- W empik go
Tylko polskie wino - ebook
Tylko polskie wino - ebook
Pomysł na TYLKO POLSKIE WINO, zrodził się w głowie autora kilka lat temu. Jest rozwinięciem jednego z felietonów, jakie napisał do regionalnego czasopisma w mieście swego zamieszkania. Główny bohater opowiadania Józek Langner, to postać fikcyjna, człowiek o pokręconym przez nadmiar alkoholu życiorysie, o którym inni zwykli mawiać ofiara przemian ustrojowych. Odeszła od niego żona, sprzedając mieszkanie i zabierając ze sobą ukochanego syna. Nie umie się z tym pogodzić i z roku na rok stacza się coraz bardziej, podupadając na zdrowiu. Choć tęskni za tym, co utracił, nie skarży się na swój los. W rozpaczy, jaka go otacza, pojawia się bezinteresowna pomoc poznanego, ciekawskiego małego Krzysia i jego ojca. Oferta pracy i ciepłego kąta w daczy nad jeziorem, okazuje się kusząca, i Józek nie potrafi jej odrzucić. Ale nawet nie przypuszcza, w co został uwikłany. To, co początkowo wygląda na szczęśliwy los, z czasem przekształca się w coś, czego się nie spodziewał i nie potrafi zrozumieć. Na odludziu odciętym przez śnieżny kataklizm, będzie zmuszony stoczyć walkę o życie nie tylko swoje, ale przede wszystkim dziewięcioletniego chłopca, uśpionego i porwanego dla bajońskiego okupu. Okupu, który nim został zażądany, już kosztował życie kilu osób.
Na stronach tej powieści, liczne trupy, przeplatają się ze zwrotami akcji i scenami czarnego i sytuacyjnego humoru. Wszyscy przecież, od najmłodszych lat, uwielbiamy dwie zakorzenione w nas skrajności umysłu: paniczny strach i spazmatyczny śmiech.
Grzegorz Kozłowski to mieszkaniec końca świata, czyli Bieszczad. Przeżył już połowę życia, choć nie wie ile mu jeszcze pozostało. W młodości, chciał zostać pilotem, ale lekarz stwierdził, że ma krzywe oko. Długo się kształcił, lecz wszystkie dyplomy na nic się zdały. Nie ma nałogów, choć niepozbawiony jest wad. Czasem się kłóci, ale nigdy nie obraża. Kąpie się pod prysznicem, nigdy w wannie, bo żur smakuje mu tylko w zupie. Nie jest wybredny, zjada wszystko, co mu podadzą pod warunkiem, że jest identyfikowalne i w konsystencji zmuszającej do użycia szczęk. Zupę przekłada nad drugie danie. Chętnie rozmawia, choć przeważnie koncentruje się na słuchaniu. Babskie gderanie sprawia mu przyjemność, choć nie znosi zrzędzenia. Od lat zasypia u boku tej samej kobiety, choć nie zawsze śpi aż do rana. Po przebudzeniu czyta książki. Nie nosi portfela. Ma konto w banku, ale nie przelicza wszystkiego na pieniądze. Nie ma konta na facebooku. Fascynację innych ludzi współczesną techniką, traktuje z przymrużeniem oka. Sam posługuje się tą techniką, lecz tylko z konieczności. Samochód ma, ale do pracy i na spacer, chodzi piechotą. Pracował już w różnych firmach, lecz swojej jeszcze nie założył. Z rodziną lubi się spotykać, choć nie cierpi rodzinnych biesiad. Pija alkohole, choć się nie upija. Nie pije piwa, bo jedyne, co jest po nim pewne, to to, że trzeba opróżnić pęcherz. Na nogi zakłada czasem dwie różne skarpetki, ale buty zawsze ma do pary. Preferuje buty ze sznurowadłami. Na bungee skoczył raz w życiu, więcej tego nie zrobi, bo troszkę popuścił w spodnie, ale ogólnie było fajnie. Im więcej pisze, nabiera coraz większego przekonania, że twórczość polega głównie na kreśleniu tego, co stworzyło się do tej pory. Intrygują go odmienne stany świadomości, wywołane używkami. Z powyższego powodu, przysiada się do parkowych filozofów. Żałuje, że nie może się z nimi napić, ale wtedy nie zapamiętałby, o czym mówili. Brzydzi się kłamstwem, toleruje kłamstewka, bo bez wątpienia jest w nich coś pociągającego. Mierzi go nietolerancja, a śmieszy święte oburzenie. Śmieje się, kiedy tylko ma ku temu okazję. Czasem płacze, ale nigdy z własnego powodu.
Kocha swoje życie, choć nie zawsze jest z niego zadowolony.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-481-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JÓZEK spojrzał przez przeciekający dach domostwa, na poranne kwietniowe słońce. Przygrzewało coraz mocniej, konsekwentnie topiąc pozostałości niezbyt srogiej tegorocznej zimy, zalegające nad jego głową. Wyraźnie czuł, że nocny przymrozek ustępuje, gdyż śnieg, zamieniając się w wodę, bezlitośnie kapał do środka, przeganiał go z kąta w kąt i nie pozwalał spokojnie leżeć. Trochę zirytowany i mocno odrętwiały z trudem zwlókł się z legowiska. Rozmasowując obolałe biodro, zastanawiał się, jak długo będzie go jeszcze kulał, wszak od niefortunnego upadku na oblodzonej ulicy minęło już prawie cztery miesiące.
Rozmyślania nad zdrowiem przerwało mu podejrzane trzeszczenie dachu i wlewająca się do środka coraz większą strugą woda. Chcąc dokładniej się temu przyjrzeć, postanowił wpuścić do środka więcej światła. Zrobił trzy kroki w kierunku drzwi i otworzył je z charakterystycznym dla nich cichym skrzypnięciem. Cichym zapewne dlatego, że regularnie je smarował, gdyż ten dźwięk trochę go denerwował. Poranne słońce oślepiło go, przymrużył oczy, zaciągając się świeżym powietrzem i podziwiając nastającą wokół wiosnę. Obrócił się, ale nie odważył wejść głębiej, gdyż mocno obwisły dach dawał do myślenia. Nie trwało ono zbyt długo. Niestabilność konstrukcji i ciągła tymczasowość spowodowały, że spora część zawaliła się z łoskotem do środka, a Józek, wyskakując w ostatniej chwili za próg, uniknął przygniecenia, jeśli nie śmierci.
– Mam za swoje – pomyślał podnosząc się z mokrej ziemi.
