U nas każdy jest prorokiem - ebook
U nas każdy jest prorokiem - ebook
Wielbiciele Podlasia dobrze znają Kruszyniany i Bohoniki. Miłośnicy Sienkiewicza z pewnością pamiętają Lipków. Ale nawet ci, którzy słyszeli o polskich Tatarach, zaliczają ich raczej do barwnej, egzotycznej przeszłości.
Przybyli na Litwę pod koniec XIV wieku, kiedy książę Witold rekrutował wojska przeciwko Krzyżakom. W zamian płacił ziemią w bezludnej głuszy. Zostali. Walczyli pod Grunwaldem, a potem w kolejnych wojnach i powstaniach. Legionista Aleksander Sulkiewicz był przyjacielem Piłsudskiego. Mufti Szynkiewicz szedł za trumną Marszałka ramię w ramię z imamami wileńskim i warszawskim. Kilkanaście pokoleń wydało majorów, chorążych, tłumaczy królewskich, sędziów, rotmistrzów. Chociaż żyli otoczeni ludnością chrześcijańską, potrafili zachować odrębność narodową i wiarę muzułmańską.
Pod koniec lat trzydziestych XX wieku mieszkało ich w Polsce niecałe sześć tysięcy. Po II wojnie światowej Tatarów nie uwzględniała żadna z umów o repatriacji zawartych między Moskwą a Warszawą. Władze sowieckie traktowały ich jako Tatarów radzieckich, chociaż oni sami czuli się pełnoprawnymi obywatelami Rzeczypospolitej. Ci, którym udało się opuścić Kresy, próbowali zacząć nowe życie w nowych miejscach. Dziś oficjalnie pozostało ich niespełna dwa tysiące.
Bartosz Panek zebrał, co ocalało. W fascynujących życiorysach swoich bohaterów przypomina, że kultura tatarska była i jest nieodłączną częścią naszego wspólnego dziedzictwa i choć dzisiaj społeczność tatarska jest nieliczna i podzielona, pamięć o niej musi przetrwać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-057-6 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Profesor Leon Bohdanowicz, fragment wykładu wygłoszonego w Londynie 23 maja 1949 rokuWstęp
– Za późno, proszę pana, za późno. Jakby pan zadzwonił dziesięć lat temu, to żył jeszcze dziadek. On to by panu wszystko wyjaśnił.
Czy można się spóźnić o pięć albo osiem lat? Czy tylko o godzinę? Czy spóźnienie oznacza przepadek i zapomnienie? „Spóźnił się pan dwa lata” – fraza z czasów, kiedy nie było poczty. Słyszana po raz kolejny, odczarowała moje lęki. To najwyraźniej nie przypadek, że się spóźniłem.
Zbieram więc to, co zostało: nie resztki, nie ścinki, nie skrawki. Raczej szwy, a więc to wszystko, co łączy współczesnych Tatarów z ich przodkami, dla których asymilacja była wyborem, a nie koniecznością. Długie trwanie, powiedziałby historyk.
Wiele osób, z którymi rozmawiałem, szukając bohaterów, dokumentów i innych źródeł, nosiło cudze historie. Zostały z nich pourywane obrazy, których nikt nie zapisał ani nie wysłuchał.
Słyszałem o Tatarze ze Szprotawy, wozaku. Pewnego dnia, gdy jechał z węglem, koła jego wozu zakleszczyły się między szynami na przejeździe kolejowym. Pociąg roztrzaskał wóz, zmiażdżył konia i mężczyznę.
Dowiedziałem się, że bohonicki imam Maciej Olejkiewicz jako pierwszy we wsi miał radio, do wiernych jeździł rowerem, a zmarł w czasie pełnienia posługi.
Usłyszałem strzępy opowieści o koleżance ze szkoły w Cieplicach, której czarne jak atrament włosy i azjatyckie rysy były słynne w całej okolicy.
Wybrałem te, które najbardziej mnie poruszyły.Fiszki pana Staszka (1)
Niektóre przesądy i wierzenia
Podczas modlitwy domowej zwierciadło i obrazy odwracać lub przykrywać. Ujrzawszy pierwszy raz bociana – podskoczyć. Małe dziecko wyprowadzać pierwszy raz na spacer tylko w czwartek. Imam, gdy prowadzi kondukt pogrzebowy, nie może oglądać się za siebie, od tego wzrasta śmiertelność. W czasie burzy z piorunami wystawiać w oknach Korany, tak jak czynią to chłopi polscy ze świętymi obrazami (od pana Anatola Kryczyńskiego w Paulinowie w lipcu 1934 roku).
Praktyki lecznicze u Tatarów słonimskich będące w zaniku
Przestrach leczą, odurzając chorego dymem z kartki ze specjalną modlitwą, spaloną na rozżarzonych węglach, dając mu do wypicia trzy razy dziennie wodę, w której zanurzony został papier z zaklęciem, każąc trzy razy plunąć i oddać mocz.Testament Jakuba
Sylwetka
Doktor Jakub Szynkiewicz, mufti muzułmański w Rzeczypospolitej Polskiej, jesienią 1936 roku pakuje kufry. W Bombaju chce zjawić się na początku listopada, tuż przed ramadanem. Uważa, że post to najodpowiedniejszy czas, by prowadzić zbiórkę na budowę meczetu w Warszawie, bo wierni wykazują się szczególną ofiarnością. Największe nadzieje pokłada w nizamie Hajdarabadu, muzułmańskim księciu, najbogatszym człowieku ówczesnego świata, który sfinansował meczet w Londynie i przekazał ogromną kwotę na rzecz muzułmanów w Palestynie. Przed wyjazdem Jakub Szynkiewicz stworzył siatkę kontaktów, dzięki którym zdobył listy polecające. Do Bombaju płynie z Wenecji, na statku spędzi dwanaście dni. Obiecał, że po powrocie do kraju złoży sprawozdanie z podróży, więc otwiera brulion i zapisuje:
Wszyscy wstają bardzo wcześnie, o godzinie szóstej albo siódmej. Od razu – ciepła kąpiel, a po kąpieli dają do kabiny herbatę z kawałeczkiem chleba lub galetę i owoce. Między godziną ósmą a dziewiątą pierwsze śniadanie. O jedenastej filiżanka bulionu z albercikiem lub lody, do wyboru. O pierwszej – drugie śniadanie, pół do piątej, w czasie gry orkiestry – herbata z ciastkami, wieczorem zaś, o ósmej – obiad. Na obiad wszyscy mężczyźni zjawiają się w smokingach, a panie w wieczorowych sukniach. Po obiedzie każdy zajmuje się, czym chce: niektórzy odbywają spacer po pokładzie, drudzy uprawiają gry sportowe, a inni grają w karty lub leżą na szezlongach i patrzą w gwiaździste niebo. O godzinie dziesiątej – kino lub dancing.
