- nowość
Tylko w moim sercu - ebook
Tylko w moim sercu - ebook
Melody, dziewczynka znana już polskim czytelnikom z książki "Tylko w mojej głowie", jest już o rok starsza. I odważniejsza.
Bo ma Elwirę – urządzenie, które mówi na głos to, co Melody pisze na jego klawiaturze. Czuje więc, że może już wyruszyć w świat – na początek na letni obóz dla dzieci takich jak ona. Dla dzieci z problemami sprawiającymi, że są inne – każde na swój własny, odmienny sposób. Nie jest to proste – ale się udaje! Dzieje się mnóstwo rzeczy wcześniej niewyobrażalnych. Melody wędruje po lesie, siedzi przy ognisku, jeździ konno, spotyka dziwne zwierzęta.
Ale to nie wszystko. Znajduje przyjaciół. I uczy się decydować o własnych sprawach i własnym życiu.
Na podstawie pierwszej części książki "Tylko w mojej głowie" powstał film "Świat Melody"
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66667-49-5 |
Rozmiar pliku: | 623 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
pierwszy
Robaczek świętojański zawisł nad moją dłonią, po czym na niej przysiadł – niespiesznie i bez wysiłku. Ledwie poczułam delikatne dotknięcie. Czułki cieniutkie jak druciki sterczały z jego maleńkiej okrągłej główki. Nie śmiałam drgnąć. Moje dłonie często poruszają się wedle własnego uznania, czy tego chcę, czy nie, więc z całych sił próbowałam pozostać w bezruchu.
Jego lśniące, czarne skrzydełka otwierały się i zamykały niczym nożyce. Wstrzymałam oddech. Ciemne linie na jego tułowiu, które wyglądały jak namalowane cienkopisem, oddzielały karmazyn od hebanu.
Świetlik zdawał się nigdzie nie wybierać i uważnie mi się przyglądał. Zastanawiałam się nad magią posiadania na ramionach mieniących się barwami dmuchanych rękawków do pływania, a także nad tym, jak bym się czuła, gdybym mogła unieść się w powietrze i poszybować z podmuchem wiatru.
O czym pan myśli, panie Świetliku? Rozłożył skrzydełka i złożył je ponownie zupełnie tak, jak gdyby mnie usłyszał. I wtedy to się stało. W jego ciele zapłonął kwiatuszek jasnego żółtozielonego światła. Przemówił do mnie! Dość dobrze znam się na mówieniu bez wypowiadania ani jednego słowa.
Kiedy tak siedzieliśmy w purpurze zachodu słońca, tylko ja i ten święcący robaczek, westchnęłam szczęśliwa. Być może zbyt mocno wypuściłam powietrze, bo w tej samej chwili maleńki owad rozłożył skrzydełka i uleciał wraz z niewidzialnym podmuchem wiatru.
rozdział
drugi
– Och! Spójrz! Tam jest jeszcze jeden. I jeszcze jeden! – krzyczała moja siostra.
Pędziła przez frontowy trawnik pani V ze słoikiem w ręku, próbując nakłonić któregoś z tych maleńkich owadów, żeby wleciał do środka. Jeśli mój świetlik przyłączył się do tego roju, to jestem pewna, że zarówno on jak i inne śmiały się z Penny, umykając przed nią tanecznym lotem.
– Niech pani mi pomoże, pani V! – błagała Penny. – One się mnie wcale nie słuchają!
Klapnęła na trawę i zmarszczyła brwi. Pani V, która jest naszą sąsiadką i najlepszą przyjaciółką Mamy, siedziała wygodnie w swoim rozkładanym fotelu z podnóżkiem na frontowym ganku. Zanim się odezwała, puściła do mnie oko:
– Może one nie chcą żyć w butelce. Może tej nocy chcą tylko tańczyć!
– Chociaż jednego? – Penny zrobiła najżałośniejszą ze swoich minek.
– No dobrze – powiedziała pani V. – Ale potem go wypuścimy, okej?
– Okej – jęknęła Penny, krzyżując ramiona na piersi. – Ale właściwie dlaczego?
– A chciałabyś mieszkać w słoiku? – spytała pani V.
Penny roześmiała się.
– Ja jestem za duża! Ale robaczek w słoiku, dlaczego nie?
– No dobrze – nie poddawała się pani V. – A jeśli znajdę dość duży słój dla ciebie, to będziesz chciała w nim mieszkać?
Penny przez chwilę najwyraźniej się zastanawiała. Po czym odpowiedziała:
– Chyba nie. Czułabym się zgnieciona i byłoby mi duszno.
– No właśnie! To co powinnyśmy zrobić? Jak myślisz?
Penny zrobiła fikołka i wstała z podziwu godną łatwością i wdziękiem, po czym powiedziała:
– Dobra. Złapiemy kilka robaczków, a potem je wypuścimy!
Pani V, której pełne imię brzmiało Violet Valencia, odwróciła się do mnie.
– Pomogę jej, zanim wszystkie wypłoszy z miasta – powiedziała, sprawdzając blokady na kołach mojego wózka inwalidzkiego, po czym wraz z Penny pobiegła przez trawnik, śmiejąc się i sięgając po maleńkie światełka. Nie mogłam się do nich przyłączyć, ale tym razem nie czułam się wykluczona – mój świetlik już mnie znalazł. Ujrzałam niebieskiego SUV-a Mamy wjeżdżającego na podjazd obok. Toffi, nasza golden retrieverka, podniosła głowę w niemym pozdrowieniu. Mama pracuje jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu, gdzie całe dnie opiekuje się chorymi ludźmi z połamanymi kończynami lub takimi po zawale serca. Mówi mi, że to bardzo wymagająca praca, ale ona ją uwielbia! Często wraca do domu zmęczona, ale wciąż jeszcze musi zatroszczyć się o mnie. A ja naprawdę jestem dla niej utrapieniem. I to niemałym! Mama nigdy, ale to nigdy się nie skarży, co czasami sprawia, że źle się z tym czuję.
W czasie roku szkolnego kopcący spalinami autobus szkolny wysadza mnie po szkole przy ganku pani V. Ale teraz, kiedy mamy letnie wakacje, Penny i ja spędzamy większość dni z nią.
Każdego ranka pani V zmusza nas do nauki ortografii, matmy i gramatyki, zanim jednak zdążę się poczuć tak, jakbym miała letnią szkołę bądź coś w tym rodzaju, pani V potrafi nas tak rozbawić, że w niczym nie przypomina to zajęć szkolnych. Scrabble są niczym lekcja ortografii, a łatwe rebusy to zabawa, która zwiększa zasób słów Penny. Matmy uczę się, grając w bingo, a historii z zajawek starych filmów. Próbuję się skarżyć, bo przecież są wakacje! Ale szczerze mówiąc, lubię to – przynajmniej przez kilka godzin. Potem, po południu robimy lody albo w coś gramy lub oglądamy filmy. Raz w tygodniu chodzimy do pobliskiej biblioteki. Penny łapczywie wybiera swoje książki i rzadko potrzebuje, żeby ktoś jej pomógł.
Dostałam naprawdę zarąbiste urządzenie, które przymocowano do mojego wózka. Nazywa się Medi-Talker, co brzmi nieco nudnie i dorosło, więc nazwałam je Elwirą. To właśnie dzięki Elwirze mogę się porozumiewać z resztą świata. Używając kciuków, kiedy chcą współpracować – co, na szczęście, zdarza się dość często – mogę wystukać, czyli napisać niemal wszystko, co przyjdzie mi do głowy, nacisnąć przycisk, a wtedy Elwira powie to za mnie. Mogę w ten sposób robić takie skomplikowane rzeczy jak omówienie książki czy zadanie z matmy albo zadać jakiekolwiek pytanie, które przyjdzie mi do głowy. Na przykład, Co sprawia, że chmury lecą? Albo Skąd biorą się pierdnięcia? Albo Dlaczego cuchnę pod pachami? Zamiast mi odpowiedzieć, pani V każe mi oczywiście znaleźć odpowiedź w internecie za pomocą Elwiry.
Pod koniec dnia lubię posiedzieć sobie na ganku i wyciszyć się. Ale Penny ma cztery i pół roku i nie zna słowa „wyciszenie”! Ta dziewczyna ma tylko dwa tryby: chodzenie i spanie. Jest w stanie biegać, podskakiwać i wirować, aż zakręci się jej w głowie. Dzisiaj zrobiła siedemnaście fikołków jeden po drugim – wiem, bo musiałam liczyć.
A ja? Cóż, nawet jeśli mój umysł pracuje na najwyższych obrotach, to reszta mojego ciała jest niczym ciągutka, która zbyt długo leżała na słońcu. Nie dla mnie fikołki, chyba że niechcący wypadłabym z wózka. Nie mogę chodzić, nie mogę mówić i nie mogę używać rąk i dłoni tak jak większość ludzi, a pani V pomaga mi nie użalać się nad sobą. Ona wie, że mój umysł jest skarbcem pełnym słów i pomysłów, które domagają się, żeby wypuścić je na zewnątrz. A zatem między naszymi cotygodniowymi wizytami w bibliotece pani V zachęca mnie do surfowania po głębokich i niespokojnych wodach internetu, gdzie mam eksplorować każdy temat, który mnie zainteresuje. Zgłębiłam już historię Egiptu i odkryłam faraonów płci żeńskiej, po czym przepłynęłam pieskiem (ha, ha!) historię rasy retrieverów, mechanikę silników samochodowych oraz tajemnice każdej z planet Układu Słonecznego. Nawiasem mówiąc, jestem pewna, że mogłabym chodzić po powierzchni Marsa lub Wenus, pod warunkiem, że nie usmażyłyby mnie trujące gazy.
Piątek to zazwyczaj nasz dzień biblioteczny – mój ulubiony. W piątkowy poranek pani V pakuje mnie i Penny do samochodu i jedziemy do miejscowej biblioteki, która znajduje się kilka przecznic dalej. Kocham nawet jej zapach – to woń historii, tajemnicy i książek. Budynek jest stary, więc podłogi i półki są z ciemnego, wypolerowanego drzewa. Pani V powiedziała nam, że kiedy była dzieckiem, praktycznie tu mieszkała. Wiedziała, gdzie trzymają audiobooki, stare fotografie i filmy, a także rzadkie książki. Uwielbiam audiobooki, bo wystarczy, że założę słuchawki na uszy, a już mogę słuchać wszystkiego, czego zapragnę. Z kolei książki w twardej okładce za pomocą prostego zacisku można przyczepić do blatu przy moim wózku.
Wszystkie te książki stoją przez cały tydzień na półkach, w milczeniu jak ja, i czekają aż będą mogły przemówić do mnie w piątek. Wtedy właśnie wybieram całą stertę nowych lektur i umieszczam je na moim blacie. Bibliotekarz, pan Francisco, zawsze wita mnie uśmiechem i pyta o książki, które czytałam w ubiegłym tygodniu, po czym je odhacza i pakuje do mojej torby nową porcję.
