- nowość
Tylko nie Ty - ebook
Tylko nie Ty - ebook
Nie zakochujesz się w dziewczynie swojego brata ze szkoły średniej, córce szefa czy najlepszej przyjaciółce byłej żony. A już na pewno nie wtedy, kiedy to ta sama kobieta.
Lojalne serce Bricka Callana naznaczone jest kilkoma pęknięciami. Brick jest typem niezłomnym i nadopiekuńczym, zwłaszcza jeśli chodzi o jedyną dziewczynę, której nigdy nie będzie mógł mieć.
Kiedy Remi Ford wraca na wyspę Mackinac w środku zimy, Brick postanawia dowiedzieć się, co wywołało cienie pod jej zielonymi oczami. Nawet jeśli oznacza to zburzenie murów, które między nimi zbudował. Nawet jeśli oznacza to zakochanie się w tej jedynej, z którą nigdy się nie pogodzi.
Remi musi po prostu odpocząć przez kilka tygodni i znaleźć wyjście z koszmaru, w którym się znalazła. Na pewno nie zostanie tu na dłużej, a już na pewno nie wtedy, kiedy mężczyzna, który złamał jej nastoletnie serce, stale pojawia się przy stole jej rodziców. Remi nie potrzebuje, żeby Brick nieustannie ja ratował. Nie wtedy, gdy narazi to ich oboje na niebezpieczeństwo i będzie kosztować ich znacznie więcej niż ich serca.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-944-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BRICK CALLAN NIE MIAŁ POJĘCIA, że jedna alejka w spożywczym dzieli go od największego koszmaru.
Gdyby tylko zechciał wyprostować całe swoje sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry i spojrzeć ponad konserwami, dostrzegłby ten charakterystyczny błysk czerwieni. Koloru leśnej pożogi i piekielnych pokus.
Tymczasem on wahał się między krojonymi pomidorami z zieloną papryką i bez, przy akompaniamencie narzekań właściciela sklepu Billa House’a.
– Mówię ci, Brick. Dzieciak Rathbunów przez pół popołudnia śmigał skuterem śnieżnym po Market Street jak jakiś świr – syknął Bill, krzyżując chude ręce na piersi.
Brick wstawił pomidory z papryką do wózka obok worka z cebulą, dwóch kartonów bulionu wołowego i opakowania baterii.
– Wczoraj zakłócał porządek publiczny – ciągnął Bill – a w zeszłym tygodniu omal nie ściął bokiem nowego skutera Mulvaneya. Wiesz, że ględzeniu nie będzie końca.
Brick stłumił westchnienie. Raz w życiu byłoby miło zrobić zakupy bez small talku.
– Pogadam z nim – obiecał.
Tak się składało, że wiedział to i owo o kretyństwach, jakie wyczyniają chłopcy, żeby zaimponować nastoletnim koleżankom.
Bill odetchnął z ulgą i poprawił czapkę z Doud’s Market, którą od listopada do kwietnia ogrzewał swoją łysinę.
– Dzięki wielkie, Brick.
W ich małej wyspiarskiej społeczności panowała krucha równowaga, a zadaniem Bricka było zadbać o jej podtrzymanie, nawet w samym środku michigańskiej zimy, kiedy jedynie najtwardsi z mieszkańców pozostawali na Mackinac. Z tego samego powodu obiecał wymienić pani Sopp baterie w czujnikach dymu wynajmowanego przez nią domu, kiedy zadzwoniła z pola golfowego na Florydzie.
Drzwi Doud’s otworzyły się z brzękiem dzwonka.
Do małego sklepu wpadła razem z lodowatym podmuchem wiatru znad jeziora Mira Rathbun – matka wspomnianego „dzieciaka Rathbunów”. Bill zamilkł, jakby połknął własny język. Gość bez skrępowania donosił nie będącym na służbie glinom na swoich sąsiadów, ale zdecydowanie wolał robić to za ich plecami.
– Zamknij te cholerne drzwi! – Żądanie padło z ust kasjera i dwóch klientów stojących najbliżej wejścia.
Kiedy ostatni prom z turystami opuścił w październiku Mackinac Island, zabrał ze sobą uprzejmość wymaganą przez status letniego kurortu. Jakichś pięciuset stałych mieszkańców miasteczka z urokliwą gburowatością, zadekowało się na czas lodowatego niskiego sezonu pośrodku jeziora Huron.
– Tak, tak. Przepraszam – powiedziała Mira, strzepując niecierpliwie warstwę puchu z jaskrawopomarańczowego kombinezonu.
Kobieta przypominała trąbę powietrzną, co stresowało Bricka. Na nieszczęście dla społeczności to ona nauczyła Travisa, jak prowadzić jego skuter śnieżny z trzeciej ręki.
To była czternasta zima Bricka spędzona na wyspie. Cieszył się perwersyjnie na polarne temperatury i sezonowe zamknięcie większości usług. Zima była spokojna. Kameralna. Przewidywalna.
Bill zajrzał do wózka Bricka, a jego brwi zniknęły pod mankietem czapki.
– Znowu gulasz wołowy? Nie znasz innych przepisów? Założę się, że znalazłaby się na wyspie co najmniej jedna dziewczyna, która nie miałaby nic przeciwko temu, żeby upiec ci ciasto.
– Lubię gulasz.
Lubił też jeść go bez presji towarzystwa.
Brick co tydzień robił porcję gulaszu wołowego i jadł go cztery, pięć dni z rzędu, bo danie było łatwe i swojskie. A w kwestii towarzyskiej – zasłużył na zimowy święty spokój i nie zamierzał dostawiać na stole drugiego nakrycia.
– Słyszeliściejużwieści? – Mira pospieszyła w ich kierunku i siłą wdarła się do rozmowy.
Brick był sceptycznie nastawiony. Zimą na Mackinac wieści się nie zdarzały. Co oznaczało, że miała na myśli plotki. Coś, czego wolał unikać, mimo że w obu pracach stale do niego docierały.
