- W empik go
Tysiąc ciętych róż - ebook
Tysiąc ciętych róż - ebook
Rowicki jako prywatny detektyw wciąż widzi tyle zła. Zaginięcie pewnej Ukrainki sprawi, że obudzą się demony przeszłości i ruszy lawina nieszczęść. Jego złamane serce to najmniejsze z nich.
Brudny klimat miejskich zakamarków i szemranych interesów. Rowicki z właściwym sobie uporem i wdziękiem odkłada pelerynę superbohatera i wkracza na scenę zadawnionych krzywd oraz rodzinnej traumy. Przemysław Żarski
Na policyjnej emeryturze podkomisarz Rowicki prowadzi śledztwa na własnych zasadach.
Do byłego gliny zgłasza się młoda Ukrainka. Uważa, że policjanci nie szukają jej zaginionej przyjaciółki. Oni z kolei są przekonani, że za zniknięciem Tatiany stoi po prostu zamożny sponsor. Rowicki też by pewnie tak pomyślał, ale nie jest obojętny na urok Oksany. Przyjmuje zlecenie i zostaje zmuszony do stoczenia walki z najbardziej odrażającym przestępczym procederem. Tym trudniejszej, że teraz tropy prowadzą w głąb jego przeszłości.
Robert Ostaszewski
Urodzony w 1972 roku prozaik, wykładowca Studiów Literacko-Artystycznych UJ. Współautor i autor wielu opowiadań oraz powieści kryminalnych. Obecnie tworzy cykl śląski – Zabij ich wszystkich, Ukochaj na śmierć. Jego opowiadanie kryminalne Ten cholerny wrzesień zostało zaadaptowane na scenę przez Łukasza Witta-Michałowskiego. Juror Nagrody Kryminalnej Piły. Mieszka (głównie) w Krakowie. Tysiąc ciętych róż zamyka trylogię z podkomisarzem Konradem Rowickim w roli głównej. Poprzednie części – Zginę bez ciebie i Śmierć last minute – cieszą się dużym uznaniem czytelników.
Fragment
Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.
– Głupie bydlę.
Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.
Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.
– Odwróć się, suko.
To do niej?
– No już! – usłyszała.
Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.
Wstrzymała oddech. To już, zaraz?
– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.
Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-30-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prologi
1. Dwa tygodnie wcześniej
1.
Dwa tygodnie wcześniej
Zamarła.
– _Blad’_! – krzyknęła, ale zaraz zakryła usta dłonią, jakby chciała wepchnąć w nie to słowo „kurwa”, które wymknęło się wbrew jej woli.
Nasłuchiwała, jednak na niewiele to się zdało. Łomotanie serca i bolesne pulsowanie krwi w skroniach sprawiały, że prawie żadne dźwięki z zewnątrz nie docierały do jej uszu.
Była tu sama. Chyba. Błagała w myślach, żeby tak było.
Pokuśtykała ku kępie krzaków, którą zauważyła przed sobą. Z trudem, pojękując cicho, utrzymywała równowagę. Musiała się ukryć, odpocząć chociaż przez kilka minut. Ostre kolce przejechały po jej nagim udzie, pozostawiając krwawe rysy. _Ożina, jeszcze i to na dokładkę_, pomyślała. Jakby już nie dość była pokiereszowana. Ostrożnie, omijając płożące się pędy, okrążyła rozrośnięty krzak jeżyny i usiadła za nim tak, by zasłaniał ją od strony, z której przyszła. Marna kryjówka, ale innej nie miała.