Zaskoczony i lekko zszokowany, obserwując opadający pył, zastanawiał się, jak dokonać naprawy, miał żal do siebie, że tak długo zwlekał. Resztki zamokniętych desek, płyt wiórowych, papy i kawałków folii wymieszanych było bezładnie z większością tego, co posiadał i co akurat znajdowało się wewnątrz. Mamrocząc pod nosem, zabrał się do wynoszenia na zewnątrz dobytku, aby móc dokładnie przyjrzeć się temu, co było przyczyną katastrofy. Już po pobieżnym uprzątnięciu rumowiska, zorientował się, że naprawa dachu będzie trudna, jeśli nie niemożliwa. Trzymał w rękach pozostałości dwóch, z trzech szerszych, grubszych i dłuższych desek, które spełniały rolę krokiew. Czas nadgryzł je na tyle poważnie, że złamały się wpół i nic nie można było z tym zrobić, a przynajmniej nic nie mógł zrobić z tym Józek. Kantówek na podmianę nie miał, a tym bardziej nie wiedział, gdzie ich szukać. W przypływie złości pomieszanej z bezsilnością cisnął nimi w kąt. Usiadł zrezygnowany na skrzynce i sięgając głęboko do kieszeni sfatygowanych spodni, wyciągnął mocno zużyty dowód osobisty. Jakby zdziwiony znaleziskiem, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście należy do niego, otworzył go i mamrocząc pod nosem, przeczytał:
– Józef Langner, średni, piwne, nie ma, urodzony… o ile potrafię jeszcze liczyć trzydzieści osiem lat temu.
Najbardziej jednak zaskoczyło go czarno-białe zdjęcie, z trudem potrafił się rozpoznać, nie mając jednak ochoty na rozczulanie, czym prędzej schował go do kieszeni, a z drugiej wyciągnął paczkę pogniecionych papierosów. Bez specjalnego zdziwienia doliczył się zaledwie siedmiu sztuk. Postanowił zapalić jednego. Długo szukał zapałek, modląc się, żeby nie były zamoknięte. Odnalazł je w nienaruszonym stanie w tej części schronienia, która się nie zawaliła. Zaciągając się nadpleśniałym tytoniem, rozmyślał, co ma zrobić.
Nie mieszkał tu od zawsze, cztery prowizoryczne ściany, przeciekający dach i parę sprzętów odziedziczył po poprzedniku. Nie wie, kim był, ani skąd pochodził, ale widział, jak go wynosili w plastikowym worku. Potem przez parę dni przyglądał się, czy nikt się tu nie kręci i nie widząc chętnych do wprowadzenia, zrobił to sam. Nowy dom od razu mu się spodobał. Było tu znacznie spokojniej niż na dworcu kolejowym, gdzie spędził wcześniejsze dziewięć miesięcy. Teren oddalony był od ludzkich domostw i ruchliwych ulic, osłonięty drzewami, które otaczały go z trzech stron. Z czwartej, trochę poniżej, niewielkie zagłębienie w terenie wypełniał staw. Okalały go liczne szuwary i ścieżki wydeptane przez szukających ukojenia mieszkańców wielkiego miasta. Jako że jego wody z nieznanych nikomu przyczyn nie zamarzały nawet w zimie, to mnogie stada wodnych ptaków, dokarmiane przez spacerowiczów, nigdy go nie opuszczały. Zmianie ulegała jedynie liczebność i gatunki.
Rozważania Józka na temat trafności wyboru nowego miejsca do życia przerwało pojedyncze szczeknięcie psa. Ze zdziwieniem stwierdził, iż kundel stoi prawie na wprost niego, oddalony o nie więcej niż pięć metrów.
– Jak mogłem go nie zauważyć? – pomyślał, przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym czworonóg ponownie dał głos.
– No, czego chcesz piesku? Pewnie patrolujesz teren i szukasz czegoś do zjedzenia.
Jakby na potwierdzenie słów psina szczeknęła powtórnie. Langner pogrzebał w rupieciach i wyciągnął zeschniętą skórkę chleba. Na jej widok pies początkowo zamarł w bezruchu, ale widząc uśmiech pojawiający się na twarzy dobroczyńcy, zaczął merdać ogonem. Złapał w locie rzucony chlebowy poczęstunek i zaczął gryźć, trzęsąc się przy tym jak galareta.
Przełykając, wygiął ciało w łuk i zamarł na moment w tej pozycji, jakby nie mogąc poradzić sobie z połknięciem tego, co przed chwilą gryzł, by po chwili powrócić do życia. Najwyraźniej zadowolony po raz czwarty szczeknął, chyba na odchodne, i pobiegł dalej. Józek, miał ochotę mu odpowiedzieć, ale nie znając psiego języka krzyknął tylko:
– Cześć, piesku.
Poranek był na tyle późny, że i on poczuł się głodny. Miał jeszcze coś do zjedzenia, choć zapasów nie robił. Zarówno żywność, jak i jeden z najważniejszych sprzętów w domu, żelazna koza, nie uległy zniszczeniu. Czym prędzej nazbierał chrustu pod rozłożystymi sosnami, poprawił zgiętą rurę pełniącą rolę piecowego komina, rozpalił ogień i zagotował wodę na herbatę. Zjadł to, co miał, śledzie i dwie bułki. Popijając wszystko trzema kubkami gorzkiej herbaty, wysuszył spodnie. Najedzony i rozgrzany pomyślał, że być może załamany strop da się jakoś naprawić. Przechodząc trzy dni temu obok pobliskiego osiedla, zauważył, jak ktoś wyrzuca na śmietnik dwoje drzwi. Mogłyby zastąpić część połamanych desek i płyt wiórowych przykrywających do tej pory dach, bo na więźbę z pewnością się nie nadawały, ale tę mógłby zrobić z kilku dłuższych konarów z pobliskiego lasu.
– Tylko czy drzwi wciąż tam są? - nie dawało mu to spokoju.
Nie chcąc tracić czasu, ubrał się, i poczłapał w znanym kierunku. Po około dwudziestu minutach marszu dotarł na miejsce. Już z daleka zauważył drzwi oparte o jeden ze śmietnikowych kontenerów. Ucieszyło go to i zmartwiło jednocześnie, gdyż nie dostrzegał drugich.
– Jeśli ich tam nie ma, to nic mi po tych, które widzę – pomyślał.
Nerwowo zaczął rozglądać się wkoło.
– Gdzie mogą być? Przecież nie zapadły się pod ziemię – dobrze znał mieszkańców tych nowych osiedli, jeśli już coś wyrzucili, to nie zawracali sobie tym głowy i na pewno by po to nie wrócili. Tak jak ten dziecinny rowerek, o który właśnie się potknął i który mógłby sprzedać na skupie złomu, zostawił go jednak w spokoju.