– Chodzi o awionetkę, która wylądowała wczoraj późnym wieczorem? – spytał Bill, chwilowo zapominając o swoim problemie z prędkościomierzem jej dzieciaka.
Oczy Miry błyszczały z powodu nowiny tak rzadkiej w środku zimy, kiedy każdy dzień cholernie przypominał poprzedni. Brick poczuł nagłą potrzebę wymaszerowania na mróz, żeby uniknąć bomby, którą Mira zamierzała spuścić. Intuicja podpowiadała mu, że miało się wydarzyć coś złego, a on zostawił broń w domu.
– Zachowajcie to dla siebie, bo podobno jej rodzina jeszcze o niczym nie wie – powiedziała, nachylając się i ściszając głos do szeptu.
Brick miał bardzo złe przeczucia.
– Czyja rodzina? – spytał Bill ze zdumioną miną. – Nie nadążam.
– Przeciągam dla efektu. Rety. To najdłuższa rozmowa, jaką od trzech miesięcy prowadziłam z kimś, kogo nie poślubiłam ani nie urodziłam. Daj mi się nią nacieszyć – zaprotestowała.
Brick pchnął wózek w nadziei, że umknie przed nowiną. Ale Mira go przytrzymała, utrudniając ruch.
– Remi Ford! – oznajmiła.
Jego palce zbielały na rączce wózka.
Remington Honeysuckle Ford.
Remi Honey dla rodziny. Kłopoty dla niego. Cholera.
– A niech mnie! – zakrzyknął Bill. – Co ona tu robi w środku zimy, że nie poinformowała swoich starych?
Ich przyciszone głosy zlały się z miarowym szumem w uszach. Brick starał się z całych sił zachować neutralny wyraz twarzy, ale jego wnętrzności eksplodowały. Wyjście znajdowało się zaledwie sześć metrów dalej, ale stopy wmurowało mu w podłogę, a kolana odmówiły współpracy. Przy wtórze ogłuszającego dudnienia serca wpatrywał się w usta Miry, które wywlekały brudy.
Nie mogła się tu zjawić. Nie bez uprzedzenia.
Całe tygodnie mentalnych przygotowań zajęło mu zebranie się w sobie, zanim zmuszony był wymienić z nią swobodne powitanie podczas kolacji.
– Pst! – Kasjer, bratanek Billa, machnął ręką zza kasy i w milczeniu wskazał sąsiednią alejkę.
Żołądek podskoczył Brickowi do gardła.
Nie. To nie mogło się dziać naprawdę.
Mira i Bill rzucili się jak szaleni w stronę alejki z płatkami. Brick ruszył pospiesznie w przeciwnym kierunku do kasy, uznając, że nie będzie lepszego momentu na ucieczkę, zanim...
Jego wózek uderzył w bok drugiego, który właśnie wychynął zza rogu. Impet pchnął oba wózki w wieżę z pudełek z płatkami śniadaniowymi i ją rozsypał.
Kurwa. Jeszcze nie zdążył oderwać wzroku od waniliowo-migdałowej i klonowo-bekonowej masakry na podłodze, a już wiedział.
To była ona. Całe sto pięćdziesiąt centymetrów szelmowskiego chochlika. Rude włosy splotła w długi, luźny warkocz, który przerzuciła przez ramię w kurtce z kapturem w kolorze magenty. Słuchawki wystawały spod wciśniętej na głowę żółtej włóczkowej czapki. Jej oczy przypominały butelkowo zielone kieliszki, które niegdyś kolekcjonowała jego babcia. Usta miała pełne i szerokie, a kiedy się uśmiechała do mężczyzny, ten nie mógł nic poradzić na lekkie oszołomienie... przynajmniej dopóki jej nie poznał. Plamy piegów na jej nosie i policzkach odznaczały się wyraźnie na alabastrowej skórze.
Wyglądała inaczej. Blada, zmęczona, niemal krucha. Energia, którą zwykle tryskała, zasypując jej iskrami niczego nie spodziewające się ofiary, była jedynie przytłumionym szumem. Jako ktoś, kto pół życia spędził na katalogowaniu wszystkiego, co dotyczy Remi, Brick wiedział, że coś jest nie tak.
Ich spojrzenia spotkały się na jedną długą chwilę. Nie mógł zdecydować, czy powinien się przywitać, czy udałoby mu się wziąć nogi za pas. Zanim dokonał wyboru, ona porzuciła swój wózek i podeszła prosto do niego.
Instynktownie wziął ją w ramiona, choć była to ostatnia rzecz na świecie, na jaką miał ochotę. Remi wsunęła mu dłonie pod płaszcz i wtuliła się w niego. Jej zapach wciąż go pobudzał. Zawsze przypominała mu łąkę... tuż po uderzeniu pioruna. Nie myśląc wiele, oparł brodę na czubku jej głowy, a jego zarost zaczepił się o miękką włóczkę czapki. Coś wbiło mu się w bok, ale zanim zdołał się zorientować co to, ona odwróciła jego uwagę, wydając z siebie przeciągły wydech i rozluźniając się. To nie była Remi, jaką znał. Tamta dziewczyna pocałowałaby go dla żartów z impetem prosto w usta tylko po to, żeby go wkurzyć, a potem odwróciłaby się na pięcie i ruszyła siać dalsze zniszczenie.
Odsunął ją, trzymając za ramiona.
– Co się dzieje? – spytał ściszonym głosem.
– No proszę, toż to mała Remi Ford! – oświadczył Bill, przystając gwałtownie z Mirą tuż za plecami.
– Co cię sprowadza w lutym do domu? – spytała Mira.
Remi wysunęła się z jego objęć i wyjęła z uszu słuchawki. Uśmiech, który im zaserwowała, nie miał swojej zwykłej mocy, ale tylko on to zauważył.
– Co mogę powiedzieć? Zatęskniłam za tutejszą zimą – powiedziała wesoło.