Obejrzała poranione stopy. Nie było dobrze. Wsuwane sandały pogubiła zaraz po tym, jak wyskoczyła z samochodu i pognała w las. Na początku nawet lepiej biegło się jej bez butów. Napędzała ją czysta adrenalina, wytłumiając ból. Po kilkuset metrach szaleńczego biegu pomiędzy drzewami poczuła ciepło na stopach i pierwsze ukłucia na skórze. Najpierw lekkie, niczym krawiecką szpilką, potem coraz mocniejsze i dotkliwsze. Na jej nieszczęście uciekała przez wysuszony, iglasty las, gdzie bardzo mało było miękkiej ściółki. Pokiereszowała stopy na wysuszonych szyszkach, igłach, gałęziach i kamykach. Biegła tak długo, jak mogła. Zdaje się, że zgubiła pogoń. Później starała się iść najszybciej, jak się tylko dało, z bólu zagryzając wargi do krwi. Ostre, rozpalone szpile wbijały się w jej nogi i wędrowały prosto do mózgu. Tak to odczuwała. Ból mącił jej wzrok i odbierał oddech. Myślała, że nie może być już gorzej. Myliła się.
Nie zauważyła jej. Po prostu. Nadepnęła na wysuszoną, ostro zakończoną gałąź sosny, która rozorała jej podeszwę prawej stopy. Siedząc za krzakiem jeżyny, oglądała nogę. Rana była głęboka i wciąż krwawiła. Ściągnęła koszulkę na ramiączka i obwiązała nią nogę. Kiepski opatrunek. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi iść, uciekać jak najdalej. Tyle tylko, że ćmiący ból i zmęczenie odebrały jej siły. Musiała odpocząć, odetchnąć, choćby przez kilka minut. I zastanowić się, co dalej.
Nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, w którą stronę ruszyć. Byle dalej, byle przed siebie, akurat to nie ulegało wątpliwości. Na dokładkę las ją przerażał. Wychowała się i mieszkała w mieście. Nie za wielkim, ale jednak mieście. Nawet nie jeździła do dziadków na wieś, jak większość jej znajomych, bo akurat jej _babusya_ і _didus_’ też byli jak najbardziej miejscy. A teraz znalazła się w obcym kraju, w samym środku lasu. Bez paszportu, komórki, portfela. Z kilkoma letnimi ciuchami na sobie. Poraniona i spragniona. Wylękniona niczym ścigany przez lisa zając, który przycupnął przy miedzy. Skąd takie porównania przyszły jej do głowy? Łudziła się, że las nie jest wielki, że prędzej czy później trafi na jakąś drogę, wieś czy choćby leśniczówkę. Że dotrze do ludzi, którzy jej pomogą. Przecież muszą gdzieś tu być jacyś normalni, dobrzy ludzie…
Ocknęła się nagle. Przyćmione światło zachodzącego słońca ledwie przenikało przez gęstwinę drzew. Gdzie była? Co się z nią działo? Leżała na suchej, pachnącej intensywnie ściółce. Tuż przed jej twarzą maszerował spory, połyskliwie czarny owad. Żuczek? Coś w tym rodzaju. Ogarnęła ją panika, głęboka i dojmująca. Jak mogła zasnąć?! Przecież miała odpoczywać tylko przez chwilę. Próbowała szybko się podnieść, ale nie ustała na rozoranej stopie. Padła na kolana. Czuła, jak łzy spływają po jej policzkach. Łkała bezgłośnie.
I nagle usłyszała. Ten dźwięk. Najpierw odległe, później coraz wyraźniejsze ujadanie. Pies w lesie? Oznaczało to tylko jedno – nie odpuścili jej, tropili jak dzikie zwierzę. Podniosła się i próbowała biec. Przed siebie. Jak najdalej od złych ludzi, którzy oszukali ją, zwabili w pułapkę. Ale ledwie dawała radę truchtać. Jęczała, próbowała przemóc ból. Wściekłe ujadanie zbliżało się do niej z każdą sekundą. _Nie oglądaj się, nie patrz za siebie_, zaklinała się w myślach. Parła do przodu resztką sił. Nie chciała się poddać, nie mogła. Czarne mroczki wirowały jej przed oczami. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Szczekająca bestia była jednak coraz bliżej.