Mufti Muzułmańskiego Związku Religijnego Jakub Szynkiewicz podczas pracy w swoim gabinecie. Na ścianie portret prezydenta Ignacego Mościckiego, 1927 rok
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Z Wilna wyjechał w płaszczu jesiennym, w Paryżu założył letni. Gdy statek wypływa na Morze Czerwone, oba stają się bezużyteczne. „Po prostu jak w piekle” – narzeka. Dziewiątego dnia rejsu polski mufti czuje drganie wewnątrz organizmu. Runąwszy na łóżko, zasypia na trzy doby. Choroba morska odpuszcza dopiero przed końcem podróży w Bombaju.
Gdy tylko zamyka za sobą drzwi w hotelu, słyszy pukanie. O jego przyjeździe informuje miejscowa prasa. Delegacje pragną zobaczyć muftiego z dalekiej Polski i pogratulować szczęśliwego przybycia.
Wiedza
Z Maciejowa na Wołyniu nadszedł list. W sprawie informacji dotyczących „muzułmańskiej zwierzchności duchownej w Polsce” pisał do ministerstwa Stefan Burdziąg. „Czy taka w ogóle w Warszawie istnieje? – pytał latem 1932 roku. – O ile tak, to prosiłbym o łaskawe udzielenie jej bliższego adresu oraz nazwiska osoby duchownej”.
Urzędnik wezwał do uiszczenia opłaty stemplowej.
Stefan Burdziąg najwyraźniej nie był czytelnikiem „Światowida”. Popularny tygodnik ilustrowany kilka lat wcześniej poświęcił polskim Tatarom całostronicowy fotoreportaż na drugiej stronie sobotniego wydania. Na jednym ze zdjęć mufti Szynkiewicz siedzi w otoczeniu pięciu imamów. Nieco krzywa fotografia obok przedstawia nowo wybudowany meczet w Niekraszuńcach. „Jest to widomy znak tolerancji religijnej, jaka panowała i panuje w Polsce” – zapewniała gazeta. Fotoedytor po bokach strony umieścił reprodukcje siedemnastowiecznych Koranów z Muzeum Historycznego Miasta Lwowa. W dole strony pejzaż warszawskiego mizaru: bezimienne groby żołnierzy poległych w I wojnie światowej.
Pod koniec lat trzydziestych XX wieku mieszkało w Polsce niecałe sześć tysięcy Tatarów. Jedna piąta żyła z garbowania skór. Czternastoprocentową grupę stanowiła inteligencja, siedem procent – robotnicy, a co szesnasty Tatar był ogrodnikiem. Reszta uprawiała ziemię, a właściwie poletka. Połowa tatarskich rolników gospodarowała na powierzchni nie większej niż pięć hektarów. Strukturę własności ziemi ilustruje odwrócona piramida: największe areały, powyżej stu hektarów, znajdowały się w rękach dwóch procent rolników, ale stanowiły dwie piąte wszystkich dóbr należących do Tatarów.
Delegat rządu w Wilnie na początku lat dwudziestych zanotował, że „ludność mahometańska w masie swej jest przeważnie ciemna i uboga”.
Wiedział o czymś jeszcze: więź łącząca wyprawiaczy skór, wozaków i hodowców rzodkiewek z tatarską elitą przypominała pękniętą żyłkę. Spolszczona klasa średnia wchodziła na Parnas, arystokracja już na nim zasiadła. Na stryjecznych dziadków, którym pot i brud wydziobał twarze, obu grupom zdarzało się patrzeć z wysokości zajmowanych stanowisk. Tak maskowano zawstydzenie.
Muzułmanie.
Czy wiecie, że w Polsce, w tym kraju oddalonym od was tysiące kilometrów, żyje mały liczebnie naród, wyznający Islam? Są to tatarzy polscy. Od 500 lat mieszkają w Polsce, rzuceni zrządzeniem losu do tego kraju, który z biegiem czasu zastąpił im własną ojczyznę, jeszcze wówczas, gdy hordy chańskie i wojska tureckie docierały do centrum Europy.
Setki lat upłynęło od owych czasów, a mimo to tatarzy polscy, aczkolwiek otoczeni ze wszystkich stron ludnością chrześcijańską, potrafili jednak zachować do dziś swoją odrębność narodową i wiarę muzułmańską.
Czas jednak robi swoje. Odosobnienie od reszty świata muzułmańskiego osłabia stopniowo w nich wiarę ojców i instynkt narodowy. Zdając sobie sprawę z tej prawdy, muzułmanie miasta Warszawy podjęli inicjatywę wzniesienia głównego meczetu w stolicy swego kraju. Niestety, fundusze, na które możemy liczyć, są szczupłe. Lud nasz jest zbyt biedny, żeby mógł własnymi siłami wybudować gmach. Wszystkie inne wyznania posiadają piękne domy modlitwy, które są ozdobą naszej stolicy, brak jest tylko świątyni muzułmańskiej. Fakt ten zwraca powszechną uwagę, a dusze nasze napełnia żalem, bólem i wstydem i dlatego zwracamy się do was z apelem: Pomóżcie nam.
Projekt tej odezwy trafił na biurka w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego pod koniec lutego 1935 roku. Pod apelem podpisał się mufti Jakub Szynkiewicz i Komitet Budowy Meczetu, który kilka lat wcześniej założyli tatarscy działacze. Sygnatariusze apelu planowali wydrukować go po polsku, arabsku, francusku i angielsku.
„Wybudowanie meczetu w Warszawie ma się stać bardzo ważnym aktem propagandowym dla Polski wśród państw muzułmańskich” – pisał jesienią 1928 roku podsekretarz stanu w resorcie robót publicznych.
