- W empik go
Tyrmand. Pisarz o białych oczach - ebook
Tyrmand. Pisarz o białych oczach - ebook
Podróż śladami Leopolda Tyrmanda i ludzi, których wyobraźnią zawładnął, to scenariusz hollywoodzkiego filmu. Warszawskie zaułki, kalifornijskie bezdroża, nowojorski zgiełk i moskiewskie mrozy. Reporterska opowieść o legendzie Warszawy i autorze Złego to historia znikania i powrotów. Gdy NKWD przystawia mu pistolet do głowy, Tyrmand w ostatniej chwili ucieka od zsyłki na Sybir. Gdy czeka go komora gazowa, zmienia tożsamość z polskiego Żyda na Francuza i jedzie do nazistowskich Niemiec. W Polsce jego książki znikają z księgarń w godzinę. Marek Hłasko nazywa go geniuszem, Witold Gombrowicz – spadkobiercą romantycznej tradycji, a Tadeusz Konwicki i Maria Dąbrowska połknęli Złego w jedną noc.
Biografia Tyrmanda, to opowieść o optymizmie i wierze w szczęście, gdy nie ma się żadnych szans. O Złym, który okazuje się Dobrym, oraz o całej szajce Złego. Jest w niej rzeźbiarka, który lepi Tyrmanda z gliny. Jest dziennikarz, którego od Tyrmanda dzieli śnieżyca. Jest siwy autostopowicz, Zbyszek Herbert, agenci CIA, Sławomir Mrożek i człowiek gotowy pisać o Tyrmandzie arię operową. Jak potoczą się ich losy? Znikające dokumenty, zagubiony grób, tabliczka na oceanicznej wyspie, skarpetki, jazz, mroczna Warszawa i tajemnicze zdjęcie sprzed wojny. I jeden Tyrmand – pisarz o białych oczach.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66500-84-6 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było tak:
Umówiliśmy się, że Leopold Tyrmand umrze na serce – opowiada Jurek Przeździecki. – To musiało być koło roku 1947, w Warszawie. I umarł.
Często odbywały się u nas imprezy jazzowe, fajfy, potańcówki, a Lolek organizował ten cały jazz po wojnie. Bo po wojnie można było spotkać dwa typy ludzi: cierpiętników i tych, co łapali życie na gorąco, bo się niczego nie bali. Czego się bać, jak się przeżyło Holokaust, jak Tyrmand? Albo przeżyło się partyzantkę, jak ja?
Dlatego YMCA to były piękne czasy. I było tak, że jeden kolega miał ojca, co miał mydlarnię. I ten ojciec miał samochód, biały, że jakby czerwony krzyżyk domalować, toby z daleka wyglądał jak karetka. I Tyrmand tego kolegę przekonał, żeby capnął ojcu ów wóz.
O wyznaczonej porze stanęliśmy w drzwiach i nagle, na środku parkietu, Lolek pada na ziemię, jakby rażony piorunem.
– Przejście! – krzyczy któryś.
– Człowiek umiera! – dodaje ktoś inny.
Ludzie przerażeni, bo Lolo nie żyje jakby, a my na to w try miga pakujemy go do tego białego auta i odjeżdżamy z piskiem opon.
Zatrzymujemy się dopiero na Nowym Świecie. Otwieramy tył, a Poldek dalej jak nieżywy.
– Poldek! Już po akcji! Nie zgrywaj się.
A on nic.
Co było dalej, pyta pan? Wyciągnęliśmy go z auta i położyliśmy na ziemi, a on dalej się nie rusza. Zaczęli się zbierać ludzie. A on ciągle nic. Jak go szturchnąłem mocniej, to się sturlał do rynsztoku. Aż się sami przestraszyli koledzy, co z nim, a ja wiedziałem, że on tak miał. Jak miał? No tak, że ciągle musiał wszystkim coś udowadniać, zmagać się, pokazać, że potrafi. Nie wiem, skąd się to w nim brało.
Ale powiem panu, jak się to w ogóle stało, że myśmy z Lolkiem się skumali.
Rok 1945, tuż po wojnie. Prowadzę rower boczną drogą, z daleka jedzie ciężarówka. Zza kierownicy wychyla się kobieta i pyta po angielsku o drogę. Odpowiadam w tym samym języku.
– A po niemiecku też pan umie?
Przytakuję. Tak dostaję pracę tłumacza w UNRRA, czyli United Nations Relief and Rehabilitation Administration. Ja po angielsku nigdy się nie uczyłem, ale postanowiłem sobie, a raczej zamarzyłem, że będę płynnie po angielsku mówił, przyjeżdżam tedy do Warszawy, dostaję mundur armii amerykańskiej i z miejsca zaczynam obracać się w tym wielkim świecie stolicy. Ten angielski omal mnie nie zabija. Raz zatrzymuje się obok ciemny samochód i wciągają mnie do środka. To UB. Biją mnie strasznie, idzie o amerykańskiego urzędnika, chcą wiedzieć, czy jest szpiegiem.
