czej. Blada, zmę­czona, nie­mal kru­cha. Ener­gia, którą zwy­kle try­skała, za­sy­pu­jąc jej iskrami ni­czego nie spo­dzie­wa­jące się ofiary, była je­dy­nie przy­tłu­mio­nym szu­mem. Jako ktoś, kto pół ży­cia spę­dził na ka­ta­lo­go­wa­niu wszyst­kiego, co do­ty­czy Remi, Brick wie­dział, że coś jest nie tak.

Ich spoj­rze­nia spo­tkały się na jedną długą chwilę. Nie mógł zde­cy­do­wać, czy po­wi­nien się przy­wi­tać, czy uda­łoby mu się wziąć nogi za pas. Za­nim do­ko­nał wy­boru, ona po­rzu­ciła swój wó­zek i po­de­szła pro­sto do niego.

In­stynk­tow­nie wziął ją w ra­miona, choć była to ostat­nia rzecz na świe­cie, na jaką miał ochotę. Remi wsu­nęła mu dło­nie pod płaszcz i wtu­liła się w niego. Jej za­pach wciąż go po­bu­dzał. Za­wsze przy­po­mi­nała mu łąkę... tuż po ude­rze­niu pio­runa. Nie my­śląc wiele, oparł brodę na czubku jej głowy, a jego za­rost za­cze­pił się o miękką włóczkę czapki. Coś wbiło mu się w bok, ale za­nim zdo­łał się zo­rien­to­wać co to, ona od­wró­ciła jego uwagę, wy­da­jąc z sie­bie prze­cią­gły wy­dech i roz­luź­nia­jąc się. To nie była Remi, jaką znał. Tamta dziew­czyna po­ca­ło­wa­łaby go dla żar­tów z im­pe­tem pro­sto w usta tylko po to, żeby go wku­rzyć, a po­tem od­wró­ci­łaby się na pię­cie i ru­szyła siać dal­sze znisz­cze­nie.

Od­su­nął ją, trzy­ma­jąc za ra­miona.

– Co się dzieje? – spy­tał ści­szo­nym gło­sem.

– No pro­szę, toż to mała Remi Ford! – oświad­czył Bill, przy­sta­jąc gwał­tow­nie z Mirą tuż za ple­cami.

– Co cię spro­wa­dza w lu­tym do domu? – spy­tała Mira.

Remi wy­su­nęła się z jego ob­jęć i wy­jęła z uszu słu­chawki. Uśmiech, który im za­ser­wo­wała, nie miał swo­jej zwy­kłej mocy, ale tylko on to za­uwa­żył.

– Co mogę po­wie­dzieć? Za­tę­sk­ni­łam za tu­tej­szą zimą – po­wie­działa we­soło.

Jej głos z lekką chrypką brzmiał tak zna­jomo mimo upływu czasu, że nie­mal go to za­bo­lało.

Bill się ob­ru­szył.

– Co za wie­rutne kłam­stwo!

Mira rzu­ciła się, żeby uści­skać córkę mar­no­trawną.

– Przy­je­cha­łaś zro­bić nie­spo­dziankę ro­dzi­com? – spy­tała. – Wiem, że bra­ko­wało im cie­bie w święta w tym roku.

Uni­ka­jąc spoj­rze­nia Bricka, Remi od­parła:

– Było mi przy­kro, że nie spę­dzi­łam z nimi świąt, i po­my­śla­łam, że zre­kom­pen­suję im to dłuż­szą wi­zytą.

Kła­mała. Był tego pe­wien. Co­kol­wiek spo­wo­do­wało te cie­nie pod oczami, to na pewno nie wy­rzuty su­mie­nia z po­wodu prze­ga­pio­nych świąt.

– Je­steś taką do­brą córką. Jak tam ży­cie w wiel­kim mie­ście? – na­ci­skała Mira.

Ko­bieta wy­cią­gnę­łaby z Remi naj­drob­niej­sze szcze­góły, gdyby ta jej na to po­zwo­liła. A po­tem roz­po­wszech­ni­łaby je po­zo­sta­łym wy­spia­rzom pod­czas od­bie­ra­nia dzieci ze szkoły i za­mó­wień ze sklepu.

– Wszystko... w po­rządku – od­parła Remi.

Brick zmru­żył oczy, sły­sząc jej wa­ha­nie.

– Szybko! Jaki ko­lor ma moja aura? – spy­tał Bill.

Po­liczki Remi się za­ró­żo­wiły.

– Ładny ja­sno­zie­lony, jak zwy­kle – po­wie­działa.

Wiele rze­czy spra­wiało, że Remi nie była prze­ciętną dziew­czyną. Sy­ne­ste­zja była jedną z nich.

Mó­wiło się, że mała Remi Ford wy­wo­łała za­mie­sza­nie w przed­szkolu, kiedy za­ży­czyła so­bie ró­żową kredkę, żeby na­pi­sać E, bo prze­cież wia­domo, że E jest ró­żowe. Za­jęło to parę lat, ale ro­dzice otrzy­mali wresz­cie od­po­wiedź od spe­cja­li­sty. Mózg ich córki wy­twa­rzał do­dat­kowe po­łą­cze­nia, łą­cząc ko­lory z ta­kimi rze­czami jak li­tery, słowa czy lu­dzie.

Ale naj­bar­dziej fa­scy­no­wało go to, że po­tra­fiła wi­dzieć mu­zykę. Daw­nymi czasy, za­nim sy­tu­acja tak się skom­pli­ko­wała, do­py­ty­wał się o ko­lory, które wi­działa w pio­sen­kach.

– Na­dal pra­cu­jesz w mu­zeum? – spy­tała Mira.

– Wła­ści­wie to ma­luję na pełny etat – od­po­wie­działa.

A to no­wina. Zdzi­wiło go, że jej ro­dzice o ni­czym nie wspo­mi­nali.

Brick zaj­rzał do jej wózka i zo­ba­czył trzy pu­dełka płat­ków Mar­sh­mal­low Mun­chies, kawę, sło­dzoną śmie­tankę w proszku i paczkę mio­do­wych bu­łe­czek. Żad­nego białka czy wa­rzyw w za­sięgu wzroku. Ta ko­bieta za­ja­dała stres.

– Domy czy ob­razy? – za­żar­to­wał Bill.