Jej głos z lekką chrypką brzmiał tak znajomo mimo upływu czasu, że niemal go to zabolało.
Bill się obruszył.
– Co za wierutne kłamstwo!
Mira rzuciła się, żeby uściskać córkę marnotrawną.
– Przyjechałaś zrobić niespodziankę rodzicom? – spytała. – Wiem, że brakowało im ciebie w święta w tym roku.
Unikając spojrzenia Bricka, Remi odparła:
– Było mi przykro, że nie spędziłam z nimi świąt, i pomyślałam, że zrekompensuję im to dłuższą wizytą.
Kłamała. Był tego pewien. Cokolwiek spowodowało te cienie pod oczami, to na pewno nie wyrzuty sumienia z powodu przegapionych świąt.
– Jesteś taką dobrą córką. Jak tam życie w wielkim mieście? – naciskała Mira.
Kobieta wyciągnęłaby z Remi najdrobniejsze szczegóły, gdyby ta jej na to pozwoliła. A potem rozpowszechniłaby je pozostałym wyspiarzom podczas odbierania dzieci ze szkoły i zamówień ze sklepu.
– Wszystko... w porządku – odparła Remi.
Brick zmrużył oczy, słysząc jej wahanie.
– Szybko! Jaki kolor ma moja aura? – spytał Bill.
Policzki Remi się zaróżowiły.
– Ładny jasnozielony, jak zwykle – powiedziała.
Wiele rzeczy sprawiało, że Remi nie była przeciętną dziewczyną. Synestezja była jedną z nich.
Mówiło się, że mała Remi Ford wywołała zamieszanie w przedszkolu, kiedy zażyczyła sobie różową kredkę, żeby napisać E, bo przecież wiadomo, że E jest różowe. Zajęło to parę lat, ale rodzice otrzymali wreszcie odpowiedź od specjalisty. Mózg ich córki wytwarzał dodatkowe połączenia, łącząc kolory z takimi rzeczami jak litery, słowa czy ludzie.
Ale najbardziej fascynowało go to, że potrafiła widzieć muzykę. Dawnymi czasy, zanim sytuacja tak się skomplikowała, dopytywał się o kolory, które widziała w piosenkach.
– Nadal pracujesz w muzeum? – spytała Mira.
– Właściwie to maluję na pełny etat – odpowiedziała.
A to nowina. Zdziwiło go, że jej rodzice o niczym nie wspominali.
Brick zajrzał do jej wózka i zobaczył trzy pudełka płatków Marshmallow Munchies, kawę, słodzoną śmietankę w proszku i paczkę miodowych bułeczek. Żadnego białka czy warzyw w zasięgu wzroku. Ta kobieta zajadała stres.
– Domy czy obrazy? – zażartował Bill.
– Głównie obrazy – odparła Remi, mrugając. – Ale dla ciebie pomalowałabym i dom, Bill.
Gość nabrał tak szkarłatnego koloru, jakiego Brick w życiu nie widział. Taką moc miał urok osobisty Remi.
Założyła sobie luźne pasmo włosów za ucho, dawny nerwowy tik, i wtedy dostrzegł bladopomarańczowy gips między kciukiem i palcem wskazującym. Prawą rękę miała w gipsie.
Brick poczuł ścisk w żołądku, a pytania zaczęły się kłębić w głowie.
To nie była jego sprawa. I wiedział, co by się stało, gdyby pozwolił sobie na ciekawość. Remi Ford nie należała już do jego zmartwień.
– Spotykasz się z kimś? – spytała Mira. – Przywiozłaś chłopaka na walentynki?
Brick zacisnął zęby.
– Przepraszam. – Ścisnął rączkę swojego wózka. – Muszę lecieć. Witaj w domu, Remi.
– Dzięki. Miło cię było zobaczyć, Brick – powiedziała ze smutnym uśmiechem.
Skinął powściągliwie głową. I z heroicznym wysiłkiem odszedł, zamiast rzucić się pędem do kasy, zostawiając za sobą Remi, pozostałe rzeczy z listy swoich zakupów i pytania bez odpowiedzi.2
NO, TO NIE POSZŁO TRAGICZNIE, doszła do wniosku Remi, wieszając siatki na zdrowej ręce, i wyszła na przenikliwy poranny mróz.
Po długiej, nieprzespanej nocy przetrwała nieoczekiwane spotkanie z Brickiem. I przypadkowo przytuliła go w sposób, który krzyczał wręcz: „kobieta w opałach!”. Udało jej się przynajmniej wymóc dochowanie tajemnicy na Billu, Mirze i pozostałych gościach sklepu, zanim zrobi niespodziankę rodzicom.
Co dawało jej jakąś godzinę, nim mama odbierze telefon od kogoś, kto nie wytrzymał.
Godzinę, by ułożyć oficjalną wersję wydarzeń i ukryć widoczne na twarzy zmęczenie.
Godzinę na ponowną próbę dodzwonienia się do szpitala.
Odeszła tak, żeby minąć okna wystawowe sklepu, po czym rzuciła siatki na chodnik. Zębami zerwała z dłoni rękawiczkę i ponownie wybrała numer.
– Szpital Northwestern Memorial, z kim połączyć?
– Dzień dobry, dzwonię w sprawie stanu pacjenta – powiedziała Remi.
– Nazwisko pacjenta? – Głos w słuchawce brzmiał tak, jakby istniało mnóstwo innych rzeczy, które jego właścicielka chciałaby robić zamiast odbierania telefonów, ale przynajmniej była to inna operatorka niż wczoraj.
– Camille Vorhees.
– Pani godność?
Remi się zawahała.
– Jestem... jej siostrą.
– Imię?
Kurwa, kurewska kurwa.
– Alessandra?
– Nie ma pani na liście.
– To dlatego, że jestem czarną owcą w rodzinie – spróbowała.
– Nie ma pani na liście. Zgodnie z przepisami HIPAA...