Wychodzę z Koszykowej obity okrutnie. Powłóczę nogami gdzieś w Alejach Ujazdowskich. Ludzie schodzą mi z drogi. Każdy się boi, że, proszę pana, jestem trefny. Bo skoro byłem na UB i mnie wypuścili?
Nagle widzę jakby zarys faceta, idzie wprost na mnie.
– Nie bij – mamroczę pod nosem.
Mam twarz zmasakrowaną, jak bokser, oczy wtopiły mi się w opuchniętą twarz. Ten facet, myślę, skroi mnie jak nic. Kto to był, pyta pan? Zaraz do tego dojdziemy.
Wymiotuję i osuwam się na chodnik. On podnosi mnie, bierze pod rękę i gdzieś prowadzi.
Kto to był, pyta pan, i gdzieśmy poszli?
Zaprowadził do pokoju w YMCA, usadził mnie, umył, nakarmił. Przepraszam. Przepraszam, że się wzruszam, ale... On mnie uratował. Ja... Po latach, kiedy patrzę wstecz, myślę, że nie poświęciłem niektórym ludziom wiele uwagi w myślach. Jak temu biegaczowi w Zakopanem, sylwetka atlety, zawsze mnie wyprzedzał, a potem przysłał list, że w sumie to on umiera. I umarł. Ale wracając do tego człowieka.
Powiem panu, kto to był. To był Poldek Tyrmand. Jak pan widzi, poznaliśmy się tak, że ja go nie widziałem na oczy. Jako jedyny okazał się przyzwoity, nie bał się, wyciągnął pomocną dłoń do obcego faceta z obitą gębą. Przecież mógł mieć przez to kłopoty. Musiałby pan wtedy tu żyć, żeby zrozumieć, co on dla mnie zrobił.
I od tej pory byliśmy przyjaciółmi, a wkrótce sąsiadami. Załatwił mi pokój przez ścianę u cioci Imki, jak mówiliśmy od teraz na nasz dom na Konopnickiej 6. I tak upływała nam młodość. Raz wskoczyliśmy na deskę do prasowania na Wiśle i ciągnęła nas motorówka. A przede wszystkim w kółko szło o dziewczyny. Poldek miał piekielne powodzenie. Ale nie było tak, że mu wszystko łatwo szło. On się musiał postarać. I ta konsumpcja, to jedyne, czego nie chciałem mieć po nim. Nie opowiem szczegółów, bo to sprawy między przyjaciółmi. Raz, w Alejach Ujazdowskich szedłem z dziewczyną, a on po drugiej stronie ulicy z Rysią pod rękę.
– Jurek! – krzyczy, a ja wiem, że mi zaraz wywinie numer. – A te zrośnięte brwi ci nie przeszkadzają, jak...
Myślałem, że go za to spiorę.
Był nieustępliwy, choć niski.
– Widzisz – mówił, gdy graliśmy w siatkówkę. – Może jestem mały, ale wszystkie moje piłki dochodzą!
I dochodziły. Nie odpuszczał. W siatkę, w tenisa, w bieganiu.
Najbardziej lubiliśmy włóczyć się po Mokotowskiej. Po wojnie stały tam jeszcze domy z obdrapanymi napisami: 1832, 1837.
– Tu urzędują gruzinki – obwieszczał niczym przewodnik, gdy mijaliśmy koczujące tam prostytutki. Gruzinki, bo na gruzach. – A tu mieszkał ten i ten – i opowiadał szczegółową historię każdego domu.
Nie bardzo Poldkowi wierzyłem, więc sprawdziłem w książkach. Okazało się, że on to wszystko naprawdę o Warszawie wie. O historii, architekturze, każdej uliczce i bramie. Bo to był chłopak stąd. Chłopak z Warszawy.
Okna mojego mieszkania na Rozbracie wychodzą dziś na park Rydza-Śmigłego i skarpę, po której można się wdrapać na Frascati i do YMCA. Te wszystkie drzewa, widzi pan, sadziliśmy razem po wojnie, z Lolkiem. Miałem dwadzieścia lat, on – kilka więcej. Potrafił być poważny, ale miał do życia duży dystans.
Jak wtedy na skarpie. Było tak:
Lolek wdrapuje się na stare wysokie drzewo, które rosło tu jeszcze przed wojną.
– Uważaj, bo spadniesz! – krzyczę.