Pomimo wysilonego procesu myślowego, toczącego się w Józkowym umyśle i widocznego na twarzy, głowę wypełniała pustka. Przez chwilę pomyślał, że mógł je zabrać ktoś taki jak on, ale mieszkając w tej okolicy od pół roku, nikogo takiego nie zauważył. Wreszcie pomyślał, że skoro nie ma ich przy śmietniku, to może są gdzieś w okolicy. Przeszukiwania terenu dały oczekiwany rezultat. Podnosząc je z ziemi zauważył, że w dwóch miejscach są przedziurawione na wylot. Na szczęście uszkodzenia nie były duże i nie dyskwalifikowały ich do roli, jaką przewidział nowy właściciel. Langner mógł się tylko domyślać, kto tego dokonał. Z ironicznym uśmiechem na twarzy powiedział do siebie:
– Młodość, dynamiczność.
Mając to, czego szukał, mógł się zająć przygotowaniami do transportu znaleziska. Niestety drzwi nasiąkły i okazały się cięższe niż przewidywał, dlatego zmuszony był taszczyć je pojedynczo. W tym celu obwiązywał je w połowie, częściowo za klamkę, długim grubym sznurem, zabranym ze sobą. Drugi, wolny koniec zarzucał na ramię i obarczony ciężarem ciągnął je na smyka. Zajęło to ponad dwie godziny.
Po dotarciu na miejsce Józek zrobił dłuższą przerwę, ale w granicach rozsądku, czas płynął nieubłaganie, a pracy do wykonania miał jeszcze dużo. Niestety przytaszczenie drugich drzwi zajęło znacznie więcej czasu niż za pierwszym razem, ale się udało. Podbudowany tym drobnym sukcesem, postanowił się napić. Na gotowanie herbaty szkoda było czasu, a i myśli wciąż krążyły wokół niedopitej butelki wina, z powodu męczącego kaca.
– Czy ocalała z porannej katastrofy? – zachodził w głowę. – Jak mogłem o niej zapomnieć? – pytał siebie.
Krótkie poszukiwania dały rezultat.
– Jest, uchowała się! – krzyknął z zadowolenia.
Usatysfakcjonowany swą przezornością, spojrzał pod światło przez zielone szkło.
– Więcej niż połowa – rozpromienił się i haust ciemnego płynu spłynął w schorowane wnętrzności, dając chwilowe ukojenie. Drugie pociągnięcie było o wiele dłuższe i dało uwielbiany przez Józka stan wyluzowania. Po trzecim przycupnął na starej kurtce w niezamokniętym kącie domostwa. Nie wypuszczając z rąk butelki, czuł, jak opuszczają go siły. Objął ustami szklaną szyjkę po raz ostatni wypijając resztki. Przez chwilę myślał jeszcze o tym, co chciał dzisiaj zrobić, ale nie miał już na to ni ochoty, ni czasu. Senność stała się silniejsza od porannych postanowień. Zasypiał i nic nie mógł na to poradzić.
KRZYŚ Bielecki siedział samotnie w pokoju, zastanawiając się nad zajęciem na najbliższe kilka godzin. Mama powiedziała, że był wczoraj nieposłuszny i za karę aż do kolacji będzie siedział w pokoju. Nie zdarzyło się to po raz pierwszy i właściwie nie rozumiał, dlaczego mama aż tak bardzo się złości, w końcu miał skończone dziewięć lat i włóczenie się z kolegami po otaczającej osiedle domów jednorodzinnych i blokowisko okolicy, było dużo ciekawsze niż ślęczenie nad odrabianiem lekcji, czy bawienie się enerdowską kolejką taty. Wszystkie zabawki, jakie posiadał, wydawały się w tej chwili nudne i nie wywoływały takiego entuzjazmu jak w dniu ich otrzymania. Myślami był raczej przy komputerze, który mu obiecano, ale do komunii pozostało jeszcze kilka tygodni i rozmyślanie o nim wprawiało go w stan rozdrażnienia, który ciężko znosił. Chętnie pobawiłby się z młodszą siostrą, ale od urodzenia była chorowita, często jeździła z rodzicami do sanatorium, a gdy Krzyś miał cztery lata, umarła. Słabo pamiętał ten okres, ale którejś nocy słyszał, jak tato obiecywał mamie, że choć tak jak siostra ma słabe płuca, jemu nic nie grozi i tato nie dopuści, żeby i on też odszedł. Krzyś przyjął to za pewnik, w końcu tato był lekarzem i to chyba dobrym, bo bardzo długo pracował i leczył wielu ludzi. Szkoda tylko, że przez to miał tak mało czasu dla syna.
Malec dawno nie był u fryzjera i jego długa blond grzywka opadała do oczu. Dlatego położył się na wznak i podziwiał migoczące na ścianie pokoju promienie wiosennego słońca. Z tego dziecinnego nic nie robienia wyrwał go raban dochodzący z za okna. Podszedł do szyby i zobaczył człowieka biegającego wokół blokowego śmietnika. Przez chwilę się przyglądał, aby się upewnić, kto to.
– To pan Józek – powiedział wreszcie, uśmiechając się do okiennego szkła. Dobrze wiedział, gdzie mieszka i często go widywał, zwłaszcza ostatnio, chodząc zjeżdżać na sankach z pobliskiej górki.
Miejscowy wagant naciągał się z drzwiami znalezionymi koło śmietnika, dźwigając je na sznurku zarzuconym na ramię. Mocno przy tym narzekał na wagę i biadolił na bolące biodro. Krzyś odprowadził go wzrokiem. Minęły ze trzy godziny, w trakcie których grał na gameboyu i oglądał ulubione kreskówki w telewizji. Od czasu do czasu spoglądał z zazdrością przez okno na bawiących się na zewnątrz kolegów, pokazując im na migi, że nie może wyjść. Ku jego zaskoczeniu, ponownie dostrzegł pana Józefa prężącego się przy drugich drzwiach. Zaintrygowało go to. Dotychczas widywał zbierane przez niego butelki, złom i papier, czyli to, co da się spieniężyć. Burza myśli, jaka toczyła się teraz w głowie malca, znajdowała coraz to nowsze zastosowania znaleziska. Żadne nie wydawało się sensowne. Krzyś pomyślał więc, że nie zaszkodzi przeprosić mamę za psoty. Skutek był oczekiwany, jedząc wieczorny posiłek, mama oznajmiła, że odpokutował. Teraz mógł bez żadnych przeszkód wyjaśnić nurtujący go problem, wszak od szkoły miał jutro luz.
BYŁA sobota, dr Krzysztof Bielecki-Senior, miał więc wolne. Będąc człowiekiem bardzo zapracowanym, pomimo że z nawyku budził się wcześnie rano, teraz wylegiwał się bezczynnie w łóżku. Od kilku lat prowadził prywatną praktykę lekarską, udzielając konsultacji z zakresu okulistyki oka, ale ostatnie cztery lata dały mu mocno w kość. Wtedy to wraz z kolegą, chirurgiem i anestezjologiem, Czarkiem Kusym, zdecydowali się na uruchomienie prywatnej kliniki okulistyki oka. Włożyli w interes mnóstwo pieniędzy i wysiłku, obaj się zadłużyli, ale od samego początku był to strzał w dziesiątkę. Dużo pracowali, ale i też dużo zarabiali. Kilka miesięcy temu spłacili ostatnie wierzytelności za budynek kliniki i piekielnie drogie wyposażenie.