– Głów­nie ob­razy – od­parła Remi, mru­ga­jąc. – Ale dla cie­bie po­ma­lo­wa­ła­bym i dom, Bill.

Gość na­brał tak szkar­łat­nego ko­loru, ja­kiego Brick w ży­ciu nie wi­dział. Taką moc miał urok oso­bi­sty Remi.

Za­ło­żyła so­bie luźne pa­smo wło­sów za ucho, dawny ner­wowy tik, i wtedy do­strzegł bla­do­po­ma­rań­czowy gips mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. Prawą rękę miała w gip­sie.

Brick po­czuł ścisk w żo­łądku, a py­ta­nia za­częły się kłę­bić w gło­wie.

To nie była jego sprawa. I wie­dział, co by się stało, gdyby po­zwo­lił so­bie na cie­ka­wość. Remi Ford nie na­le­żała już do jego zmar­twień.

– Spo­ty­kasz się z kimś? – spy­tała Mira. – Przy­wio­złaś chło­paka na wa­len­tynki?

Brick za­ci­snął zęby.

– Prze­pra­szam. – Ści­snął rączkę swo­jego wózka. – Mu­szę le­cieć. Wi­taj w domu, Remi.

– Dzięki. Miło cię było zo­ba­czyć, Brick – po­wie­działa ze smut­nym uśmie­chem.

Ski­nął po­wścią­gli­wie głową. I z he­ro­icz­nym wy­sił­kiem od­szedł, za­miast rzu­cić się pę­dem do kasy, zo­sta­wia­jąc za sobą Remi, po­zo­stałe rze­czy z li­sty swo­ich za­ku­pów i py­ta­nia bez od­po­wie­dzi.2

NO, TO NIE PO­SZŁO TRA­GICZ­NIE, do­szła do wnio­sku Remi, wie­sza­jąc siatki na zdro­wej ręce, i wy­szła na prze­ni­kliwy po­ranny mróz.

Po dłu­giej, nie­prze­spa­nej nocy prze­trwała nie­ocze­ki­wane spo­tka­nie z Bric­kiem. I przy­pad­kowo przy­tu­liła go w spo­sób, który krzy­czał wręcz: „ko­bieta w opa­łach!”. Udało jej się przy­naj­mniej wy­móc do­cho­wa­nie ta­jem­nicy na Billu, Mi­rze i po­zo­sta­łych go­ściach sklepu, za­nim zrobi nie­spo­dziankę ro­dzi­com.

Co da­wało jej ja­kąś go­dzinę, nim mama od­bie­rze te­le­fon od ko­goś, kto nie wy­trzy­mał.

Go­dzinę, by uło­żyć ofi­cjalną wer­sję wy­da­rzeń i ukryć wi­doczne na twa­rzy zmę­cze­nie.

Go­dzinę na po­nowną próbę do­dzwo­nie­nia się do szpi­tala.

Ode­szła tak, żeby mi­nąć okna wy­sta­wowe sklepu, po czym rzu­ciła siatki na chod­nik. Zę­bami ze­rwała z dłoni rę­ka­wiczkę i po­now­nie wy­brała nu­mer.

– Szpi­tal Nor­th­we­stern Me­mo­rial, z kim po­łą­czyć?

– Dzień do­bry, dzwo­nię w spra­wie stanu pa­cjenta – po­wie­działa Remi.

– Na­zwi­sko pa­cjenta? – Głos w słu­chawce brzmiał tak, jakby ist­niało mnó­stwo in­nych rze­czy, które jego wła­ści­cielka chcia­łaby ro­bić za­miast od­bie­ra­nia te­le­fo­nów, ale przy­naj­mniej była to inna ope­ra­torka niż wczo­raj.

– Ca­mille Vor­hees.

– Pani god­ność?

Remi się za­wa­hała.

– Je­stem... jej sio­strą.

– Imię?

Kurwa, ku­rew­ska kurwa.

– Ales­san­dra?

– Nie ma pani na li­ście.

– To dla­tego, że je­stem czarną owcą w ro­dzi­nie – spró­bo­wała.

– Nie ma pani na li­ście. Zgod­nie z prze­pi­sami HI­PAA...

– Tak. Dzięki. Ła­pię. – Remi się roz­łą­czyła i kop­nęła w słup pod­trzy­mu­jący za­da­sze­nie we­randy są­sied­niego bu­dynku. – Cho­lera – wy­mam­ro­tała.

– Remi.

Pod­sko­czyła jak opa­rzona. Ten głos. Ten cho­lerny szorstki, ni­ski, schryp­nięty głos, który wciąż prze­śla­do­wał ją w snach.

– Jezu, Brick!

Prze­cho­dził przez ulicę, zbli­ża­jąc się do niej ni­czym fala. Nie­uchron­nie. Bez­par­do­nowo.

Iry­to­wało ją, że jej serce wciąż bije szyb­ciej na jego wi­dok. Ale tak na­prawdę nie mo­gła wi­nić go za gust, bo Brick Cal­lan był jed­nym wiel­kim cho­dzą­cym cia­chem. Jej za­chwyt za­czy­nał się pew­nie gdzieś na wy­so­ko­ści jego sze­ro­kich bar­ków i po­tęż­nego torsu. Nie po­trze­bo­wała jed­nak wiele czasu, żeby zdać so­bie sprawę, że te po­ważne błę­kitne oczy, zmarsz­czone te­raz lekko w ką­ci­kach, miały hip­no­tyczne, rzu­ca­jące na ło­patki su­per­moce.

Kow­boj­ski ka­pe­lusz, przy któ­rym upar­cie ob­sta­wał mimo tylu cie­plej­szych opcji na­kry­cia głowy, do­da­wał mu su­ro­wego uroku. Zwłasz­cza w po­łą­cze­niu z cięż­kim zi­mo­wym płasz­czem i dżin­sami, które pod­kre­ślały umię­śnione uda.

Broda była nowa i bo­ska. Na­pię­cie zna­jome i wku­rza­jące. Pul­so­wała wo­kół niego ciem­no­nie­bie­ska aura. Pewny. Godny za­ufa­nia. Silny.