Najpierw poczuła uderzenie, dopiero potem ból łydki, w której zatopiły się psie kły. Runęła na ziemię. Zwierzę, powarkując, szarpało ją za nogę. Próbowała walczyć, kopać, ale nie miała sił. _To tak ma się skończyć?_, przeleciało jej przez głowę.
– Thor, zostaw! – krzyknął mężczyzna, którego głosu nie kojarzyła. Chyba. – Zostaw!
Pies szarpnął jeszcze raz, ale puścił jej łydkę. Ciągle powarkując, oparł się przednimi łapami o jej plecy. Był duży i ciężki.
Na ściółce tuż obok jej głowy zachrzęściły kroki.
– Złaź z niej! Zostaw!
Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.
– Głupie bydlę.
Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.
Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.
– Odwróć się, suko.
To do niej?
– No już! – usłyszała.
Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.
Wstrzymała oddech. _To już, zaraz?_
– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.
Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.
2. Rok wcześniej
2.
Rok wcześniej
Podniosłem aparat fotograficzny, zrobiłem zbliżenie. Nadal działo się mniej więcej to samo, co przez ostatnie godziny. Delikwent krzątał się na piętrze domu, czasami ustawiał i przestawiał jakieś rzeczy. Mogło to coś znaczyć, jednak wcale nie musiało. Równie prawdopodobne jak to, że tylko sprzątał, było to, że przygotowywał się na spotkanie z kobietą. Na dwoje babka wróżyła.
Odłożyłem aparat do futerału, usiadłem na stercie cegieł, które sam przytargałem, zapaliłem. Punkt do obserwacji był wprost idealny. Dwupiętrowy blok w budowie dokładnie naprzeciwko piętrówki delikwenta, który – uznając, że wciąż jeszcze nie ma sąsiadów – nie kłopotał się zaciąganiem zasłon. Lepiej być nie mogło. Cieciowi pilnującemu budowy dałem na dwie flachy i obiecałem, że niczego nie ukradnę. Nie wnikał, co robię, byleby tylko nikt mnie nie zobaczył. Na tym akurat mi zależało tak samo jak jemu.
Byłem trochę znużony, tkwiłem w miejscu od prawie trzech godzin. W gruncie rzeczy robota prywatnego łapsa niezbyt różniła się od pracy policjanta. W obu przypadkach potrzeba morza cierpliwości, w przeciwnym razie trudno o efekty. Wyraźna różnica była jedynie taka, że teraz nie musiałem produkować raportów z każdej czynności, bo sam sobie byłem szefem. W firmie jednoosobowej. Pewnie na długo, bo po kilku miesiącach działalności nic nie wskazywało na to, żebym w najbliższym czasie miał środki na zatrudnienie pracownika. Choćby tylko sprzątaczki, która ogarniałaby moje biuro. Sprzątałem więc sam. Teoretycznie.
Zadzwoniła komórka, spojrzałem zaintrygowany na wyświetlacz. Oczywiście, na dwoje babka wróżyła i wywróżyła moją starowinkę.
– Czołem, Felicja.
– Dobry wieczór, chłopczyku.
Wiedziałem, że do znudzenia ponawiana prośba, aby moja babka nie zwracała się do mnie w ten sposób, nie przyniesie efektu, więc „chłopczyka” puściłem mimo uszu.
– Czemu tak milczysz? – Felicja z wiekiem robiła się coraz bardziej niecierpliwa. W przeciwieństwie do mnie.
– Na obserwacji jestem.
– Aaa, zaglądasz komuś w niezbyt czyste gatki. Niemiłe.
Uwielbiałem poczucie humoru babki. Od zawsze.
– Ten to akurat z rodzaju czyściochów.
– Jeśliby tak było, nie trafiłby pod twoją obserwację – Felicja wyciągnęła trafny wniosek. – Co to za sprawa?
– Normalka. Zbieram kwity do rozwodu.
– I uda ci się zebrać?
– Raczej na pewno.
Westchnięcie Felicji zabrzmiało w słuchawce niczym powiew wiatru.