Ów sprzęt antagonizował ich przez dłuższy czas. Kusemu wydawał się zdecydowanie za drogi, wolałby coś tańszego, przynajmniej na początek, ale z czasem zmienił zdanie. Nie mówił już o nim, że to gadżety zmanierowanego doktora, bo to między innymi te zabawki pozwalały wykonywać operacje na najwyższym poziomie, a co za tym idzie przyciągały rzesze chorych, potrzebujących pomocy i gotowych zapłacić za to duże pieniądze.
Bieleckiemu pomaganie ludziom sprawiało szczególną radość.
– Pieniądze przyjdą same, trzeba tylko stawiać na najlepszy produkt – powtarzał Kusemu i jak dotąd nie mylił się ani trochę. Gaże były wysokie, a osobiste majątki, pomimo upływu tak krótkiego czasu, liczone w milionach. Żałował tylko, że nie potrafił przekonać do tego pierwszej żony Krystyny. Po śmierci córki popadła w depresję i zaczęła zarzucać mu, że to jego wina, że nie wystarczająco opiekował się rodziną, że myślał tylko o klinice i pieniądzach, a przecież jest lekarzem i powinien ratować córkę. Bolało go to, pomimo upływu czterech lat, od kiedy poprosiła o rozwód i odeszła. Ich syn pozostał z ojcem, co z kolei ubodło matkę. Był wręcz przekonany, że nienawidzi go za to, ale skoro nie odzywa się przez tyle lat... To może dała za wygraną.
Druga żona Seniora odwróciła się do niego twarzą, mówiąc:
– Cześć doktorku, jak się spało?
– U twego boku całkiem dobrze.
– Tylko dobrze? Myślałam, że także przyjemnie – odpowiedziała przekornie, robiąc minę niegrzecznej dziewczynki.
Leżeli tak przez dłuższą chwilę, patrząc, ona na siwiejące skronie, on na usta i gładkie policzki.
– Oczywiście, że dobrze i przyjemnie a przede wszystkim… rozkosznie. Jesteś młodsza o jedenaście lat i twój wewnętrzny ogień potrafi palić się bardzo mocno – podsumował.
– Naprawdę? – skwitowała szczerym śmiechem.– Może w takim razie czegoś się napijemy, kawa czy herbata?
– Ja chcę mleko – odezwał się wchodzący w tej chwili do pokoju rodziców malec.
– A ty, młodszy, podsłuchiwałeś?
– Nigdy nie podsłuchuję, tylko… wracałem z łazienki i… usłyszałem jak rozmawiacie… o śniadaniu.
– Oczywiście Krzysiu, że rozmawiamy o śniadaniu – ponownie uśmiechnęła się Joanna.
KRZYŚ, przełykając wielkie kęsy kanapek, zrobionych na śniadanie, starał się nie zdradzić z zamiarami na dzisiejszy dzień. Myślami już od wczoraj był półtora kilometra od osiedla domków, zastanawiając się, czy zastanie pana Józka tam, gdzie ostatnio.
– Mamo, wiesz, że gotujesz całkiem smaczne mleko? – powiedział przymilnie.
– Dziękuję, Krzysiu – usłyszał w odpowiedzi.
– Naprawdę ci smakowało, czy też chciałbyś coś jeszcze? – pociągnęła mama.
– Nie, nie, a właściwie tak – powiedział malec, spoglądając w dno pustego kubka.
– Pomyślałem, że skoro domowe rogatki nie są już zamknięte, to może mógłbym pobawić się dzisiaj dłużej na dworze?
– Domowe rogatki? Krzysiu zdumiewasz mnie, znasz znaczenie takich słów?
– Znam.
– Skąd?
– Gdy ostatnio na imieninach taty był pan Kusy, słyszałem, jak rozmawiali, że przed wjazdem do kliniki trzeba będzie zainstalować rogatki, a tato powiedział, że chyba raczej szlaban. Chyba dobrze zrozumiałem, że te słowa znaczą to samo.
Odpowiedzią mamy był tylko uśmiech.
– Czyli mogę, bo jeśli tak, to proszę jeszcze o trzy bułki z kiełbasianą okładziną, żebym nie był głodny – zakończył, triumfalnie odrzucając z czoła grzywkę.
Nim oszołomiona mama zdołała cokolwiek powiedzieć, chłopiec wbiegł już do pokoju uzupełnić zabawowy ekwipunek w nieodłączny składany wielofunkcyjny scyzoryk i kieszonkową lunetkę. Potem równie szybo zszedł na parter, ubrał się w kurtkę, kalosze i czapkę oraz zabrał podane bułki, o które prosił, ucałował mamę i obiecał, że wróci, jak zgłodnieje.
– Zauważyłeś, jaki jest sprytny? – powiedziała Joasia do stojącego w uchylonych drzwiach sypialni męża.
– Jeśli pytasz, czy wszystko słyszałem, to tak, ale oprócz sprytu jest również przebiegły i to coraz bardziej.
– Też tak uważam. Jeśli mocno czegoś pragnie, jego wypowiedzi są tak przemyślane, że nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakby jeszcze przed ich wyrażeniem znał odpowiedzi.
– Sądzisz, że nadal będzie tak postępował?
– Nie wiem, ale jest w tym coraz lepszy, nie daj Boże, żeby został politykiem – skwitowała z uśmiechem Joanna.
TAKIEGO budzenia Langner nie przeżył od lat. Po wczorajszym wysiłku, zwieńczonym ulubionym drinkiem, spał bardzo mocno, tymczasem ktoś natarczywie szarpał go za rękaw. Przez zamglone oczy ledwo dostrzegał dziecięcą postać i dopiero kilkukrotnie wypowiedziane: – Józenia – uświadomiło mu, że to znany z sąsiedztwa chłopiec.
– Przestań mnie szturchać, już nie śpię – powiedział poirytowany.
Chłopiec, jakby nie dowierzając, wciąż nie puszczał jego kurtki, wpatrując się uważnie w fioletową, jak sądził od zimna, twarz.
– Józenia, nic ci nie jest?
– Nic, a bo co? A ty, dlaczego nie w szkole smarkaczu?
– Widziałem cię wczoraj jak nosiłeś znalezione koło nas drzwi, byłem bardzo ciekaw, po co ci one i dlatego przybiegłem tu zaraz po śniadaniu. Gdy wszedłem, bardzo się przestraszyłem, bo byłeś taki… zimny i wydawało mi się, że nie oddychasz.
– Nic mi nie będzie – odpowiedział krótko Józek.