Dwa­na­ście lat temu roz­darł jej serce na pół. Sie­dem lat póź­niej roz­trza­skał je w drobny mak. Jesz­cze nie wy­ba­czyła mu ani jed­nego, ani dru­giego. Co nie ozna­czało, że nie mo­gła po­dzi­wiać go w roli uoso­bie­nia te­sto­ste­ronu.

Schy­liła się po siatki, ale ją ubiegł, do­kła­da­jąc jej za­kupy do tych, które już niósł. Pach­niał skórą, tro­ci­nami i końmi.

– Nie mu­sisz. Umiem so­bie do­sko­nale po­ra­dzić z wła­snymi za­ku­pami.

– Co ci się stało w rękę? – Za­dał to py­ta­nie szorstko, jakby wście­kało go, że chce znać od­po­wiedź.

Oczy­wi­ście za­uwa­żył. Bric­kowi Cal­la­nowi za cho­lerę nie umy­kało nic, oprócz naj­bar­dziej oczy­wi­stej rze­czy na świe­cie.

– To nic – od­parła, się­ga­jąc po siatki. Uniósł je po­nad jej głowę, co uznała za nie­po­trzebną, choć sek­sowną, de­mon­stra­cję siły. – Drobne zła­ma­nie.

– Jak do niego do­szło?

Zna­joma szorst­kość jego tonu umo­ściła się jej w żo­łądku i roz­lała po nim ni­czym cie­pły miód.

Przej­mo­wał się. Może nie tak, jak ma­rzyła kie­dyś o tym za­ko­chana na­sto­latka. Ale po­ra­nio­nej trzy­dzie­sto­latce przy­no­siło to po­cie­sze­nie.

– Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy – po­wie­działa. – Se­rio. Od­da­waj moje za­kupy.

– Gdzie? Ty pro­wa­dzi­łaś? Ktoś jesz­cze ucier­piał?

Sta­nęła na chod­niku przo­dem do niego, a wiatr od je­ziora ro­bił, co w jego mocy, żeby wsu­nąć swoje lo­do­wate palce pod war­stwy jej ubrań.

– Bez urazy, sier­żan­cie, ale Chi­cago znaj­duje się poza twoją ju­rys­dyk­cją. A moje ży­cie to nie twój in­te­res. Za­po­mnia­łeś?

Po­słał jej jedno z tych prze­cią­głych, mrocz­nych spoj­rzeń, któ­rych zna­cze­nia ni­gdy nie roz­szy­fro­wała.

Wy­stra­szyła ją na­gła wi­bra­cja w kie­szeni. Za­po­mi­na­jąc o gó­ru­ją­cym nad nią męż­czyź­nie, się­gnęła go­rącz­kowo po te­le­fon.

Wrzód na du­pie.

Cho­lera. Na­dzieja, która roz­kwi­tła w jej piersi, roz­wiała się. Wci­snęła „od­rzuć”, jak przy po­przed­nich czte­rech po­łą­cze­niach od niego, i wsu­nęła te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni. Brick marsz­czył te­raz brwi. Pewne rze­czy przy­naj­mniej po­zo­sta­wały bez zmian.

– Gdzie się za­trzy­ma­łaś? – spy­tał wresz­cie. – Od­pro­wa­dzę cię.

To nie była pro­po­zy­cja. Za dużo w nim było z dżen­tel­mena, żeby po­zwo­lił jej ob­ła­do­wa­nej jak ja­kiś muł przejść parę prze­cznic przy po­go­dzie gro­żą­cej hi­po­ter­mią, i jak­kol­wiek by się opie­rała, nie ustą­piłby.

– Red Gate – od­parła.

Brick spoj­rzał na swoje buty, a po­tem w prze­strzeń, gdzie niebo ca­ło­wało ta­flę wody. Wy­pu­ścił po­wie­trze.

– O, nie za­cho­wuj się jak cier­piący kow­boj – po­wie­działa, prze­wra­ca­jąc oczami. – Prze­cież nie bę­dziemy stale na sie­bie wpa­dać.

Red Gate Cot­tage stał na po­łu­dnio­wym krańcu wy­spy, przy­cup­nięty tuż nad wodą. Tak się też skła­dało, że znaj­do­wał się do­kład­nie na­prze­ciwko domu Bricka. Wciąż nie miała pew­no­ści, czy wpły­nęło to na jej de­cy­zję.

– To przez cie­bie pani Sopp wy­mo­gła na mnie zmianę ba­te­rii w de­tek­to­rach dymu?

– Nie mu­sisz mi tego wy­po­mi­nać. Da­waj ba­te­rie i sama to zro­bię.

– Tak? Że­byś mo­gła zle­cieć z krze­sła i zła­mać so­bie drugą rękę?

Ru­szył chod­ni­kiem, krę­cąc głową i mam­ro­cząc nie­po­chlebne ko­men­ta­rze.

Pod­bie­gła, żeby go do­go­nić, gdy ma­sze­ro­wał wzdłuż go­spód i skle­pów z pa­miąt­kami, za­mknię­tych na głu­cho na okres zi­mowy.

– Czy ta poza po­nu­rego kow­boja działa na dziew­czyny, aż zrzu­cają z sie­bie bie­li­znę ter­miczną? – spy­tała.

– Przy­mknij się, Remi.

Po­pra­wiw­szy so­bie nieco na­strój wy­trą­ce­niem go z rów­no­wagi, zrów­nała z nim krok i scho­wała ręce w kie­sze­niach. Po­ra­nek było sło­neczny, mi­nus dwa­na­ście stopni. Cienka war­stwa śniegu na dro­dze zo­stała roz­je­chana sku­te­rami śnież­nymi, głów­nym środ­kiem trans­portu o tej po­rze roku. Sku­tery, ko­nie i wła­sne nogi sta­no­wiły dla miesz­kań­ców je­dyne moż­li­wo­ści prze­miesz­cza­nia się po sze­ściu ki­lo­me­trach wzgó­rzy­stej i za­le­sio­nej wy­spy.

Dla nie­któ­rych Mac­ki­nac Is­land była cie­ka­wostką. Cała wy­spa bez sa­mo­cho­dów? Spo­łecz­ność z czte­ro­mie­sięczną datą waż­no­ści, za­nim na­dej­dzie nie­koń­cząca się, sroga zima?

Ale dla Remi to był dom. A dom ozna­czał uzdro­wie­nie.

Resztę drogi prze­szli w mil­cze­niu. Po­spie­szyła przed nim, żeby otwo­rzyć bramę po­ma­lo­waną na krzy­kliwy, in­ten­sywny od­cień czer­wieni. Wy­soki ży­wo­płot chro­nił do­mek z bia­łej ce­gły przed wścib­skim wzro­kiem z chod­nika, ale po­tężny dwu­pię­trowy bu­dy­nek w stylu wik­to­riań­skim sto­jący na­prze­ciwko z ła­two­ścią za­glą­dał po­nad nim.

– Ty ma­lo­wa­łeś – po­wie­działa, kiedy Brick mi­nął ją z za­ku­pami.

Dom na­le­żał nie­gdyś do jego babci i dziadka, któ­rzy otwarli swoje po­dwoje dwóm trud­nym wnu­kom. W tam­tym cza­sie ca­łość to­nęła w bieli. Te­raz ce­drowy si­ding po­ma­lo­wany był na gra­nat. Po­środku sze­ro­kiej we­randy wid­niały czer­wone drzwi wej­ściowe – kom­bi­na­cja ko­lo­ry­styczna, która wzbu­dzała apro­batę Remi. Ni­ski par­kan wzdłuż chod­nika zo­sta­wił w per­ło­wej bieli.

Przy za­śnie­żo­nym ogro­dzie i ni­skich zi­mo­zie­lo­nych krze­wach był to wi­dok jak z ob­razka.

Od­chrząk­nął – bo dzienny przy­dział słów Bricka ogra­ni­czał się do ja­kichś pięć­dzie­się­ciu – i ru­szył za róg domku do drzwi wej­ścio­wych. Red Gate nie miał wła­ści­wie we­randy, a ni­ską ce­drową plat­formę. La­tem stał tam sto­lik z pa­ra­so­lem i krze­sła, żeby można usiąść i po­dzi­wiać bez­kon­ku­ren­cyjny wi­dok. Zimą na po­de­ście znaj­do­wały się rzędy drewna opa­ło­wego do nie­wiel­kiego ko­minka w sy­pialni.

Remi otwo­rzyła drzwi i z tru­dem po­ha­mo­wała się od prze­wró­ce­nia oczami, kiedy ten ol­brzymi męż­czy­zna pu­ścił ją przo­dem. Po­nura ry­cer­skość miała umiar­ko­wany urok.

Do­mek na­to­miast miał go pod do­stat­kiem.

Agnes Sopp – po­ten­tatka nie­ru­cho­mo­ści na Mac­ki­nac – od­no­wiła go, kła­dąc par­kiet z sze­ro­kich so­sno­wych de­sek i kre­mowe sztu­ka­te­rie na ścia­nach. W sa­lo­nie ka­napa w zła­ma­nej bieli z wiel­kimi po­du­chami stała na­prze­ciw ga­zo­wego ko­minka. Kuch­nia była ma­leńka, z bia­łymi szaf­kami i lśnią­cym drew­nia­nym bla­tem. Ale nie­wielka ru­choma wy­sepka ze stali nie­rdzew­nej do­da­wała miej­sca na prze­cho­wy­wa­nie i zwięk­szała prze­strzeń ro­bo­czą. Okna na ścia­nie fron­to­wej zo­stały wy­mie­nione, żeby jak naj­bar­dziej uwy­dat­nić wi­dok.

A cóż to był za wi­dok.

Przed dom­kiem cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność mroczne ni­czym atra­ment wody je­ziora Hu­ron, nie­zmienne i nie­za­wodne. Zu­peł­nie jak męż­czy­zna, który wtar­gnął w jej prze­strzeń. Wkro­czył do kuchni, gdzie swo­imi bar­kami kow­boja i po­nu­rymi umie­jęt­no­ściami za­jął całe do­stępne miej­sce.

I to wła­śnie dla­tego, jak zdała so­bie sprawę, ścią­ga­jąc botki i płaszcz, wró­ciła. Żeby zna­leźć się na tyle bli­sko, by po­czuć się znów bez­piecz­nie. Mimo jego za­pew­nień, Brick Cal­lan przej­mo­wał się nią. A w jego du­szy było coś, co na­ka­zy­wało, żeby lu­dzie, któ­rymi się przej­mo­wał, byli bez­pieczni. Wy­obra­żała go so­bie bie­ga­ją­cego po oko­licy ni­czym pies pa­ster­ski, pod­gry­za­ją­cego kostki miesz­kań­com Mac­ki­nac i chro­nią­cego ich przed nie­szczę­ściem.

Wes­tchnęła. Ni­gdy jesz­cze nie wy­nik­nęło nic do­brego ze wzdy­cha­nia do nie­do­stęp­nego męż­czy­zny. Poza tym mu­siała się za­jąć więk­szymi i bar­dziej nie­bez­piecz­nymi pro­ble­mami.

Z jed­nej z to­reb wy­cią­gnął bli­ster z ba­te­riami. Pa­trzyła, jak spraw­nie od­kręca po­krywę z pierw­szego czuj­nika dymu i nie po­trze­buje do tego ani krze­sła, ani dra­binki, i za­pra­gnęła zwi­nąć się na ka­na­pie i za­snąć, póki on tu był. Póki czuła się bez­piecz­nie.

Usa­do­wiła się pod oknem na jed­nym z ob­ro­to­wych fo­teli z nie­bie­skiego we­luru. Od­wró­ciła się ple­cami do je­ziora, pod­cią­gnęła ko­lana pod brodę i ob­ser­wo­wała, jak nie­chęt­nie się nią zaj­muje.

Za­mknąw­szy z po­wro­tem czuj­nik, wy­rzu­cił opa­ko­wa­nie i stare ba­te­rie do ko­sza pod zle­wem.

– Czę­sto po­ma­gasz Agnes w ro­bo­tach? – spy­tała Remi.

Od­wró­cił się, żeby na nią spoj­rzeć, a kiedy jego dłu­gie nogi po­ko­nały dzie­lący ich dy­stans, sku­liła się na fo­telu. Nie miała po­ję­cia, czego się spo­dzie­wała, ale z pew­no­ścią nie tego, że uj­mie de­li­kat­nie jej prawą rękę w dłoń i pod­cią­gnie rę­kaw jej ob­szer­nego swe­tra.