– Tak. Dzięki. Łapię. – Remi się rozłączyła i kopnęła w słup podtrzymujący zadaszenie werandy sąsiedniego budynku. – Cholera – wymamrotała.
– Remi.
Podskoczyła jak oparzona. Ten głos. Ten cholerny szorstki, niski, schrypnięty głos, który wciąż prześladował ją w snach.
– Jezu, Brick!
Przechodził przez ulicę, zbliżając się do niej niczym fala. Nieuchronnie. Bezpardonowo.
Irytowało ją, że jej serce wciąż bije szybciej na jego widok. Ale tak naprawdę nie mogła winić go za gust, bo Brick Callan był jednym wielkim chodzącym ciachem. Jej zachwyt zaczynał się pewnie gdzieś na wysokości jego szerokich barków i potężnego torsu. Nie potrzebowała jednak wiele czasu, żeby zdać sobie sprawę, że te poważne błękitne oczy, zmarszczone teraz lekko w kącikach, miały hipnotyczne, rzucające na łopatki supermoce.
Kowbojski kapelusz, przy którym uparcie obstawał mimo tylu cieplejszych opcji nakrycia głowy, dodawał mu surowego uroku. Zwłaszcza w połączeniu z ciężkim zimowym płaszczem i dżinsami, które podkreślały umięśnione uda.
Broda była nowa i boska. Napięcie znajome i wkurzające. Pulsowała wokół niego ciemnoniebieska aura. Pewny. Godny zaufania. Silny.
Dwanaście lat temu rozdarł jej serce na pół. Siedem lat później roztrzaskał je w drobny mak. Jeszcze nie wybaczyła mu ani jednego, ani drugiego. Co nie oznaczało, że nie mogła podziwiać go w roli uosobienia testosteronu.
Schyliła się po siatki, ale ją ubiegł, dokładając jej zakupy do tych, które już niósł. Pachniał skórą, trocinami i końmi.
– Nie musisz. Umiem sobie doskonale poradzić z własnymi zakupami.
– Co ci się stało w rękę? – Zadał to pytanie szorstko, jakby wściekało go, że chce znać odpowiedź.
Oczywiście zauważył. Brickowi Callanowi za cholerę nie umykało nic, oprócz najbardziej oczywistej rzeczy na świecie.
– To nic – odparła, sięgając po siatki. Uniósł je ponad jej głowę, co uznała za niepotrzebną, choć seksowną, demonstrację siły. – Drobne złamanie.
– Jak do niego doszło?
Znajoma szorstkość jego tonu umościła się jej w żołądku i rozlała po nim niczym ciepły miód.
Przejmował się. Może nie tak, jak marzyła kiedyś o tym zakochana nastolatka. Ale poranionej trzydziestolatce przynosiło to pocieszenie.
– Wypadek samochodowy – powiedziała. – Serio. Oddawaj moje zakupy.
– Gdzie? Ty prowadziłaś? Ktoś jeszcze ucierpiał?
Stanęła na chodniku przodem do niego, a wiatr od jeziora robił, co w jego mocy, żeby wsunąć swoje lodowate palce pod warstwy jej ubrań.
– Bez urazy, sierżancie, ale Chicago znajduje się poza twoją jurysdykcją. A moje życie to nie twój interes. Zapomniałeś?
Posłał jej jedno z tych przeciągłych, mrocznych spojrzeń, których znaczenia nigdy nie rozszyfrowała.
Wystraszyła ją nagła wibracja w kieszeni. Zapominając o górującym nad nią mężczyźnie, sięgnęła gorączkowo po telefon.
Wrzód na dupie.
Cholera. Nadzieja, która rozkwitła w jej piersi, rozwiała się. Wcisnęła „odrzuć”, jak przy poprzednich czterech połączeniach od niego, i wsunęła telefon z powrotem do kieszeni. Brick marszczył teraz brwi. Pewne rzeczy przynajmniej pozostawały bez zmian.
– Gdzie się zatrzymałaś? – spytał wreszcie. – Odprowadzę cię.
To nie była propozycja. Za dużo w nim było z dżentelmena, żeby pozwolił jej obładowanej jak jakiś muł przejść parę przecznic przy pogodzie grożącej hipotermią, i jakkolwiek by się opierała, nie ustąpiłby.
– Red Gate – odparła.
Brick spojrzał na swoje buty, a potem w przestrzeń, gdzie niebo całowało taflę wody. Wypuścił powietrze.
– O, nie zachowuj się jak cierpiący kowboj – powiedziała, przewracając oczami. – Przecież nie będziemy stale na siebie wpadać.
Red Gate Cottage stał na południowym krańcu wyspy, przycupnięty tuż nad wodą. Tak się też składało, że znajdował się dokładnie naprzeciwko domu Bricka. Wciąż nie miała pewności, czy wpłynęło to na jej decyzję.
– To przez ciebie pani Sopp wymogła na mnie zmianę baterii w detektorach dymu?
– Nie musisz mi tego wypominać. Dawaj baterie i sama to zrobię.
– Tak? Żebyś mogła zlecieć z krzesła i złamać sobie drugą rękę?
Ruszył chodnikiem, kręcąc głową i mamrocząc niepochlebne komentarze.
Podbiegła, żeby go dogonić, gdy maszerował wzdłuż gospód i sklepów z pamiątkami, zamkniętych na głucho na okres zimowy.
– Czy ta poza ponurego kowboja działa na dziewczyny, aż zrzucają z siebie bieliznę termiczną? – spytała.
– Przymknij się, Remi.
Poprawiwszy sobie nieco nastrój wytrąceniem go z równowagi, zrównała z nim krok i schowała ręce w kieszeniach. Poranek było słoneczny, minus dwanaście stopni. Cienka warstwa śniegu na drodze została rozjechana skuterami śnieżnymi, głównym środkiem transportu o tej porze roku. Skutery, konie i własne nogi stanowiły dla mieszkańców jedyne możliwości przemieszczania się po sześciu kilometrach wzgórzystej i zalesionej wyspy.