– To świetnie, pomyślałem, że skoro tak się napracowałeś, na pewno dzisiaj będziesz głodny – mówiąc to, małolat wyciągnął z kieszeń kurtki trzy bułki.
– Proszę, to dla ciebie, a do szkoły nie muszę iść, bo mamy wolne.
Ten gest bezinteresownej przyjaźni ze strony chłopca całkowicie rozbroił bojowo nastawionego Józka.
– Przepraszam cię, chłopcze – powiedział zakłopotany. – Mocno spałem i dlatego nie od razu cię rozpoznałem – zaczął pleść trzy po trzy.
– Proszę, to dla ciebie, z kiełbasianą okładziną, taką jak lubisz – powtórzył ponownie niezrażony maluch.
– CZAREK? – zapytał głos w telefonie.
– Tak to ja, a z kim rozmawiam?
– Jak to z kim, nie poznajesz?
– Przepraszam, ale przez słuchawkę nie widzę – odparł poirytowany Kusy.
– Doktorku, nie podoba mi się twój sarkazm, od dwóch tygodni cię nie było, a miałeś przecież wpaść pod koniec ubiegłego tygodnia, czyżbyś mnie unikał?
– Aaa to pan panie Stadler, przepraszam, ale miałem ciężką noc i właściwie jeszcze się nie obudziłem – odpowiedział Kusy z udawanym zakłopotaniem.
– Oczywiście, rozumiem, alkohol, dziewczynki, pan doktor po pracy prowadzi bogate życie towarzyskie i potrzebuje odpoczynku.
– Nie to nie tak – próbował łagodzić zaskoczony doktor.
– Zresztą dziewczynki to nie wszystko – kontynuował rozmówca.
– Drogie samochody, prezenty, zagraniczne wycieczki, a i od hazardu się nie stroni, a to wszystko kosztuje, oj kosztuje. Czyżbym o czymś zapomniał?
Ostatnie zdanie zabrzmiało na tyle złowieszczo, że Kusy ciężko przełknął ślinę, wiedział bowiem, z kim rozmawia i do czego zmierza rozmówca. Milczał, zastanawiając się, co odpowiedzieć, żeby nie pogorszyć sytuacji.
– Doktorkuuu – zabrzmiało śpiewnie w słuchawce. – Jesteś tam?
– Tak jjjestem, o niczym nie zapomniałem… tylko potrzebuję trochę więcej czasu.
– Czasu? Zła odpowiedź doktorku. Czekam już miesiąc.
– Wiem, ale…
– Żadne ale, twój czas się skończył, nikt nie będzie czekał ani dnia dłużej. Masz przyjechać dzisiaj tam, gdzie zawsze i radzę ci żebyś to zrobił, jeśli nadal chcesz operować piękne oczy forsiastych dam.
JEDZENIE nie podchodziło za specjalnie Langnerowi, nie chcąc jednak zrobić przykrości darczyńcy, po zjedzeniu bułki powiedział głośno – ale sobie podjadłem – przeciągając się przy tym i teatralnie głaszcząc po brzuchu.
– Podjadłem, czym? – zaśmiał się chłopiec. – Ja na śniadanie zjadam co najmniej trzy takie, nie mówiąc o mleku. Powiedz lepiej, że resztę zjesz później.
– Właśnie to chciałem powiedzieć – przytaknął Józek. Mały był wygadany i bystry, dlatego dla świętego spokoju wolał nie wymyślać pokrętnych tłumaczeń, które i tak by wyczuł.
W międzyczasie brzdąc dokładnie obejrzał Józkowy dom.
– Coś się chyba zawaliło? – zauważył.
– Yyhhyy, ot taka… mała katastrofa budowlana.
– Ja bym powiedział, że dach przegnił – dodał z powagą.
– Można nazwać to i tak.
– I co teraz?
– Chcę to naprawić.
– I do tego mają posłużyć drzwi?
– Tak, ale nie wiem, na czym je wesprzeć, nie mam nic odpowiednio mocnego i grubego.
Chłopiec zrobił zafrasowaną minę.
– Mój tato mówi, że jeśli nie można rozwiązać problemu, to trzeba się zwrócić do kogoś o pomoc.
– Świetnie, tylko nikogo takiego nie znam.
– Albo jeśli nikogo takiego się nie zna, to trzeba być elastycznym.
– A co to znaczy według twojego taty?
– No… trzeba myśleć o tym, co się postanowiło, ale dążyć do tego innymi sposobami.
Józek uśmiechnął się pod nosem i zapytał:
– Co proponujesz?
– Może zapytam rodziców, czy nie pozwoliliby ci u nas zamieszkać, dom jest duży.
– Bardzo dziękuję, ale myślę, że to nie najlepszy pomysł – pokiwał przecząco głową. – Wiesz, mały, nie chcę nikomu przeszkadzać. Żyję raczej na własny rachunek – odpowiedział zdecydowanie.
I ponownie chłopiec zaskoczył Józka. Widząc stanowczą postawę, jeszcze raz zapytał:
– Józenia, a znasz dobrze pobliską okolicę?
– Chyba tak, chociaż co jest za pobliskim lasem, to właściwie nie wiem. Mieszkam tu stosunkowo od niedawna i nie zdążyłem tam pójść.
Krzyś tylko na to czekał.
– Bawiłem się kiedyś z kolegami w tamtym miejscu, była tam fabryka, ale teraz pozostały tylko puste budynki, może byś w niej zamieszkał?
– Jakie budynki?
– Różne, małe i duże, większość murowanych i z dachami.
– No nie wiem – bąknął niepewnie Józek.
Chłopiec, jakby czując, że wszystko musi zostać przemyślane, wciąż milczał, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z rozmówcy.
Z zamyślenia wyrwała ich kropla wody spadająca z wyrwy w dachu na Langnerowy nos, a ten, rażony nią jak prądem, wykrztusił:
– No dobrze, właściwie to nie mam wiele do stracenia – powiedział, rozglądając się wkoło. – Ale muszę się upewnić jak tam jest, zaprowadzisz mnie?
– No pewnie, Józenia.
– CO za wredny typ – powiedział Kusy, odkładając słuchawkę telefonu. – Jestem skończony, jeśli nie oddam pieniędzy. Pokiereszują mi gębę jak nic albo spotka mnie coś o wiele gorszego – rozpaczał.
Kusy lubił grać w karty od zawsze, ale ciąg do gry na pieniądze odkrył, kiedy zaczął zarabiać naprawdę duże pieniądze, czyli jakieś pół roku wcześniej. Wystrzał adrenaliny do mózgu, jaki towarzyszył mu za każdym razem, gdy zasiadał do pokerowego stolika, był nie do opanowania. Na samą myśl o uczuciu przyspieszającego w przeciągu kilku sekund tętna, wyczuwanego najmocniej w żołądku, nie mógł się opanować. Gdy był trzeźwy, wszystko było pod kontrolą, ale gdy wypił, silna wola nie zdawała sprawdzianu.
Początkowo nie widział w tym nic złego, w końcu było go stać. Wystawny tryb życia bardzo mu odpowiadał, lubił dobrze zjeść, zabawić się i wypić, jednak ostatnio coraz częściej robił to na kredyt. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, gdy dostał pismo z banku, informujące o przekroczeniu dopuszczalnego debetu i faktycznym stanie konta. Nie mógł uwierzyć, ale liczby nie kłamały. Myślał, że jest w stanie spłacić długi, ale szybko przekonał się, że żeby to zrobić, klinika, której był współwłaścicielem, musiałaby być zlokalizowana w Beverly Hills, a na to się nie zanosiło. Nie był światową sławą w dziedzinie medycyny. To raczej wspólnik, Krzysztof Bielecki, grał pierwsze skrzypce w tym duecie. To on wpadł na pomysł i go zaproponował. Znali się jeszcze z czasów studiów, a że zarobki na państwowej posadzie nie były najlepsze, zgodził się bez oporów.
Nigdy tego nie powiedział, ale od lat szczerze mu zazdrościł, że jest taki dobry w tym, co robi. To do niego lgnęli pacjenci, miał więcej pieniędzy, chociaż wcale o nie nie zabiegał. Nawet jego ukochana, Krysia, którą razem poznali na studiach i z którą chciał się ożenić, została zabrana przez Bieleckiego. A powinno być przecież całkiem inaczej, w końcu to on poznał i pokochał ją pierwszy i z pewnością stworzyłby szczęśliwy związek, gdyby nie dziecinny zakład, jaki zawarli w tajemnicy przed Krystyną i który przegrał. Potem musiał zgodzić się na niewinną randkę, myśląc, że to nic nie zmieni, ale stało się inaczej. Tego ostatniego nie potrafił wybaczyć, ilekroć o tym myślał, miał ochotę zemścić się na Krzyśku i wiedział, że kiedyś nadarzy się ku temu okazja.
– Nie mogę się tak rozczulać – pomyślał Kusy, zbierając się w sobie. – Muszę pojechać do gangsterów i spróbować przekonać ich, żeby jeszcze trochę poczekali, chociaż nie mam pojęcia, co to da. – Może uwierzą, że nie mam tego zasranego pół miliona – pocieszał się.
Na samą myśl o czekającym spotkaniu, robiło mu się niedobrze. Postanowił jednak nie czekać do wieczora i spotkać się ze Stadlerem czym prędzej. Wziął prysznic, ubrał się, śniadania nie jadł, gdyż nie miał ochoty, wsiadł do opla vectry i pognał na spotkanie tego, co nieuchronne i do czego doprowadził.
ŚNIEG topił się coraz mocniej pod nogami, postanowili więc dojść do celu nie na skróty, przez las, ale okrężną brukowaną ścieżką. Droga była w tak fatalnym stanie, że Józek pomyślał, iż budowano ją na pewno przed drugą wojną światową. Liczne, mniejsze i większe dziury, wskazywały na brak zainteresowania nią kogokolwiek od lat, ale i tak szło się stosunkowo wygodnie, bo po płaskim i gałęzie nie drapały twarzy.
– Dlaczego mówisz do mnie Józenia? – spytał Langner, chcąc skrócić monotonię marszu.
– Nie mogę powiedzieć, to tajemnica – usłyszał w odpowiedzi. – Ale kiedyś na pewno panu powiem.
Ton słów wypowiedzianych przez chłopca był tak poważny, że Józek postanowił na razie odpuścić ten temat, tym bardziej, że z za zakrętu zaczęły wyłaniać się budynki, o których opowiadał.
– Jeszcze chwila i będziemy na miejscu – powiedział malec.
Rozpoznanie trwało krótko i było zdecydowane. Wszystkich budynków było z dwanaście i tak, jak opowiadał Krzyś, wszystkie były murowane i miały dachy. Po dokładnym przyjrzeniu się, Józek stwierdził, że trzy mają również w niektórych oknach szyby.
– Podoba mi się ten – powiedział
– Czy dlatego, że ma okna? – podchwycił z zainteresowaniem Krzyś.
– Tak… i dlatego, że to chyba dawny biurowiec albo szatnie lub inny budynek socjalny. Stoi koło resztek dawnego płotu i frontem zwrócony jest na plac, w kierunku pozostałych. Z drugiego lub trzeciego piętra będę wszystko widział – powiedział z uśmiechem.
– To może obejrzymy – zaproponował chłopiec.
– Ja bardzo chętnie, bo ty przecież już tu byłeś.
– Tak, ale wszystkiego nie oglądałem. Kiedy byłem tu ostatni raz, można było zobaczyć dużo więcej wszelkiego rodzaju złomu, teraz tego nie ma.
Rzeczywiście, na parterze efekty pracy złomiarzy widać było wyraźnie, choć tu zbierano, a raczej zrywano z tynków przewody elektryczne.
– Dużo miedzi – powiedział na głos Józek, kiwając głową i rozglądając się wkoło.
– Trochę tu straszno – odpowiedział Krzyś. – Idziemy wyżej?
– Chodźmy.
Pierwsze i drugie piętro były w znacznie lepszym stanie. Tylko nieliczne szyby były powybijane, znajdowało się tu znacznie więcej małych pomieszczeń niż na parterze, a w niektórych były nawet resztki biurowych mebli. Wszędzie po kątach walały się stosy papierów, a ściany, niepozbawione instalacji elektrycznej, nie robiły tak upiornego wrażenia. Józek zaabsorbowany rozglądaniem się, nawet nie zauważył, gdzie znikł jego towarzysz.
– Gdzie jesteś mały? – zawołał.
Nic.
– Gdzie jesteś? – powtórzył głośniej.
– Tutaj – usłyszał w odpowiedzi. – Niech pan tu przyjdzie.
Głos dobiegał z pomieszczenia nieopodal. Langner zaciekawiony wołaniem chłopca szybko go odnalazł. Mały stał w progu pomieszczenia, które kiedyś było z pewnością łazienką lub kuchnią. Pozbawione było wyposażenia, ale ze ściany wystawał kawał rury zakończony zaworem.
– Może jest woda? – rzucił Krzyś.
– Nie, to by było zbyt piękne – skrzywił się Józek. – Ale warto sprawdzić.
Chwilę trwało, zanim udało się odkręcić zardzewiały i zarośnięty kurek. Z kranu zaczął wydobywać się początkowo słaby syk, który po dłuższej chwili zamienił się w narastający świst, pomieszczenie wypełniło się zapachem stęchlizny i bagiennego powietrza a w rurach zaczęło gulgotać. Józek, czując, co się święci, dał krok do tyłu, zrobił to jednak o ułamek sekundy za późno i porcja brunatnego płynu upaprała mu spodnie.