Specjalna komisja wyruszyła w okolice placu Unii Lubelskiej. Trzy lata wcześniej władze Warszawy zdecydowały, że skrzyżują się tu dwie linie kolejki podziemnej (nazywanej wtedy „Metropolitanem”), a dziesięć lat później Bohdan Pniewski zaprojektuje siedemdziesięciometrową siedzibę Polskiego Radia ze studiem telewizyjnym i salą koncertową dla pięciuset osób. Nowoczesność, przestrzeń i jeden z centralnych punktów rozbudowującego się miasta: same zalety, „prestiżowa lokalizacja”.
W notatkach pozostało rozczarowanie.
Nie nadaje się skwer przy Chocimskiej.
Nie nadaje się narożnik Klonowej i dzisiejszej Spacerowej.
Nie nadaje się też plac na terenie owocowego ogrodu belwederskiego. Jest położony sześć metrów poniżej poziomu ulicy, co podwoiłoby koszt budowy.
Kolejne trzy i pół roku upłynęło na poszukiwaniu odpowiednio reprezentacyjnego miejsca. Dokumenty z tego okresu pachną urzędniczą skrupulatnością i zniecierpliwieniem wywołanym nietrafionymi decyzjami władz Warszawy, które proponowały mało prestiżowe działki w dzielnicach robotniczych lub dalekich od śródmieścia. Naczelnik Konstanty Tchorznicki z Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego popędzał magistrat, nalegał, by nie zwlekać z przydzieleniem „odpowiedniego placu”. Pisemnej reprymendy udzielił prezydentowi Warszawy minister robót publicznych Mieczysław Norwid-Neugebauer (mówiło się, że nosi przy sobie notes, w którym zapisuje ważniejsze sentencje Józefa Piłsudskiego). Domagał się wydania zarządzeń i „niezwłocznego” powiadomienia o nich ministerstwa.
Po trzech miesiącach było już jasne, że meczet nie stanie ani na Pradze, ani na Powiślu, lecz na Ochocie. Miasto weryfikowało plany zabudowy, ale decyzję o dokładnym umiejscowieniu świątyni podjęły władze centralne. Podsekretarz stanu Kazimierz Górski stwierdził, że pod budowę meczetu należy przeznaczyć plac w zachodniej części zieleńca pomiędzy ulicami Dantyszka, Reja, Krzyckiego i Zimorowicza.
Polityka
Nie, nie chodziło o to, że Tatarzy bili się pod Grunwaldem i w powstaniach. Prawdziwe intencje polskiego rządu tłumaczy notatka z początku 1925 roku. Wynika z niej, że budowa meczetu była pochodną polityki wobec Rosji. Minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński pisał do resortu wyznań religijnych i oświecenia publicznego, że:
Polska nie może pozostać pasywną wobec politycznych zagadnień związanych z Bliskim i Środkowym Wschodem, gdyż jako bezpośredni sąsiad Rosji musi wchodzić w ścisły kontakt ze wszystkimi limitroficznymi^() względem niej państwami. W obecnym stanie rzeczy jest sprawą pierwszorzędnej wagi, aby Polska zdołała utrwalić w świecie muzułmańskim zajętą przez siebie pozycję państwa przyjaźnie nastawionego, otaczającego przychylnością usiłowania ludów muzułmańskich do ugruntowania swej samodzielności oraz tolerancyjnego we własnych granicach. Z tego względu nie należy pomijać niczego, co mogłoby się przyczynić do utrwalenia takiej o Polsce wśród muzułmanów opinii.
Aleksander Skrzyński nie zobaczył efektów wytyczonej przez siebie polityki promuzułmańskiej. Zginął w wypadku samochodowym jesienią 1931 roku. Zapadała wtedy decyzja o zbudowaniu meczetu na Ochocie, a między dwiema grupami tatarskiej inteligencji tlił się konflikt. Nic go nie zapowiadało, kiedy sześć lat wcześniej delegaci gmin muzułmańskich wybierali w Wilnie muftiego. Nawet to, że przebywający wówczas poza Polską Jakub Szynkiewicz uzyskał większość głosów dopiero drugiego dnia, i to dzięki wsparciu grupy imamów, którzy do zebranych wystosowali płomienny apel:
uważamy za wielkie błogosławieństwo od Ałłacha, który zsyła nam w osobie pana Jakóba Szynkiewicza człowieka ideowego, pełnego poświęcenia dla dobra naszych współbraci, a posiadającego pełne wiadomości religijne czerpane z czystych źródeł naukowych. Ten oto człowiek będzie dla nas odrodzicielem zacofanego życia religijnego.
Przewodniczący zjazdu sędzia Aleksander Achmatowicz, wysyłając urzędnikom życiorys nowego muftiego, dowodził jego nieskazitelności i oddania:
Dr Szynkiewicz jest nieżonaty i nie posiada żadnych środków materialnych. Dotychczas utrzymywał się z lekcji i tłumaczeń. Jest to człowiek nauki i polityką się nie zajmuje.
„Zorganizowano islam polski” – pisały gazety po wyborze Szynkiewicza. „Kurier Warszawski” przypominał, że w okresie rządów carskich głową islamu dla Tatarów litewskich stał się mufti rezydujący na Krymie, a islam, podobnie jak prawosławie, był instytucją państwową. Sylwetkę muftiego kreśliła gazeta „Naprzód”. Reporter odwiedził go w berlińskim Moabicie, gdzie zajmował pokoik na czwartym piętrze – cały w książkach i rękopisach. Liczący czterdzieści dwa lata Jakub Szynkiewicz uzyskał doktorat na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma, broniąc pracy poświęconej składni języka starotureckiego. Reporter notował: „Zna wszystkie odmiany tureckiego, perski i arabski, poza tym mówi po rosyjsku, niemiecku, francusku i angielsku”.