Ostatnim razem, kiedy tam byłam, miałam specjalny powód. Pan Francisco alias Najlepszy Bibliotekarz w Dziejach Świata, wysłał mi mejl z informacją, że broszury, które dla mnie zamówił, już przyszły. Byłam podekscytowana! Zastanawiacie się, co to za broszury? Cóż, rodzice jeszcze nie wiedzą, ale chcę jechać na letni obóz. Wygląda na to, że przez ostatnie tygodnie szkoły wszyscy mówili tylko o obozach, na które pojadą w wakacje. Obóz dla wspinaczy skałkowych. Obóz wędkarstwa muchowego. Nawet obóz dla syrenek. Serio. Podwodny teatr. Taniec z płetwami. Dziewczyny będą uczyły się pływać z przyczepionymi rybimi płetwami. Naprawdę. Molly, Claire i Rose aż do znudzenia opowiadały, że rodzice pozwolili im polecieć – i to samym – z Ohio na Florydę... na Obóz Syrenek!
Kiedy opowiedziałam tę historię pani V, parsknęła śmiechem.
– Co w tym śmiesznego? – zapytałam.
Pani V z trudem łapała oddech. – Kiedy założysz taki sztuczny ogon syrenki, możesz tylko siedzieć na plaży i wyglądać ładnie na zdjęciu!
– I co? – nie rozumiałam.
– Pomyśl, Melody. Osoba, która ma na sobie rybi ogon, nie może chodzić! Te dzieci wozi się czymś, co nazywają królewskim rydwanem syren. To fotel z kółkami... to... to... wózek inwalidzki! – znów parsknęła śmiechem.
W końcu do mnie dotarło! W ubiegłym roku, w piątej klasie Molly i Claire wyśmiewały mnie, ponieważ jeżdżę na takim wózku, a teraz same wybierają się na letnie wakacje, które spędzą częściowo udając ryby i nie będą mogły chodzić! Ha, ha, ha, ha!
Ja z pewnością nie chciałam nigdzie jechać, żeby udawać syrenkę, ale zaczęłam się zastanawiać. Może i ja mogłabym pojechać na obóz? Ten pomysł był naprawdę śmieszny, trochę straszny i całkowicie nieoczekiwany. A ponadto, nie licząc domu pani V, nigdy nigdzie nie nocowałam, ani nie spędziłam całego dnia bez rodziny. A jednak zapragnęłam zrobić coś ekscytującego. I niezwykłego. I być może trochę strasznego. Jeśli te dziewczyny mogą, to mogę i ja.
Ale czy mają w ogóle obozy dla takich dzieciaków jak ja? Bo chodzi o to, że ludzie gapią się na mnie. Nikt nie pyta na głos, ale wiem, że się zastanawiają: Co jest nie tak z tą dziewczyną? Dlaczego nie może sama mówić? Czasami mnie to wkurza, bo nie mogę im wyjaśnić tego, o co krępują się zapytać.
Wiem co nieco o rzeczach, które pozostają niewypowiedziane. Nie jestem w stanie mówić jak wszyscy inni i to doprowadza mnie do szału. W mojej głowie kłębią się tysiące myśli i pytań. Mniej więcej przez cały czas. Nie mam jednak zbyt wielu okazji, żeby naprawdę porozmawiać czy szybko zareagować, kiedy coś nagle się wydarzy. Bardzo mnie to frustruje.
Na przykład dwa miesiące temu całą rodziną byliśmy w restauracji. Nie zdarza się to często, ze względu na moje niekontrolowane wymachiwanie rękoma i niezawodną zdolność kopania niechcący różnych przedmiotów – to często jest zbyt męczące. Zupa? Ups, przepraszam. Sok pomarańczowy Penny? Jeju, moja wina. A ludzie się gapią. Większość nie osądza, są tylko ciekawi. Nieliczni szepczą między sobą. Czasami pokazują mnie palcem. Przywykłam do tego i nic mnie to nie obchodzi.
Ale tego dnia złożyliśmy zamówienie i wszystko szło dobrze. Mimo że zapomnieliśmy wziąć ze sobą mój Medi-Talker, co prawie nigdy się nie zdarza. Mama czytała mi menu, a ja mruczałam, kiedy wymieniała coś, co chciałam. Potem podawała mi na łyżeczce mus jabłkowy – był przepyszny, posypany cynamonem. Kiedy zjawiło się jedzenie i napoje, nie uroniłam ani kropli.
Co ciekawe, Penny nie jadła, mimo że dostała swoje ulubione kawałki kurczaka w panierce. Przez cały dzień była naburmuszona i marudna, a Mama chyba pomyślała, że taka wyprawa do restauracji poprawi jej humor.
Nagle zauważyłam, że oczy Penny robią się szkliste, a na czoło występują jej kropelki potu. Zaraz puści pawia! Odruchowo sięgnęłam po Elwirę, ale oczywiście jej nie znalazłam. Nie było sposobu, by powiedzieć rodzicom, że według mnie Penny zaraz zwymiotuje.
I proszę bardzo, w połowie posiłku Penny zmarszczyła twarz, rozpłakała się i zwróciła cały obiad na Mamę i resztę dań na stole. Straszny bałagan!