– I ty, polonista, nic to, że upadły, konstruujesz tak koślawe logicznie zdania. Upadek i degrengolada.
Roześmiałem się szczerze.
– Dzwonisz do mnie z czymś konkretnym czy tylko żeby się ze mną poprzekomarzać?
– To już do własnego, jedynego wnuka nie mogę, ot tak, po prostu, zadzwonić? – zdziwiła się z teatralną przesadą. – Dawno cię nie było w Ciechanowie. Trochę się stęskniłam.
Miałem świadomość, że to „trochę” oznacza ni mniej, ni więcej, że Felicja już niezwykle i dotkliwie stęskniła się za mną. Przełknąłem ślinę raz i drugi, żeby zbytnio się nie rozkleić. Też brakowało mi babki jak cholera.
– Zarobiony jestem, ale kiedy tylko będę miał wolną chwilę, przyjadę do ciebie.
– Takie tam gadanie na odczepnego…
– Naprawdę. Wiesz, że wciąż rozkręcam firmę, muszę się przyłożyć – nie musiałem się tłumaczyć, ale chciałem.
– Wiem, przecież wiem. Bigosu nagotowałam…
Znowu wybuchnąłem śmiechem.
– Wcale nie musisz kusić mnie bigosem.
Wypytałem jeszcze, co u niej i czy ze zdrowiem w porządku. Bo po zapaści Felicji sprzed roku ciągle się bałem, że krucha równowaga jej organizmu może zniknąć z dnia na dzień. Zarzekała się, że jest zdrowa jak rydz, ryba i koń razem wzięte. Chciałem wierzyć, że to cała prawda i tylko prawda. Na koniec życzyła mi serii bardzo udanych zdjęć. Cała, kochana Felicja.
Kolejny raz sprawdziłem, co u delikwenta. Zapalał świece. Bingo! Najwyraźniej kroiło się coś przyjemnego. Również dla mnie, bo już oczyma wyobraźni widziałem bardzo konkretną sumę na moim koncie.
Moja firma detektywistyczna wciąż była na dorobku i musiałem się nieźle nakombinować, by związać koniec z końcem. W chwilach zwątpienia wydawało mi się, że porwałem się z motyką na słońce. Po rozwiązaniu w roku 2014 sprawy trzech tajemniczych zgonów polskich turystów w Grecji wpadłem na pomysł, że może jednak dałbym radę zarabiać na bułkę z masłem jako prywatny detektyw. Prawdę powiedziawszy, zbyt wielu innych opcji nie widziałem. I nawet, jak nie ja, postanowiłem ten pomysł wprowadzić w życie. Tyle tylko, że wypłynęła sprawa starego zeszytu w płóciennych okładkach, z powodu której przez ładnych parę miesięcy ścigałem duchy z przeszłości. Efekt był do przewidzenia, bo trudno jest dopaść duchy. Kiedy jako tako ochłonąłem i pogodziłem się z porażką, wróciłem do pomysłu z agencją detektywistyczną.
Zazwyczaj szczęście omijało mnie szerokim łukiem jak parszywego psa. Taka karma, która – jak wiadomo – jest suką. Jednak tym razem mi dopisało, co wprawiło mnie w stan zarówno osłupienia, jak i radości. Zakładałem, że będę miał pod górkę, bo wcześniej obijało mi się o uszy, że wcale nie jest łatwo zdobyć licencję detektywa. Jakieś egzaminy, komisje, sterta dokumentów. A tu niespodzianka! Okazało się, że w roku 2014 weszła w życie nowa ustawa o usługach detektywistycznych, dzięki której zdobycie licencji było proste jak konstrukcja cepa. Przynajmniej dla mnie jako byłego policjanta. Założyłem więc firmę i stanąłem przed dylematem, jak znaleźć klientów. Z niespodziewaną pomocą przyszedł mi Staszek Kiełbasa, kumpel z Krakowa, który od czasu naszych greckich przygód uważał mnie za wybitnego śledczego. Zaczął rozpowiadać o mnie swoim licznym znajomym, a pogadać to on zawsze sobie lubił. Zachwalał mnie jako detektywa dyskretnego i skutecznego. I niedrogiego. Pewnie to ostatnie zadecydowało, że znajomkowie Staszka zaczęli się do mnie zwracać. A to sprawa rozwodowa, a to biały wywiad gospodarczy… I tak to się rozkręcało. Wprawdzie niezbyt szybko, ale do przodu. Z głodu nie umierałem, na fajki miałem.
Pod dom delikwenta podjechała taksówka. Przygotowałem aparat, mając nadzieję, że zaraz zacznie się akcja, która sprawi, że szybko zamknę tę niezbyt skomplikowaną sprawę. Mina mi zrzedła, kiedy zobaczyłem, że z auta wysiada para. Na oko wyglądali na trochę młodszych niż mężczyzna, którego obserwowałem. Czyżby więc chodziło o zwykłe odwiedziny znajomych? Do tego się przygotowywał? Czułem się mocno zawiedziony.
Upiłem łyk wody, zapaliłem kolejnego papierosa, starając się nie dostrzegać kilkunastu niedopałków u moich stóp. Jakiś czas temu, czując, że oddech znacząco mi się skrócił, chciałem ograniczyć palenie, jednak specyfika mojej roboty nie sprzyjała aż tak heroicznym czynom. Może kiedyś, w jakichś spokojniejszych czasach, rzucę fajki. Choć prawdopodobnie spokój nigdy nie zagości w moim pokręconym życiu.
Bardziej dla czystości sumienia niż z nadzieją na cokolwiek interesującego popatrywałem w odsłonięte okna domu. Cała trójka pojawiła się w pokoju, który był urządzony w stylu małego salonu: spora kanapa, ława, stoliczek, a na nim kilka butelek alkoholu i szklanki – w sam raz na relaks lub _chillout_, jak to się teraz mawia. Szczupła blondynka z długimi, prostymi włosami stanęła tyłem do okna. Zdziwiło mnie, że wciąż miała na sobie lekki płaszcz do pół uda. Czyżby nie zanosiło się na dłuższą wizytę? To po co delikwent tak się starał? Kobieta zaczęła zdejmować płaszcz. Nie, „zdejmować” to nie jest właściwe słowo. Ona powoli zsuwała płaszcz, odkrywając nagie ramiona, czarny stanik, dół pleców, czarny, koronkowy pas do pończoch z kreską stringów poniżej… Płaszcz opadł na podłogę. Zacząłem pstrykać zdjęcie po zdjęciu. Jej towarzysz z taksówki podszedł do niej, zaczęli się całować. Potem kobieta uklęknęła przed nim. Delikwent siedział rozparty na kanapie ze szklaneczką w dłoni i wbijał wzrok w parę, która poczynała sobie nader aktywnie.
– Zboczuszku, nieładnie się bawisz – skomentowałem na głos.
Migawka aparatu cykała miarowo.
3. Półtora roku wcześniej
3.
Półtora roku wcześniej
Spojrzałem na leżący na fotelu pasażera stary zeszyt w płóciennej okładce. Poznaczony był wyraźnymi odciskami niezbyt czystych palców. Nie tylko moich. Z ciemnym okręgiem odciśniętym prawdopodobnie przez kubek z kawą albo kieliszek z winem. Kto wie? Na pewno nie ja. Wiem natomiast, dlaczego kartki zeszytu są pożółkłe i pofałdowane. Bo kiedyś po pijaku wylałem na niego pół butelki piwa. Wtedy nie żałowałem zwykłego tyskiego, ale zeszytu jak najbardziej. Osuszałem go suszarką do włosów pożyczoną od sąsiadki. Własnej nigdy nie miałem. Jakoś się nie złożyło.
Otrząsnąłem się z zadumy, roztarłem zgrabiałe dłonie. W miśku, jak pieszczotliwie nazywałem moje mitsubishi eclipse, robiło się coraz chłodniej. Jeszcze raz rozejrzałem się po miejscu, do którego doprowadził mnie zeszyt. Podobnie jak wcześniej do wielu innych. Zeszyt, który od miesięcy był mi kompasem – wadliwym, bo nie wyznaczał w zrozumiały, precyzyjny sposób kierunku. Za metalową bramą osadzoną w solidnym ogrodzeniu z polnego kamienia ciągnął się szpaler starych drzew, teraz ogołoconych z liści. W głębi rozległej posesji stał niewielki, parterowy dwór z użytkowym poddaszem. Do jego prawego boku przylegała nowoczesna, dwupiętrowa przybudówka, pasująca do dworkowych klimatów jak pięść do oka. Dom seniora Cicha Przystań w całej krasie. Oaza Spokoju, Złota Jesień… Kto im wymyślał takie kretyńskie nazwy? I czy ktokolwiek łapał się na te marketingowe ściemy? Przecież jakby wymyślnie i uroczo nie nazywać domów seniora czy opieki, zwykle są tym, czym są, czyli umieralniami. Mniej lub bardziej komfortowymi. Cicha Przystań należała do bardziej wypasionych, co potwierdzał cennik usług. Sprawdziłem go przed przyjazdem.
Wysiadłem z auta, przeciągnąłem się. Zaledwie kilka godzin jazdy do wioski pod Makowem Mazowieckim, a czułem się tak, jakby ktoś wsypał mi piasek w stawy. Chociaż właściwie Cicha Przystań nie znajdowała się w żadnej wsi, tylko w szczerym polu, obok wąskiej drogi trzeciej kategorii odśnieżania. Albo nawet nieodśnieżanej wcale, bo i po co. Ciągnikiem zawsze się po niej przejedzie. Do najbliższych zabudowań były pewnie ze dwa kilometry. Z okładem. Ruszyłem w stronę bramy. Ziemia chrzęściła pod stopami, bo listopadowy przymrozek jeszcze nie puścił, mimo że na przymglonym horyzoncie majaczył cień słońca. Dobre sobie, cień słońca. Jeśli trzymały się mnie grafomańskie frazy, to musiałem być zestresowany. I najpewniej byłem.
Kilka dni wcześniej zapowiedziałem swoją wizytę, więc wystarczyło, że rzuciłem nazwisko do domofonu i zostałem wpuszczony. Przez główne drzwi wszedłem do dworkowego hallu, który bardziej kojarzył się mi z poczekalnią u dentysty niż hotelową recepcją. Ktoś zadbał o spójny wystrój wnętrza, ale by było przytulne, już nie. Zza kontuaru podniosła się młoda blondynka ubrana w coś w rodzaju podrasowanego fartucha pielęgniarki. Przywitała się raz jeszcze, głos miała przyjemny, powiedziałbym nawet, że zmysłowy. Myślałem, że od razu zaprowadzi mnie do człowieka, z którym chciałem porozmawiać, ale ona zaczęła mnie najpierw przepytywać. Może takie mieli zalecenia i procedury? A może zwyczajnie się nudziła i chciała sobie pogadać, by czas w robocie szybciej zleciał? Jakiś niewinny flirt do tego? O nie, żaden flirt. Po rozstaniu z Pauliną obiecałem sobie, że koniec z flirtami, a już na pewno z dużo młodszymi kobietami.
Blondynka stanęła przede mną, opierając się plecami o kontuar.
– Jest pan z rodziny pana Waldemara?
– Pani… – spojrzałem na plakietkę przypiętą na jej piersi – Karolino, jestem… – w sumie nie byłem przygotowany na tego rodzaju pytania. Błąd. – Moi rodzice znali się z Waldemarem – nawet za bardzo nie nałgałem. – Akurat wybierałem się w wasze okolice, więc pomyślałem, że odwiedzę ich dawnego znajomego. Powspominamy stare czasy.
– Pana rodzice tutaj nie przyjeżdżali – ni to stwierdziła, ni zapytała.