Gruntownie wykształcony językoznawca i poliglota, który badał starożytne rękopisy dzięki stypendium w British Museum, dość szybko musiał stać się przebiegłym graczem. Po kilku latach wyrosła mu opozycja – grupa prawników skupiona wokół Aleksandra Achmatowicza oraz braci Leona i Olgierda Kryczyńskich, działaczy Związku Kulturalno-Oświatowego Tatarów RP, założonego tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Nie mogąc się doczekać ustawy regulującej stosunek państwa do islamu, zarzucali oni Szynkiewiczowi zbytnią ugodowość względem władz. „Sytuacja wyznania muzułmańskiego bez żadnej winy państwa mało się zmieniła, a nawet w niektórych kierunkach pogorszyła” – stwierdzało memorandum wysłane do muftiatu. A potem przekazane dalej, aż do ministerstwa.
Jakub Szynkiewicz, co wynika z odręcznych notatek na projekcie ustawy, dążył do maksymalizacji władzy. Przekonywał, że ustawa powinna zapewnić mu dożywotnie sprawowanie funkcji. „Do stanowiska muftiego nie może być przywiązany przywilej, który przysługuje jedynie kalifowi jako głowie wszystkich muzułmanów na świecie” – argumentowali przeciwnicy. Proponowali wprowadzenie kadencji. Za jawny przejaw wrogości Jakub Szynkiewicz uznał konferencję prawników z 27 grudnia 1931 roku. Zachował się szczegółowy protokół z tego spotkania. Najostrzej krytykował muftiego Olgierd Kryczyński. Twierdził, że jest rzeczą nie do pomyślenia „stworzenie dygnitarza o uprawnieniach władzy monarchicznej”. Mówił też o „niczym nieograniczonym widzimisię jednej osoby”, które stoi w sprzeczności z duchem islamu. Przede wszystkim jednak trafnie ocenił całą sprawę jako decydującą o przyszłości Tatarów w Polsce. Jakuba Szynkiewicza próbował tłumaczyć Aleksander Achmatowicz, wileński sędzia z wielkim autorytetem, przekonany nie o złej woli muftiego, ale o jego nieświadomości prawniczej. Ostatecznie połowa z czternastu osób poparła siedmioletnią kadencję muftiego. Olgierd Kryczyński zaznaczył, że mufti został poinformowany o spotkaniu, ale nie przyjął zaproszenia. Aleksander Achmatowicz zobowiązał się do powiadomienia ministerstwa o rezultatach spotkania. Szynkiewicz dowiedział się o tych planach. Napisał do naczelnika Tchorznickiego, że chce przyjechać do ministerstwa trzy dni wcześniej niż Achmatowicz „w celu uprzedniego porozumienia się”.
Jeden z urzędników sporządził pod koniec 1931 roku odręczną notatkę. Wynika z niej, że mufti miał pełne poparcie władz ze względu na „cenną oraz nader lojalną współpracę z rządem wobec narodów islamu”. W tym czasie przywoził już z zagranicznych podróży wnikliwe analizy. Najważniejszy w tej notatce jest ostatni akapit, w którym autor pisze, że utworzony i kierowany przez braci Kryczyńskich Związek Tatarów „toczy wyraźną walkę z muftim, przez co sprawia niejedną trudność w stosunku władz państwowych do wyznania mahometańskiego”. Dlatego urzędnik prosi Ministerstwo Sprawiedliwości o „użycie swego wpływu, aby Kryczyńscy zaniechali ingerencji w autorytet i kompetencje muftiego”. Zapewne dlatego Olgierd dostał stanowisko w Sądzie Najwyższym, a Leon awansował na wiceprezesa sądu w Zamościu.
Mufti Muzułmańskiego Związku Religijnego Jakub Szynkiewicz (w środku) w towarzystwie swojego zastępcy Jakuba Romanowicza (z lewej) i imama Ibrahima Smajkiewicza (z prawej). Lata 1925–1932
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wiosną 1933 roku wizytę wojewodzie wileńskiemu złożył Aleksander Achmatowicz. Oświadczył, że większość opozycji złożyła broń, a istniejące rozbieżności załagodzi uchwalenie przez sejm ustawy. Choć ostatecznie Olgierd został członkiem Najwyższego Kolegium Muzułmańskiego, bracia Kryczyńscy przegrali tamten pojedynek. Wciąż obowiązująca ustawa z 1936 roku zawiera punkt, który głosi, że stanowisko muftiego jest dożywotnie.
I dziś nie jest to bez znaczenia^().
Inwestycja
Na kartce z kalendarza aforyzm Marka Twaina: „Lepsza złamana obietnica niż żadna”. Był 1 czerwca 1932 roku, środa. Komisja Regulacji Miasta zamierzała uchwalić plan zabudowy zieleńca. Zakładał on, że od północy miała przylegać do meczetu ulica Mekki, od południa zaś ulica Medyny. W odległości krótkiego spaceru wyrastał cud techniki, stacja warszawskich filtrów. Prestiżu dodawało tej części Ochoty sąsiedztwo z planowaną dzielnicą reprezentacyjną. Obok pomnika marszałka Piłsudskiego, modernistycznych gmachów i łuku triumfalnego na Polu Mokotowskim miała stanąć Świątynia Opatrzności Bożej. Władze liczyły się z tym, że dwie budowle przeznaczone na cele kultu religijnego powstaną w dzielnicy, która będzie pełnić funkcję rządowego salonu.
W tym czasie Komitet formułował warunki konkursu architektonicznego. Dwóm wiernym ma wystarczyć półtora metra kwadratowego powierzchni, wysokość meczetu ma wynieść od dziesięciu do piętnastu metrów, po obu stronach na piętrze należy wyznaczyć galerie dla kobiet. Przy meczecie stanie minaret. Razem daje to około pięciuset metrów kwadratowych (w Wielkiej Synagodze na Tłomackiem tylko główna sala modlitewna miała dwa razy większą powierzchnię). Od frontu zieleńce, dookoła ogrodzenie. W kompleksie budynków znajdzie się też nowa siedziba muftiatu, a w niej:
mieszkanie dla muftiego z czterech pokojów (100 m²), kancelaria (25 m²), sala konferencyjna (80 m²) i mieszkanie dla stróża (30 m²). Kompozycji należy nadać charakter muzułmański, przy czym pożądane jest zastosowanie kopuły w przykryciu budynku; minaret co najmniej jeden.