Tata i Mama przeprosili kelnerów, zapłacili rachunek i zostawili ogromny napiwek. Potem w pośpiechu opuściliśmy restaurację. Było mi przykro, że Penny się rozchorowała, ale w duchu cieszyłam się, że choć raz to nie ja narobiłam bałaganu. Długo śmieliśmy się z tamtego wydarzenia. Nie byłam natomiast zadowolona z tego, że nie mogłam ostrzec rodziców, że Penny zaraz zwymiotuje. Tak, to bardzo frustrujące.
Co ciekawe, wciąż pamiętam, że tamtego wieczoru rachunek opiewał na kwotę czterdziestu siedmiu dolarów i czterdziestu siedmiu centów. Mój umysł tak działa – przypomina sobie przypadkowe liczby, mapy, fakty i obliczenia. I nie zadzieraj ze mną tam, gdzie chodzi o mało znane fakty czy ciekawostki – takie jak średnia letnia temperatura na Alasce, w Argentynie lub w Armenii. Albo ukryte składniki tłuszczu dodawanego do potraw z barów szybkiej obsługi (nie chcesz wiedzieć), albo skrót do najwyższego poziomu dowolnej gry wideo w Internecie. Większość tych rzeczy wpada mi do głowy i snuje się po niej, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wiem dużo różnych rzeczy, ale jestem uwięziona w dolinie. Dlaczego mój mózg może robić to wszystko, a nie potrafi wytłumaczyć mojemu ciału, jak ma się poruszać? Albo mówić? Albo dać moim rodzicom znak, że Penny zaraz zwymiotuje?
W tej sytuacji wolę się skupiać na tym, co potrafię. Na przykład komunikować się z ludźmi za pomocą Elwiry. Mama i Tata zmodernizowali ją właśnie do Systemu 9.9. Wciąż jeszcze jest niezgrabna, ale mniejsza, szybsza i nawet wodoodporna. Jak iPad, który wziął witaminy. Ponadto można ją przymocować do mojego wózka w mgnieniu oka. Ma różne apki i jest wyposażona w klawisze, więc mogę wysyłać teksty, zapisywać cokolwiek przyjdzie mi do głowy i sprawdzać różne rzeczy w Internecie jak wszyscy inni. Wciąż jednak nie mogę pisać dość szybko, by oddać wszystko to, co zaprząta mój umysł.
Elwira ma teraz nowy głos, który ma na imię Trish. Z tych, które mogłam wybrać, Trish najbardziej przypomina głos prawdziwej dziewczynki. Pewnie, że wolałabym, by system mówiący brzmiał lepiej. Myślę, że powinni mi pozwolić samej stworzyć mój własny głos dla Trish. Być może wybrałabym jakiś fajny akcent albo coś naprawdę efektownego. Albo może głos niski i tajemniczy.
Co sprawia, że sama zaczynam się zastanawiać, jak brzmiałby mój własny głos, gdyby w ogóle brzmiał? Jestem w stanie produkować dźwięki – coś, co dla innych brzmi jak „Uhh”, ale moja rodzina i nauczyciele wiedzą, że to znaczy „Tak”. No i mruczę pod nosem, kiedy coś mi się podoba, ale to nie są normalne słowa. Co w zasadzie jest do bani. Może kiedy pójdę do college’u, będę mogła się specjalizować w tworzeniu sztucznych języków. To byłoby niesamowite.
Jak się teraz nad tym zastanawiam, to mam również coś w rodzaju języka migowego. Nie potrafię mówić w oficjalnym Amerykańskim Języku Migowym – to wymaga zbyt wielu skomplikowanych ruchów dłoni – ale wraz z rodziną opracowaliśmy jego wersję, która się sprawdza. Kiedy na przykład chcę powiedzieć „Mama”, przykładam kciuk do podbródka i maksymalnie prostuję palce. „Tata” to kciuk na czole i palce do góry. A mój znak dla „Penny”, chociaż ma już cztery i pół roku i jest bardzo sprytna, to dłonie połączone tak, jakbym kołysała niemowlę. Ponadto tak jak wszyscy potrafię pokręcić głową, kiedy chcę powiedzieć „nie”.
A zatem, chociaż to trochę nieporęczne, jakoś udaje się nam porozumiewać. W pewnym sensie.
Ale właśnie w tej sekundzie, gdy ujrzałam Mamę wysiadającą z samochodu, zabrakło mi jakiegoś poręcznego sposobu, żeby powiedzieć wszystko, co miałam na myśli. A myślałam wtedy o tym, że chcę pojechać na obóz.
Kiedy Mama weszła do ogrodu pani V, nie mogłam po prostu krzyknąć, Cześć Mamo!, jak zrobiła to Penny. Tyle że Mamie nie musiałam niczego mówić – po prostu mruczałam, a ona wiedziała, o co chodzi.
Toffi poczuła się w obowiązku radośnie zapiszczeć, kiedy Mama wyciągała ze swojego pielęgniarskiego fartucha psi przysmak. Zaraz za psem przybiegła Penny i rzuciła się Mamie w ramiona, krzycząc:
– Zakręć mną, Mamusiu! Zakręć!
Mama cmoknęła ją w pucołowaty policzek, złapała za rączki i zakręciła nią dokoła.
– Jeszcze, jeszcze – błagała Penny, kiedy Mama postawiła ją na ziemi.
– Penny, muszę odsapnąć – powiedziała Mama, śmiejąc się. – Mogę się teraz przywitać z Melody?
Weszła na ganek i nachyliła się, żeby mnie mocno przytulić. Pachniała cudownie – talkiem, chusteczkami higienicznymi i gumą do żucia. Mama trzyma dużą torbę Dubble Bubble w szafie na górnej półce – poza zasięgiem Penny. Mówi, że żucie gumy pomaga jej się relaksować, więc Tata dba o to, by torba była zawsze pełna.
Przypadkowa myśl – byłoby cudownie, gdybym mogła żuć gumę. Jej woń przyjemnie łaskocze mnie w nos. Gdybym potrafiła nadmuchać prawdziwy balon, prawdopodobnie pękłabym z przejęcia wraz z nim!
– Jak się ma moja dziewczynka? – zapytała Mama.
Uścisnęłam ją tak mocno, jak mogłam, i zamruczałam w taki sposób, o którym obie wiedziałyśmy, że znaczy czuję się dobrze.
– Jak się masz, Violet – powiedziała Mama, nalewając sobie szklankę lemoniady. Następnie opadła na drugi szezlong, wzięła duży łyk i głośno westchnęła z ulgą.
Pani V wskazała na tańczące powietrzu świetliki.
– Fajnie, że zdążyłaś na czarodziejskie przedstawienie wieczorne.
– Dzisiaj wyleciały dość wcześnie – powiedziała Mama.
– Mamusiu! Mamusiu! Spójrz na mnie – krzyknęła Penny, biegnąc po swój słoik i z powrotem na ganek. Rzuciła go na kolana. – Mamy słój migoczących robaczków.
– Piękne! – Mama podniosła słoik do góry. – Lepsze nawet niż te migające światełka w twoim pokoju.
– Pani V mówi, że nie mogę ich trzymać, ale one mnie lubią! Więc może mogę? Błaaagaaam!
– No cóż – powiedziała Mama – zastanówmy się. Jak je złapałaś?
– Po prostu wleciały do słoika! – oświadczyła z pełną powagą Penny. – I pani V mi pomogła.
– Nie sądzisz, że niektóre z tych robaczków mogą mieć mamusie i tatusiów, którzy czekają na nie w tych krzakach?
– Hm – zastanowiła się Penny. – Może ich rodzice nie wiedzą, że one poszły się bawić w ciemności. Może one się wykradły!
– Cóż, w takim razie lepiej je uwolnijmy, żeby mogły wrócić do domu, zanim narobią sobie kłopotów, dobrze?
– To dobry pomysł! – zgodziła się Penny.
Kiedy Mama otworzyła słoik, Penny szepnęła:
– Lećcie do domu, robaczki!
Gdy pokrywka uniosła się, tuzin maleńkich żaróweczek zniknął w mroku.
rozdział
trzeci
Łapanie i wypuszczanie robaczków świętojańskich musi być dość męczące, bo Penny wtuliła się w Mamę i zasnęła, zanim Mama skończyła pić lemoniadę. Toffi podsypiała u moich stóp, a ja nabierałam odwagi. Dobra, teraz jest odpowiednia chwila, żeby porozmawiać z Mamą o obozie.
– Taki piękny wieczór – westchnęła Mama, bawiąc się loczkiem włosów Penny. Włosy Penny strasznie się kręcą, podobnie jak moje. Ponad poświatą robaczków świętojańskich zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Pokiwałam głową. – Cieszysz się, że skończyła się szkoła?
Przechyliłam delikatnie głowę. Wiedziała, czym jest dla mnie szkoła.
Lubię większość moich nauczycieli i lekcji. Uwielbiam być częścią całego tego zamieszania – bo przeważnie do tego się to sprowadza. Ale nawet mając do pomocy asystentkę, która pomaga mi w takich sprawach jak robienie notatek i jedzenie lunchu, szkoła... czasami może męczyć.
Niewiele dzieciaków zwraca uwagę na dziewczynę próbującą jechać korytarzem w elektrycznym wózku inwalidzkim. Biegają wokół mnie, a ich plecaki czasami mnie uderzają, kiedy oni wołają kolegów, sprawdzają telefony i przepychają się w tłoku. Tak jakby w ogóle mnie nie widzieli. Jest w tym coś dziwnego – tak dużo dzieciaków wokół, a zwykle jestem sama.
I właśnie dlatego uwielbiam być u pani V – ona zawsze mnie dostrzega. Ale mniej więcej z tego samego powodu chcę jechać na obóz. Mogę się założyć, że jak pojadę na obóz z dzieciakami takimi jak ja... Cóż, zastanawiam się, jakie to byłoby uczucie!
Każdego dnia od czasu, gdy przyszłam na świat, ktoś mnie karmił i kąpał; czytano mi i pomagano robić każdą najdrobniejszą rzecz. Ostatnio więc zaczęłam się zastanawiać, czy kiedyś zacznę sama robić coś wokół siebie? Czy będę kiedykolwiek osobą, która ma własne życie? Wiem, że zawsze będę potrzebowała jakiejś pomocy, ale czy kiedyś będę mogła być wreszcie sobą?
I tak sobie myślę... że może właśnie na obozie, zwłaszcza że to obóz, który specjalizuje się w dzieciakach takich jak ja. Tam przez kilka dni mogłabym być po prostu Melody Brooks. Łał! To byłoby niesamowite!
Ponadto, jeśli Molly, Claire i Rose mogą jechać na obóz, to dlaczego ja nie mogę? Być może będę potrzebowała dodatkowej pomocy, ale z pewnością nie będę potrzebowała płetw – no raczej! Byłam gotowa wyjawić mój plan Mamie.