Na prze­strzeni lat ty­siące razy przy­tu­lała go, ca­ło­wała, sztur­chała, wy­mie­rzała mu kuk­sańce i opie­rała się na nim. Przy każ­dym do­tyku iskrzyło coś wy­jąt­ko­wego. Fa­scy­no­wało ją to. Da­wało otu­chę. Zdu­mie­wało. Ale to samo, co ją w Bricku po­cią­gało, jego zda­wało się od niej od­py­chać. Na pal­cach jed­nej ręki mo­głaby po­li­czyć razy, kiedy to on z wła­snej woli do­tknął ją pierw­szy.

– Jak ty, do cho­lery, to zro­bi­łaś?! – spy­tał.

Ton miał su­rowy, ale spo­sób, w jaki trzy­mał jej rękę, żeby przyj­rzeć się gip­sowi, był nie­mal czuły.

– To nie moja wina – po­wie­działa sta­now­czo, nie ma­jąc pew­no­ści, czy to rze­czy­wi­ście prawda.

– Boli?

– Nie, jest cu­dow­nie. Oczy­wi­ście, że boli. To zła­mana ręka – od­pa­liła.

– Jak do tego do­szło? – spy­tał po­nuro.

Stę­żała, nie pa­nu­jąc nad in­stynk­towną re­ak­cją na to wspo­mnie­nie. Ośle­pia­jąco ja­sne świa­tło. Miaż­dżony me­tal. Za­pa­da­jący mrok.

– Mó­wi­łam ci. Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy – od­parła, usi­łu­jąc wy­rwać rękę.

Ale on trzy­mał ją ostroż­nie, mocno w uści­sku, a jego palce ba­dały po­ma­rań­czowy gips.

Te nie­bie­skie oczy skon­cen­tro­wały się na niej, jakby odzie­rały ją z ko­lej­nych warstw.

– Co się wy­da­rzyło? – spy­tał znowu.

Głos miał szorstki i ści­szony, ale do­tyk cie­pły. To nie­bie­skie, pul­su­jące świa­tło, które go ota­czało, zda­wało się i ją ogar­niać.

Ku swo­jemu prze­ra­że­niu po­czuła, że do oczu na­pły­nęły jej łzy.

Tym ra­zem udało się jej uwol­nić rękę, od­wró­ciła więc twarz w stronę okna i znaj­du­ją­cej się za nim wody.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– Za­wsze chcesz o wszyst­kim roz­ma­wiać.

– Już nie – wy­mam­ro­tała.

– Jak bar­dzo boli? – spy­tał schryp­nię­tym gło­sem, jakby sam od­czu­wał ból.

Oparła po­li­czek na ko­la­nie i stłu­miła łzy.

– Już mniej.

– Pa­mię­taj, że wiem, kiedy kła­miesz – po­wie­dział, od­wra­ca­jąc jej fo­tel i zmu­sza­jąc, by na niego spoj­rzała.

Zo­ba­czyła w jego oczach bu­rzę. Sza­rość za­miast błę­kitu. Za­sta­na­wiała się, co on mógł wi­dzieć w jej oczach.

Czy przej­rzy jej bra­wurę i do­strzeże to, co czai się pod po­wierzch­nią? To, czego daw­niej nie było. To, co wszystko zmie­niło.

– Tak było dawno temu – przy­po­mniała mu ci­cho. – Oboje je­ste­śmy te­raz in­nymi ludźmi.

Pod­niósł się, pro­stu­jąc te swoje cią­gnące się ki­lo­me­trami nogi, i wró­cił do kuchni.

– Mu­sisz zro­bić so­bie pod­sta­wowe za­pasy – za­uwa­żył, pa­ku­jąc się.

Zbie­rał się do wyj­ścia. Czuła ulgę i smu­tek. Cho­ciaż dzia­łał jej na nerwy, jego obec­ność od­ga­niała mrok. A to ją wście­kało.

– Po­ra­dzę so­bie – po­wie­działa, ocie­ra­jąc szybko łzę, kiedy od­wró­cił wzrok.

Z za­ku­pami w rę­kach przy­sta­nął i po­now­nie ją zlu­stro­wał.

– Wy­glą­dasz na zmę­czoną. Po­win­naś od­po­cząć.

– Do wi­dze­nia, Brick – po­wie­działa zna­cząco. Ru­szył do drzwi, a ona od­cze­kała, do­póki ich nie otwo­rzy. – Po­doba mi się twoja broda – za­wo­łała za nim.

Za­ci­snął szczęki, rzu­cił jej ostat­nie sek­sowne spoj­rze­nie i już go nie było.3

– REMI HONEY?

Nie­wiele mo­gło za­sko­czyć ko­men­dantkę Dar­lene Ford. Uro­dzona i wy­cho­wana na Mac­ki­nac, słu­żyła na wy­spie jako glina od bli­sko trzy­dzie­stu lat. Jed­nak wi­dok naj­młod­szej córki – która miała pra­co­wać i miesz­kać w Chi­cago – na we­ran­dzie wy­star­czył, żeby sta­nęła jak wryta.

– Nie­spo­dzianka!

Remi przy­tu­liła mamę zbyt mocno i nie chciała pu­ścić. Pla­kietka z na­zwi­skiem przy­pięta do nie­przy­sta­ją­cej do pory roku, służ­bo­wej bluzy Dar­lene wbiła się Remi w ra­mię. Może i odzie­dzi­czyła po matce zie­lone oczy, ale na pewno nie wzrost.

– Niech mnie kule biją! – szep­nęła Dar­lene, ści­ska­jąc ją mocno. – Czemu nie za­dzwo­ni­łaś i nie uprze­dzi­łaś, że przy­je­dziesz? Mo­głam przy­go­to­wać twój po­kój. Jak się masz? Za­ży­wasz leki? Coś się stało? Jak ob­razy? Coś sprze­da­łaś?

Mat­czyne prze­słu­cha­nie roz­ba­wiło Remi, która zwol­niła uścisk.

– Chcia­łam zro­bić nie­spo­dziankę to­bie i ta­cie. Nie po­trze­buję po­koju, bo na­mó­wi­łam Agnes Sopp na wy­na­ję­cie mi domku. A co do reszty, to wszystko w po­rządku.