Zgłosiło się sześćdziesiąt sześć pracowni. Jurorzy zdecydowali o wyborze laureatów dopiero na siódmym posiedzeniu^(). Podium zajęli sami młodzi, jeszcze przed trzydziestką; ta realizacja miała być zapewne przepustką do poważnej kariery. Pierwszą nagrodę otrzymali Stanisław Kolendo i Tadeusz Miazek (zginie w powstaniu warszawskim). Drugą dostał Marek Leykam (po wojnie zbuduje najlepsze swoje dzieła), trzecie miejsce zajął duet: Maciej Nowicki i Stanisława Sandecka (za dwa lata wezmą ślub; Nowicki zginie w katastrofie lotniczej w 1950 roku, Sandecka zamieszka w USA).
Zwycięska koncepcja zawierała projekt na planie kwadratu. Architekci odseparowali krużgankami meczet od otoczenia, wtapiając go w miejskie zieleńce. Cztery dwudziestometrowe minarety tworzyły dominantę. Pracę Kolendy i Miazka jury określiło mianem „monumentalnej” i „właściwej”, choć dziś wydaje się najbardziej zachowawcza spośród trójki wyróżnionych.
Marek Leykam zaproponował rozetę na elewacji frontowej meczetu. Sąd konkursowy docenił harmonijne rozmieszczenie miejsc ablucji, skrytykował jednak zaburzone proporcje minaretów i „niekościelne” drzwi wejściowe. Jurorzy stwierdzili, że zasadniczo dobra architektura Leykama za słabo akcentuje charakter budowli. Być może z powodu niepozornej kopuły i bryły, która przywodzi na myśl biurowiec, a nie świątynię.
Propozycję Macieja Nowickiego i Stanisławy Sandeckiej jury skrytykowało za niewyeksponowane wejście i schody wcięte w salę modlitwy, „niewłaściwe dla świątyni”. Para młodych projektantów dostała pochwałę za „udatną próbę poszukiwania nowych form dla tego rodzaju budynków”. Chodziło o to, że Nowicki i Sandecka zaproponowali ażurowy falujący dach i wachlarzowatą, harmonijkową kopułę (pionierskie dachy staną się zresztą specjalnością Nowickiego). Meczet według tego projektu miałby szansę na wejście do historii architektury polskiej.
O ile by powstał.
Pieniądze
Na koncie wciąż było za mało zer. Komitet^() już w czerwcu 1928 roku wydał odezwę, która poruszała rozmaite struny. Apel odwoływał się do prestiżu państwa („budowa meczetu w stolicy Polski, położonej na granicy światów zachodniego i wschodniego, jest sprawą konieczną”) i honoru ofiarodawców („ufamy, że znana powszechnie hojność polska nie zawiedzie”). Podnosił kwestie pragmatyczne („muzułmanin mieszkający albo bawiący chwilowo w Warszawie nie ma odpowiedniego gmachu, by zanosić swe modły do Boga we wspólnym gronie z braćmi w religii”), kreślił wreszcie idealistyczną wizję przyszłości („dom modlitwy będzie nie tylko symbolem jedności, lecz terenem prawdziwego zespolenia duchowego mahometan wszystkich ziem polskich”).
Kogo było stać na dołączenie do Komitetu? Wpisowe wynosiło pięć złotych, comiesięczna składka – trzy złote, a większość Tatarów należała do najbiedniejszych mieszkańców Kresów. Pochodzący z Klecka Mustafa Abramowicz^() w dzieciństwie marzył o rowerze. Nowy kosztował sto pięćdziesiąt złotych, więc rodzice kupili mu używany, ale zepsuty. Większość usterek Mustafa naprawił sam, ale w jednej sprawie – malowania ramy na gorąco – musiał pojechać do powiatowego Nieświeża. Do domu wrócił na piechotę, dwadzieścia kilometrów pokonał w trzy godziny. Żal mu było dwóch złotych na autobus.
Gdy Mustafa poszedł do wojska, dostawał od państwa osiemdziesiąt pięć groszy na półtora tygodnia. Za ten żołd musiał kupić pastę do butów, guziki do munduru i żyletki. Nie mógł się nie golić, bo złamałby regulamin. Ponieważ najlichsza żyletka kosztowała dziesięć groszy, stare i zużyte poborowi ostrzyli na kamieniu. Nie dojadali; suchy chleb popijało się marną kawą. Dopiero po roku żołądek Mustafy skurczył się tak, że mogły go napełnić sanatoryjne porcje z wojskowej kuchni. Wydawany przez muftiat miesięcznik „Życie Tatarskie” widział świat w odwróconej palecie barw:
Trudniący się ogrodnictwem stale cierpią biedę, gdyż nawet w razie urodzaju podaż przewyższa popyt i praca całego lata idzie na marne. Nikt nie chce wprowadzić innowacji, wszyscy pracują i żyją tak, jak żyli ich ojcowie i dziady. Pod leżący kamień woda nie popłynie.
Redaktor „Życia”, emerytowany pułkownik Stefan Tuhan-Baranowski, nie widział zza dębowego biurka tatarskiej nędzy. Nie wspomina ani słowem o wyjazdach do Lachowicz albo Klecka, żeby zrozumieć sytuację ludzi takich jak Mustafa Abramowicz. To, że budowę meczetu popierała sanacja, ciesząca się nawet osiemdziesięcioprocentowym poparciem we wschodnich powiatach II RP, znaczyło – jak głosiło chłopskie porzekadło – „tyle co Ignacy, a Ignacy nic nie znacy”^(). Wojewodowie – wileński i nowogródzki – popierając wnioski o dotacje na odbudowę zniszczonych w I wojnie światowej meczetów, umieszczali na marginesie dopiski, że pozytywna decyzja wywoła „dodatnie wrażenie na ludności mahometańskiej”. Zanim rząd pod koniec 1932 roku przekazał dwa tysiące kredytu na remont świątyń, rok później – pięć tysięcy, a potem jeszcze trzy tysiące, pisma roiły się od administracyjnego wolapiku:
wznowić – ad acta – mam zaszczyt przypomnieć – stwierdziłem potrzebę remontu – społeczeństwo biedne prosi o zarządzenie niezwłocznej wypłaty – uprasza się o jak najrychlejsze przekazanie – istotnie w stanie wielkiego zniszczenia – w razie zaniechania grozi zrujnowaniem – odbudowa jego nie może być uskuteczniona wskutek ich niezamożności.
Chłopska furia wzbierała latami. Po raz pierwszy wybuchła, gdy na wsiach zaczęło brakować nie tylko gotówki na opłacenie podatków, ale i nafty, którą – jak w czasach przednowoczesnych – zastępowano łuczywem. Do drzwi domów i chat coraz częściej pukali komornicy. Tak rodziła się wrogość wobec rządu. Urzędnicy z Nowogródka pisali do Warszawy w 1932 roku:
Charakterystyczna jest odmowa proboszcza w Lidzie odprawienia uroczystego nabożeństwa w kościele parafialnym z okazji imienin Pana Prezydenta Rzeczypospolitej. Ciężki stan gospodarczy wywołuje bardzo silną depresję wśród ludności. Kryzys nadto uzewnętrznił dalsze swe skutki w formie pogarszania się stanu fizycznego poborowych i spadku frekwencji w szkołach.
Czy państwo zrobiło coś z wiedzą o tych nastrojach? Po raz drugi, w sposób krwawy, złość wybuchła pięć lat później, podczas wielkiego strajku chłopskiego.
„Życie Tatarskie” odczytywało emocje czytelników na swój sposób. W drugiej połowie lat trzydziestych niestrudzenie umoralniało, sądząc, że dobre rady staną się panaceum na strukturalną i dziedziczoną nędzę:
Amerykanki słyną z szybkości w pracy, Angielki z wytrwałości, Francuzki z zaradności, Niemki i Holenderki z gospodarności. Muzułmanki polskie powinny mocno stanąć do rywalizacji na tych polach, bo inaczej zostaną daleko w tyle. Najgorsze jest spychanie całej pracy na jedną porę i przyzwyczajenie do spędzania długich godzin na pogawędkach z miłymi sąsiadkami.
Tatarska bieda piszczała z taką samą przenikliwością jak polska, białoruska, żydowska i litewska. Ale była demokratyczna: nie omijała nawet muzułmańskich duchownych.
Późnym latem 1935 roku bohonicki imam Samuel Mucha rozciął kopertę. Przeczytał dwie wiadomości od muftiego Jakuba Szynkiewicza. Pierwsza była zaproszeniem do Warszawy na uroczysty pogrzeb legionisty Aleksandra Sulkiewicza, który był przyjacielem Józefa Piłsudskiego i pomógł mu uciec ze szpitala psychiatrycznego w Petersburgu – Marszałek trafił do niego z Cytadeli Warszawskiej, symulując chorobę. Jednak nie to sprawiło, że urósł do rangi narodowego bohatera i tatarskiego herosa. W czasie bitwy pod Sitowiczami na froncie I wojny światowej rzucił się na pomoc rannemu koledze. Uratował go, ale sam stracił życie; kula przecięła tętnicę. Sulkiewicz razem z innymi legionistami spoczął na Wołyniu. Kolega, któremu ocalił życie, nazywał się Adam Koc.
Druga wiadomość, przekazana tonem pułkownika, dotyczyła spraw niewzniosłych: „Ma p. Imam zaraz donieść, czy jest u Pana zupełnie czysty ubiór, sutanna czarnego lub ciemnozielonego koloru i fez z białym zawojem?”.
Zakłopotany Samuel Mucha napisał do wojewody, że pożar zniszczył jego stroje ceremonialne, a te, które ocalały, nie odpowiadają randze dostojnego wydarzenia. Tłumaczył, że do jego parafii należy sześćdziesiąt niezamożnych rodzin, i dlatego prosił o „łaskawe udzielenie zapomogi, w sumie trzysta złotych”.
Prośbę imama wojewoda przesłał do Warszawy, zaznaczając, że Tatarzy z Bohonik są ustosunkowani do rządu i państwa lojalnie, wobec czego „prośba Muchy Samuela zasługuje na uwzględnienie”. Wnioskował o pięćdziesiąt złotych.
Specjalny pociąg przywiózł na Dworzec Główny trumnę z prochami sierżanta Sulkiewicza. Na peronie oczekiwali: premier, marszałek sejmu, posłowie, ministrowie, generalicja. Kompanie honorowe prezentowały broń, orkiestra zagrała marsza żałobnego. Sformowały się poczty sztandarowe. Lawetę z trumną Aleksandra Sulkiewicza okryła flaga Turcji. Seria zdjęć przedstawia kondukt żałobny w wojskowej asyście, który podążał ze śródmieścia w kierunku wojskowych Powązek. Gdy przystanął na placu Piłsudskiego, generał Edward Rydz-Śmigły udekorował trumnę Orderem Virtuti Militari. Przemówienie wygłosił Walery Sławek, jeden z najbliższych współpracowników Ziuka. Modlitwę poprowadził mufti Jakub Szynkiewicz, który stojąc przed mauzoleum w kształcie mihrabu – niszy w meczecie wskazującej kierunek Mekki i modlitwy – powiedział:
Walka za Polskę jest walką za wiarę i zabity w tej walce jest prawdziwym Szahidem, to jest męczennikiem za wiarę, zabitym na drodze Bożej. Duch Aleksandra Sulkiewicza oczekuje, że tak samo jak on poszedł w ślady Józefa Piłsudskiego, walczył o jego ideały, tak samo i my, Tatarzy Polscy, pójdziemy po tej drodze i będziemy walczyć o niepodległość Polski, o jej rozwój, wielkość i potęgę i na tej drodze będziemy gotowi położyć życie nasze.
Nie mógł wiedzieć, że za parę lat boleśnie zweryfikuje własne słowa.
Na razie wchodził w nową rolę – dyplomaty i kwestarza.
Złość
Datki płynęły cienką strużką. Ofiarodawcy nosili imiona, których dziś już się nie spotyka. Do budowy meczetu dorzucili się uczniowie z Sokółki. Dwa złote przekazał Jusuf Konopacki, po pięćdziesiąt groszy Mierjema Szczęsnowiczówna i jej bracia: Alej i Ramazan. Tyle samo wpłaciła Ziuhra Gembicka. Od Stałego Komitetu Muzułmanów Europejskich w Genewie wpłynęło sto franków. Jacób Harris z Durbanu przysłał 5,85 złotego, Połtorżyccy z Wołkowyska – piętnaście złotych, gmina muzułmańska w Horodyszczu – siedemnaście. Pół złotego przekazał czteroletni Mucharrem Krynicki spod Lidy… Stało się jasne, że Komitet wpadł w pułapkę własnych ambicji. Pod pismem z prośbą o sfinansowanie podróży na Bliski Wschód i do Indii sekretarz Komitetu przystawił okrągłą pieczęć z inskrypcjami po polsku i arabsku oraz konturami meczetu, przypominającego kształtem świątynię Hagia Sophia.
Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego wypłaciło trzy tysiące złotych. Zastrzegło jednak, że oczekuje „udokumentowanego sprawozdania ze sposobu zużycia tej kwoty”.
Zanim Jakub Szynkiewicz wyjechał na Wschód, na ministerialne biurka spłynęły depesze od polskich dyplomatów. Konsul w Stambule pisał o laicyzującej się Turcji, która najchętniej zamieniłaby meczety na muzea, biblioteki i sale koncertowe. Dlatego:
każdy apel do społeczeństwa pod hasłem muzułmaństwa mógłby mieć niepożądane skutki. Można by w tej dziedzinie liczyć jedynie na pewne koła konserwatywne, które atoli niezmiernie liczą się z opinią publiczną i unikają wszelkich momentów manifestowania swych przekonań.
Pomocy odmówił konsul z Tel Awiwu; tłumaczył się brakiem kontaktów z muzułmanami w Palestynie. Jakiekolwiek korzyści mogła przynieść podróż do Indii. One jednak rozczarowały Szynkiewicza. Na początku narzekał na klimat, który wysysał z niego siły i wprawiał go w apatię. „A tam, u nas – rozmyślał – życie i energia, siła w mięśniach, apetyt w żołądku”. Dość szybko zweryfikował pierwsze wrażenia. Popijając ćaj na kolacji u polskiego konsula, dowiedział się, że niedawno wyjechał z Indii mufti Węgier. „Dużo mi zepsuł. Prawie rok spędził w rozmaitych centrach Indii Wschodnich, zbierając ofiary na budowę meczetu w Budapeszcie, obił wszystkie progi” – złościł się Szynkiewicz. Ale się nie poddał. Założył maskę niezmordowanego gracza. U konsula spotkał zięcia nizama, który przyrzekł osobiste wstawiennictwo u teścia. Rozdał gościom pocztówki z wizualizacją meczetu w Warszawie, dołączył angielską i arabską wersję ulotki z numerem konta.
– A może, mili państwo, zorganizujemy zbiórkę? – rzucił ktoś z towarzystwa.
Trzy osoby wyjęły portfele. Mufti zebrał sto siedemdziesiąt pięć rupii. Szybko przeliczył: to było trzysta pięćdziesiąt złotych. Reszta zebranych obiecała, że wpłaci później. Z danego słowa nie wywiązał się nikt.
Proszone obiady i herbatki kończyły się rozczarowaniami. W szyickim meczecie polski mufti usiadł na miękkim dywanie. Słuchał Koranu po arabsku i w urdu. Zwiedził bibliotekę, zjadł ciastka, wpisał do księgi pamiątkowej zdanie, że wszyscy muzułmanie są braćmi. Zanim wyszedł, szyiccy bracia zawiesili mu na szyi girlandy kwiatów i wręczyli róże. Do hotelu wrócił ze zwieszoną głową. Otworzył brulion:
Myślałem, że po czytaniu Koranu ci wszyscy ludzie w obszytych złotem turbanach zainicjują zbiórkę na meczet, tymczasem nikt z nich ani jednym słowem o tym nie wspomniał… Honorów aż za dużo, a pieniędzy nie dają; zamiast pieniędzy kwiaty, które tu kosztują bardzo tanio.
Następnego dnia był już pewien: muzułmanie z Bombaju są wyjątkowo skąpi. Być może hojniejszych spotka w Hajdarabadzie, choć jadąc tam, tłumił w sobie nadzieję:
Ma się złudzenie teatru. Co chwila zmieniają się dekoracje, kolory przyjmują coraz inne odcienie, roztaczając całą gamę barw… Trwa to, zanim słońce nie podniesie się wyżej na niebie… Pieszczące przedtem jego promienie stają się kłujące. Sinoróżowa powłoka doliny rozwiewa się i miasto Hajdarabad staje przed oczami w całej swej nagiej rzeczywistości, z brudami, z dżumą, ze swymi zdemoralizowanymi mieszkańcami… A dla mnie zbliża się czas jechać do tych niesympatycznych ludzi, aby prosić o pieniądze.
Nizama nie spotkał. Prośbę o wsparcie budowy meczetu w dalekiej Polsce zostawił w kancelarii. Urzędnik przystawił pieczęć, posłał uśmiech muftiemu z dalekiego kraju i napomknął, że Hajdarabad, zamieszkany w znacznej większości przez niemuzułmanów, musi się liczyć z opinią publiczną.
Szczegółowe opisy egzotycznych podróży muftiego „Życie Tatarskie” drukowało obok połajanek za lenistwo. Redakcja najwyraźniej sądziła, że garbarze i plantatorzy ogórków spod Nowogródka nie wyczują w tym fałszu. Delikatnie mówił o tym warszawski imam Ali Woronowicz:
Wzniosłe hasła: „Tatar polski jest łącznikiem Wschodu z Zachodem”, „Muzułmanie polscy są placówką Islamu w Europie Zachodniej” jaskrawo uwydatniają naszą przyszłą misję dla dobra Odrodzonej Ojczyzny. Jednak piękno i doniosłość przyszłej roli Tatara i Muzułmanina bez zapewnienia mu bytowania materialnego będą urojeniem i ogniem wędrownym, znikającym bez śladu.
Jeden z najaktywniejszych publicystów „Życia” Mustafa Gembicki relacjonował zasłyszane na prowincji domysły. Po dziesięciu latach zbiórek, apeli, wysyłania pism rozniosło się, że Komitet zapłacił trzydzieści trzy tysiące złotych za sporządzenie planów, kosztorysu i modelu meczetu. Ludzi, którzy szli piechotą dwadzieścia kilometrów, by zaoszczędzić dwa złote, musiała ogarnąć irytacja. Rolnik dupowaty, bo ciągle mu brakuje, a doktor z Warszawy cacy, nawet jak nie potrafi powiedzieć, ile na co wydał? Jak wam wierzyć?