Szukałam odpowiedniego dla mnie miejsca. Spędziłam w bibliotece kilka popołudni, przekopując się przez strony internetowe różnych obozów i czytając broszury, które pan Francisco pomógł mi zamówić.
Kłopot w tym, że większość obozów, które wydawały się idealne dla mnie i odbywały się w miejscach, do których można dojechać samochodem – bo, bądźmy szczerzy, nie było takiej możliwości, żeby Mama i Tata puścili mnie samą samolotem – nie przyjmowała już zgłoszeń. Z wyjątkiem tego jednego, który nazywał się Zielona Polana.
Do tej pory przeczytałam tę broszurę i sprawdziłam stronę internetową jakieś siedemdziesiąt trzy razy. Tak, jestem stalkerem! Na każdym zdjęciu dzieciaki – na wózkach inwalidzkich i o kulach bądź z chodzikami – nieustannie szczerzą się zadowolone. Czy naprawdę są takie szczęśliwe? Jakoś jednak podobał mi się ten obóz.
Spojrzałam na Mamę – z cała pewnością tego się nie spodziewa! Odczekałam chwilę i wystukałam palcami: „Chcę jechać na obóz!!!”. Znak wykrzyknika przycisnęłam kilka razy, a głośnik Elwiry nastawiłam na maksimum.
– Na obóz? – powtórzyła Mama, przełykając resztę lemoniady.
Skinęłam kilka razy głową.
– Tak, na obóz. Wyszukałam taki w bibliotece.
– Naprawdę? Na obóz? – zapytała ponownie, tak jakbym do tej pory mówiła do księżyca. – Ależ, kochanie, jest już prawdopodobnie za późno na składanie zgłoszeń. Mamy już środek czerwca.
– Sprawdziłam. Mają jeszcze kilka wolnych miejsc.
Mama uniosła brew.
– Vi, czy to twój pomysł?
Pani V pokręciła głową, również unosząc brwi.
– Obóz! A to niespodzianka! Nie, nie miałam pojęcia, że ona rozgląda się za czymś takim.
– Więc mogę jechać? – wystukałam, zastanawiając się, czy to unoszenie brwi było dobrym znakiem, czy złym.
– Hm, pokaż mi tę stronę – powiedziała Mama, wymieniając spojrzenia z panią V. Ponieważ chciała zobaczyć stronę, nie było to jeszcze „nie”.
Nigdy jeszcze sama nie zrobiłam czegoś takiego. Czułam się dość dziwnie. Ale byłam całkowicie przygotowana! Zapamiętałam link do strony, więc teraz wystarczyło kliknąć i oto pojawiał się obóz Zielona Polana, pełen uśmiechniętych dzieciaków z rozmaitymi, jak to się mówi, specjalnymi potrzebami. Mama i pani V zaczęły uważnie studiować stronę, przysuwając się tak blisko do mnie, że aż zrobiło mi się gorąco.
Czytały bardzo dokładnie, potem jeszcze raz, chyba na wszelki wypadek, gdyby za pierwszym razem coś uszło ich uwagi. Obóz był tu, w Ohio, niedaleko od nas i, co najważniejsze, zostały jeszcze trzy wolne miejsca. Znaczyło to, że powinniśmy się pospieszyć.
Zachwycały się pięknymi zachodami słońca i leśnymi ścieżkami i jeziorem skrzącym się w słońcu. Uśmiechały na widok dzieci na wózkach i z chodzikami siedzących wokół ogniska. Byli tam obozowicze na łodzi, w basenie, a nawet na koniach!
Patrzyłam na te obrazki po raz siedemdziesiąty czwarty, mniej więcej. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że istnieje takie miejsce na świecie. Żadne dziecko nie wyglądało na przestraszone czy zaniedbane. Z drugiej strony nie sądzę, żeby ktoś robił zdjęcia dzieciom spadającym z urwiska czy topiącym się w jeziorze, żeby umieścić je potem na stronie internetowej.
I chwila... czyżby Mama i pani V próbowały doprowadzić mnie do szaleństwa? Bo właśnie czytają wszystko na głos – boszsz!
„Już od dwudziestu pięciu lat terapeutyczno-rekreacyjny obóz Zielona Polana służy wsparciem dzieciom specjalnych potrzeb i ich rodzinom.” – przeczytała pani V, patrząc na Mamę.
– Dwadzieścia pięć lat – zadumała się Mama.
Specjalne potrzeby, pomyślałam. Nie podoba mi się to określenie. Brzmi tak... tak... mętnie. To trochę tak, jakby ludzie bez specjalnych potrzeb zdecydowali, że jeśli to określenie będzie wystarczająco mętne, nikt nie poczuje się urażony. Ale jeśli jesteś osobą, którą się tak określa, nie czujesz się w pełni sobą. W moim przypadku sprawia to, że czuję się czymś mniejszym niż ja. Tak. Owszem jestem specjalna. I owszem mam potrzeby. Ale niech nie będzie to moją etykietką.
Byłam u niezliczonej liczby lekarzy, terapeutów i specjalistów – było ich tak wielu, że nie da się policzyć. Moi rodzice robią wszystko, żeby zapewnić mi najlepszą opiekę medyczną i terapeutyczną. Ale ci lekarze czasami również coś schrzanią. Na przykład mówią, że ja „cierpię na” lub „jestem dotknięta” dziecięcym porażeniem mózgowym. Uwaga, spoiler: na nic nie cierpię. Wiedzcie, że dziecięce porażenie mózgowe nie jest chorobą. Nie jest zaraźliwe. Nawet, jak na was kichnę. Poważnie! Moje ciało po prostu nie działa tak jak ciała większości znanych mi osób, a dziecięce porażenie mózgowe to nazwa jaką lekarze nazywają mój stan. Jest tym, czym jest. I przy okazji – intelektualna część mojego mózgu ma się wyjątkowo dobrze.