– A skąd pani wie?
– Bo pana Waldemara nikt nie odwiedza.
Akurat to mnie nie zdziwiło. Wcześniej poszperałem tu i tam, by dowiedzieć się, ile się dało, na temat życia prywatnego i zawodowego Waldemara Zatorskiego. Dawno rozwiedziony, była żona żyje, ale, jak się okazało, nie interesuje się losem eksa. Dzieci brak, przynajmniej oficjalnie. Z drugiej jednak strony, żeby nawet kumple z firmy o nim zapomnieli? Dziwne, bo zdaje się, że wcale nie był wyjątkowym skurwysynem. Zeszyt z płócienną okładką doprowadził mnie już do dużo mroczniejszych typów.
– To smutne – powiedziałem, starając się udawać empatię. – Ale cóż, taki bywa los starszych ludzi – pojechałem słabym truizmem.
– Dobrze więc, że pan przyjechał… – recepcjonistka zawiesiła głos, jakby potrzebowała czasu, żeby postanowić, co i jak powiedzieć. – Tylko chyba za bardzo nie porozmawia pan sobie z panem Waldemarem.
– Bo…?
– Ma lepsze i gorsze dni. Dzisiaj akurat wypadł ten gorszy.
– Co mu dolega?
– Starość, proszę pana – w jej głosie pobrzmiewały nutki żalu. Chyba należała do niezbyt licznego grona opiekunów, którzy choć trochę przejmowali się losem swoich podopiecznych. Zresztą w takiej robocie nadmiar empatii może namieszać w głowie. – Pan Waldemar ma postępującą demencję.
_I dobrze kutasowi!_, pomyślałem odruchowo, bez większej mściwości. Choć może nie do końca, bo pewnie nie ma świadomości lub po prostu nie pamięta, ile krzywd wyrządził w swoim podłym życiu.
– Jednak chciałbym spróbować z nim porozmawiać. Albo chociaż go zobaczyć.
Bez słowa skinęła dłonią i poprowadziła w stronę korytarza po prawej stronie hallu. Przez krótki łącznik, przeszklony od podłogi po sufit, dotarliśmy do nowej części ośrodka. Po drodze minęła nas jedynie kobieta z obsługi, która pchała wózek z brudnymi naczyniami. Gruba wykładzina tłumiła nasze kroki, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ogarniającej mnie cichej martwoty.
– Zawsze tu tak?
Recepcjonistka spojrzała na mnie z ukosa.
– Co pan ma na myśli?
– Tak cicho.
– Po prostu zapewniamy naszym gościom spokój, którego potrzebują.
_Cokolwiek to znaczy_, pomyślałem, ale nie drążyłem. Może pokoje pensjonariuszy były świetnie wygłuszone? A może faszerowali ich jakimiś otumaniającymi specyfikami? Nie moja sprawa. Rzadko bywałem w takich miejscach, a jeśli już – miało to związek z pracą. I zawsze wtedy obiecywałem sobie, że moja babka Felicja nigdy do takiego miejsca nie trafi, choćbym nawet miał tkwić u jej łóżka miesiącami. Odpukać w niemalowane!
Recepcjonistka nie zapukała, tylko otworzyła drzwi oznaczone numerem szesnaście i gestem pokazała, że mogę wejść. Najpierw rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wyglądało jak zminiaturyzowana kawalerka pod wynajem. Spore okno z widokiem na zaorane pole, umeblowanie jak w hotelowym pokoju, drzwi po lewej prowadziły pewnie do łazienki. Do całości nie pasował tylko duży skórzany fotel ustawiony przy oknie, z pokryciem starym, spękanym, pełnym bruzd i zagnieceń. W fotelu siedział on, Waldemar Zatorski, czyli moja ostatnia nadzieja. Zdemenciała.
Chwyciłem krzesło stojące przy niewielkim biurku, ustawiłem przed fotelem i usiadłem. Zatorski nie zareagował, gapił się przez okno. Był chudy albo nawet wychudzony. Zapadnięte policzki pokrywała siwa szczecina. W Cichej Przystani opieka nad pensjonariuszami chyba jednak nieco kulała. Chrząknąłem. Dalej nie reagował, więc przysunąłem się z krzesłem pod samo okno. Wypłowiałe bladoszare oczy Zatorskiego przesunęły się po mnie. Patrzył na mnie, ale nie miałem pewności, czy mnie widzi, bo w żaden sposób nie dał poznać, że zarejestrował moją obecność. Chrząknąłem raz jeszcze.
– Nazywam się Konrad Rowicki.
Nazwisko wypowiedziałem powoli i dobitnie, licząc na to, że jego dźwięk wywoła w podziurawionym mózgu starca jakikolwiek rezonans. Próżne nadzieje. Jednak się nie poddałem. Nie po to jechałem tu tyle godzin, by popatrzeć sobie przez chwilę na Zatorskiego.
– W latach siedemdziesiątych znałeś moich rodziców – nie zamierzałem mu „panować”. – Rowickich – znowu zaakcentowałem nazwisko. – Matka była nauczycielką, a ojciec dziennikarzem. Działali w opozycji, a ty ich śledziłeś.
Zatorski nie reagował, bo chyba strużka śliny spływająca mu z kącika ust nie świadczyła o tym, że moje słowa do niego docierają. Nie zamierzałem jej ocierać. Samarytanin we mnie schował się gdzieś bardzo głęboko.
– Śledziłeś ich… – powtórzyłem, starając się znaleźć słowa, które mogłyby trafić do Zatorskiego. – Moi rodzice, Rowiccy, zginęli w wypadku samochodowym w roku 1982. Niby nic niezwykłego. Kiepskie drogi i samochody. Takie były czasy. A może to jednak nie był banalny wypadek? Ojciec był ponoć dobrym kierowcą. I tak po prostu nie opanował auta, które wpadło w poślizg? Może coś na ten temat wiesz? W końcu siedziałeś im na ogonie. To znaczy, z tego, co ustaliłem, głównie mojemu ojcu. Nieważne – starzec wciąż siedział bez ruchu, z wzrokiem wbitym gdzieś w ścianę. Coraz wyraźniej docierało do mnie, że gadanie do niego nie ma sensu. – Więc wiesz? Może jakieś zmory z nocnych koszmarów przypominają ci o tym? Może nie zapomniałeś o traumach? Może widzisz ich w przebłyskach świadomości? Twoi ponurzy koledzy albo nie żyją, albo nie mam do nich podejścia, bo świetnie, bezpiecznie ustawili się w nowej rzeczywistości. A ty? Chyba tak sobie, jeśli przesiadujesz w tym jebanym fotelu, czekając na śmierć. Zatorski, powiedz cokolwiek, chuju złamany! Chociaż spójrz na mnie!
Już wyciągałem ręce, żeby chwycić go za powyciągany sweter i potrząsnąć, ale zamarłem w pół ruchu. _Co ty, Rowicki, najlepszego wyprawiasz!_ Zerwałem się z krzesła tak gwałtownie, że upadło z hukiem na parkiet. Zatorski nawet nie drgnął. Na jego szczęście przebywał pewnie w innym, całkowicie spokojnym świecie. Trudno.
Byłem już w drzwiach, kiedy w miejscu osadził mnie chrapliwy głos starca:
– Róże, szukaj róż.
Podskoczyłem do Zatorskiego.
– Co to znaczy? Jakie znowu róże?!
Nie poruszył się, znowu patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem. Znowu zapadł się w sobie. Zadawanie kolejnych pytań nie miało sensu. Żadnego.
Szedłem powoli korytarzem Cichej Przystani i zastanawiałem się, o co chodzi z tymi różami. I czy w ogóle chodzi o cokolwiek. Może było to zwyczajne spięcie na słabo działających synapsach. Nic więcej.