Gembicki wymachiwał palcem: Dlaczego nie rozliczyliście się z pieniędzy? Komitet „nie zamierzał polemizować”. Odpierał jednak zarzut o to, że ani razu nie opublikował sprawozdania z działalności, jako „nieuzasadniony ani statutem, ani zwyczajem”. To zdanie również nie przestało być aktualne.
Ostatni dokument związany z budową stołecznego meczetu pochodzi z połowy sierpnia 1939 roku:
Zwracając pismo z dnia 8.XIII 1939 r wraz z załącznikami Departament wyznań powiadamia, że kwota 3.000 zł przyznana na budowę meczetu w Warszawie została za zgodą ministerstwa zużytkowana na podróż Muftiego do krajów muzułmańskich na wschodzie w celu zebrania funduszów na budowę meczetu. Wyniki zbiórki nie osiągnęły przewidywanych rezultatów, pokrywając jedynie koszta podroży i pobytu w Indiach Muftiego.
Sumę pozostałą na koncie Komitet przekazał na Fundusz Obrony Narodowej, wiedząc, że nadchodząca wojna zamrozi na wiele lat budowę meczetu. To jedna wersja. Istnieje i druga, tak samo nieformalna jak poprzednia, że to Niemcy ukradli pieniądze. Trzeci wariant – albo wariacja – tej historii mówi, że Jakub Szynkiewicz wywiózł gotówkę do Egiptu. Skąd wiadomo, że wywiózł?
– U nas pewne wiadomości rozchodzą się bez kontroli – opowiada z błyskiem w oku Maciej Konopacki, urodzony w Wilnie nestor polskich Tatarów. Mówi to z taką samą pewnością, jakby stwierdzał, że ziemia jest okrągła, a bramki są dwie.
Taktyka
Komitet Budowy Meczetu działał niecałe jedenaście lat. W tym czasie Polską wstrząsały kryzysy polityczne, nagłe zmiany rządów, protesty. W październiku 1930 roku Tatarski Komitet Wyborczy jednoznacznie poparł BBWR i Józefa Piłsudskiego:
Przenigdy nie damy swych głosów za hasła wywrotowe, niewiarę w Boga, wyuzdanie obyczajów i zniszczenie węzłów rodzinnych! Będziemy głosowali na ludzi uczciwych, prawych i znanych ze swej miłości ku wszystkim ludziom i Ojczyźnie.
W raportach Urzędu Wojewódzkiego w Wilnie dotyczących mniejszości narodowych najwięcej miejsca poświęcano Żydom, Litwinom i Białorusinom. W odniesieniu do Tatarów przewijają się dwa zdania: „działalności nie przejawiali” lub „nic godnego uwagi nie notowano”.
23 kwietnia 1935 roku Ignacy Mościcki wydał na Zamku Królewskim raut z okazji podpisania nowej konstytucji. Zaproszenie od prezydenta przyjął „przybyły w tym celu z Wilna” mufti Szynkiewicz. Trzy tygodnie później szedł za trumną Piłsudskiego wraz z imamami wileńskim i warszawskim. Psychologicznie związki z marszałkiem – którego Tatarzy stawiali na równi z księciem Witoldem, Zygmuntem Starym i Janem III Sobieskim – oraz piłsudczykami i sanacją przypieczętował gest Aleksandra Sulkiewicza.
Wyznawcy islamu podczas modlitwy w meczecie w Wilnie, 1930 rok
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Spoglądam na fotografię wykonaną niecałe dwadzieścia jeden lat po tamtym wydarzeniu. Zza biurka wystaje tyczkowaty mikrofon. Jest wciśnięty w kąt, można go nie zauważyć. Naprzeciwko siedzi mężczyzna w okularach, z widoczną łysiną, elegancki pięćdziesięciolatek. Na twarzy wymalowała mu się obojętność, mało oczywista w sytuacji politycznego triumfu, budowy nowej formacji zabiegającej o rząd dusz. Adam Koc, ten sam, którego ocalił Aleksander Sulkiewicz, wygląda niepozornie, jakby uleciała z niego cała oficerska krzepa. To nie pułkownik jest głównym bohaterem fotografii. Czytelnicy powinni skupić wzrok na centralnym polu zdjęcia. Na rozkładanym pulpicie opartym o podstawę zegara Adam Koc położył deklarację ideową Obozu Zjednoczenia Narodowego.
Z głośników radiowych płynie jednostajny ton.
Pułkownik wygłosił deklarację „jak sierżant okólnik biurowy. Moc ludzi, słuchając tej bredni, miało tęgą ucztę mimowolnego humoru. I takie to niepolskie, ślepe naśladownictwo hitleryzmu” – zapisała na gorąco Maria Dąbrowska w Dziennikach.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.Przypisy
Tworzącymi strefę buforową.
Więcej w ostatnim rozdziale.
Sąd konkursowy obradował w składzie: dr Jakub Szynkiewicz, dr Aleksander Połtorzycki, Abdul Churamowicz, arch. Tadeusz Nowakowski, arch. Jarosław Wojciechowski, prof. Aleksander Bojemski, inż. arch. Romuald Gutt, inż. arch. Jan Najman. Sekretarzem konkursu był inż. arch. Witold Wyszyński. Więcej w miesięczniku „Architektura i Budownictwo” z czerwca 1936 roku.
Pierwszym prezesem był Wassan Girej-Dżabagi, dziennikarz i poliglota pochodzący z Kaukazu. W Komitecie działali urzędnicy, profesorowie, wojskowi, a także imam i handlowiec.
Ułan, żołnierz 1 Szwadronu Tatarskiego, żołnierz w armii Andersa, brał udział w bitwie o Monte Cassino. Porucznik Wojska Polskiego. Po wojnie osiadł w Wielkiej Brytanii, zmarł 9 kwietnia 2018 roku w Manchesterze w wieku stu trzech lat.
Przed wojną zyskało drugie dno: część piłsudczyków, między innymi Kazimierz Bartel, opisywała w ten sposób pozycję prezydenta Ignacego Mościckiego.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I