Pod koniec szóstej klasy musieliśmy obliczać ułamki dziesiętne do trzeciego miejsca po przecinku. A ja potrafiłam dojść dużo dalej niż do miejsca czwartego, chociaż nie mam pojęcia, do czego ta umiejętność mogłaby się przydać w realnym życiu. Potrafię określić w przybliżeniu koszt zakupów w sklepie spożywczym, łącznie z VAT-em, zanim dojdziemy do kasy. A jeśli kiedykolwiek pojadę do Europy, będę umiała rozkminić w myśli kurs wymiany dolarów na euro, a także podzielić się historycznymi ciekawostkami na temat każdego miasta, które odwiedzimy!
Dzięki pani V uczyłam się francuskiego, znam też podstawy języka niemieckiego. Oczywiście nie mogę wymówić słów, ale mogę je czytać lub rozpoznawać, kiedy je słyszę. Jeżeli na przykład jakaś para w sklepie rozmawia po francusku, rozumiem część ich rozmowy, a kiedy oglądam film w oryginalnej wersji niemieckiej, potrafię zrozumieć niemało, zwłaszcza jeśli ma napisy. Mam ukryte moce! Jestem gotowa. Na razie jednak chciałam pojechać na obóz Zielona Polana.
– Więc, mogę jechać? – wystukałam ponownie.
Zajęło mi to minutę. Wystukiwanie słów jest dla mnie trudniejsze niż myślicie, zwłaszcza gdy jestem czymś podekscytowana. Mój prawy kciuk, którym się głównie posługuję, czasami wpada w drżączkę.
Mama kazała mi zaczekać – wciąż jeszcze czytały. Potem powiedziała do pani V:
– No cóż, to zaskakująco przystępna cena! Cztery dziewczynki na domek, każda ze swoją własną opiekunką. To brzmi całkiem sensownie... no wiesz, bezpiecznie.
Gdybym potrafiła przewracać oczami, z pewnością bym to wtedy uczyniła.
Pani V zdecydowanie pokiwała głową, po czym dodała lekko podekscytowana:
– Pływanie łódką, wycieczki, pływanie i ogniska nocą. – Przerwała i uśmiechnęła się do mnie. – W ramach dodatkowych zajęć można... co? Zjechać kolejką tyrolską?
Mama spojrzała na mnie.
– Nie, to nie może być prawda! To szalenie niebezpieczne!
Niebezpieczne! Nigdy w życiu nie miałam okazji nawet pomyśleć o zrobieniu czegoś choć trochę niebezpiecznego! Muszę jechać na ten obóz.
– O, jestem pewna, że mają protokoły bezpieczeństwa, których nie powstydziłaby się NASA – powiedziała spokojnie pani V. Potem znów się ożywiła: – I zobacz to, Melody. Jazda konna!
Hm. Czy one naprawdę nie wiedzą, że czytałam to milion razy? I zgoda, jazda konna trochę mnie niepokoi. W sensie, jak to ma właściwie być? Nie mogę nawet na wózku siedzieć bez pasów mocujących. Ale ci ludzie od obozu robią to już dwadzieścia pięć lat, prawda? Więc muszą wiedzieć, jak to się robi. Znów wystukałam:
– Mogę jechać? Mogę?
Spojrzałam na Mamę i z całych sił postarałam się zrobić minę, jaką Penny zastosowała wcześniej wobec pani V w sprawie polowania na świetliki.
Mama nadal mnie ignorowała, ale byłam spokojna, bo jeśli one obie były podekscytowane, to moje szanse...
– O, i to tylko dwie godziny drogi stąd! – moja Mama praktycznie krzyknęła, jakby to była jakaś przeszkoda. W końcu zwróciła się do mnie: – Cóż, jeśli uda nam się szybko wypełnić to podanie, to przynajmniej spróbujmy.
Okej, byłam już nieźle nakręcona. Moje nogi wierzgały we wszystkie strony, a ręce zachowywały się tak, jakbym dyrygowała orkiestrą symfoniczną.
Kiedy próbowałam się uspokoić, pani V przeglądała stronę internetową obozu.
– Trochę jeździłam konno, kiedy byłam w twoim wieku – powiedziała. – Konie są niezwykle delikatne i wyrozumiałe... A te, które są używane na tym obozie, były specjalnie trenowane do pracy z różnymi dziećmi.
– Wszystkie te westerny, które oglądałaś z Tatą, Melody... – odezwała się Mama – Chyba zawsze najbardziej podobały ci się konie.
Zakołysałam się na wózku, wyobrażając sobie, że siedzę w siodle. To prawda, uwielbiam westerny. Ale w żadnym z westernów nie było takich dzieci jak ja. Nigdy nawet nie marzyłam, że wsiądę na konia. Nigdy nawet nie przeszło mi to przez myśl! To znaczy dopóki nie odkryłam obozu Zielona Polana.
– Ale jak ja w ogóle wsiądę na konia? – wystukałam, a Elwira powiedziała to na głos.
– Z tych zdjęć wynika, że mają tam coś w rodzaju urządzenia do wsadzania dzieci na konia i zdejmowania ich. Ponadto jeździsz z opiekunką.