– Je­stem uszczę­śli­wiona! – Na­dal trzy­ma­jąc Remi za ra­miona, Dar­lene obej­rzała się przez ra­mię i krzyk­nęła: – Gil! Rusz tu­taj swój ty­łek!

– Co się stało? Za zimno na pa­jąki – za­wo­łał Gil­bert Ford z pię­tra.

– To nie pa­jąk – od­parła gło­śno Dar­lene.

Dar­lene Ford od uro­dze­nia była nie­ustra­szona... chyba że cho­dziło o pa­jąki. W tej jed­nej kwe­stii po­zwa­lała bez słowa skargi, by jej po­czciwy, uczący an­giel­skiego mąż przy­by­wał jej na ra­tu­nek.

– Wchodź do środka, za­nim ogrze­jemy całą oko­licę.

Wcią­gnęła Remi przez próg do domu, z któ­rego ta ucie­kała przez cały okres doj­rze­wa­nia.

Zmie­niły się drobne szcze­góły. Chod­nik pod sto­pami był nowy. W za­ba­ła­ga­nio­nym ga­bi­ne­cie na lewo stało po­rządne biurko. Stary, roz­chwie­ru­tany sto­lik do kart za­wa­lił się wresz­cie w ze­szłym roku pod cię­ża­rem szkol­nych wy­pra­co­wań i kub­ków z nie­do­pitą kawą. Po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, w sa­lo­nie stał dum­nie więk­szy, now­szy te­le­wi­zor.

Ale pach­niało jak w domu. Kawą i pa­stą do drewna.

Jej pej­zaż li­nii brze­go­wej Mac­ki­nac, je­den z pierw­szych ob­ra­zów, na­dal wi­siał w ko­ry­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do sło­necz­nej kuchni i ja­dalni. A ro­dzice na­dal krzy­czeli do sie­bie mię­dzy po­ko­jami.

– Remi Ho­ney!

Gil­bert Ford był parę cen­ty­me­trów wyż­szy od żony i nieco mniej umię­śniony. Ciemne włosy miał za­wsze nieco w nie­ła­dzie, ubra­nia tro­chę nie­do­brane, ale po­tra­fił na­prawdę słu­chać lu­dzi, co spra­wiało, że za­po­mi­nali o jego nie­chluj­nym wy­glą­dzie.

Z ra­do­ści nie tra­fił na ostatni sto­pień i omal nie przy­gniótł obu ko­biet u pod­nóża scho­dów. Po­słał im zmie­szany uśmiech, po czym mocno uści­skał Remi.

Za­mknęła oczy i po­zwo­liła, żeby oto­czył ją mi­ło­ścią.

– Cześć, tato.

– Co za wspa­niała nie­spo­dzianka – od­parł, ko­ły­sząc ją z boku na bok.

Gil­bert był eks­per­tem w przy­tu­la­niu i wła­ści­wym pa­na­ceum na do­le­gli­wo­ści drę­czące obec­nie jego córkę.

„Ja­kim cu­dem – za­sta­na­wiała się Remi – można tę­sk­nić za do­mem, sto­jąc w nim, i to w ra­mio­nach pierw­szego męż­czy­zny, który ją kie­dy­kol­wiek ko­chał?”.

– Też nie wie­dzia­łeś? – Dar­lene spy­tała męża, rzu­ca­jąc mu po­dejrz­liwe spoj­rze­nie.

Po­krę­cił głową i pu­ścił Remi.

– Nie mia­łem po­ję­cia – od­parł z na­ci­skiem, ści­ska­jąc ją za ręce. – Ty też nie?

Jej ro­dzice byli no­to­rycz­nie za­jęci i czę­sto za­po­mi­nali o prze­ka­za­niu so­bie na­wza­jem wia­do­mo­ści roz­ma­itej wagi.

– Nie mó­wi­łam ni­komu, że przy­jeż­dżam do domu. Chcia­łam zro­bić wam obojgu nie­spo­dziankę – za­pew­niła ich.

Uśmiech Gil­berta nieco przy­gasł, a oczy zmru­żyły się za oku­la­rami w szyl­kre­to­wej opra­wie, które no­sił od dwu­dzie­stu lat.

– Co to? – Ści­snął ła­god­nie nad­gar­stek Remi.

– A, to. To gips – od­parła.

– Gips? Z po­wodu zła­ma­nej ręki? – rzu­ciła groź­nie Dar­lene.

– Mia­łam lekką stłuczkę. To drobne zła­ma­nie. Nic wiel­kiego.

Tata zmarsz­czył brwi.

– Je­steś w sta­nie ma­lo­wać z gip­sem, skar­bie?

– Jesz­cze nie pró­bo­wa­łam.

Tyle kłam­ste­wek, a na­wet nie wy­szli jesz­cze z holu. Re­kord.

– To chodź. Mo­żesz zro­bić so­bie kawę i opo­wie­dzieć nam o wszyst­kim – rzu­ciła Dar­lene. – Jak długo zo­sta­niesz?

– Po­my­śla­łam, że parę ty­go­dni. Zro­bię so­bie małe wa­ka­cje – po­wie­działa, ru­sza­jąc za mamą do kuchni.

To było jej ulu­bione po­miesz­cze­nie w ca­łym domu. Po dwóch ty­go­dniach kłótni na te­mat plam ro­dzice za­sza­leli i po­ma­lo­wali szafki na ciemną zie­leń. Blaty po­kryte były błysz­czą­cymi nie­bie­skimi płyt­kami. Wy­spa o spe­cy­ficz­nym kształ­cie stała po sko­sie mię­dzy prze­strze­nią ro­bo­czą a ką­ci­kiem śnia­da­nio­wym, bok­sem z wiel­kimi po­du­chami i moc­nym sto­łem z drewna klo­no­wego, wbu­do­wa­nym w ścianę z oknem wy­ku­szo­wym.

– Wy­lali cię? – spy­tała Dar­lene.

Remi par­sk­nęła, otwie­ra­jąc szafkę z kub­kami nad eks­pre­sem do kawy, i prze­cze­sała jej za­war­tość, aż od­na­la­zła swój ulu­biony. Duży ja­sno­żółty ku­bek z na­pi­sem Don’t Worry Be Happy.

– Nie, mamo. Nie wy­lali mnie. Ma­luję te­raz na pe­łen etat.