A Lolek spada i uderza głucho o ziemię. Otwiera po chwili oczy, otrzepuje się i mówi:
– Czemu mnie nie ostrzegłeś, żebym uważał?
Patrzę pytająco i macham ręką. Nie mija kilka sekund, jak słyszę szelest gdzieś w górze. Lolek znów wisi na gałęzi.
– Uważaj, cholera jasna! – krzyczę.
A Lolek znów spada.
– Czemu mnie nie ostrzegłeś, że mogę spaść? – pyta Lolek.
– Przecież krzyczałem!
Na co Tyrmand uśmiecha się sztubacko:
– Ale za późno!
Tyrmand miał we mnie słuchacza i widza. Sam wybrał mnie do takiej roli, ale mi to nie przeszkadzało. Bo takie rzeczy nie przeszkadzają, kiedy ktoś ratuje ci życie.
Kiedy dziś o Poldku myślę, przed oczami mam tego kolorowego, niezwykłego i diablo inteligentnego gościa. Jakież on miał puenty! I wiedzę. Gdy napisał Złego, zła karta się odwróciła i został pisarzem, obaj zostaliśmy.
Ale potem gnoili go strasznie i wyjechał. Że w Ameryce przestał pisać o sobie i zajął się publicystyką? A to szalenie ciekawe, co pan mówi. Miał rodzinę, dwóch synów. A tak, syna i córkę, racja. Co pan mówi? Czyli że jednak ciągle lubił kobiety? Cały Poldek. Czemu go pamiętam bardziej niż innych? Powiem panu coś. Poldek był magnetyczny. To jak z psami, których miałem wiele, ale wśród nich był taki jeden labrador. Nie wiem, co w nim było, ale bez słów się rozumieliśmy, a niby z zupełnie innego gatunku. Ten labrador po prostu był niezwykły. I tak samo niezwykły był Poldek Tyrmand. Człowiek nie do podrobienia. Nie wiem, jak można o takim napisać książkę. Myśli pan, że się da?
Mary Ellen, Rebecca, Leopold i Matthew Tyrmandowie.
Rok 1983. Drugie urodziny bliźniąt1920–1937
WIELKI SEN
„Nikt nie śnił tak pięknie jak Lolo” – napisze o Tyrmandzie Sławomir Mrożek.
Literatura to balsamowanie czasu. To śnienie, które spaja wyobrażeniowa wspólnota śniących. Jeszcze tylko musimy zebrać naszą drużynę: czytelniczek, czytelników, narratora oraz bohaterów, którzy wciąż czekają uśpieni, jak na niewywołanej fotografii, ale zaczną się stopniowo pokazywać, wyłaniać spomiędzy liter jak z gęstwiny lasu. Jeden za drugim.
Przypomnijmy sobie dawne zdjęcia i opisy, legendy i historie dziadków. I wszystko, co mogłoby przenieść nas o jedno stulecie, gdy rodziły się lata dwudzieste, lata trzydzieste. Czas po wielkiej wojnie. Czas po zaborach. Czas przed telewizją i przed dźwiękiem w kinie. Czas Kolumbów roku 1920. Czas pokolenia zarażonych śmiercią, urodzonych za późno i za wcześnie. Dziewiętnaście lat przed drugą wojną światową. Dwadzieścia dwa lata przed ostatecznym rozwiązaniem i Holokaustem.
Skrócony odpis aktu urodzenia Leopolda Tyrmanda
CO MÓWIĄ GWIAZDY
Kosmogram Tyrmanda, sporządzony w 1963 roku:
Horoskop sporządzony dla mężczyzny urodzonego 16 maja 1920 roku o 18.17 w Warszawie
Kosmiczna harmonia na moment narodzin: descendent = Słońce / Księżyc. To znaczy, że w chwili, gdy urodzony wziął pierwszy oddech, Słońce znajdowało się w takiej samej odległości powyżej horyzontu Warszawy jak Księżyc poniżej.
Charakter, zdolności i los narodzonego są silne i wyraźne. Na jego przeznaczenie duży wpływ wywierają pochodzenie, rodzina, cel życia, dążenia zawodowe, kondycja fizyczna, jak również małżeństwo i pozycja społeczna. W dwóch ostatnich dziedzinach życia będzie doświadczał największej siły i pewności siebie.
„Leopold nie miał tak zwanego szczęścia” – napisze Sławomir Mrożek. – „To znaczy nic nie przychodziło mu samo, nic nie przychodziło mu łatwo. Nie należał do tych, którzy urodzili się w czepku ani pod szczęśliwą gwiazdą. Żadna dobra wróżka nie zjawiła się u jego kołyski”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------