– O żeż ty! – wyrwało się z gardła.
Krzyś aż podskoczył, nie wiedział jednak, czy ma się cieszyć z powodu odkrycia, czy też martwić wielką plamą, którą dostrzegł. Woda leciała coraz intensywniej, zmieniając barwę na bardziej przezroczystą, spływała przy tym do krawatki ściekowej, zabierając grubą warstwę brudu z podłogi.
Langner stał jak zauroczony.
– To prawdziwy skarb – powiedział z uśmiechem.
Nawet paskudna, mokra plama na spodniach nie była w stanie wykrzywić jego ust w grymasie złości, jednak po chwili ekscytacji odkryciem chłopca, trzeba było zakręcić zawór, bo liczne śmieci z podłogi zatkały odpływ. Józek zaczął się rozglądać za czymś, co pozwoliłoby udrożnić odpływ.
– Może tym – zaproponował chłopiec, podając kawał szczapy znaleziony w pomieszczeniu obok.
– Może być, spróbujemy.
Józek odczekał, aż jeziorko na środku pomieszczenia zmniejszy promień do rozmiaru nieprzekraczającego długości ręki i dopiero wtedy zaczął przepychać otwór w posadzce. Po kilkudziesięciu intensywnych ruchach rura zassała, a powiększający się lej obniżył poziom rozlewiska do zera.
– No, nareszcie – westchnął ciężko, gdyż miał chwilę zwątpienia w powodzenie wysiłku.
Ta chwila niepewności i związane z nią wcześniejsze emocje wyzwoliły w Józku nieodpartą chęć zapalenia.
– Przepraszam cię, mały, ale muszę ukoić nerwy – zwrócił się do chłopca.
– Na szczęście mam jeszcze czym – powiedział do siebie, zaglądając do paczki.
Krzyś tymczasem zajął się przeszukaniem pozostałych pomieszczeń na drugim piętrze, wyśpiewując przy tym nie do końca zrozumiałą piosenkę o zającu uciekającym przed złym wilkiem. Rozbawiło to Józka niemalże do łez, aż zakrztusił się dymem.
– Muszę rzucić to cholerstwo – wykasłał resztką tchu, gasząc peta.
Był ciekaw, czy mały Sherlock znalazł coś jeszcze, więc ruszył w ślad za nim po schodach, docierając na wyższe piętro. Śpiew malca ustał i zamienił się w coraz głośniejsze postękiwanie, przyspieszył więc kroku w obawie, czy coś go nie przycisnęło i po chwili odnalazł Krzysia, mocującego się z resztkami dużego biurowego regału, wyciągniętego na środek pomieszczenia i przechylonego na jedną ze ścian.
– Co ty wyprawiasz, mały? – zdziwił się. – Co chcesz z tym zrobić? Przecież to do niczego się nie nada, chyba, że na opał do pieca.
– Dobry pomysł – odparł spokojnie Krzyś.
Pewny ton jego głosu oznaczał jednak, że nie tęży się tu bez powodu. Józek zrobił kilka kroków w głąb pokoju, zachęcony zapraszającym spojrzeniem chłopca i dopiero teraz ujrzał cel wysiłków. Pod ścianą, zasłonięta biurową szafą, stała szeroka sofa.
– No i co ty na to, Józenia? – zatriumfował, po czym odbijając się z jednej nogi, rzucił się na nią, lądując na plecach. Sprężyny były chyba jeszcze w dobrym stanie, gdyż podskoczył jak piłka.
Józek nie potrafił oprzeć się radosnej atmosferze, jaka zapanowała i wykonał podobny do obserwowanego przed chwilą skok. Nie był jednak tak sprawny, poślizgnął się i zamiast na sofie, wylądował na podłodze, waląc głową w narożnik szafy.
– Ale akrobata – powiedział z udawaną powagą Krzyś.
Langner stęknął, ale radość, jaką odczuwał, zagłuszała ból głowy. Podniósł się z podłogi, usiadł obok chłopca i napawał chwilą tak dawno nieodczuwanego szczęścia.
ZAJAZD U-Ciecha zlokalizowany był osiemnaście kilometrów na wschód od miasta. Ruch na trasie nie był zbyt intensywny i opel Kusego dowiózł go tam w przeciągu dwudziestu minut. Zewnętrznie budynek niczym specjalnym się nie wyróżniał od innych tego typu obiektów zlokalizowanych w bliższej i dalszej okolicy. I chyba o to chodziło tym, którzy zlecili budowę. Piętrowy budynek otoczony był z trzech stron drzewami, na parterze zlokalizowano restaurację, nad którą znajdowało się kilkanaście pokoi noclegowych, a przed budynkiem obszerny parking. Liczne drzewa i wysoki obrośnięty bluszczem parkan, skutecznie maskowały zabudowania znajdujące się z tyłu zajazdu. Było to pięć garaży, niewielka fontanna i ukryte wejście do podziemnej części kompleksu. Właściwie to, co znajdowało się nad ziemią, miało maskować to, co było ukryte pod spodem, czyli HADES. Hades to nazwa nadana przez bywalców, czyli ludzi spragnionych towarzystwa niegrzecznych luksusowych dziewczynek i hazardu.
Kusy podjechał pod tylne wejście i został wpuszczony na mały dziedziniec przez dyskretnego ochroniarza.
– Drogę znam – uprzedził pytanie.
– W takim razie proszę po schodach na dół i na prawo – oznajmił stanowczo osiłek.
Kusy wiedział, dokąd idzie. Z reguły schodził dwa piętra pod ziemię, gdyż tam znajdował się salon gry, ale dziś trasa była krótsza, wiodła na pierwsze piętro podziemnej kondygnacji, czyli miejsca pracy tutejszych dziewczyn. Pora była wczesna, więc wszystkie spały. Dochodząc do końca korytarza, w świetle czerwonej żarówki, Czarek dostrzegł kolejną zwalistą postać.
– Ja do pana Stadlera – powiedział.
Ochroniarz bez słowa otworzył drzwi, nie spuszczając oczu z gościa. Nie odsunął się przy tym ani na krok tak, że Kusy musiał przeciskać się pomiędzy futryną, a wielkim cielskiem bramkarza. Po kilku krokach otworzył kolejne drzwi i ku swojemu zaskoczeniu został wepchnięty do środka, obejrzał się i zobaczył tą samą nalaną twarz, co przed chwilą. Dryblas wszedł do środka zamknął drzwi i bez słowa stanął przy nich jak cerber. Pokój praktycznie pozbawiony był mebli, podobnie jak korytarz wypełniało go przyciemnione światło, ale dodatkowo mieszało się ono z cichą muzyką i kłębami papierosowego dymu. Światło pochodziło z wielkiego akwarium z egzotycznymi rybami, obok którego stał niewielki barek, a w obrotowym fotelu siedziała ledwo widoczna postać, obrócona plecami do wejścia.