– Tak? Czy to nie... O, cho­lera! To już taka go­dzina? – wy­krzyk­nął Gil­bert, spo­glą­da­jąc na ze­gar na mi­kro­fali. – Mu­szę je­chać do szkoły!

– Kur­czę, ja mam po­ranne spo­tka­nie, na któ­rym mu­szę być – za­uwa­żyła Dar­lene, zer­ka­jąc na wła­sny ze­ga­rek.

Remi ustą­piła miej­sca ro­dzi­com, któ­rzy rzu­cili się do eks­presu, żeby na­peł­nić po­dróżne kubki.

– Ro­dzinny obiad dla na­szej gło­du­ją­cej ar­tystki – za­de­cy­do­wała mama, za­krę­ca­jąc wieczko na kubku.

Do nie­dawna Remi chęt­nie roz­wia­łaby kwe­stię gło­do­wa­nia. Ale te­raz nie mo­gła ogło­sić do­brych wie­ści bez ujaw­nia­nia złych.

– Dziś wie­czo­rem? – Gil­bert od­sta­wił pu­sty już dzba­nek na miej­sce i zmarsz­czył brwi. – Czy to ja mam ja­kieś plany, czy ty?

– Cho­lera, do kwa­dratu – jęk­nęła Dar­lene. – Ty masz cha­ry­ta­tywny mecz ko­szy­kówki, a ja ze­bra­nie rady mia­sta.

– To nic – od­parła Remi. – Zo­stanę tu tro­chę.

– Ju­tro wie­czo­rem – oznaj­mił Gil­bert, ce­lu­jąc w nią dwoma pal­cami wska­zu­ją­cymi. – Za­dzwo­nię do two­jej sio­stry.

Dar­lene się­gnęła po to­rebkę z nie­mie­loną kawą i po­dała ją Remi.

– Zrób so­bie świeżą por­cję, a z za­mra­żarki wy­cią­gnij in­dyka czy co tam chcesz. Aha, i skoro już tu je­steś, mo­gła­byś prze­rzu­cić pra­nie z pralki do su­szarki?

Ro­dzice za­ata­ko­wali ją z obu stron gło­śnymi, po­spiesz­nymi ca­łu­sami w po­liczki i już ich nie było. Usły­szała, jak na ulicy od­pala stary sku­ter śnieżny yamaha, i pa­trzyła przez okno, jak oj­ciec siada za ple­cami matki. Ko­men­dantka Ford pod­rzuci pana Forda do szkoły, po czym za­wróci do cen­trum, żeby roz­po­cząć swój dzień na po­ste­runku przy Mar­ket Street.

Po­czuła lek­kie ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia, że nie zna­leźli czasu na wspólną kawę. Ale to cena za wpa­da­nie do nich bez za­po­wie­dzi w czwar­tek. W kuchni było zbyt ci­cho, więc włą­czyła stu­let­nie ra­dio, któ­rego oj­ciec uży­wał do śle­dze­nia me­czów Wo­lve­rine.

Kiedy z gło­śnika po­pły­nęło coś de­li­kat­nego i kla­sycz­nego, w po­miesz­cze­niu ze­brały się pu­szy­ste żółte i zło­ci­ste chmury, które do­trzy­my­wały jej to­wa­rzy­stwa. Kto by po­my­ślał, że ta mała dziew­czynka z po­ob­dzie­ra­nymi ko­la­nami i ró­żo­wymi li­ter­kami E od­naj­dzie swoje miej­sce w świe­cie, ma­lu­jąc rze­czy, które tylko ona po­tra­fiła zo­ba­czyć?

– Naj­pierw kawa – zde­cy­do­wała.

Na­sy­pała świeżą por­cję, po czym zaj­rzała do ma­leń­kiej pralni umiej­sco­wio­nej mię­dzy kuch­nią i ja­dal­nią. Nie­wiele się tu zmie­niło poza liczbą gra­tów. Po­nie­waż nie miesz­kały tu już dwie na­sto­latki, prze­strzeń była bar­dziej upo­rząd­ko­wana. Nie­wielki sznu­rek roz­wie­szony od ściany do ściany nie ugi­nał się już pod sta­ni­kami. Te­raz wi­siały na nim nie­spa­ro­wane skar­petki przy­pięte drew­nia­nymi klip­sami.

Otwo­rzyła po­krywę pralki i za­częła prze­kła­dać wil­gotne ubra­nia do su­szarki. Wszystko zaj­mo­wało dwu­krot­nie wię­cej czasu przy tylko jed­nej spraw­nej ręce. Nie cie­szyła się na cztery do sze­ściu ty­go­dni bez moż­li­wo­ści sko­rzy­sta­nia w pełni ze swo­jej do­mi­nu­ją­cej ręki.

Jej wzrok przy­kuło coś czer­wo­nego i ko­ron­ko­wego. Wy­grze­baw­szy to, Remi unio­sła ostroż­nie ele­ganc­kie stringi.

– O, matko. A cóż to?

Chwy­ciła te­le­fon i pstryk­nęła fotkę.

Remi: Bła­gam, po­wiedz, że to mamy, nie taty.

Zo­ba­czyła, jak trzy kropki po­ja­wiły się, a po­tem znik­nęły. Mi­nęło do­brych pięć mi­nut, za­nim jej sio­stra od­pi­sała.

Kim­ber: Dla­czego grze­biesz w bie­liź­nie ro­dzi­ców, zboku?

Remi: Przy­je­cha­łam do domu zro­bić wszyst­kim nie­spo­dziankę. Przy oka­zji – nie­spo­dzianka! Mama i tata po­rzu­cili mnie z li­stą za­dań.

Kim­ber: Pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają. Oprócz bie­li­zny mamy, jak wi­dać.

Remi: Je­steś w domu? Masz ochotę po­ga­dać?

Sio­stra nie od­pi­sała, więc Remi do­koń­czyła ła­do­wa­nie su­szarki i wci­snęła start. Lek­kie wi­bra­cje na szczy­cie urzą­dze­nia za­sy­gna­li­zo­wały nową wia­do­mość.

Mama: Nie za­po­mnij oczy­ścić fil­tra! Tak do­cho­dzi do po­ża­rów.

Remi: Wiem, mamo. Nie mam dzie­się­ciu lat!