Dla niektórych Mackinac Island była ciekawostką. Cała wyspa bez samochodów? Społeczność z czteromiesięczną datą ważności, zanim nadejdzie niekończąca się, sroga zima?
Ale dla Remi to był dom. A dom oznaczał uzdrowienie.
Resztę drogi przeszli w milczeniu. Pospieszyła przed nim, żeby otworzyć bramę pomalowaną na krzykliwy, intensywny odcień czerwieni. Wysoki żywopłot chronił domek z białej cegły przed wścibskim wzrokiem z chodnika, ale potężny dwupiętrowy budynek w stylu wiktoriańskim stojący naprzeciwko z łatwością zaglądał ponad nim.
– Ty malowałeś – powiedziała, kiedy Brick minął ją z zakupami.
Dom należał niegdyś do jego babci i dziadka, którzy otwarli swoje podwoje dwóm trudnym wnukom. W tamtym czasie całość tonęła w bieli. Teraz cedrowy siding pomalowany był na granat. Pośrodku szerokiej werandy widniały czerwone drzwi wejściowe – kombinacja kolorystyczna, która wzbudzała aprobatę Remi. Niski parkan wzdłuż chodnika zostawił w perłowej bieli.
Przy zaśnieżonym ogrodzie i niskich zimozielonych krzewach był to widok jak z obrazka.
Odchrząknął – bo dzienny przydział słów Bricka ograniczał się do jakichś pięćdziesięciu – i ruszył za róg domku do drzwi wejściowych. Red Gate nie miał właściwie werandy, a niską cedrową platformę. Latem stał tam stolik z parasolem i krzesła, żeby można usiąść i podziwiać bezkonkurencyjny widok. Zimą na podeście znajdowały się rzędy drewna opałowego do niewielkiego kominka w sypialni.
Remi otworzyła drzwi i z trudem pohamowała się od przewrócenia oczami, kiedy ten olbrzymi mężczyzna puścił ją przodem. Ponura rycerskość miała umiarkowany urok.
Domek natomiast miał go pod dostatkiem.
Agnes Sopp – potentatka nieruchomości na Mackinac – odnowiła go, kładąc parkiet z szerokich sosnowych desek i kremowe sztukaterie na ścianach. W salonie kanapa w złamanej bieli z wielkimi poduchami stała naprzeciw gazowego kominka. Kuchnia była maleńka, z białymi szafkami i lśniącym drewnianym blatem. Ale niewielka ruchoma wysepka ze stali nierdzewnej dodawała miejsca na przechowywanie i zwiększała przestrzeń roboczą. Okna na ścianie frontowej zostały wymienione, żeby jak najbardziej uwydatnić widok.
A cóż to był za widok.
Przed domkiem ciągnęły się w nieskończoność mroczne niczym atrament wody jeziora Huron, niezmienne i niezawodne. Zupełnie jak mężczyzna, który wtargnął w jej przestrzeń. Wkroczył do kuchni, gdzie swoimi barkami kowboja i ponurymi umiejętnościami zajął całe dostępne miejsce.
I to właśnie dlatego, jak zdała sobie sprawę, ściągając botki i płaszcz, wróciła. Żeby znaleźć się na tyle blisko, by poczuć się znów bezpiecznie. Mimo jego zapewnień, Brick Callan przejmował się nią. A w jego duszy było coś, co nakazywało, żeby ludzie, którymi się przejmował, byli bezpieczni. Wyobrażała go sobie biegającego po okolicy niczym pies pasterski, podgryzającego kostki mieszkańcom Mackinac i chroniącego ich przed nieszczęściem.
Westchnęła. Nigdy jeszcze nie wyniknęło nic dobrego ze wzdychania do niedostępnego mężczyzny. Poza tym musiała się zająć większymi i bardziej niebezpiecznymi problemami.
Z jednej z toreb wyciągnął blister z bateriami. Patrzyła, jak sprawnie odkręca pokrywę z pierwszego czujnika dymu i nie potrzebuje do tego ani krzesła, ani drabinki, i zapragnęła zwinąć się na kanapie i zasnąć, póki on tu był. Póki czuła się bezpiecznie.
Usadowiła się pod oknem na jednym z obrotowych foteli z niebieskiego weluru. Odwróciła się plecami do jeziora, podciągnęła kolana pod brodę i obserwowała, jak niechętnie się nią zajmuje.
Zamknąwszy z powrotem czujnik, wyrzucił opakowanie i stare baterie do kosza pod zlewem.
– Często pomagasz Agnes w robotach? – spytała Remi.
Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, a kiedy jego długie nogi pokonały dzielący ich dystans, skuliła się na fotelu. Nie miała pojęcia, czego się spodziewała, ale z pewnością nie tego, że ujmie delikatnie jej prawą rękę w dłoń i podciągnie rękaw jej obszernego swetra.
Na przestrzeni lat tysiące razy przytulała go, całowała, szturchała, wymierzała mu kuksańce i opierała się na nim. Przy każdym dotyku iskrzyło coś wyjątkowego. Fascynowało ją to. Dawało otuchę. Zdumiewało. Ale to samo, co ją w Bricku pociągało, jego zdawało się od niej odpychać. Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć razy, kiedy to on z własnej woli dotknął ją pierwszy.
– Jak ty, do cholery, to zrobiłaś?! – spytał.
Ton miał surowy, ale sposób, w jaki trzymał jej rękę, żeby przyjrzeć się gipsowi, był niemal czuły.
– To nie moja wina – powiedziała stanowczo, nie mając pewności, czy to rzeczywiście prawda.
– Boli?
– Nie, jest cudownie. Oczywiście, że boli. To złamana ręka – odpaliła.
– Jak do tego doszło? – spytał ponuro.
Stężała, nie panując nad instynktowną reakcją na to wspomnienie. Oślepiająco jasne światło. Miażdżony metal. Zapadający mrok.