Próbuję sobie to wyobrazić.
Chyba żal mi tego konia!
rozdział
czwarty
Mama pobrała całą dokumentację obozu, gdy tylko Tata położył Penny do łóżka. Co trwało W NIESKOŃCZONOŚĆ, bo Penny zostawiła swoją pluszową wiewiórkę o imieniu Doodle gdzieś na trawniku pani V i Tata musiał jej szukać, przyświecając sobie latarką.
Obóz Zielona Polana potraktował sprawę poważnie. Aplikacja miała dwadzieścia dwie strony. Siedziałam obok Mamy, która wpisywała odpowiedzi na swoim komputerze.
– Pytają o wszystko... i jeszcze więcej... – powiedziała, kiwając głową z aprobatą. – To mi się podoba. Jak wysyłam moją dziewczynkę w miejsce, w którym nigdy nie była, to cieszę się, że są tacy skrupulatni!
– Na przykład? – wystukałam.
Przeczytała mi listę.
Proszę podać pełny opis sprawności i niesprawności kandydata/tki.
Czy kandydat/ka miewa ataki?
Proszę opisać ewentualne alergie lub możliwe reakcje.
Proszę opisać reakcje na ukąszenia owadów.
Lista wszystkich lekarstw, jakie przyjmuje obozowicz/ka, dawka, czas podawania i reakcje niepożądane.
Czy kandydat/ka miewa wysypki, kłopoty z oddychaniem, niskie lub podwyższone ciśnienie krwi, zapalenie ucha?
Przerwała, żeby przejrzeć długi szereg pytań.
– Boże, tylko w tej części jest jeszcze dwadzieścia siedem pytań!
Większość z nich nie dotyczyła mnie, więc poczułam się dużo lepiej. Zasadniczo jestem zdrowa. Kilka tygodni temu, kiedy przechodziłam okresowe badania, lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku i super. „Zdrowa jak ryba”, powiedział.
Hm.
Mama czytała dalej:
– Czy kandydat/ka potrzebuje pomocy przy ubieraniu się, myciu, kąpaniu, wiązaniu sznurowadeł...?
Tak!
– Czy kandydat/ka wymaga specjalnej opieki na basenie?
Tak. Na pewno.
– Czy kandydat/ka ma nieświeży oddech i stopy pachnące cebulą?
Podniosłam głowę.
– Widzę, że zebrało ci się na żarty! – powiedziałam Mamie.
– Tych pytań są tysiące – zaśmiała się Mama. – Jestem pewna, że na następnej stronie będzie coś takiego!
Pisała i pisała, po czym przeszła na stronę trzecią.
– O, teraz jest lepiej. Posłuchaj.
– Czy kandydat/ka jest uprzejmy, wspaniałomyślny i troskliwy? Tak.
– Czy kandydat/ka ma rodzinę, która ją uwielbia? Tak.
– Czy kandydat/ka jest mądrzejsza i bardziej urocza niż jakakolwiek dwunastolatka na świecie? Tak, absolutnie tak.
Wyciągnęłam ramiona, żeby ją przytulić. Mama jest najlepsza.
Mama zaczęła czytać to, co rzeczywiście było na stronie:
– Czy kandydat/ka boi się głośnych dźwięków, zwierząt, owadów, burz, potworów lub ciemności?
Hm... Może Godzilli.
– Proszę opisać dokładnie życie domowe kandydata/ki. W tym typowe codzienne aktywności rodziny, rozkład pokojów oraz w jaki sposób kandydat uczestniczy w codziennej rutynie waszej rodziny.
Ooo! To trochę potrwa!
Zastanawiałam się, co Mama wpisuje w odpowiedzi na kolejne pytania. U nas w domu niewiele jest rzeczy, które większość ludzi uznałaby za „normalne”. Od frontu mamy podjazd dla wózków zamiast schodków. W salonie ozdobne poduszki zawsze leżą na podłodze przy kanapie na wypadek, gdyby moje ciało postanowiło nieoczekiwanie fiknąć koziołka. Z kolei moje łóżko jest bardzo niskie na wypadek, gdybym miała się z niego sturlać.
Łazienka? Właśnie! Łatwy dostęp do brodzika i prysznic, który uwielbia Penny, i który nazywa „zaklinaczem deszczu”. Dla niej to przyjemność, ale Tata założył go, ponieważ w moim przypadku kąpiel w wannie jest dość skomplikowana.
Kiedy o tym myślę, muszę przyznać, że opieka nade mną to praca na pełny etat, odpowiedzialność przez dwadzieścia cztery godziny siedem dni w tygodniu, zadanie, które się nigdy nie kończy. Jezu.
Ale Mama, wpisując odpowiedzi, nuciła sobie pod nosem. Robi tak, kiedy jest w dobrym humorze. Żadnych grymasów czy marszczenia brwi. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się z prawdziwą matczyną czułością. Nawet nie wyglądała na zmęczoną, a Mama zawsze wygląda na zmęczoną.
Trwało to wieczność, ale w końcu wypełniłyśmy ostatni formularz.
– Gotowa? – spytała Mama po raz ostatni.
– Pewno, że tak! – odpowiedziałam.
– No dobrze. To wyślij to, dzieciaku! – podsunęła wózek do swojego komputera i przybiła ze mną piątkę. Przez ułamek sekundy moja dłoń zawisła nad klawiaturą, ale nie zadrżała. Opuściłam ją i wysłałam.