– Trochę to dziwne, ale dlaczego to akwarium jest umieszczone na tak niskim postumencie? – pomyślał doktor.
W pomieszczeniu z powodu braku okien nie było roślin, posadzka pokryta była szlifowanym granitem w płytach różnego rozmiaru, a ściany wykonane z nietynkowanych surowych cegieł, dwoje drewnianych drzwi prowadziło do dodatkowych pomieszczeń. Obok nich, na jednej z dwóch niewielkich sof, z nogami na ławie rozwalił się znany Czarkowi Stadler.
– Jeszcze raz dzień dobry, panie Stadler – odezwał się niepewnym głosem przybysz.
– Noo… nam również miło powitać kwiat polskiej medycyny, widzę, że wziąłeś sobie do serca rozmowę, doktorku – zachichotał Stadler, podpierając brodę na dłoni.
– Oczywiście, że tak, ale… właściwie przyjechałem tu, żeby…
– Żeby oddać przegrane pieniądze, na pewno masz je przy sobie, doktorku, skoro tak szybko przyjechałeś, czyż nie, a może się mylę? – rzucił złowrogo gangster.
– Nie, pieniędzy nie mam, bo banki są dziś nieczynne, a takiej gotówki nie trzymam w domu.
Kusy panicznie się bał, ale jednocześnie desperacko szukał wyjścia z opresji.
– Więc co, kurwa? Mam rozumieć, że wpadłeś tu tylko z wizytą towarzyską?
– Ja… przyjechałem, żeby powiedzieć, że… wszystko oddam, ale naprawdę w tej chwili nie mam jeszcze całej sumy – wymamrotał prawie na bezdechu.
Zapadło zdające się trwać wieczność milczenie, po czym postać siedząca w obrotowym fotelu dała ledwo dostrzegalny znak. W ułamku sekundy doktor zrozumiał, że Stadler to tylko pionek przemawiający w imieniu szefa.
– Oj niedobrze, niedobrze, powtarzasz się, doktorku – powiedział Stadler, podnosząc się z sofy.
– Długi karciane to długi honorowe i pan doktor zapewne o tym wie, ale wszyscy też dobrze wiemy, że honor to dziś nieszanowana ludzka cecha. Kiedyś… ludzie potrafili oddać życie w obronie honoru, a dziś?... potrafiłbyś oddać życie dla honoru, doktorku? – wyartykułował filozoficznie bandzior, zaglądając w oczy zdrętwiałego ze strachu przeciwnika.
– Osiemset tysięcy to nie przelewki – dodał.
– Osiemset? Chyba pięćset – bąknął osłupiały ze zdziwienia Kusy.
Ta uwaga zadziałała na Stadlera jak detonator bomby, dopadł do Kusego, złapał go za klapy marynarki i wycedził przez zęby. – Pół bańki to było dwa tygodnie temu, teraz urosły odsetki, gogusiu.
– Ale trzysta tysięcy?
Kusy pomyślał, że jeśli dorosły człowiek ma w żyłach około ośmiu litrów krwi, to w twarzy Stadlera mieściło się teraz co najmniej ze trzy litry. Poczerwieniał, w oczach pojawiły się błyskawice, zagryzł szczęki, mierząc Kusego wzrokiem, zamachnął się i z całych sił ugodził pięścią w brzuch.
– A coś ty sobie myślał, że to szkolna kasa oszczędności? Doktorku… aleś mnie teraz wkurwił.
Wijąc się z bólu, Czarek usiłował złapać oddech. Upadł na kolana, podpierając się ręką. Słyszał strzelające kostki ochroniarza i czuł, że ten szykuje wielkie łapy do działania.
– Na pewno zaraz mi przyłoży – pomyślał.
Spodziewany cios jednak nie nadszedł. Zamiast tego poczuł, jak jedna ręka łapie go za odzież w okolicy karku, a druga za pasek od spodni i unosząc w górę przenosi niczym fabryczna suwnica w stronę oświetlającego pokój zbiornika wody. Chwile później zanurzony głową w akwarium, mógł obserwować tropikalne ryby i koralowce. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, słona woda szczypała go w oczy. Bezradnie machał rękami i nogami, próbując uwolnić się z gladiatorskiego uścisku i unieść głowę ponad wodę. Walczył jednocześnie z odruchem konieczności zaczerpnięcia powietrza po utracie oddechu spowodowanego uderzeniem w brzuch.
Za szybą akwarium majaczyła postać siedząca w fotelu, paląca papierosa i przyglądająca się zmaganiom napastników.
Kusy dłużej nie potrafił się powstrzymywać, obserwując nieliczne bąbelki powietrza przemykające mu przed oczyma otworzył usta i zachłysnął się wodą, raz, potem drugi, pociemniało mu w oczach, a ręce bezwładnie opadły na powierzchnię wody.
JOANNA stała nago przed łazienkowym lustrem, kończąc suszenie włosów mokrych po porannej kąpieli. Odłożyła suszarkę i zaczęła przyglądać się dwudziestodziewięcioletniemu ciału. Było zadbane, jędrne i bardzo proporcjonalne – przynajmniej tak twierdził mąż.
– Ciekawe, jak długo będę tak wyglądać? – pytała odbicie.
Od przeszło dwóch miesięcy nie miała okresu, co w większości przypadków zdrowych kobiet w jej wieku oznacza ciążę. Zrobiła test, którego wynik był pozytywny, ale ostateczną pewność miała uzyskać po wizycie u ginekologa, na którą się umówiła.
– Muszko, długo jeszcze? – zapytał pieszczotliwie zza zamkniętych drzwi Senior.
Właściwie mogła go odesłać do drugiej łazienki, ale…
– Nie, możesz wejść, już skończyłam – odpowiedziała w oczekiwaniu na jego minę, odwracając się twarzą do drzwi.
– To dobrz… – przerwał w pół słowa, zatrzymując się w drzwiach. – Czy to twój nowy strój na dzisiejszy dzień? – rzucił zawadiacko. – Bo jeśli tak, to w co ja mam się ubrać?
– Najlepiej w to, co ja.
– Też o tym pomyślałem – kontynuował Krzych, rozchyliwszy jednocześnie narzucony na siebie szlafrok.
Oczom Joasi ukazał się szczegół rosnącej męskiej anatomii. Początkowo zaskoczona, uśmiechnęła się delikatnie i przejęła inicjatywę. Obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, wsparła rękoma o porcelanową umywalkę i wypięła gruszkowate pośladki. Oboje widzieli się teraz w lustrze, z tą różnicą, że on poddany był podwójnemu dopingowi, widział zarówno jej przód jak i tył.
– O Boże, co za widok – jęknął. – Te piersi, włosy, te usta i pupa – mruczał prawie bezgłośnie, dopingowany westchnieniami żony.