– Mówiłam ci. Wypadek samochodowy – odparła, usiłując wyrwać rękę.
Ale on trzymał ją ostrożnie, mocno w uścisku, a jego palce badały pomarańczowy gips.
Te niebieskie oczy skoncentrowały się na niej, jakby odzierały ją z kolejnych warstw.
– Co się wydarzyło? – spytał znowu.
Głos miał szorstki i ściszony, ale dotyk ciepły. To niebieskie, pulsujące światło, które go otaczało, zdawało się i ją ogarniać.
Ku swojemu przerażeniu poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy.
Tym razem udało się jej uwolnić rękę, odwróciła więc twarz w stronę okna i znajdującej się za nim wody.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Zawsze chcesz o wszystkim rozmawiać.
– Już nie – wymamrotała.
– Jak bardzo boli? – spytał schrypniętym głosem, jakby sam odczuwał ból.
Oparła policzek na kolanie i stłumiła łzy.
– Już mniej.
– Pamiętaj, że wiem, kiedy kłamiesz – powiedział, odwracając jej fotel i zmuszając, by na niego spojrzała.
Zobaczyła w jego oczach burzę. Szarość zamiast błękitu. Zastanawiała się, co on mógł widzieć w jej oczach.
Czy przejrzy jej brawurę i dostrzeże to, co czai się pod powierzchnią? To, czego dawniej nie było. To, co wszystko zmieniło.
– Tak było dawno temu – przypomniała mu cicho. – Oboje jesteśmy teraz innymi ludźmi.
Podniósł się, prostując te swoje ciągnące się kilometrami nogi, i wrócił do kuchni.
– Musisz zrobić sobie podstawowe zapasy – zauważył, pakując się.
Zbierał się do wyjścia. Czuła ulgę i smutek. Chociaż działał jej na nerwy, jego obecność odganiała mrok. A to ją wściekało.
– Poradzę sobie – powiedziała, ocierając szybko łzę, kiedy odwrócił wzrok.
Z zakupami w rękach przystanął i ponownie ją zlustrował.
– Wyglądasz na zmęczoną. Powinnaś odpocząć.
– Do widzenia, Brick – powiedziała znacząco. Ruszył do drzwi, a ona odczekała, dopóki ich nie otworzy. – Podoba mi się twoja broda – zawołała za nim.
Zacisnął szczęki, rzucił jej ostatnie seksowne spojrzenie i już go nie było.3
– REMI HONEY?
Niewiele mogło zaskoczyć komendantkę Darlene Ford. Urodzona i wychowana na Mackinac, służyła na wyspie jako glina od blisko trzydziestu lat. Jednak widok najmłodszej córki – która miała pracować i mieszkać w Chicago – na werandzie wystarczył, żeby stanęła jak wryta.
– Niespodzianka!
Remi przytuliła mamę zbyt mocno i nie chciała puścić. Plakietka z nazwiskiem przypięta do nieprzystającej do pory roku, służbowej bluzy Darlene wbiła się Remi w ramię. Może i odziedziczyła po matce zielone oczy, ale na pewno nie wzrost.
– Niech mnie kule biją! – szepnęła Darlene, ściskając ją mocno. – Czemu nie zadzwoniłaś i nie uprzedziłaś, że przyjedziesz? Mogłam przygotować twój pokój. Jak się masz? Zażywasz leki? Coś się stało? Jak obrazy? Coś sprzedałaś?
Matczyne przesłuchanie rozbawiło Remi, która zwolniła uścisk.
– Chciałam zrobić niespodziankę tobie i tacie. Nie potrzebuję pokoju, bo namówiłam Agnes Sopp na wynajęcie mi domku. A co do reszty, to wszystko w porządku.
– Jestem uszczęśliwiona! – Nadal trzymając Remi za ramiona, Darlene obejrzała się przez ramię i krzyknęła: – Gil! Rusz tutaj swój tyłek!
– Co się stało? Za zimno na pająki – zawołał Gilbert Ford z piętra.
– To nie pająk – odparła głośno Darlene.
Darlene Ford od urodzenia była nieustraszona... chyba że chodziło o pająki. W tej jednej kwestii pozwalała bez słowa skargi, by jej poczciwy, uczący angielskiego mąż przybywał jej na ratunek.
– Wchodź do środka, zanim ogrzejemy całą okolicę.
Wciągnęła Remi przez próg do domu, z którego ta uciekała przez cały okres dojrzewania.
Zmieniły się drobne szczegóły. Chodnik pod stopami był nowy. W zabałaganionym gabinecie na lewo stało porządne biurko. Stary, rozchwierutany stolik do kart zawalił się wreszcie w zeszłym roku pod ciężarem szkolnych wypracowań i kubków z niedopitą kawą. Po drugiej stronie korytarza, w salonie stał dumnie większy, nowszy telewizor.
Ale pachniało jak w domu. Kawą i pastą do drewna.
Jej pejzaż linii brzegowej Mackinac, jeden z pierwszych obrazów, nadal wisiał w korytarzu prowadzącym do słonecznej kuchni i jadalni. A rodzice nadal krzyczeli do siebie między pokojami.
– Remi Honey!
Gilbert Ford był parę centymetrów wyższy od żony i nieco mniej umięśniony. Ciemne włosy miał zawsze nieco w nieładzie, ubrania trochę niedobrane, ale potrafił naprawdę słuchać ludzi, co sprawiało, że zapominali o jego niechlujnym wyglądzie.
Z radości nie trafił na ostatni stopień i omal nie przygniótł obu kobiet u podnóża schodów. Posłał im zmieszany uśmiech, po czym mocno uściskał Remi.
Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby otoczył ją miłością.
– Cześć, tato.
– Co za wspaniała niespodzianka – odparł, kołysząc ją z boku na bok.
Gilbert był ekspertem w przytulaniu i właściwym panaceum na dolegliwości dręczące obecnie jego córkę.
„Jakim cudem – zastanawiała się Remi – można tęsknić za domem, stojąc w nim, i to w ramionach pierwszego mężczyzny, który ją kiedykolwiek kochał?”.
– Też nie wiedziałeś? – Darlene spytała męża, rzucając mu podejrzliwe spojrzenie.
Pokręcił głową i puścił Remi.
– Nie miałem pojęcia – odparł z naciskiem, ściskając ją za ręce. – Ty też nie?
Jej rodzice byli notorycznie zajęci i często zapominali o przekazaniu sobie nawzajem wiadomości rozmaitej wagi.
– Nie mówiłam nikomu, że przyjeżdżam do domu. Chciałam zrobić wam obojgu niespodziankę – zapewniła ich.
Uśmiech Gilberta nieco przygasł, a oczy zmrużyły się za okularami w szylkretowej oprawie, które nosił od dwudziestu lat.
– Co to? – Ścisnął łagodnie nadgarstek Remi.
– A, to. To gips – odparła.
– Gips? Z powodu złamanej ręki? – rzuciła groźnie Darlene.
– Miałam lekką stłuczkę. To drobne złamanie. Nic wielkiego.
Tata zmarszczył brwi.
– Jesteś w stanie malować z gipsem, skarbie?
– Jeszcze nie próbowałam.
Tyle kłamstewek, a nawet nie wyszli jeszcze z holu. Rekord.
– To chodź. Możesz zrobić sobie kawę i opowiedzieć nam o wszystkim – rzuciła Darlene. – Jak długo zostaniesz?
– Pomyślałam, że parę tygodni. Zrobię sobie małe wakacje – powiedziała, ruszając za mamą do kuchni.
To było jej ulubione pomieszczenie w całym domu. Po dwóch tygodniach kłótni na temat plam rodzice zaszaleli i pomalowali szafki na ciemną zieleń. Blaty pokryte były błyszczącymi niebieskimi płytkami. Wyspa o specyficznym kształcie stała po skosie między przestrzenią roboczą a kącikiem śniadaniowym, boksem z wielkimi poduchami i mocnym stołem z drewna klonowego, wbudowanym w ścianę z oknem wykuszowym.
– Wylali cię? – spytała Darlene.
Remi parsknęła, otwierając szafkę z kubkami nad ekspresem do kawy, i przeczesała jej zawartość, aż odnalazła swój ulubiony. Duży jasnożółty kubek z napisem Don’t Worry Be Happy.
– Nie, mamo. Nie wylali mnie. Maluję teraz na pełen etat.
– Tak? Czy to nie... O, cholera! To już taka godzina? – wykrzyknął Gilbert, spoglądając na zegar na mikrofali. – Muszę jechać do szkoły!
– Kurczę, ja mam poranne spotkanie, na którym muszę być – zauważyła Darlene, zerkając na własny zegarek.
Remi ustąpiła miejsca rodzicom, którzy rzucili się do ekspresu, żeby napełnić podróżne kubki.
– Rodzinny obiad dla naszej głodującej artystki – zadecydowała mama, zakręcając wieczko na kubku.
Do niedawna Remi chętnie rozwiałaby kwestię głodowania. Ale teraz nie mogła ogłosić dobrych wieści bez ujawniania złych.
– Dziś wieczorem? – Gilbert odstawił pusty już dzbanek na miejsce i zmarszczył brwi. – Czy to ja mam jakieś plany, czy ty?
– Cholera, do kwadratu – jęknęła Darlene. – Ty masz charytatywny mecz koszykówki, a ja zebranie rady miasta.
– To nic – odparła Remi. – Zostanę tu trochę.
– Jutro wieczorem – oznajmił Gilbert, celując w nią dwoma palcami wskazującymi. – Zadzwonię do twojej siostry.
Darlene sięgnęła po torebkę z niemieloną kawą i podała ją Remi.
– Zrób sobie świeżą porcję, a z zamrażarki wyciągnij indyka czy co tam chcesz. Aha, i skoro już tu jesteś, mogłabyś przerzucić pranie z pralki do suszarki?
Rodzice zaatakowali ją z obu stron głośnymi, pospiesznymi całusami w policzki i już ich nie było. Usłyszała, jak na ulicy odpala stary skuter śnieżny yamaha, i patrzyła przez okno, jak ojciec siada za plecami matki. Komendantka Ford podrzuci pana Forda do szkoły, po czym zawróci do centrum, żeby rozpocząć swój dzień na posterunku przy Market Street.
Poczuła lekkie ukłucie rozczarowania, że nie znaleźli czasu na wspólną kawę. Ale to cena za wpadanie do nich bez zapowiedzi w czwartek. W kuchni było zbyt cicho, więc włączyła stuletnie radio, którego ojciec używał do śledzenia meczów Wolverine.
Kiedy z głośnika popłynęło coś delikatnego i klasycznego, w pomieszczeniu zebrały się puszyste żółte i złociste chmury, które dotrzymywały jej towarzystwa. Kto by pomyślał, że ta mała dziewczynka z poobdzieranymi kolanami i różowymi literkami E odnajdzie swoje miejsce w świecie, malując rzeczy, które tylko ona potrafiła zobaczyć?
– Najpierw kawa – zdecydowała.
Nasypała świeżą porcję, po czym zajrzała do maleńkiej pralni umiejscowionej między kuchnią i jadalnią. Niewiele się tu zmieniło poza liczbą gratów. Ponieważ nie mieszkały tu już dwie nastolatki, przestrzeń była bardziej uporządkowana. Niewielki sznurek rozwieszony od ściany do ściany nie uginał się już pod stanikami. Teraz wisiały na nim niesparowane skarpetki przypięte drewnianymi klipsami.
Otworzyła pokrywę pralki i zaczęła przekładać wilgotne ubrania do suszarki. Wszystko zajmowało dwukrotnie więcej czasu przy tylko jednej sprawnej ręce. Nie cieszyła się na cztery do sześciu tygodni bez możliwości skorzystania w pełni ze swojej dominującej ręki.