Ze wsty­dem za­trzy­mała su­szarkę i opróż­niła filtr, po czym na po­wrót ją włą­czyła. A po­tem tak dla żartu przy­pięła stringi do sznurka w miej­scu, gdzie ro­dzice z pew­no­ścią je zo­ba­czą.

Su­szarka pra­co­wała, widmo po­żaru zo­stało opa­no­wane, a ku­bek na­peł­niony świeżą kawą, więc ru­szyła do piw­nicy. Drew­niane stop­nie były po­ry­so­wane i wy­śli­zgane na środku od dzie­się­cio­leci cho­dze­nia po nich tam i z po­wro­tem. Plamy z farby na pio­no­wych czę­ściach stopni opo­wia­dały hi­sto­rię z cza­sów jej naj­wcze­śniej­szych ar­ty­stycz­nych dni.

Z po­wodu ni­skiego su­fitu i braku na­tu­ral­nego świa­tła piw­nica For­dów nie na­le­żała do naj­lep­szych prze­strzeni stu­dyj­nych. Jed­nak o ile tylko przy­kryła bre­zen­tem za­mra­żarkę skrzy­niową, za­nim roz­po­częła ma­lo­wa­nie „szczę­śli­wych drze­wek” z Bo­bem Ros­sem, ni­kogo nie ob­cho­dziło, jak bar­dzo upa­prze be­to­nową pod­łogę czy gołe ściany.

Wieko za­mra­żarki otwo­rzyło się ze skrzyp­nię­ciem ro­dem z na­wie­dzo­nego domu i Remi zaj­rzała w jej mroźne cze­lu­ści.

Remi: Tato, masz ty­siąc in­dy­ków w za­mra­żarce. Któ­rego mam roz­mra­żać?

Tata: To spe­cjalna oka­zja! Wyj­muj pierś z in­dyka. Zro­bimy so­bie po­wtórkę ze Święta Dzięk­czy­nie­nia! A te­raz pora zła­mać du­cha mo­jej klasy nie­za­po­wie­dzianą kart­kówką!

Po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów uśmiech­nęła się szcze­rze. Do­brze było wró­cić do domu.

Za­brała pierś z in­dyka na górę i za­nu­rzyła drób w zle­wie peł­nym zim­nej wody.

Kiedy do­lała so­bie kawy, po­sta­no­wiła przejść się tro­chę po domu i ru­szyła na pię­tro. Sy­pial­nia ro­dzi­ców znaj­do­wała się na ty­łach domu. Drzwi były za­mknięte, żeby za­trzy­mać w niej cie­pło, jak każ­dej zimy. Ży­cie na Mac­ki­nac było kosz­towne, a zimy lo­do­wate. Więk­szość lu­dzi miała wię­cej niż jedną po­sadę i gdzie to tylko było moż­liwe, po­świę­cała przy­jemne do­mowe cie­pełko na rzecz niż­szych ra­chun­ków za ogrze­wa­nie.

W mło­do­ści Kim­ber i Remi miały osobne po­koje we fron­to­wej czę­ści domu.

Otwo­rzyła drzwi do swo­jej dzie­cię­cej sy­pialni i wes­tchnęła. Po­zmie­niali tu. Znik­nęła ciem­no­fio­le­towa farba i pla­katy Ushera, Ali­cii Keys i Zaca Efrona. Ale za­cho­wali nie­które re­pro­duk­cje, które ko­lek­cjo­no­wała. Barwne ob­razy od­ci­nały się na tle gład­kich, be­żo­wych ścian.

Łóżko po­zo­stało to samo, z za­głów­kiem z ku­tego że­laza, ale znik­nął ka­lej­do­skop sza­li­ków, które wpla­tała mię­dzy szcze­belki. Po­ściel w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej nada­wała eks­cen­trycz­nemu daw­niej po­miesz­cze­niu spo­koju.

Remi nie mo­gła uciec od my­śli, czy taką jej wer­sję ro­dzice by wo­leli. Sto­no­waną. Spo­kojną. Od­le­głą od „hu­ra­ganu barw i cha­osu”.

Nie dzi­wiła się im. Do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę, że Re­ming­ton Ho­ney­suc­kle Ford była twar­dym orze­chem do zgry­zie­nia.

Ales­san­dra Bal­lard z ko­lei była je­dyna w swoim ro­dzaju i in­te­re­su­jąca. A przy­naj­mniej taki był plan. Te­raz jed­nak, sto­jąc w swoim daw­nym po­koju, Remi po­my­ślała, do­kąd wła­ści­wie za­pro­wa­dziło ją wy­ro­śnię­cie z prze­szło­ści i zruj­no­wa­nie przy­szło­ści.

Nie żeby mo­gła już so­bie po­zwo­lić na ta­kie roz­wa­ża­nia. Nie kiedy miała pil­niej­sze sprawy do za­ła­twie­nia.

Wy­jęła te­le­fon i otwo­rzyła ma­ila. Zi­gno­ro­wała za­peł­nioną skrzynkę od­bior­czą i prze­czy­tała nową wia­do­mość – po­woli i bo­le­śnie z ra­cji ogra­ni­czo­nej ru­cho­mo­ści pra­wego kciuka.

C.,

mam na­dzieję, że nic Ci nie jest. Bła­gam, niech nic Ci nie bę­dzie. Nic mi nie chcą po­wie­dzieć. Pro­szę, po­wiedz, że nic Ci nie jest.

R.

Na kilka dłu­gich mi­nut wbiła wzrok w szczyt skrzynki od­bior­czej, siłą woli pró­bu­jąc przy­wo­łać od­po­wiedź. Kiedy ta się nie zja­wiła, Remi pa­dła na łóżko i wpa­tru­jąc się w su­fit, po­zwo­liła krą­żyć my­ślom i wspo­mnie­niom.

Była w domu. Dom był bez­pieczny. O ile nikt z jej dru­giego ży­cia nie zo­rien­tuje się, gdzie jej szu­kać. To tu za­mie­rzała wy­pę­dzić parę de­mo­nów, za­goić parę zła­ma­nych ko­ści i opra­co­wać plan na­prawy wszyst­kiego, za­nim bę­dzie za późno.

Boże, jaką miała na­dzieję, że nie było już za późno.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: