- W empik go
U babuni - ebook
U babuni - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 458 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było już we zwyczaju od lat wielu w Zamszu, że choć tu żadnych tajemnic nikt nie miał i życie płynęło bez żadnych wstrząśnień, intryg, nadzwyczajnych przygód, jednakże wszyscy oni jakoś nawykli byli szpiegować i niedowierzająco spoglądać na siebie. Najmniejsza okoliczność nadwerężała spokój, tak jak na gładkiej powierzchni jeziora lada prószynka spadająca marszczy ją i porusza. Po chwilce jednak wygładzało się to zwierciadło i znów niebiosa odbijało. W najlepszych ze sobą stosunkach, Migura, Gondrasz, stary kamerdyner, Deręgowska, wszystkie swe kroki śledzili i każdą czynność wielce subtelnie komentowali. Tak samo przyjazd krewnych, obejście się ich z podkomorzyną, przyjęcie przez nią, pobyt podlegało tłumaczeniom i wykładom najrozmaitszym. Może z tych drobnych oznak zewnętrznych usiłowano wniknąć w zakryte myśli pani podkomorzynej, która się z nimi nierada odkrywała.
Następnego dnia poruszenie było niemałe we dworze całym, gdy z rana nadjechała bryczka trzema końmi, najtyczanka, a z niej wysiadł mężczyzna nieznajomy, do którego natychmiast podbiegł stary kamerdyner, pan Rzęsnowski (tak go zwano), i uprzejmie sam mu wskazał kwaterę w oficynie, która od wczora wieczór była już przygotowaną. Nie później jak w kwadrans ten sam stary
Rzęsnowski prowadził go do podkomorzynej. Widziano go idącego z wolna przez dziedziniec, w taratatce czarnej, w czapce, z rękawiczkami grubymi w ręku.
Do podkomorzynej, znanej z bogactwa i dobrego serca, przybywało wiele osób prosić o pomoc, nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby ten ktoś z daleka (bo w okolicy nikt go sobie nie przypominał) przyjechał żądać poratunku. Ale nieznajomy ów siedział przeszło godzinę u pani, zamknięty z nią sam na sam, a gdy godzina śniadania wybiła, razem z podkomorzyną wszedł do sali.
Wchodząc, pani Mylska przedstawiła go głosem cichym jako krewnego swojego, pana Morawińskiego. Chciał on przy stole miejsce zająć skromne, lecz sama pani wskazała mu je przy księdzu wikarym.
Wszystkich oczy naturalnie z natężoną ciekawością zwróciły się na przybyłego. Kazimierz łokciem trącił Sylwestra i szepnął mu na ucho:
– Toć babcia z domu Morawińska. Spojrzeli na siebie znacząco.
Przybyły wprawdzie wyglądał tak skromnie, suknie miał przeszarzane, powierzchowność nie elegancką wcale, że mógłby się tu czuć obcym, jednak ani dom, ani towarzystwo, ani ton jego nie zdawały się na nim najmniejszego robić wrażenia. Z pozoru można go było wziąć za dawnego wojskowego, który trochę na wsi zardzewiał. Twarz smutna, poważna, była roztropną i pojętną, jeśli się tak wyrażać można. Są twarze tępe i nierozgarnięte, są i takie, które rozsądkiem zdają się rozpromienione, choć go nie zwiastują. Wiele mówią, ale często zwodzą twarze.
W tej widać było, że się z życiem przejednała, choć może bojowała z nim długo. Podkomorzyna zaraz w początku rozmowy spytała pana Morawińskiego o Wołyń, co zdradzało już, skąd przybywał. Zaczęto mówić o Wołyniu, ale ów Morawiński niewiele osób znał i zdawał się być i sam obcym. Słyszał o wszystkich, nie przyznawał się do stosunków z nikim. Był w ogóle milczący. Nie zważał może, jak nadzwyczajną na siebie zwracał uwagę. Oprócz księdza wikarego, który nie okazywał ciekawości, reszta osób jadła oczyma przybysza, usiłując go odgadnąć.
Wszyscy niemal zagadkę tę rozplątali; pan Sylwester i pan Kazimierz, Migura i pani Deręgowska mówili sobie w duchu:„Ubogi jakiś krewniak przyjechał za datkiem, przypominając się możnej pani”.
Więc, jak to zwykle bywa około majętnych bezdzietnych, których już obsiedli ludzie, nowo przybyły kwaśno być musiał przyjęty.
Ale przez tyle, tyle lat z tych Morawińskich nikt się nie zgłaszał? Cóż mogło znaczyć takie nagłe przybycie? Pocieszając się kuzynowie, Sylwester i Kazio, mierząc go oczyma, znajdowali, że tego rodzaju człowiek do wielkich rzeczy nie mógł mieć pretensji.Ubogo wyglądał, skromnie, można go było zbyć lada czym. Podkomorzyna przy śniadaniu nie okazała się ani smutniejszą, ani zakłopotaną, ani żenowaną tym gościem, była dlań grzeczną z wielką poufałością, ale i o innych nie zapominała. Wikary parę razy do niego przemówił, jak gdyby się już znali.
Gdy od śniadania wstawać przyszło, po którym się zwykle rozchodzili wszyscy, podkomorzyna szepnęła coś Migurze, ten się zbliżył do gościa i zabrał go z sobą, pan Sylwester z Kaziem, dobywszy cygara, wyszli do ogrodu. Tu zaledwie się sam na sam znaleźli w starej alei grabowej, gdy Kazio, obejrzawszy się dokoła, zawołał, śmiejąc się kwaśno:
– Patrz, patrz… już się tedy i Morawińscy znajdują: Sapristi! a to będzie ładnie.
– Chciałem właśnie toż samo powiedzieć, cóż ty na to? – odparł Sylwester. – Nie będziemy tu mieli co robić… hę? jak ci się zdaje?
– Albo ja wiem… powiadam ci, zgłupiałem, gdym tego Morawińskiego posłyszał. Ale co za figura…
Gdy to mówił, a jeszcze byli od pałacu niedaleko odeszli, pan Kazimierz postrzegł pod ścianą stojącego starego Rzęsnowskiego, z rękami pod poły fraka położonymi i zadumanego.
– Czekaj! – krzyknął – trzeba się ze starym rozmówić!
– Z jakim?
– Ano, z Rzęsnowskim.
Skinął na kamerdynera, który z wolna, tabakę zażywając, z chustką pod pachą się przybliżył.
– Mój kochany Rzęsnosiu – począł Kazimierz – powiedzże ty mnie, cóżeście to sobie za Morawińskiego sprowadzili! hę!
Stary dokończył tabaki, nos lekko otarł i począł głową trząść.
– Nic nie wiem – rzekł cicho – nic nie wiem, jakem uczciwy. Tyle tylko, że oto wczoraj z „Wygody” przysłał list do pani wieczorem i że, odebrawszy go, podkomorzyna zaraz mi kazała w oficynie mieszkanie przygotować i to kilka razy mi powtórzyła:
proszę cię, żeby to było porządnie i wygodnie". Dziś mi kazała czekać, gdy tylko przybędzie ten pan, abym zaraz go do niej prowadził. No, tak się też stało. Dałem mu najlepsze dwa pokoje od ogrodu. Ledwie się z pyłu otrząsnął, skoczyłem oznajmić. Podkomorzyna na próg gabinetu wyszła do niego, ale wnet i drzwi się zamknęły za nimi. Siedział tam aż do śniadania.
Rzęsnowski ręce rozstawił.
– Ot i tyle. Kto może wiedzieć, co to za wizyta?
Sylwester i Kazio spojrzeli sobie w oczy.
– Z Wołynia, Morawiński! hm! – dodał Kazimierz – toć musi być krewny babuni!
– Pewnie! – rzekł spokojnie Rzęsnowski – pewnie, może to być. Nic by dziwnego nie było.
– Ale tyle lat o nich słychać nie było – dodał Sylwester.
– I to prawda, nawet i nie pisywali – mruknął kamerdyner.
– Proszę cię, mój Rzęsnosiu – przerwał Kazio – bo ty naszą dobrodziejkę znasz najlepiej, powiedzże mi, wczoraj przy odebraniu listu, dziś, czy to na niej czyniło wrażenie.
Uśmiechnął się stary Rzęsnowski, gładząc włosy siwe.
– Jakby to pan Kazimierz naszej dobrodziejki nie znał! – rzekł z wolna, chustkę swą składając porządnie i rozkładając ją po chwili dla zajęcia rąk jakąś robotą – czyż to pan nie wie, że JW. podkomorzyna nigdy nie okaże, co jej jest, taką ma moc nad sobą. Oho! proszę pana, mądry będzie, kto się domyśli, co pani dolega albo cieszy. Chyba jeden spowiednik w duszy jej czytać potrafi.
Ruszył ramionami.
– Nie wiesz, Rzęsnosiu, czy on tu zabawi długo?
– A któż to może wiedzieć! Wziął go z sobą pan Migura. – Może byśmy i my poszli do niego? – zapytał Sylwester.
– A pewnie, chodźmy – podchwycił Kazio. – Tak czy tak, wizytę mu trzeba oddać. Zastaniemy go tam.
– Chodźmy!
Rzęsnowski cofnął się poważnie ku domowi, gdzie nań siedzący wyprostowany Erzet czekał. Dwaj kuzynowie udali się na forlwark, albo raczej do dworku Migury, bo to był jakby szlachecki dom spory, z ładnym kwiatowym ogródkiem, stajniami, kuchnią i niejeden zamożny na wsi dziedzic tak porządnego nie miał.
Nie dochodząc doń, spostrzegli okna otwarte i usłyszeli gwar rozmowy. Migura wyjrzał i wyszedł na spotkanie.
– Nie przeszkadzamy? – rzekł Sylwester – masz pan może interesa?
– Żadnych, mam tylko gościa.
– A żony nie ma? z cygarami wolno wnijść? – spytał Kazio.
– Żona moja chora – nie wychodzi… proszę bardzo… z cygarami.
Tak rozmawiając, weszli do pokoju. Na krześle z fajką siedział Morawiński i powitali się z daleka, a Sylwester przysiadł się blisko.
– Pan z daleka?… pierwszy raz w tych stronach? – zapytał.
– Mieszkam za Bugiem, ale niezbyt odlegle – rzekł zagadnięty – strony te mi są znane, tak jak cały niemal ten kraj nasz. Dużo się po świecie kręciłem.
– Piękny kraj – dodał Kazio.
– Wołyń mu nie ustąpi – rzekł Morawiński.
– Ho! tylko nie kowelskie pustki i piaski – dodał Sylwester.
– Ale za Uściługiem.
W ten sposób zawiązała się rozmowa. Pan Sylwester miał nadzieję, że z dala, kołując, potrafi prostego, jak mu się zdawało, człowieka, wyspowiadać. W istocie prostym on się wydawał, ale wkrótce mógł się przekonać mądry pan Sylwester, że miał do czynienia z kimś, co słowa umiał ważyć i był panem siebie. Nic mu się nie wyrwało. Migura mięszał się do tej rozmowy, a podróżny w ogóle mówił mało i to tylko, co było niezbędnie potrzebnym. Kazimierz, mniej bystry a prędszy, widząc, że podobne sondowanie do niczego nie doprowadzi, zdecydował się, jak się później wyrażał, przyprzeć do muru jegomości.
– Pan dobrodziej – rzekł – pewnie należeć musisz do familii, bo podkomorzyna z domu…
– Morawińska, tak jest – przerwał, głową skłaniając, gość, i nie dodał nic więcej.
Nie wypadało go brać na spytki i pan Kazimierz dał spokój.
Po chwili, jakby z niechcenia, Sylwester go zagadnął, czy długo zabawi. Na to odpowiedział, że zapewne nie będzie mógł zostać długo, bo ma gospodarstwo w domu.
Migura zdawał się go nieco obraniać, zagadując, od natrętnych pytań, i w końcu tak się złożyło, że rozmowa przeszła zupełnie na rządcę, a Morawiński, biorąc za czapkę, oświadczył, że chciałby się przejść po ogrodzie, i – wyszedł.
Z Migurą obaj kuzynowie byli z dawna dobrze i poufale.
– No… cóż pan mówisz na tego Morawińskiego? – spytał Kazio.
– Jak to? dlaczego!
– A – boć to ciekawe zjawisko. Jakiś kuzynek! ha! ha! – rzekł Kazio ściskając rządcę.
Migura miał twarz dziwnie jakoś nagle spoważniałą.
– Tyle go znam i wiem, co i panowie – odezwał się. – Pani podkomorzyna tylko poleciła mi go w opiekę.
– To oczywista rzecz – odezwał się Sylwester – że przybył po jakiejś żebraninie.
Rządca zakaszlał – jakby słyszeć tego nie chciał, i wtrącił, nie odpowiadając:
– Bardzo słuszny człek… dawny wojskowy… bywał w świecie… niepozorny, to prawda, ale rozgadawszy się z nim, jest czego posłuchać. A i to coś znaczy, że niedaleko mieszkając, nigdy się tu nie zgłaszał. Nie wiem – ale mi się zdaje – że – no, nie wiem – bo to mój domysł tylko… ale bodaj czy pani podkomorzyna nie wezwała go tu sama.
Sylwester i Kazio zerknęli po sobie… i pokiwali głowami. Migura zamilkł. Rozmowa się zwróciła na rzeczy obojętne.
Być bardzo może, iż rządca, mimo grzeczności i uprzejmości dla kuzynów pani, miał trochę skrytej złośliwości i pragnął im zabić klina, wkrótce bowiem potem zawrócił znowu ku Morawińskiemu, chwalić go zaczął – i bąknął, że z rozmowy z nim dowiedział się, iż ma familią.
– Kto to może wiedzieć – dodał – nasza święta i dobra pani tą wdowią samotnością znużona jest, zawsze ma na pamięci anioła tego, pannę Amelią, którą straciliśmy, może życzy sobie ze swej familii wziąć kogo.
– To może być – potwierdził Kazio – wie pan, że to bardzo być może. Lecz, przepraszam cię, kochany, drogi panie Miguro. Czemuż by nie chciała wziąć osoby dobrze wychowanej, na przykład kuzynki Maryli, która jest śliczna i miła. Cóż! wziąć na wsi z gęśmi wychowaną pannę Morawińską!!
– Ale to krewni! – rzekł rządca.
– O których lat dwadzieścia słychu nie było – począł Sylwester. – Nie chwaląc się, my, nasza rodzina jedna ją otaczała, służyła jej, osładzać się jej starała… te chwile ciężkie.
– Nie ma wątpliwości! – potwierdził Migura i zamilkł. Rozmawiali tak dosyć długo, chociaż nie bardzo się składała rozmowa, a gdy się drażliwszą stawała, rządca ją starannie ku innemu zwracał przedmiotowi. Nareszcie, gdy już i pora obiadowa zbliżała się, dwaj kuzynkowie wyszli, z wolna krocząc, ku pałacowi.
– Kochanie moje – odezwał się Kazio, wyszedłszy – my przed sobą nie mamy co rzeczy w bawełnę obwijać. Znamy się jak łyse konie. Ty i ja jeździliśmy do babuni w nadziei, że się nam coś z tego okroi. Śliczny majątek! i – jak Boga kocham – kapitały zbiera… długu ani grosza. Dla kogóż to wszystko… pytam się ciebie? – Jużciż nie dla Morawińskich?
– Ha! – a któż wie! – kto tę babę zgadnie! – porywczo zawołał Sylwester – kiedy już tak mówimy otwarcie. Znasz ty ją? –
Jeździmy tu ile lat, policz – rozumiesz ty ją? – kogo ona lubi oprócz starego wikarego? – kogo? – Dowcipuję, śmieję się –
bawię ją – a czy myślisz, że mnie kiedy zatrzymała, gdym odjeżdżał, albo żem od niej grosz dostał oprócz tych głupich pięciu tysięcy złotych, co mi pożyczyła… i to – na rewers – słowo daję, na rewers.
– No, toż ty jeszcze ode mnie szczęśliwszy – odparł Kazio – ja ci się klnę, że grosza od niej nie widziałem nigdy, chociaż, przyznaję ci się, kilka razy nie taiłem się z potrzebą… Przyjmie grzecznie, napoi, nakarmi, ale – tyle tego.
– Ale to nie tylko ze mną i z tobą – dodał Sylwester. Spytaj wszystkich naszych, czy kto co od niej dostał… A przecież znaczna część majątku od nas przyszła, po Mylskich – prawda, że majątek był zadłużony, że się dorabiali i dorobili, że on jej zapisał na przeżycie… że większa część z jej pracy… Ani słowa – bądź co bądź jednak, gdyby nam się to wyśliznęło…
– To rzecz serio – rzekł Kazio – ja ci się przyznam, dużom stracił… na nią rachowałem. No – za życia. Bóg z nią – niecni sobie trzyma, ale przecież wieki żyć nie może, a ma lat sześćdziesiąt.
– E! bośmy wszyscy… – nie kończąc zawołał Sylwester. – Co innego było trzeba zrobić – baba przed laty dziesięcią wyglądała młodo… mógł się z nas który ożenić. Słowo daję.
– Ale – co pleciesz! – krzyknął Kazio – ani przystępu do niej nigdy nie było.
– Bośmy gapie – zawołał Sylwester – słowo daję. Byłaby poszła. Całowaliśmy rączki babuni, gdy trzeba było babinę rozruszać i koperczaki stroić… miałby jeden majątek – a tak…