Jej wzrok przykuło coś czerwonego i koronkowego. Wygrzebawszy to, Remi uniosła ostrożnie eleganckie stringi.
– O, matko. A cóż to?
Chwyciła telefon i pstryknęła fotkę.
Remi: Błagam, powiedz, że to mamy, nie taty.
Zobaczyła, jak trzy kropki pojawiły się, a potem zniknęły. Minęło dobrych pięć minut, zanim jej siostra odpisała.
Kimber: Dlaczego grzebiesz w bieliźnie rodziców, zboku?
Remi: Przyjechałam do domu zrobić wszystkim niespodziankę. Przy okazji – niespodzianka! Mama i tata porzucili mnie z listą zadań.
Kimber: Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Oprócz bielizny mamy, jak widać.
Remi: Jesteś w domu? Masz ochotę pogadać?
Siostra nie odpisała, więc Remi dokończyła ładowanie suszarki i wcisnęła start. Lekkie wibracje na szczycie urządzenia zasygnalizowały nową wiadomość.
Mama: Nie zapomnij oczyścić filtra! Tak dochodzi do pożarów.
Remi: Wiem, mamo. Nie mam dziesięciu lat!
Ze wstydem zatrzymała suszarkę i opróżniła filtr, po czym na powrót ją włączyła. A potem tak dla żartu przypięła stringi do sznurka w miejscu, gdzie rodzice z pewnością je zobaczą.
Suszarka pracowała, widmo pożaru zostało opanowane, a kubek napełniony świeżą kawą, więc ruszyła do piwnicy. Drewniane stopnie były porysowane i wyślizgane na środku od dziesięcioleci chodzenia po nich tam i z powrotem. Plamy z farby na pionowych częściach stopni opowiadały historię z czasów jej najwcześniejszych artystycznych dni.
Z powodu niskiego sufitu i braku naturalnego światła piwnica Fordów nie należała do najlepszych przestrzeni studyjnych. Jednak o ile tylko przykryła brezentem zamrażarkę skrzyniową, zanim rozpoczęła malowanie „szczęśliwych drzewek” z Bobem Rossem, nikogo nie obchodziło, jak bardzo upaprze betonową podłogę czy gołe ściany.
Wieko zamrażarki otworzyło się ze skrzypnięciem rodem z nawiedzonego domu i Remi zajrzała w jej mroźne czeluści.
Remi: Tato, masz tysiąc indyków w zamrażarce. Którego mam rozmrażać?
Tata: To specjalna okazja! Wyjmuj pierś z indyka. Zrobimy sobie powtórkę ze Święta Dziękczynienia! A teraz pora złamać ducha mojej klasy niezapowiedzianą kartkówką!
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów uśmiechnęła się szczerze. Dobrze było wrócić do domu.
Zabrała pierś z indyka na górę i zanurzyła drób w zlewie pełnym zimnej wody.
Kiedy dolała sobie kawy, postanowiła przejść się trochę po domu i ruszyła na piętro. Sypialnia rodziców znajdowała się na tyłach domu. Drzwi były zamknięte, żeby zatrzymać w niej ciepło, jak każdej zimy. Życie na Mackinac było kosztowne, a zimy lodowate. Większość ludzi miała więcej niż jedną posadę i gdzie to tylko było możliwe, poświęcała przyjemne domowe ciepełko na rzecz niższych rachunków za ogrzewanie.
W młodości Kimber i Remi miały osobne pokoje we frontowej części domu.
Otworzyła drzwi do swojej dziecięcej sypialni i westchnęła. Pozmieniali tu. Zniknęła ciemnofioletowa farba i plakaty Ushera, Alicii Keys i Zaca Efrona. Ale zachowali niektóre reprodukcje, które kolekcjonowała. Barwne obrazy odcinały się na tle gładkich, beżowych ścian.
Łóżko pozostało to samo, z zagłówkiem z kutego żelaza, ale zniknął kalejdoskop szalików, które wplatała między szczebelki. Pościel w kolorze kości słoniowej nadawała ekscentrycznemu dawniej pomieszczeniu spokoju.
Remi nie mogła uciec od myśli, czy taką jej wersję rodzice by woleli. Stonowaną. Spokojną. Odległą od „huraganu barw i chaosu”.
Nie dziwiła się im. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Remington Honeysuckle Ford była twardym orzechem do zgryzienia.
Alessandra Ballard z kolei była jedyna w swoim rodzaju i interesująca. A przynajmniej taki był plan. Teraz jednak, stojąc w swoim dawnym pokoju, Remi pomyślała, dokąd właściwie zaprowadziło ją wyrośnięcie z przeszłości i zrujnowanie przyszłości.
Nie żeby mogła już sobie pozwolić na takie rozważania. Nie kiedy miała pilniejsze sprawy do załatwienia.
Wyjęła telefon i otworzyła maila. Zignorowała zapełnioną skrzynkę odbiorczą i przeczytała nową wiadomość – powoli i boleśnie z racji ograniczonej ruchomości prawego kciuka.
C.,
mam nadzieję, że nic Ci nie jest. Błagam, niech nic Ci nie będzie. Nic mi nie chcą powiedzieć. Proszę, powiedz, że nic Ci nie jest.
R.
Na kilka długich minut wbiła wzrok w szczyt skrzynki odbiorczej, siłą woli próbując przywołać odpowiedź. Kiedy ta się nie zjawiła, Remi padła na łóżko i wpatrując się w sufit, pozwoliła krążyć myślom i wspomnieniom.
Była w domu. Dom był bezpieczny. O ile nikt z jej drugiego życia nie zorientuje się, gdzie jej szukać. To tu zamierzała wypędzić parę demonów, zagoić parę złamanych kości i opracować plan naprawy wszystkiego, zanim będzie za późno.
Boże, jaką miała nadzieję, że nie było już za późno.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------