Tyson Fury. Na gołe pięści - ebook
Tyson Fury. Na gołe pięści - ebook
„Tyson Fury to niesamowity mistrz. I to w prawdziwym życiu!” − Sylvester Stallone, gwiazdor filmów z serii Rocky
„Mistrz ludzi!” – „Times”
„Pięściarski fenomen […], wielka gwiazda sportu o anarchicznych skłonnościach, niewykluczone, że ostatni z wybitnych bokserów” – John Sutherland, „The Times”
„Syn. Ojciec. Mąż. Brat. Bokser. Showman. Ambasador zdrowia psychicznego. Jego autobiografia jest rozbrajająco szczera i napisana z charyzmą właściwą gwiazdom rocka. Przedstawia życie legendy z gatunku sportowców, jakich możemy już więcej nie zobaczyć”.
Gdy pokonał Władimira Kliczkę, stał się niekwestionowanym mistrzem świata kategorii ciężkiej. Chwilę później był bliski samobójstwa. Wrócił z krainy mroku, by osiągnąć pięściarską nieśmiertelność, a dziś z perspektywy czasu opowiada o zwycięskiej walce z największymi demonami.
W tej książce Tyson Fury po raz pierwszy mówi o sobie w tak intymny sposób: opowiada o bajkowej miłości i związku z żoną Paris, przyziemnym i tradycyjnym modelu wychowywania szóstki dzieci, ale wyjawia też, że przez kilka tygodni przed największą walką w karierze spał na szpitalnej podłodze, gdy na oddziale jego nowo narodzona córka walczyła o życie.
Przygotowania do fenomenalnych walk z Deontayem Wilderem, którymi żył cały bokserski świat. Kulisy historycznego pojedynku z Dillianem Whyte’em, który na stadionie Wembley oglądało 94 tysiące kibiców. Wychodzenie z problemów psychicznych, wielkie pieniądze, showbiznes i plany na przyszłość. Król Cyganów zawsze uwielbiał podgrzewać atmosferę, będąc jednocześnie szczerym, otwartym, zabawnym i refleksyjnym. Dokładnie taki jest w tej książce.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-038-2 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka zawiera opis próby samobójczej oraz myśli samobójczych, dla niektórych odbiorców może więc stanowić trudną lekturę. Jeżeli masz problemy ze zdrowiem psychicznym albo doświadczałeś/aś lub doświadczasz myśli samobójczych, bezzwłocznie zasięgnij fachowej pomocy. Kontakt do instytucji udzielającej takiej pomocy został zamieszczony na końcu książki. Opisuję tu własne doświadczenia z myślą o tym, że część zastosowanych przeze mnie metod i rozwiązań przyda się również tobie. Każdy/a z nas jest jednak inny/a, a ja nie jestem ekspertem, więc być może potrzebujesz pomocy lekarskiej i farmaceutycznej.
Autor i wydawca – w granicach dopuszczalnych przez prawo – zrzekają się jakiejkolwiek odpowiedzialności za wszelkie skutki wynikające z wykorzystania informacji zawartych w tej książce.WPROWADZENIE
23 kwietnia 2022 roku, stadion Wembley, Fury vs Whyte
To ten wieczór, frajerzy
Na trybunach zapanowało istne szaleństwo. Błyskały światła i lampy błyskowe aparatów. Faceci wlewali w siebie browary, panie wykrzykiwały moje imię. Według mnie to w pełni zrozumiałe, w końcu ta walka miała przejść do historii – pojedynek o tytuł mistrza Wielkiej Brytanii w wadze ciężkiej, w którym moim rywalem był Dillian „The Body Snatcher” Whyte, a walczyć mieliśmy na ogromnym stadionie Wembley przy 94 tysiącach widzów na trybunach. Żadne starcie bokserskie w Europie nie zgromadziło jeszcze takich tłumów. Po dwóch latach pandemii kraj był spragniony wielkiej imprezy, więc Król Cyganów zamierzał ją wyprawić. Pojedynkowi towarzyszył taki szum, że bilety sprzedawały się lepiej niż na występy niektórych gwiazd muzyki pop.
W taki wieczór do ringu trzeba wejść tak, żeby zostało to zapamiętane na długo, dlatego wniesiono mnie na złotym tronie. Gdy mnie podnoszono, czułem się panem wszechświata. Zawsze lubiłem tę wyjątkową atmosferę, lubiłem czuć się supergwiazdą pięściarstwa, odpowiadało mi to surrealistyczne, niesamowite wrażenie. W tamtej chwili otrzymałem potężny zastrzyk energii, jak gdyby ktoś podłączył mnie do prądu. W żyłach buzowała mi adrenalina. „Całkiem nieźle jak na grubego staruszka – pomyślałem sobie, obserwując całe to szaleństwo. – Łysego kolesia z Morecambe, nadmorskiego miasteczka na zadupiu”. Przyznaję, że było to dla mnie wielkie święto, ale przez cały czas pozostawałem też skupiony na najważniejszym celu – miałem jeszcze walkę do wygrania.
Muzykę dobrałem odpowiednią do nastroju. Na całym stadionie rozległy się dźwięki utworu Sex on Fire grupy Kings of Leon – piosenki, która często pomagała mi odnaleźć rytm podczas treningów. Zaśpiewałem ją wraz ze wszystkimi zebranymi na stadionie, niczym z kumplami w klubie karaoke albo jakbyśmy właśnie świętowali wygraną Anglii na mundialu. Drugi utwór, Juicy rapera Notoriousa B.I.G. (znanego również jako Biggie Smalls), wybrałem z uwagi na jego słowa: „It was all a dream”, bo kojarzyły mi się z własnym życiem. Życie Tysona Fury’ego naprawdę przypominało sen. Biggie Smalls jako dzieciak czytał magazyny hip-hopowe, słuchał stacji radiowych z rapem, wieszał plakaty idoli na ścianach, a potem sam został legendą. Ze mną było identycznie, tylko że zostałem pięściarzem. Oglądałem walki, czytałem o wielkich mistrzach wagi ciężkiej, wszędzie wokół rozwieszałem zdjęcia idoli. Niektórzy mówili mi, że nie przebiję się w ringu, ale Biggie słyszał to samo odnośnie do swojej kariery muzycznej. Żaden z nas nie przejmował się krytykami, obaj postanowiliśmy mierzyć wysoko. I tamtego wieczoru byłem gotów znów zabłysnąć.
Tłum zdawał się wirować wokół mnie niczym liście niesione przez huragan; miałem poczucie, że znalazłem się w oku cyklonu. Wrzawa przed moim głównym wejściem nieustannie narastała, a ja czułem, że to moi ludzie i moja chwila. Gdybym znów miał dziewięć lat, byłbym zauroczony tym hałasem i wszystkimi tymi kolorami. „Stary, chłoń każdą sekundę tego wieczoru”, pomyślałem sobie. Gdy zobaczyłem przed sobą ring, nie potrafiłem nie zastanawiać się nad tym, co stanie się z pięściarstwem, kiedy zakończę karierę, i kto wypełni lukę po mnie. Na tym etapie intensywnie rozważałem rezygnację z boksu i spodziewałem się, że niedługo zacznie się głośno o tym mówić. Uważałem, że jeśli postanowię odejść, to pięściarstwo wróci do stanu sprzed pojawienia się Króla Cyganów, czyli znów będą dominować w nim nudni bokserzy, którymi nikt nie zawraca sobie głowy. Prasa też z pewnością za mną zatęskni. Dotąd wystarczało, żebym otworzył puszkę piwa albo wszedł do pubu bez koszuli, żeby dziennikarze mieli materiał na pierwszą stronę.
Żyłem właśnie dla takich wieczorów. Byłem niczym gladiator wybiegający na arenę i naprawdę nie mogłem nie odczuwać dumy – moja walka z Whyte’em zanosiła się na coś znacznie ważniejszego niż pojedynek w ringu. Została zakontraktowana na 23 kwietnia, Dzień Świętego Jerzego, dla mnie bardzo ważny moment w kalendarzu, ponieważ jestem niezwykle dumny z moich korzeni. Poza tym Fury vs Whyte to angielski klasyk, ważny moment w sportowej historii naszego kraju. Zamierzaliśmy pokazać, jak walczą Anglicy. Z psychologicznego punktu widzenia fakt, że po raz pierwszy od lat wejdę do ringu na ojczystej ziemi, był dla mnie dodatkowym źródłem motywacji. To miał być pojedynek, którego stawką była śmierć albo chwała, a ja zamierzałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, by zawrócić w głowach całemu krajowi.
Na tę znamienitą okazję przygotowałem biało-czerwony płaszcz w angielskich barwach. Obiło mi się też o uszy, że dzięki złudzeniu optycznemu człowiek ubrany na biało wygląda na większego niż w rzeczywistości (na tej samej zasadzie czarny kolor wyszczupla). Mojemu rywalowi musiałem wydać się olbrzymem, skoro i bez tego mam 206 centymetrów wzrostu. Dodatkowym lękiem musiało napawać go to, że na walkę wybrałem parę rękawic z Krzyżem Świętego Jerzego – wyszedłem na ring z pięściami owiniętymi w krzyż. Zamierzałem trafić Whyte’a w twarz tak mocno, żeby cały kraj trząsł się po tym ciosie jeszcze przez tydzień.
Niektórzy nie wierzyli w moje szanse w tym pojedynku, ale naprawdę nie zamierzałem nawalić na Wembley. Zadbałem o wszystkie przygotowania i cały zwyczajowy rytuał przed pojedynkiem. W szatni poruszałem się trochę w samych majtkach, potańczyłem i pośpiewałem, pożartowałem. Zatrzymałem się tylko na moment, gdy usiadłem na stole do masażu, żeby obejrzeć walkę poprzedzającą mój pojedynek i dać owinąć sobie dłonie. Przez całe życie przyglądałem się bokserom, zarówno jako fan, jak i pięściarz, wiedziałem więc, że przed bojem o tytuł zachowuję się inaczej niż większość z nich. W ogóle nie czułem stresu, nawet w takich miejscach jak stadion Wembley, a do tego lubiłem się powygłupiać przy muzyce rozkręconej na cały regulator. W trakcie kariery widywałem wiele szatni innych pięściarzy i zalatywało w nich stypą. Można było odnieść wrażenie, że dany bokser nie wychodzi na ring, tylko na szafot. Chłopaki byli bladzi, niektórzy mdleli, trzęśli się ze zdenerwowania i obijali ściany, żeby się nakręcić. Wszyscy wokół nich natomiast wyglądali na przerażonych.
Ale to nie moja bajka, moja szatnia tak nie wygląda, a już z pewnością nie na Wembley. Byłem niczym dyskotekowa diwa, która przygotowuje się do show na scenie. Za chwilę miałem świetnie się bawić i dobrze zarobić, a dziennikarze i kamery w szatni powodowały tylko, że okazja wydawała się jeszcze bardziej wyjątkowa. W tamtych chwilach dokładnie wiedziałem, co myślą sobie wszyscy inni: „Dlaczego się tak zachowuje? W ogóle się nie przejmuje, że zaraz wychodzi na ring na pojedynek z facetem, który potencjalnie może go zabić jednym ciosem”. Pod tym względem różnię się jednak od większości ludzi na świecie. Po prostu się nie przejmuję i już. Wiem, że nawet pod presją nie zabraknie mi determinacji, że bez względu na wyzwanie ciało mnie nie zawiedzie. Wierzę, że mogę wytrzymać każdy nacisk ze strony rywala, a to tylko dodaje mi pewności siebie – w ten sposób nakręca się spirala pozytywnego nastawienia. Teraz miałem wyjść na największy pojedynek w karierze, i to na Wembley, a czułem się dokładnie tak samo jak zawsze. Byłem gotowy.
Zrobiłem rozgrzewkę z moim ojcem, Johnem, i moim trenerem, SugarHillem Stewardem, byłym policjantem z Detroit i bratankiem Emanuela „Manny’ego” Stewarda, trenera boksu wprowadzonego do Bokserskiej Galerii Sław. W rozgrzewce towarzyszył mi również George Lockhart, mój dietetyk. Popracowaliśmy z tarczami. Bum! Bum! Bum! Czułem się bardzo dobrze, choć starałem się nie być zanadto pewny siebie. Zawsze wolałem się zabezpieczyć i tym razem, przed wyjściem na Wembley, również zebrałem ekipę do wspólnej modlitwy.
„Panie, daj nam siłę, byśmy wyszli tam dzisiaj i pokazali się od najlepszej strony. Modlimy się, by mój rywal walczył tak samo dobrze. Przede wszystkim modlimy się jednak o to, by obaj zawodnicy zeszli z ringu w jednym kawałku i bezpiecznie wrócili do swoich rodzin”.
Wreszcie nadszedł czas, by zatańczyć w ringu.
***
Moje pięściarskie życie dzieli się na dwa okresy. Pierwszy z nich przypada na lata 2008–2015, w których nie dostrzegałem i nie rozumiałem towarzyszących mi demonów. Ciągnęły mnie w dół niczym worek pełen kamieni właśnie wtedy, gdy kroczyłem ku tytułowi mistrza świata w wadze ciężkiej. Druga część mojej kariery rozpoczęła się w roku 2018, po brutalnej walce o zdrowie psychiczne – którą zresztą toczę do dziś. Siłą woli udało mi się przezwyciężyć problemy i wrócić jako najbardziej widowiskowy pięściarz na świecie.
Większość książek na początku ma początek, a na końcu koniec. Pewnie w przypadku przeciętnych, masowych autorów takie rozwiązanie się sprawdza. Król Cyganów jest jednak pozytywną legendą i superbohaterem, dlaczego miałbym zatem przedstawiać moją historię w przeciętny, wielokroć powielany sposób? To właśnie dlatego ta książka zaczyna się od końca, a na pełną i nieocenzurowaną opowieść o mojej życiowej podróży przyjdzie kolej później. Historie, które tu znajdziesz, zaskoczą cię w najbardziej pozytywny sposób. Opowiem o blaskach drugiego okresu mojej kariery, omówię możliwość jej zakończenia, gdy ciągle jeszcze będę w topowej formie. Potem dokładnie wyjaśnię, jak wyglądały moje początki i jak w 2015 roku pokonałem ówczesnego mistrza świata wagi ciężkiej Władimira Kliczkę i zostałem gigantem boksu, by zaraz potem niemal wszystko stracić (na szczęście owo wszystko udało mi się odzyskać). Owszem, o depresji pisałem już w mojej pierwszej książce, Tyson Fury. Bez maski, tylko że wtedy te doświadczenia były jeszcze bardzo świeże. Nadal zmagałem się z chorobą, od tamtej pory jednak zacząłem patrzeć inaczej zarówno na boks, jak i inne sprawy. Ponadto znalazłem się w punkcie, w którym pewne decyzje są nieuniknione – wiem, że moja kariera zawodowa ma się ku końcowi. To właśnie z tej perspektywy chciałbym wrócić wspomnieniami do wielu ważnych wydarzeń i walk, o których już pisałem. Mam nadzieję, że spodobają ci się te nowe przemyślenia i trochę nowych informacji.
Od dawna słynę z tego, że niczym się nie przejmuję, jestem najbardziej widowiskowym pięściarzem od czasów Muhammada Alego i najwybitniejszym zawodnikiem mojego pokolenia, chciałbym jednak z całą mocą podkreślić, że dla mnie boks zawsze był planem z ograniczoną perspektywą czasową. Sport? Tak. Lukratywna forma rozrywki? Jak najbardziej. Mam jednak świadomość, że wielu pięściarzom, którzy pozostają w ringu zbyt długo, dzieje się krzywda, poważna krzywda, a nie chcę, by coś takiego przytrafiło się mnie.
Istnieje również ryzyko, że moim dotychczasowym stylem życia skróciłem sobie karierę. Przez szmat czasu zdrowie i właściwe żywienie nie należały do moich priorytetów – między walkami mocno tyłem, a kiedy w 2015 roku załamałem się psychicznie, zacząłem chlać i się obżerać, sięgnąłem nawet po kokainę. Rok później podjąłem próbę skończenia z tym wszystkim. Wycelowałem moje ferrari w filar wiaduktu i wcisnąłem gaz do dechy, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliłem i uniknąłem zderzenia – dzięki Bogu. Gdy w końcu zacząłem szukać pomocy, zdiagnozowano u mnie zaburzenia afektywne dwubiegunowe, paranoję, stany lękowe i zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Z czasem wydobyłem się z tego kryzysu, ale z problemami ze zdrowiem psychicznym zmagam się do dziś. Od czasu do czasu miewam myśli samobójcze, dzisiaj jednak wiem, co jest mi potrzebne, by utrzymać demony na bezpieczną odległość.
To nie tak, że boks jest całym moim światem. Jestem również mężem, tatą, synem, bratem i wujem. Rodzina jest moją zbroją, nieustannie myślę o Paris i sześciorgu moich dzieci – są dla mnie niesamowicie ważni. W 2021 roku, w przededniu walki z Deontayem Wilderem, spałem na podłodze w szpitalu, ponieważ moja najmłodsza, dopiero co narodzona córka Athena walczyła tam o życie. Jej zwycięska walka zainspirowała mnie do wygranej w ringu. Trzy lata wcześniej, kiedy powaliła mnie depresja, to Paris zbierała mnie z podłogi. Gdy zaczynałem karierę, tata i wujowie wyposażyli mnie w narzędzia niezbędne topowemu pięściarzowi, a przy okazji nauczyli mnie, jak utrzymywać się ze sprzedaży używanych samochodów. Przez całe moje życie rodzina Furych zapewniała mi miłość i wsparcie niezbędne do odnoszenia sukcesów. Chciałbym, by otrzymywali tyle samo takiej samej miłości ode mnie.
Tak, dając obijać sobie twarz, zarobiłem grube miliony funtów, ale pięściarz musi wiedzieć, że jego czas mija – w mojej karierze ten moment jest już blisko. Czy wyjdę jeszcze na ring? Gdy będziesz czytał tę książkę, ta kwestia może być rozstrzygnięta. Niewykluczone, że zakończyłem już karierę, znokautowałem jeszcze jednego frajera albo uzgodniłem warunki walki w nieodległej przyszłości (wiem natomiast, że spekulacje wokół tego tematu to istny cyrk). Chciałbym wyjaśnić w tej książce, jakie myśli krążą mi po głowie w związku z tą decyzją. Dużo się nad tym zastanawiam, zmieniam zdanie i wcale nie wynika to z mojej niestabilności. Decyzja o zakończeniu kariery będzie chyba najtrudniejsza ze wszystkich. Dzisiaj wiem tyle, że nie chcę zostawać w ringu za długo, rozmieniać się na drobne albo umrzeć od potężnego prawego w bok głowy. Wierz mi, takie zakończenie wydaje mi się czasami niepokojąco realne. Po trudnym pojedynku z Wilderem w 2021 roku doświadczyłem chwilowej utraty pamięci krótkotrwałej. Gdy po walce głowę pokryły mi guzy wielkości piłek tenisowych, nie umiałem sobie przypomnieć, ile razy znalazłem się na deskach. A to, co pamiętałem, pamiętałem jak przez mgłę. Przerażające doświadczenie. Nie ma mowy, żebym resztę życia miał spędzić na wózku inwalidzkim albo jedząc przez słomkę.
Po raz pierwszy przekazuję tutaj pełną relację z mojego bokserskiego życia, od pierwszej do (być może) ostatniej walki, opisuję wzloty i upadki, sukcesy i porażki. Na kartach tej książki opowiadam historie i wyjawiam sekrety, mówię o najtrudniejszych rywalach w ringu i poza nim, przedstawiam też powody, dla których zamierzam zakończyć karierę, będąc na szczycie. Zapewniam, że żadna inna historia jakiegokolwiek boksera nie może równać się z moją.
Na co zatem czekasz?
Do dzieła!
Tyson Fury, Morecambe Bay, wrzesień 2022ROZDZIAŁ 1
PRZELANA KREW
Oto co chodziło mi po głowie pod koniec 2021 roku: miałem dość boksu, serdecznie dość. Naprawdę po dziurki w nosie. Perspektywa zakończenia kariery wydawała mi się coraz bardziej kusząca. Zapewniam, że nie był to kaprys, myśl, która naszła mnie z dnia na dzień. Idea ta narastała we mnie od dłuższego czasu i z każdym przyjętym ciosem na głowę i korpus tylko się umacniała. Pomimo wszystkich tych uczuć i emocji chciałem jednak dogłębnie przemyśleć tę kwestię, ponieważ naprawdę nie jest łatwo porzucić sport, który kocha się przez tak wiele lat.
Wszystko sprowadzało się do tego, że miałem wtedy 33 lata i coraz częściej nachodziła mnie refleksja, że trochę się już jednak starzeję. Niektórzy mogą uważać, że dla pięściarza wagi ciężkiej to wiek idealny i pewnie w wielu przypadkach to prawda, ja jednak interesuję się historią boksu i wiem, że zbyt wielu zawodników poniewczasie zorientowało się, że ich czas minął. Z takich czy innych powodów za długo zwlekali z decyzją i ostatecznie odbijało im się to czkawką. Mam tu na myśli bokserów, którzy nie zwracali wystarczająco bacznej uwagi na prezentowany przez siebie poziom albo nie zauważyli przełomowych momentów w swoim życiu. Zamiast wsłuchać się w organizm i subtelne znaki wysyłane im przez mózg, parli dalej. Być może zignorowali sygnały alarmowe, ponieważ nie chcieli ich usłyszeć albo zanadto zależało im na pieniądzach i sławie. Wychodzili na ring zbyt długo – jeszcze tylko jedna walka, a może jeszcze tylko dziesięć – i niszczyli swój dorobek, dawali się obijać i deptali własne dziedzictwo, które mogło być naprawdę niesamowite. Nie zamierzałem iść ich drogą. W tamtym momencie byłem najlepszym pięściarzem na świecie, bardziej ceniłem swoje osiągnięcia sportowe niż pokaźną sumę na rachunku bankowym czy satysfakcję z oglądania własnej twarzy w telewizji.
Sam miałem okazję z bliska widzieć, jak prawdy na swój temat nie chce zaakceptować Władimir Kliczko, który w 2015 roku wyszedł ze mną na ring. Miał 39 lat i jego forma ewidentnie już zniżkowała, choć nadal pozostawał urzędującym mistrzem świata. Z jakiegoś powodu nie widział szybko zbliżającego się końca kariery, a że ja go dostrzegłem, nie omieszkałem mu o tym powiedzieć.
– Na każdego przychodzi w końcu czas. Twój umysł może chcieć, ale ciało już za nim nie nadąży – powiedziałem mu.
– Wiek to tylko cyferki. Liczy się to, jak się czujesz – odparł.
– Przekonasz się, że to nieprawda – stwierdziłem, kręcąc głową. – Byłeś wielkim mistrzem świata, ale nie zmienisz faktu, że boks to dyscyplina dla ludzi młodych.
Niedługo potem dowiodłem słuszności tych słów, pokonując go w Esprit Arena w Düsseldorfie. Po pełnych 12 rundach wygrałem jednogłośnie na punkty i po raz pierwszy sięgnąłem po pasy mistrzowskie federacji WBA, IBF, WBO, IBO oraz magazynu „The Ring”. Miałem zatem świadomość, że czasu nie da się oszukać i to, co przytrafiło się Kliczce, może spotkać i mnie. Wiedziałem, że muszę uważać, dlatego już kilka lat po powrocie na ring w 2018 roku zacząłem poważnie rozmyślać nad moją przyszłością. Rozumiałem, że pozostając w tym sporcie zbyt długo, nie mam nic do zyskania – mogę tylko stracić.
Ewentualna przegrana to mniejszy problem, zdecydowanie bardziej martwiłem się o zdrowie i życie. Jak dotąd udało mi się unikać poważnych kontuzji i obrażeń. Nie zmienia to faktu, że ból towarzyszy mi codziennie. Zmęczenie i zużycie organizmu stawało się coraz bardziej zauważalne, zwłaszcza jeśli chodzi o łokcie i barki, no ale zarabiałem na życie nawalaniem pięściami w ludzi i rzeczy, więc nieszczególnie mnie to dziwiło. Najczęściej zaciskałem zęby i znosiłem ten dyskomfort, ale gdy ból stawał się zbyt silny, szedłem do lekarza. Mimo wszystko rozumiałem, że prędzej czy później pokłady szczęścia się wyczerpią i doznam obrażeń, które zniszczą mi pozostałą część życia. Poważny uraz ręki czy pleców to w sumie błahostki, ale trzeba się również liczyć ze zdecydowanie bardziej przykrymi konsekwencjami zdrowotnymi – potężne uderzenie w bok głowy mogłoby mnie sparaliżować, skazać na wózek inwalidzki, a nawet zabić. Absolutnie nie zamierzałem narażać rodziny na takie cierpienie, w szczególności nie chciałem robić tego Paris, bo to ona musiałaby mnie pchać do końca moich dni. To zagrożenie należało potraktować poważnie.
Odkąd tylko przeszedłem na zawodowstwo, od razu stało się dla mnie jasne, że moja kariera oddziałuje na życie wszystkich osób wokół. Mama nigdy nie oglądała moich walk, nie umiała tego znieść. Paris bladła jak ściana za każdym razem, gdy ktoś mnie trafił. Ona też nie znosiła, gdy wychodziłem na ring. Dzieciaki dorastały ze świadomością, że ich tata jest bokserem, i podobało im się, że otacza mnie sława, ale też nie lubiły, gdy ktoś usiłował zrobić mi krzywdę. Dla nich byłem niezwyciężony. Oczywiście patrzyłem na to inaczej. Gdy wychodziłem na ring, liczył się wyłącznie tytuł mistrza świata w wadze ciężkiej, nic innego nie miało dla mnie znaczenia, ponieważ wiedziałem, że wygram. Dla mojej rodziny w grę wchodziła znacznie wyższa stawka. Najważniejsze było dla nich to, żebym zszedł z ringu bez szwanku. Moi bliscy przez cały czas się stresowali, że gdyby mi nie poszło, całe nasze życie mogłoby się zawalić. Nadszedł najwyższy czas, by wziąć ich obawy pod uwagę.
To dlatego boks jest tak egoistycznym zawodem, a bokserzy są tak samolubni. Pięściarz ryzykuje zdrowiem i życiem, a to powoduje, że często musi myśleć właśnie o sobie. Wydaje ci się, że opowiadam bzdury? Gdy następnym razem będziesz oglądał jakąś walkę, przypatrz się, jak fani oglądający pojedynek na stadionie czy w pubie krzyczą na zawodników lub zawodniczki. Sądzisz, że sami chcieliby przyjąć cios albo dziesięć ciosów? Przyjąć te ciosy albo je zadać może tylko osoba w ringu. Nie powinno zatem dziwić, że pięściarz poświęca całe dni na to, by stać się jak najlepszy – bo jeśli ktoś nie będzie tak postępował, jego następny rywal może wyrządzić mu poważną krzywdę. To dlatego każdy bokser, który jest coś wart, w ramach przygotowań do walki dba o to, by wszystko kręciło się wokół niego, nawet jeśli oznacza to wyjazd z domu na dwu- lub trzymiesięczny obóz przygotowawczy. Pięściarze po prostu muszą być egoistycznymi sukinsynami. W przeciwnym razie mają niewielkie szanse na sukces i to bez względu na to, jak wielu świetnych trenerów, znakomitych dietetyków i genialnych doradców zatrudnią.
Właśnie tak do tego podchodzę. Podczas obozów przygotowawczych zmieniam się w wojownika ze Sparty. Nie ma dla mnie znaczenia, czy przygotowuję się do pojedynku z jednym facetem, czy z całą armią – zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wygrać i żeby mój rywal przegrał. Nie pozwolę, by ktokolwiek mnie dekoncentrował. Odcinam się od wszystkiego, uroki życia muszą zaczekać, aż będzie po walce. Do pewnego momentu odcinam się też od wszelkich wiadomości ze świata zewnętrznego. Na początku obozu przygotowawczego to ja ustalam zasady: „Nie chcę słuchać o codziennych sprawach, nie interesuje mnie, co wydarzyło się w supermarkecie, mam gdzieś, że ktoś poszedł do dentysty. Powiecie mi to wszystko po walce”.
Jak już mówiłem, boks to sport dla egoistów. Nie mam wyboru, muszę żyć w innym świecie.
Paris nie miała z tym problemu, ponieważ nasze życie wyglądało tak od zawsze. Od początku naszej znajomości byłem bokserem i miała pełną świadomość, że podczas obozów przygotowawczych musiałem stawać się kimś innym. Nie mogłem działać w trybie mąż, nie mogłem działać w trybie tata, podobnie jak w trybie syn, brat czy kumpel. Interesował mnie wyłącznie tryb wojownika, ponieważ to gra o najwyższą stawkę. To rzekłszy, nie mam najmniejszych wątpliwości, że wymagało to od wszystkich wielkich wyrzeczeń. W trakcie kariery wielokrotnie na długo rozstawałem się z rodziną – ruszałem w trasę, podróżowałem, trenowałem. Powrót do domu na stałe to kolejny argument, by zacząć myśleć o zakończeniu kariery. Byłem to winien najbliższym.
Przy okazji dodam, że żadnego z powyższych argumentów nie należy mylić ze strachem. Nie boję się o siebie, martwię się natomiast o najbliższe mi osoby. Nigdy nie czułem się onieśmielony przez któregokolwiek rywala i za każdym razem wychodziłem na ring w przekonaniu, że rozbiję przeciwnika w proch. Gdy po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad zakończeniem kariery, zabrałem dzieci do wesołego miasteczka. Gdy przechadzaliśmy się między stoiskami i atrakcjami, dostrzegłem maszynę mierzącą siłę ciosu. Zawieszono na niej moje zdjęcie wraz ze słowami, które wypowiedziałem przed laty na jakiejś konferencji prasowej: „Nie boję się nawet samego diabła. Jeżeli na pojedynek wyzwałby mnie diabeł, stanąłbym z nim w ringu”.
To dość dobry opis mojego podejścia. Diabłu w oczy spoglądam na co dzień, zwłaszcza gdy mierzę się z pokusami, choć doświadczam ich tylko wtedy, gdy na dłuższy czas przerywam trening albo w jakiś inny sposób porzucam zwyczajowy tryb życia. Mój tata ma mnie za dziwaka, podobnie zresztą jak moi kuzyni i bracia. Któregoś dnia tata powiedział mi: „Osiągnąłeś wszystko, co się dało. Jesteś multimilionerem i nie przychodzi ci do głowy nic lepszego niż trening na siłowni dwa razy dziennie? Masz coś nie tak z głową, powinieneś iść się przebadać”. Cóż, właśnie to daje mi radość. Gdy nie ćwiczę, robię się smutny. Poszedłem pobiegać, żeby poprawić sobie humor, a wtedy tata, bracia i kuzyni zorganizowali moje „porwanie”. Zabrali mnie w najróżniejsze miejsca, w których miało być fajnie, a okazało się, że nic tam już nie ma. Zabrali mnie daleko od domu i wyrwali z rutyny dokładnie wtedy, gdy chciałem odhaczać kolejne zadania z listy. Kiedy skończyłem się już z nimi szwendać niczym bezgłowa kura, byłem mocno przygnębiony. Zepsuło mi to cały dzień, ponieważ nie lubię nic nie robić. Chcę wstawać o świcie i pracować, nie zatrzymywać się, aż wieczorem zamknę oczy.
W tego typu sytuacjach, gdy dopada mnie złe samopoczucie, przypominam sobie piosenkę country Randy’ego Travisa I’m Gonna Have a Little Talk with Jesus. Opowiada o tym, jak diabeł stara się ściągnąć Randy’ego w mroczne miejsce. Wokalista śpiewa nawet o tym, że sto razy widział jego twarz, więc żeby się z tym uporać, wieczorem chce porozmawiać z Chrystusem. Postanowiłem, że będę robił tak samo, ponieważ uważam, że stając przed życiowym wyborem, dobrej lub złej drogi, mamy ułamek sekundy, by ulec pokusie albo się jej oprzeć, wziąć się w garść i robić swoje. Każdy z nas musi sam wiedzieć, jak wytrwać na właściwej drodze, choć oczywiście wymaga to równowagi umysłowej – bez tego się nie uda. Staram się robić wszystko, co w mojej mocy, by być przygotowanym emocjonalnie na takie momenty. Chodzi o to, żebym przy każdym spotkaniu z diabłem umiał dokonać właściwego wyboru.
Skoro tak właśnie wyglądają moje codzienne potyczki, jak ktokolwiek mógłby uważać, że będę się bał walki w ringu?
***
Zacząłem myśleć o zakończeniu kariery w szczytowej formie również z innego powodu: zbyt wielu moich idoli schodziło ze sceny w słabym stylu.
Oto stereotypowy obraz boksera: to ktoś nieszczególnie inteligentny, a z pewnością wywodzący się z niewykształconego i ubogiego środowiska. Jakimś cudem udało mu się wydostać z trudnej dzielnicy, a potem trafił do klubu pięściarskiego, gdzie wskazano mu drogę. Jeżeli taki ktoś ma dość talentu, padają na niego światła reflektorów i trafia od razu do szalonego świata boksu zawodowego. Zostaje rzucony na głęboką wodę. Jest utalentowanym pięściarzem, ale nie umie obchodzić się z pieniędzmi. Nie ma doświadczenia w biznesie. Nie potrafi rozmawiać z prawnikami i menedżerami, agentami, a nawet ze skarbówką. No bo niby jak miałby się tego nauczyć? Wszystko jest dla niego obce, więc zaczyna tonąć. Bez względu na to, jak mu idzie w ringu, podejmuje jedną złą decyzję finansową za drugą i pieniądze wkrótce się kończą. Nie ma innego wyjścia: jeśli chce zakończyć karierę z jakimiś pieniędzmi, musi walczyć dalej, więc obijają go kolejni rywale. A na koniec i tak jest ubogi.
Jasne, zdarzają się wyjątki od tej reguły. Larry Holmes otworzył po zakończeniu kariery kilka firm, między innymi klub nocny i kilka restauracji, zbudował ośrodek treningowy i biurowiec. George Foreman po zejściu z zawodowego ringu wypromował markę George Foreman Grills i całkiem nieźle na tym zarobił. Na brak pieniędzy nie narzeka też Lennox Lewis. Tysiące innych bokserów skończyło jednak bez grosza przy duszy.
Mnie to raczej nie grozi, ponieważ tata od początku uczył mnie, że tajemnicą unikania problemów finansowych jest otaczanie się dobrą ekipą, która człowieka wspiera. Wychowano mnie również na osobę szczerą i bezpośrednią, niezależnie od okoliczności. Gdy podejmowałem jakąś decyzję, to się jej potem nie wypierałem, nawet jeśli okazała się wyjątkowo bezmyślna. Dotrzymywałem danego słowa. Robiłem to, co deklarowałem, a jeżeli postępowałem inaczej, to zachowywałem się jak zwykły gnojek.
Już jako dzieciak miałem trochę forsy, bo nauczono mnie zarabiać pieniądze od najmłodszych lat (jeszcze do tego wrócę), więc różnię się od większości pięściarzy choćby ze względu na wychowanie. Nieszczególnie przejmuję się też swoim wizerunkiem (choć oczywiście znam własną wartość i lubię zrobić show – po prostu nie jest to dla mnie najważniejsze na świecie). Nie przepadam też za szastaniem na prawo i lewo tym, co zarobię. Owszem, zdarzały mi się ekstrawaganckie wydatki, a na szczycie ich listy znajduje się rolls-royce cullinan, ale mam też volkswagena passata wartego 700 funtów, który robi większe przebiegi, bo jeżdżę nim na co dzień. Mówię zupełnie poważnie: passat jest fajniejszy niż rolls, ponieważ na kolesia w passacie nikt nie zwraca uwagi. Nikt się na mnie nie gapi ani nie wytyka palcami, a gdy już zajadę do miasta rollsem, nie mam nawet pięciu minut spokoju.
Pod koniec 2021 roku rozważałem wszystkie te argumenty i miałem poczucie, że nie ma sensu bawić się w to za długo. Z pewnością jest mi łatwiej, bo zarobiłem już sporo pieniędzy i mądrze się z nimi obchodziłem. Poza tym, jeśli chodzi o sam boks, osiągnąłem więcej, niż uważałem za możliwe. Na początku kariery czułem się dobrze sam ze sobą i tak samo dobrze czułem się, zbliżając się do jej końca. Nie zamierzałem ryzykować reputacji i walczyć jeszcze długo po trzydziestce. Miałem za dużo do stracenia.
Niektórzy pięściarze nie umieli zrezygnować z pieniędzy i sławy. To nie mój przypadek. Wiedziałem również, że wielu bokserów oficjalnie ogłaszało zakończenie kariery, a potem wracało na skutek oczekiwań opinii publicznej. To jeden z powodów, dla których tak trudno odejść od boksu – zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał zatrzymać pięściarza na jeszcze jedną walkę, zwłaszcza jeśli taki zawodnik nadal będzie w szczytowej formie. Mimo wszystko nie zamierzałem ryzykować, że przegram kilka walk albo zacznę się staczać po równi pochyłej.
„Dlaczego ktoś miałby podejmować tę decyzję za mnie? – myślałem. – Jeżeli zdałbym się w tej kwestii na kogoś innego, to jaki termin wyznaczy mi ta osoba? Jeszcze dwa lata? Jeszcze sześć lat? Jeszcze jedna walka? Jeszcze jedna walka po tej jeszcze jednej?”
Postanowiłem, że będę walczył dalej, ale zrobiłem to na własnych warunkach. Każda kariera musi dobiec końca i najwyraźniej uznałem, że tak będzie optymalnie w moim przypadku. Przez 20 lat w pełni oddawałem się boksowi amatorskiemu i zawodowemu. Zostało mi już naprawdę niewiele pary.ROZDZIAŁ 2
BEZ ODWAGI
NIE MA CHWAŁY
Jeżeli miałbym wskazać jedną walkę, podczas której przekonałem się, jak niebezpieczny potrafi być boks, to byłby to mój trzeci i ostatni pojedynek z Amerykaninem Deontayem Wilderem z 2021 roku. Wygrałem tę bitwę, ale było cholernie ciężko. Przyjąłem tyle potężnych ciosów na głowę, że potem sporym wyzwaniem było dla mnie zwykłe myślenie. Powiedziałem wtedy Paris, że zdecydowałem się skończyć z boksem.
– Kochanie, to był ostatni raz. Już więcej nie każę ci przez to przechodzić.
– I dzięki Bogu – powiedziała.
Musiałem o tym porozmawiać jeszcze tylko z jedną osobą, moim promotorem Frankiem Warrenem. Nie owijałem w bawełnę, powiedziałem mu, jak jest.
– Frank, to była moja ostatnia walka, wycofuję się.
Trzeba mu oddać, że nie próbował nakłaniać mnie do zmiany zdania.
– Decyzja należy do ciebie, zrobisz, jak zechcesz. Chcesz dalej walczyć? Świetnie. Nie chcesz już walczyć? Też świetnie. Rób to, co najlepsze dla ciebie…
Wtedy ta decyzja wydawała mi się słuszna. Poinformowałem o niej wszystkich ważnych ludzi w moim życiu. Skoro ostatecznie zamknąłem temat Deontaya Wildera, mogłem wreszcie pozwolić sobie na wygodne życie. Zarobiłem już dość pieniędzy. Poza tym Paris i mnie właśnie urodziło się szóste dziecko, Athena. Król Cyganów miał zaplanowaną przyszłość. Pewien znany jegomość powiedział jednak kiedyś: „Każdy ma plan, dopóki nie dostanie w twarz”.
Okazało się, że ze mną nie było inaczej.
***
Cofnijmy się trochę w czasie.
Wszystkie trzy moje walki z Deontayem Wilderem z lat 2018–2021 okazały się trudne, ale nic w tym dziwnego, bo to prawdziwa bestia. Był urzędującym mistrzem świata wagi ciężkiej federacji WBC i wyglądał jak dwumetrowa kupa mięśni, tatuaży i gniewu. Co więcej, nie zaznał jak dotąd smaku porażki: na tym etapie kariery miał niesamowity bilans 40-0. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał z nim wtedy walczyć. No dobra, nikt poza mną.
„E tam – pomyślałem, gdy pojedynek został dogadany. – Trochę schudnę, a potem wyjdę na ring i go znokautuję”.
Na kilka miesięcy przed podpisaniem kontraktu na walkę z Wilderem zacząłem się odchudzać, a do zrzucenia miałem ledwie 60 kilogramów. Zapuściłem się jak cholera. Na wczesnym etapie kariery i jako młody zawodowiec nieszczególnie dbałem o organizm, nierzadko po treningu obżerałem się czym popadło. Gdy przeżyłem załamanie psychiczne, te skłonności tylko się u mnie pogłębiły. Chlałem, obżerałem się śmieciowym żarciem i w końcu ważyłem jakieś 180 kilogramów. Powrót do normalnego stanu był niesamowicie trudny, ale pod okiem nowego trenera, Bena Davisona, zaharowywałem się, żeby wrócić do formy tak fizycznej, jak psychicznej. Ben wprowadził się nawet na kilka miesięcy do nas do domu, więc trenowałem z nim codziennie po dwa razy. Pracowałem, by wrócić do formy.
Tymczasem jednak pojawili się hejterzy, zdaniem których nie miałem najmniejszych szans na powrót do boksowania na najwyższym poziomie. Nie popisali się. Ich gadanina tylko mnie zmotywowała: byłem mistrzem świata wagi ciężkiej w linii prostej, więc nie mogłem się tak po prostu poddać. Pewnego dnia postanowiłem wbiec na Jubilee Tower, wzgórze w Lancaster. Była to ukochana trasa miejscowych fanatyków zdrowego stylu życia z ich sześciopakami na brzuchach i opaskami sportowymi, ja natomiast nadal miałem nadwagę i brakowało mi kondycji. Zdążyłem przebiec kilka pierwszych kroków, gdy minął mnie samochód.
– Wskakuj do tyłu, stary! – krzyknął kierowca. – Na szczyt kawał drogi, zejdziesz na zawał.
Oferta podwózki podziałała na mnie jak płachta na byka. Ktoś mi powiedział, że to niemożliwe, żebym wbiegł na szczyt Jubilee Tower, a to oznaczało, że musiałem to zrobić.
– Wbiegnę na sam cholerny szczyt! – wrzasnąłem. – Już ty się o mnie nie martw. A jeśli faktycznie będę miał zawał, kopnij mnie w jaja za to, że jestem takim grubym gnojem.
Uratowanie mojej kariery pięściarskiej również stanowiło wówczas niemałe wyzwanie, bo gdy w 2016 roku wycofałem się z rewanżu z Kliczką z powodu kontuzji, British Boxing Board of Control zawiesiła mi licencję bokserską. Ostatecznie ją odzyskałem i wszystkich interesowało tylko to, kto zostanie moim następnym rywalem w ringu. Na liście życzeń znajdowały się dwa nazwiska: Anthony Joshua i Deontay Wilder. Przedtem musiałem jednak wygrać dwie walki powrotne; najpierw w czerwcu 2018 roku z Albańczykiem Seferem Seferim, a dwa miesiące później z Włochem Francesco Pianetą. Z oboma rozprawiłem się bez większych trudności, a gdy okazało się, że do szumnie zapowiadanego starcia Joshuy z Wilderem jednak nie dojdzie, zaproponowano mi pojedynek z Amerykaninem. Wiele osób uważało, że jest dla mnie za wcześnie na tak groźnego rywala. Ben obawiał się, że nie wróciłem jeszcze do optymalnej formy. Tak samo myślał mój tata, który nie odzywał się do mnie przez kilka tygodni, ponieważ zignorowałem jego ostrzeżenia, że Wilder może mnie zabić. Sam mój przeciwnik sądził zapewne, że czeka go łatwa wygrana. Cóż, w ostatnich latach doprowadziłem się do takiego stanu, że mógł tak pomyśleć.
Wszystko to mnie nie obchodziło. Nabrałem gigantycznej pewności siebie, więc gdy zostało potwierdzone, że walka odbędzie się 1 grudnia 2018 roku w Staples Center w Los Angeles, znów stałem się człowiekiem, którego nic nie rusza. Nic nie potrafiło zrobić na mnie wrażenia, czego dowiodłem podczas konferencji prasowej w siedzibie BT TV w Londynie – publicznie powiedziałem tam, co dokładnie zrobię z Wilderem. Stwierdziłem, że chcę poczuć jego ciosy, wyzwałem go na mały sparing i nazwałem „wielkim frajerem”. A potem stanął między nam promotor Frank Warren. Kiedy w końcu sprowokowałem rywala, żeby mnie popchnął, roześmiałem mu się w twarz.
– Moja żona robi to mocniej! – krzyknąłem.
– Spoglądałeś kiedyś w oczy zabójcy? – zapytał.
Wilderowi wydawało się, że może mnie wkurzyć, ale się mylił.
– Wiele razy – odparłem. – Teraz patrzę za to na łagodnego kotka. Zabójcy nie ubierają się tak jak ty. Dużo gadasz, ale nic nie robisz. Sama forma, zero treści. Wielka wydmuszka w wielkim cielsku.
Miałem znakomity powód, by czuć się wówczas tak pewny siebie. Po moich doświadczeniach z depresją postanowiłem, że pojedynek z Wilderem zadedykuję milionom ludzi zmagającym się z problemami ze zdrowiem psychicznym. Chciałem być promykiem światła dla każdego, kto miewa trudności emocjonalne. Wiedziałem, że rozpocząłem walkę z moimi problemami i że wygrywając w starciu z pięściarzem, który dysponuje najmocniejszym ciosem w tym sporcie, udowodnię całemu światu, że można wrócić do zdrowia psychicznego i odnosić sukcesy. Potężnie mnie to zmotywowało, choć przyznam, że było to w moim przypadku nowe podejście i takie nastawienie bardzo się różniło od sposobu, w jaki przygotowywałem się do poprzedniej walki o tytuł mistrza świata, z Kliczką w 2015 roku. Wtedy chodziło wyłącznie – tylko i aż – o pokonanie pięściarza znajdującego się na szczycie.
Tyson Fury z 2018 roku był innym człowiekiem. Co prawda w Staples Center nie byłem faworytem do zwycięstwa, ale wychodząc na ring, nie miałem najmniejszych wątpliwości, kto zatriumfuje. Śpiewałem, tańczyłem, mieliłem ozorem. Budynek zatrząsł się w rytm utworu Freed from Desire, klasyka z 1996 roku. Król Cyganów powrócił. Ucałowałem zawieszony na szyi drewniany krzyż, a potem zbiłem kilka żółwików z kibicami. Odczuwałem potrzebę, by wynieść z tej walki znacznie więcej niż z poprzedniego pojedynku o tytuł mistrza świata, ale też jakby nie było innej możliwości – mogłem myśleć tylko w ten sposób. Musiałem w siebie wierzyć, bo czasami jedynie do tego sprowadza się różnica między najwyższej klasy sportowcem a tym, kto będzie drugi. Zwycięzca wie, że to jego chwila, już wtedy, gdy nastaje czas próby. Wykorzystuje presję jako paliwo napędowe. Przegrany wychodzi na arenę przepełniony strachem, podszyty niepewnością. Od dawna wiedziałem, że trzeba uważać zwycięstwo za pewne, w przeciwnym razie ryzyko przegranej jest bardzo duże. To jeden z powodów, dla których reprezentacja Anglii w piłce nożnej przegrała przez lata tak wiele serii rzutów karnych.
Prawda jest taka: jeżeli będziesz zdolny unieść malutkie ziarenko wiary, będziesz mógł również przenosić góry. Wierzyłem w to i dowodziłem tego przez pierwsze dziewięć rund. Naprawdę wyglądało na to, że wygram tę walkę. Boksowałem lepiej od Wildera i lepiej główkowałem w ringu, uchylałem się przed jego najmocniejszymi ciosami, po czym sam trafiałem go mocnymi seriami. Śmiałem mu się w twarz, pokazałem mu nawet język, by jeszcze bardziej go sprowokować. Po pierwszych ośmiu rundach większość z nich sędziowie zapisali na moje konto i wtedy zrobiłem się zbyt pewny siebie. W dziewiątej rundzie po serii krótkich prawych w twarz pozwoliłem Wilderowi trafić się w tył głowy i po tym ciosie poleciałem na deski. Moim zdaniem był to niedozwolony cios, po którym sędzia powinien dać mu ostrzeżenie, nic takiego się jednak nie stało.
Czy się przejąłem? Nie. Brak ostrzeżenia mnie nie zaskoczył. Znajdowaliśmy się na jego terenie, to było jego show, w jego kraju i z jego kibicami. Tak to już jest w tego typu pojedynkach – wrzawa na trybunach zawsze przechyla nieco szalę zwycięstwa na korzyść gospodarza. Pod wieloma względami walka za granicą przypomina rozpoczynanie partyjki golfa bez drivera. Wiedziałem, że muszę pokazać coś naprawdę wyjątkowego, aby wygrać. Wiedziałem również, że jeśli to mi się nie uda i walka do końca będzie wyrównana, zliczone przez sędziów punkty mogą nie przemówić na moją korzyść. Szybko zerwałem się na nogi i znów zacząłem okładać Wildera. Po kilku potężnych kombinacjach w 11. rundzie zachwiał się na nogach.
No i potem nadszedł wielki zwrot akcji. Podbiegłem do narożnika, gdzie usłyszałem od Bena Davisona, mojego trenera, żebym mądrze skończył tę walkę.
– Wygrywasz – powiedział mi. – Nie podejmuj ryzyka, boksuj na czas…
Ben uważał, że prowadzę na punkty, co oznaczało, że Wilder musiał mnie w ostatniej rundzie znokautować, żeby wyszarpać mi zwycięstwo. Przestrzegał, że jeśli będę działał pochopnie, po prostu mu się wystawię. Chciałem jednak zaprezentować coś znacznie bardziej spektakularnego niż ostrożny boks. Gdy rozległ się gong wzywający na 12. rundę, w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: że chcę wygrać z klasą.
„Czas to skończyć – pomyślałem. – Czas zadać cios wieczoru. Znokautuję go”.
To zabawne, jak życie potrafi nas czasem zaskoczyć. Na dwie minuty i 23 sekundy przed końcem wydarzyło się coś zupełnie odwrotnego – to Wilder powalił mnie potężną kombinacją: lewy prosty, prawy sierpowy w bok głowy, a potem idealnie trafiony lewy podbródkowy. Na chwilę wszystkie ambitne myśli wyparowały mi z głowy, bo na moment straciłem przytomność. Mój mózg usiłował się pozbierać, a sędzia odliczał mnie i jednocześnie moje nadzieje na tytuł.
Raz! Leżę na deskach, rozciągnięty na plecach.
Dwa! Nie mogę zebrać myśli. „Co się, do cholery, stało? Przed chwilą stałem na nogach, teraz leżę na plecach, a przecież nic nie poczułem”.
Trzy! Wilder idzie do neutralnego narożnika. Posyła żonie całusa.
Cztery! Sędzia przyklęka na kolano. Pochyla się nade mną. Sprawdza, czy wracam do siebie.
Pięć! Przewracam się na kolana…
Sześć! Muszę się ruszyć. Na moment straciłem przytomność, ale teraz wydaje się, że wróciła mi jasność myślenia. Dokładnie wiem, co zrobię dalej. Trafię go tak, że obudzi się za tydzień.
Siedem! „Dobra, palancie, sam tego chciałeś – myślę sobie. – Teraz mnie popamiętasz”.
Osiem! Wreszcie stoję. Zegar pokazuje, że zostały jeszcze mniej więcej dwie minuty. Wszystko wraca do normy.
Dziewięć! Teraz sędzia już krzyczy. Pyta, czy jestem w stanie kontynuować. Kładę mu ręce na ramionach i kiwam głową w górę i w dół. Patrzę mu prosto w oczy. Tak, nic mi nie jest.
Do boju!
Powstałem niczym feniks z popiołów. Arbiter to widział, więc się odsunął. Wilder również to widział, ale chyba nie wierzył własnym oczom. Co prawda udało mu się na chwilę przygwoździć mnie w narożniku i wyładować na mnie wszystko, co miał w zanadrzu, wiedziałem jednak, że mogę to znieść. Nadszedł czas, by zaatakować, ponieważ do wzięcia pozostawał tytuł mistrza świata. W pewnej chwili złożyłem ręce na plecach, a potem wyprowadziłem potężny lewy sierpowy i trafiłem Wildera jedną czy dwoma kombinacjami. Bum! Bum! Gdy chwilę później rozległ się gong kończący pojedynek, byłem przekonany, że pomimo dwóch knockdownów zwyciężyłem. W całej walce z pewnością okazałem się lepszym pięściarzem, prawda? Sędziowie uważali inaczej i orzekli remis.
Nie potrafiłem w to uwierzyć, podobnie jak wszyscy inni, którzy przyszli obejrzeć walkę. Przez kilka minut zapowiadało się, że na trybunach wybuchną zamieszki, starałem się zatem studzić emocje najlepiej, jak umiałem – walczyłem na amerykańskiej ziemi, uważałem się zatem za kogoś w rodzaju ambasadora Anglii. Poza tym czułem się dość usatysfakcjonowany. Mój plan zakładał, że pokażę światu, że w życiu można z powrotem stanąć na nogi, nawet jeśli ktoś upadł bardzo nisko. To mi się udało, dobitnie udowodniłem coś wszystkim zmagającym się z problemami psychicznymi. Nie przegrywając, zostałem zwycięzcą.
Ta świadomość była dla mnie równie ważna jak dowolny tytuł czy pas mistrzowski.
***