- W empik go
Tym razem wyraźnie - ebook
Tym razem wyraźnie - ebook
Po z górą 2 latach przerwy od tomu „Powiedzieć. Cokolwiek” sanocki poeta proponuje nam nową książkę, nieco odmienną w tonie – tym razem przeplatane są tu różne formy/style – dużo tu elementów onirycznych, zabaw słownych, wspomnień, pamięci o szczegółach, drążenia tematu naszej „tożsamości” w przemijającym czasie czy też nawiązań do poszczególnych grafik ulubionego przez poetę Leszka Rózgi.
Janusz Szuber ur. 1947, poeta. W Wydawnictwie Literackim ogłosił: Okrągłe oko pogody (2000), Lekcja Tejrezjasza i inne wiersze wybrane (2003), Czerteż (2006), Wpis do ksiąg wieczystych (2009), Powiedzieć. Cokolwiek (2011).
Wiersze Janusza Szubera czerpią z tradycji największych mistrzów: Miłosza, Herberta, Szymborskiej, wnosząc zarazem nową jakość. […] Pełne mądrości, błyskotliwe, powabne dotykają istoty bytu i scalają nasze więzi ze światem zewnętrznym.
„World Literature Today”
(z rec. tomu They Carry a Promise. Selected Poems, wyd. A. Knopf, 2009)
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05638-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudno porachować, ile razy byłem jej jedyną widownią,
natarczywie domagającą się bisów, i matka, jak się
domyślam, nie bez satysfakcji prezentowała repertuar
przygotowywany kiedyś na szkolne i miejskie uroczystości
oraz ten prywatny, osobisty wybór, gdyż lubiła uczyć się
wierszy na pamięć ot tak, bezinteresownie (w lamowanym
amarantem kajecie z 1938 — Szymonowic, Słowacki,
skamandryci, Iłłakowiczówna i, po kilkunastu niezapisanych
stronach i blisko dwu dekadach, innym atramentem
Baczyński).
Uzdolniona wokalnie mówiła i czytała poezję
szczególnie czysto, dyskretnie akcentując muzyczność frazy
i linię rytmu. Słuchałem, absolutnie nie rozumiejąc, na
czym polega liturgia mowy wiązanej i o co tak naprawdę
w tym idzie. Wystarczyło, że czar trwał, a jego sprawczynią
była ona, inna inaczej aniżeli przy oczywistych, regularnie
powtarzalnych czynnościach, i kiedy niedługo potem
poszedłem do podstawówki, matka wymagała ode mnie
nieporównanie więcej niż pani od polskiego. Poprawiany,
gdzie należało, wielokrotnie powtarzałem przed nią wykuty
na blachę tekst. Nie przeczuwałem, no bo niby skąd
miałoby to przyjść, że dużo, dużo później będę nagrywał,
odsłuchiwał i korygował na głos własne wiersze, dopóki
nie osiągną pożądanej formy. Zresztą, aż do matury ani
mi w głowie postało, że mógłbym kiedykolwiek uprawiać
rzemiosło poety, albowiem, także dzięki matce, kult poezji
szedł w parze z obawą przed, łatwym do popełnienia,
grzechem grafomanii.
Kiedyś wyjęła z szuflady w „carskiej komodzie” szarą
kopertę i dała do przeczytania starannie wykaligrafowane
utwory dwóch, sporo od niej starszych, adoratorów
z czasów licealnych i własny amoryczny poemacik,
opiewający spotkanego na wakacjach kleryka, efeba
bijącego rekordy urody i sprawności fizycznej w stopniu
najwyższym i do rymu, na domiar owoc zakazany dla
trzynastoletniej autorki.
— Nic tak nie plami kobiety jak atrament — śmiejąc się,
matka zacytowała popularny bon mot.
O ile poemacik miał pewien urok i, mimo niezborności
i nadużywanych klisz, był na swój sposób autentyczny, o tyle
retoryka erotyczno-funeralna obu panów, jak chociażby
w dystychach kończących sążniste wyznania: „Gdy trzymam
Twoją dłoń w mej dłoni,/ to mogę patrzeć nawet w grób”
albo: „Miłości czas zbyt szybko mija,/ kto raz pokochał, ten
gorycz pija”, czy wreszcie: „On musiał wracać w miasta
gwar,/ zdusić uczucia wiosennego żar” — w swoim zadęciu
i niezamierzonym komizmie pobudzała wyłącznie do
rechotu i przedrzeźniania nieznośnych metafor.
Wszyscy trzej, obaj minstrele i kleryk, zginęli tragicznie
w okresie wojny i być może szyderstwa nastolatka,
przechodzącego właśnie mutację, akurat tu były nie na
miejscu.Pelikan na tłoczek, czyli ojciec znowu szybował nade mną
Ojciec, bez butów i skarpetek,
w sztruksowych spodniach i flanelowej koszuli
z podwiniętymi powyżej łokcia rękawami,
w obie dłonie pochwycił zwisający sznur
i razem ze śmigłowcem uniósł się do góry.
Jego ogromne stopy między obłokami
prostopadle nade mną. Widać
zwolnił uchwyt, bo niespiesznie, skosem
spadał w jakieś-gdzieś, zresztą
tak bardzo prawdziwe, że od razu wrócił
świeżo ogolony, w półkożuszku z UNRRA
i w dobrze już wysłużonych mokasynach.
Ściągnął tissota z prawego przegubu,
położył obok fajki na gzymsie pod lustrem.
Mył ręce długo i starannie jak chirurg,
żeby matka mogła przystąpić do manicure,
opiłowując w półkole paznokcie i wycinając skórki
nad rozścieloną na kolanach tetrą.
Skoro nawet po takiej przygodzie
nie zmienił przyzwyczajeń, było to
wystarczającym dowodem, że on to on,
a nie żaden podstawiony sobowtór.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki