Ubytki naturalne - ebook
Ubytki naturalne - ebook
„Ubytki naturalne” jest opowieścią kryminalną. Znajdziemy w niej klasyczne wątki emocjonujących pościgów i ucieczek, potężnego wybuchu oraz przenikliwych policjantów z sukcesem walczących ze złodziejską bandą. Książka potwierdza oklepane komunały, na przykład, że pieniądze nie dają szczęścia tym którzy je utracili, że najtrudniej dogadać się w rodzinie, szczególnie w sprawie spadku, że nawet najtwardszy gangster może zostać śmiertelnie ugodzony strzałą Amora, a od kradzionego przybywa ciała. Książka wychowuje młodzież i umoralnia ją zarazem, bowiem jasno wynika z niej, że przygoda na jedną noc może zakończyć się szybkim ślubem. Odkrywa też przed nami mroczną tajemnicę prawników, mianowicie taką, że czasami zdarza się przegrać sprawę prowadzoną przed sądem. Znalazło się też miejsce dla kochającego praworządność komendanta policji, który z sukcesem eliminuje ze służby osobę niegodną noszenia munduru.
Spis treści
Wstęp
Introdukcja
Rozdział I
· Sąd
· Biuro
· Prezes
· Ubezpieczenie
· Klub
Rozdział II
· Poniedziałek rano
· Dostawa
· Wiceprezes
· Obiad
· Narada
Rozdział III
· Wpadka
· List pożegnalny
· Łóżko
· Przed WZA
· Rozstanie
Rozdział IV
· Policja
· Żona Marcellusa
· Auto
· Walne
· Rozliczenie walnego
· Quodowie
Rozdział V
· Bitwa
· Porwanie
· Psycholog
· Terapia
· Potęga Internetu
· Wielki wybuch
Rozdział VI
· Kacdonald
· Interwencja
Rozdział VII
· Rozprawa wiceprezesa
· Ubytki naturalne
· Agnieszka
· Komendant
· Rolki
· Lochy Banku Millenium 2000
Rozdział VIII
· Wznowienie śledztwa
· Mary
· Theatrum
· Kompensa
Epilog
· Sąd ostateczny
· Bubka
· Aplikantka
· Aspirant
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-44-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kac prawnika to jego obsesja. Stado nieokiełznanych mustangów, pasących się na soczystej trawie natrętnych myśli o błędnych opiniach prawnych, źle napisanych apelacjach, tragicznych wystąpieniach w sądzie. I w głowie trwa wyścig tych dzikich rumaków.
W domu, przy obiedzie, potem przy telewizorze. Niezależnie od pory dnia, czy nocy, kiełkują w najgłębszych zakamarkach rdzenia przedłużonego i oplatają wszystkie tkanki. Blokują dostęp dla codziennych i zwykłych zdarzeń. Rzeź w Pakistanie, konający ludzie, krew spływająca ulicami, huragany w Alabamie, kłopoty Grażynki i Rysia w popularnym serialu — tragedie wciskające się z każdego kąta współczesnego mieszkania są nieważne, przy czarnych myślach o apelacji w sprawie Jarnota.
„Apelacja puszczona w ostatni dzień! Zawsze sobie powtarzałem, żeby wysyłać już po tygodniu, nie ryzykować. Ale tylko czternaście dni na napisanie tak poważnego pisma. Ktoś, kto wymyśla te terminy, sam chyba nigdy niczego nie musiał pisać. A już na pewno nie tak skomplikowanego pisma, jak odwołanie. Do ostatniej chwili trzeba było uzgadniać treść i nanosić poprawki” — myślał Franek siedząc na fotelu w domu. I pismo zostało zaniesione na pocztę właśnie w ten czternasty dzień. A po pracy zaczęły kiełkować te ziarna chwastu na żyznej glebie umęczonego umysłu prawnika:
„Czy przyjrzałem się pieczątce na prezentacie? Bo jak nie, to całkiem prawdopodobne, że zawaliłem termin. Mogłem też czegoś nie dopatrzeć, nie wpisać sygnatury akt, nie wpisać powoda, pozwanego. Nie podpisać się! A czy prawidłowo obliczyłem opłatę? Prawnik godnie zastępuje saperów, przynajmniej w powiedzeniu, że myli się tylko raz. Chwila nieuwagi i nawet trudno się tłumaczyć. Najlepiej od razu napisać o rozwiązanie umowy. Jeśli oczywiście pracodawca jest łaskawy. Ale i tak sąd napisze z przyjemnością donos do Izby: Proszę Izby, taki a taki sławny adwokat opuścił w piśmie numer sprawy. W związku z powyższym (jakże kocham ten uroczy urzędowy slang) prosimy o wyciągnięcie konsekwencji dyscyplinarnych. A że sprawa nie jest warta złamanego grosza. No cóż, najmniej ważna jest treść, bo to, co istotne już dawno uległo zapomnieniu pod zwałowiskiem biurokracji. I jak tu zapomnieć w domu o pracy?”
Franek sprawę Jarnota zamknął, wysłał odwołanie, teczkę złożył do szuflady w biurku w jego pokoju w pracy nie bez pewnej chwilowej ulgi, że ta robota jest już zakończona. Argumenty wydają się być wydumane i napisane tylko dla formalności, sąd przecież nie pominął żadnych istotnych kwestii. Apelacja została napisana tylko po to, żeby nikt nie zarzucił mu zaniedbania obowiązków. Pomimo to Franek nie mógł w domu w żaden sposób odgonić natrętnych myśli.
„Dobrze, koniec z rozmyślaniem, trzeba zrobić coś dla domu. Może by naprawić spłuczkę?”. I znowu ta obsesyjna myśl:
„Ale czy rzeczywiście podpisana; no właśnie czy aby podpisana? Nie, nie, koniec dumania nad pracą. Jesteś chłopie w domu, jesteś zaryglowany, wróg czeka daleko w robocie”. Lecz na powracające myśli nie ma żadnych barier. Przechodzą przez wszystkie mury. By je odgonić, musi zastosować szybko działające antidotum.
Recepta na kaca dla prawnika: kieliszek (pięćdziesiątka) zielonogórskiej (40 procent) albo dwa, piwo Dojlidy ( 0, 33 litra) albo dwa, podawać wieczorem przed próbą zaśnięcia.
— Sonio, po kieliszeczku — mrugnął okiem do żony.
Sonia też miała swoje kłopoty i miała zaproponować w tej samej chwili to samo. Po tylu latach wspólnej wojaczki przeciwko wrogiemu światu rozumieją się bez słów, przynajmniej, co do doboru alkoholi. Co do reszty tematów, potok słów, a raczej wielkie morze słów, nie wystarcza, by się porozumieli.
Wieczór trwał taki sam jak od trzynastu lat. Promile na chwilę przywróciły normalne funkcjonowanie obojgu, ale szybko wyparowały. Żeby zasnąć Franek musiał zakraść się do lodówki. W lodówce był najlepszy farmaceutyczny środek nasenny, chłodny słomkowy napój (reklamowany, jako złocisty), przemycony wczoraj — dobrze ukryty przed żoną, chłodził się w worku z zieloną sałatą. Ale ręka trafiła w pustkę.
— Jeżeli czegoś szukasz, to znajdziesz w nocnym — usłyszał głos Soni dobiegający z pokoju — a przy okazji możesz kupić Dojlid też dla mnie. Aha, jeszcze maślankę i masło, ale takie prawdziwe, a nie gotowe do natychmiastowego rozsmarowania.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Właściwie Franek nie musiał nastawiać budzika. Rano natarczywa myśl o apelacji Jarnota obudziła go o piątej.
„Podpisałem się, czy nie?”. Pamiętał wszystko. Rozłożył sobie napisany dokument na biurku, w trzech egzemplarzach. Dwa do sądu jeden dla siebie. Było wpół do czwartej po południu. Poczta przyjmuje przesyłki do za dziesięć czwarta. Nie da się nie zdążyć.
Przewrócił się na drugi bok, zamknął oczy, ale sen na pewno już nie powróci. Spojrzał na zegarek w komórce — dziesięć po piątej. Za oknem poranne zimowe słońce jeszcze nie zaczęło oświetlać sąsiedniego bloku. Franek usiadł na brzegu łóżka, znowu się położył, czekając na dźwięk budzika.
„Oj, żeby tak nigdy nie nadeszła szósta godzina” — westchnął w duchu.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Soni jeszcze dzisiaj nie zobaczył, ale jej srebrzysty głos zapowiadał ciepłe poranne przywitanie.
— Antek, cześć, znowu muszę po tobie zbierać okruszyny, popatrz jak wygląda blat w kuchni. Jak rano wstaję, to chciałabym od razu zacząć przygotowywać śniadanie dla kota. Zobacz, jaki chodzi głodny. A tracę czas, żeby sprzątać w kuchni i to po tobie.
Wchodząc do kuchni Franek starał się cokolwiek odpowiedzieć, ale o 6.30 jego świadomość przypominała niezapalony silnik jego malucha. Zagadką poranka było, czy ten jego silnik zdoła odpalić w dzisiejszym, przenikliwie chłodnym dniu. Franek nie zdążył rozpocząć ceremoniału porannego krojenia chleba, bowiem Sonia wyszła do pokoju, ale jak się okazało zaraz został wezwany na wizję lokalną ze swoim udziałem, czyli podejrzanego, a właściwie skazanego.
— Ty oczywiście, jak zwykle, milczysz. A tu popatrz, jak wygląda mieszkanie po wczorajszym wieczorze: nieumyte talerze na stole, walające się stada ubrań, jeszcze puszki po piwie na podłodze. To tak daleko zanieść je do kosza? Mieszkasz tu tyle lat, ale trzeba by dla ciebie poustawiać drogowskazy z napisami: „Kosz na śmieci”, „Kosz na brudną bieliznę”, „Zmywarka”. Jasne, pójdziesz sobie zaraz do pracy, a osobista służąca wszyściutko zamiecie i posprząta. Wielki pan mecenas jest zapracowany, a nikt nie widzi jak jego żona codziennie wystaje przy garach. Skoro przyjeżdżasz po pracy, a obiadek zawsze jest podany, to chociaż byś wieczorem nie zostawiał po sobie gnoju. No popatrz sam, jaki chlew zrobiłeś w pokoju.
— A to, co to jest, niby? — z wyrazem twarzy wypełnionej dozgonną nienawiścią Sonia sięgnęła pod krzesło i podstawiła mu prosto pod nos zwitek czarnych skarpetek. Fakt, zapomniał wczoraj te skarpety wrzucić do kosza z bielizną.
— To są… — Franek postanowił być cokolwiek śmieszny, mimo porannej pory i wypalił — to są podwiązki.
— Ha, ha. Podwiązki, ach podwiązki — odpowiedź podejrzanego bynajmniej nie zbiła śledczego z pantałyku. — Bardzo śmieszne. Po prostu przezabawne. A niby czyje? Ja nie używam, a tobie raczej pod spodniami nie byłoby w nich twarzowo.
— Mojej kochanicy — Franek ciągnął dalej, choć widać było gołym okiem, że podwiązkowy temat nie ostudzi zapału wojennego Soni.
— A myślałby kto — żonka jednak rzeczywiście nie straciła wojennej werwy. — O kochanicy to ty sobie możesz co najwyżej pomarzyć w snach. Ciekawe, czym takim miałbyś jej niby zaimponować, bo chyba nie nocnymi sukcesami…
„Och — pomyślał Franek — cios godny kick-boxingu. Lepiej nie dać się sprowokować, bo w uderzeniach poniżej pasa Sonia jest mistrzem świata federacji WBC we wszystkich kategoriach”.
— … zresztą, skoro ją już masz, to droga wolna. Wyprowadź się do niej razem z tym swoim stadem brudnych skarpetek.
Mówiąc to Sonia niezwykle zgrabnie sięgnęła pod komodę, skąd wyciągnęła zwinięte białe slipy.
„Czy ona to wszystko przygotowała dzień wcześniej?” — zdążył pomyśleć Franek.
— To są męskie majty. Mówię ci to, bo najwyraźniej masz jakieś trudności z rozróżnianiem nazw części garderoby. Otóż informuję cię, że miejscem dla slipów jest albo tyłek, albo ewentualnie kosz na brudną bieliznę. Już raz musiałam wrzucić ci twoje gacie za sofę, jak przyszedł pan Wilk w sprawie kupna mieszkania. Pewnie tych gaci to do dzisiaj nie zabrałeś.
Franek zerknął pod sofę. Rzeczywiście, leżały sobie zwinięte w kulkę jego czarne slipy. Nie ma co dyskutować, a w szczególności, gdy ma się łeb wypełniony szczelnie pustką. 6.45. Czas jednak pokroić chleb. Trzeba też uruchamiać malucha, a i powoli włączyć swoje pięć klepek. Oj, co jest trudniejsze?
Zapalanie malucha to kolejna poranna przeszkoda do pokonania na drodze do prawniczej sławy. Rzęził, parskał, prychał — i nic. Parę dni grudniowych mrozów i maluch postanowił wziąć sobie urlop na żądanie. Po nieudanej próbie poskromienia buntu, właściciel pokornie wrócił z aktówką do przedpokoju swojego mieszkania.
— Holender jasny! Muszę dzwonić do pracy do Ewy. Dzisiaj rozprawa o dziesiątej, a ja będę jeszcze w drodze. Tak to jest, gdy się pracuje w sąsiednim województwie. Autobus mam dopiero za godzinę. — Franek mówił bardziej do siebie, a mimo to żona wtrąciła:
— Samochodzik nie zapalił. Jak na to patrzę, to nie wiem czy się śmiać czy płakać. Wielki pan mecenas, praca w spółce akcyjnej, na stanowisku i czego się dorobiłeś. Popatrz, sąsiad z pierwszego piętra, cieśla — buduje sobie dom, a obok niego mieszka sąsiad, ten, co pracuje na kopalni. Pamiętasz, że miał, tak jak ty, małego fiata, a teraz spójrz — nawet nie wiem, jaki rodzaj toyoty. Żaden z nich nie osiwiał jeszcze od roboty, a jakoś im się wszystkim nieźle powodzi. U ciebie nie liczy się nic, tylko wciąż praca i praca, o domu to zapominasz. Uzmysłów sobie wreszcie, że raczej w tej robocie nie nabijesz sobie kabzy, a ja tym bardziej z tobą… Jak chłop jest stale poza domem, to przynajmniej zostawia pieniądze. A ciebie ciągle nie ma, a jeżeli już jesteś, to stale myślisz o tych swoich kazusach, czyli tak jakby cię nie było. A kasy tyle z tego, że nie starcza na czynsz. Może ty coś pomyśl nad tym swoim życiem.
„Ale kiedy mam nad tym myśleć, skoro pracuję na okrągło” — powiedział w duchu do siebie Franek, ale głośno jęknął:
— Jak ja powiem Ewie, że musi jechać dzisiaj na rozprawę? Na pewno nie będzie jej to w smak.
— Najlepiej zadzwoń do prezesa, niech przyśle po ciebie samochód służbowy.
— Już widzę, jak dzwonię do sekretarki prezesa, żeby mi przysłała samochód. Spadłaby z krzesła z wrażenia. Musiałbym jej jeszcze zapłacić odszkodowanie za połamane nogi.
— A skąd wiesz? Jeżeli chcesz być figurą w tej swojej spółce akcyjnej, to spychaj na innych swoje kłopoty. A tak to nikt nie ma pojęcia, że twoje istnienie jest dla tej firmy takie istotne.
— Otóż to. Dopiero jak odejdę, to odkryją, jaki byłem niezbędny.
— No to powiedz, czy rzeczywiście jesteś taki ważny? Bo na mój gust, czy będziesz, czy nie będziesz, na jedno wychodzi. I tak nikt tego nie zauważy. A do roboty zawsze jakiegoś jelenia sobie znajdą.
— Nie rozumiesz. Jak na razie, to jednak jest mój obowiązek i moje jedyne źródło utrzymania.
— Jak to jest twój obowiązek, to raz niech ktoś coś zrobi za ciebie, przynajmniej wtedy cię dostrzegą, skoro sam nie dbasz o swoją promocję.
— Ano właśnie, dzwonię do Ewy.
I sięgnął po telefon komórkowy.
— Cześć Ewa, kurczę, samochód mi nie zapalił, a mam o dziesiątej sprawę Majewskiego…
W telefonie dało się słyszeć kobiecy głos.
— No tak, zapomniałem, przecież dzisiaj masz rozprawę w Krakowie.
— …
— Aha, już na nią jedziesz. Dobra, jasne, najwyżej przedzwonię do sądu, że się spóźnię. Trzymam kciuki, ale nie życzę powodzenia, bo to podobno przynosi pecha. Cześć.
— No to klops — powiedział do Soni zrezygnowanym głosem Franek. — Sąd mi na pewno nie odroczy rozprawy z powodu mojego samochodu. Będzie afera w pracy. Nawet akta zostawiłem w robocie. Cholerny maluch — prawie już płakał.
— Słuchaj, a nie może ta twoja aplikantka, pani Ewelina, choć raz cię zastąpić.
— Nie za bardzo. Jeszcze nigdy nie stawała przed sądem. Już sobie wyobrażam, w jaką panikę wpadnie gdy usłyszy, że za chwilę ma iść na rozprawę. Ona każdą głupotę musi przygotowywać przez tydzień.
— Antoni, trochę wiary w ludzi. A może ona tylko czeka na taką okazję i marnuje się w biurze. Wiemy, jaka jest wyszczekana. Na pewno da sobie radę w sądzie. Uważam, znając ją, że występy przed tymi trybunałami mogłyby być jej żywiołem.
— Tu masz rację. Też jestem pewien, że poradziłaby sobie świetnie. Zresztą w tej sprawie cała dokumentacja jest już złożona w sądzie. Właściwie to wystarczy przyjść na salę rozpraw i oznajmić, że się jest.
— No to, na co czekasz, dzwoń do niej. Sytuacja jest podbramkowa.
Franek zaczął wydzwaniać do swojego działu prawnego, ale bezskutecznie — nikt nie odbierał telefonu.
— Pani Eweliny jeszcze nie ma w pracy — stwierdził po chwili.
— O tej porze? Czyżby też jej się zepsuł samochód?
— Co ty, ona chodzi do pracy na nogach.
— W takim razie pozostał ci tylko telefon do pani kierowniczki działu prawnego.
— O nie, to już wolę, żeby rozprawa odbyła się beze mnie. Jak tylko kierowniczka się dowie, że nie przyjechałem z powodu samochodu, to po pierwsze się wścieknie na mnie, po drugie mnie opieprzy, po trzecie i tak nie pójdzie na rozprawę, po czwarte będzie mi to wypominać do końca mojej pracy, po piąte…
— po piąte zamiast się użalać nad sobą, to pomyśl. Z pewnością nasz sąsiad od toyoty zostawił sobie kable do zapalania samochodów. Wiesz, on ma w tym tygodniu na popołudnie. Na pewno chętnie ci pomoże.
— Miejmy nadzieję, że nie śpi. Już pędzę do niego.
„Skąd te kobiety wiedzą wszystko o sąsiadach? Nie wychodząc z domu moja Sonia zna imiona wszystkich dzieci w klatce, wie, kto gdzie pracuje, jakie mają samochody i jeszcze na dodatek, kiedy są w domu” — myślał Franek pukając do sąsiada
— Jasne panie Antoni, że mam kabelki. Ino muszę się ubrać.
— No tak panie Witku, zbudziłem pana.
— E tam. I tak miałem wstawać. A sąsiadowi, wiadomo, trza pomóc.
Po chwili obaj stali już przy swoich samochodach. Pan Witek uruchomił swoje auto sposobem „od pierwszego strzału”. Maluszek Franka już nawet nie rzęził. Za moment Franek ujrzał przed sobą maskę toyoty, a sąsiad właśnie rozpinał kable pomiędzy pojazdami.
— Panie Antoni — krzyknął pan Witek — ja zapalam, a pan czeka.
— To nie uruchamiać na raz obu? — zdziwił się Franek.
— Najlepiej jak pan wysiądzie ze swojego gruchotka, pogadamy przez chwilę i dopiero wtedy będzie pan mógł przekręcić stacyjkę.
Pan Witek stał przy obu samochodach, potężnej toyocie i połączonego z nią chwilowym węzłem maciupeńkiego maluszka. Z otwartą maską toyota wyglądała jakby zamierzała połknąć i schrupać uszykowaną dla niej niewielką kanapkę.
— Popatrz pan, jeden taki luksusowy, a drugi taki skromny, a jednakowo służą temu samemu — zaczął dość filozoficznie pan Witek. — Ale panie Antoni, czas pomyśleć o jakiejś inwestycji.
— Panie Witku, o tym to ja już od dawna myślę. Ale samo myślenie to za mało.
— Panie Antoni, pan to myśli o niewłaściwych rzeczach. Bo w pracy to pewnie pan głównie zastanawia się nad robotą. To też, oczywiście, jest ważne. Ale w robocie trzeba najwięcej się głowić, jak zarobić a nie jak się zarobić. A jak nie chcą płacić, to ich pożegnać. Myśli pan, że jakbym siedział w jednym miejscu, to bym posiadał takie cacko.
— Sęk w tym, że nie widzę na horyzoncie jakiejś propozycji.
— E tam, ja nie mam jakiegoś tam wykształcenia, a robotę znajdę, a co dopiero pan po szkołach. Ale czas już odpalać. Teraz ja wsiadam do swojego cacka i dodaję lekko gazu, a pan siada i zapala malucha. Powinien odpalić.
Kuracja w rzeczy samej okazała się nad wyraz skuteczna. Po dawce elektrowstrząsów w maluszka wstąpił nowy duch i raźno poruszył zamarzniętymi tłokami.
— Jak ja się panu odwdzięczę? — Franek zapytał pana Witka, który pakował kable do samochodu.
— Panie Antoni, ma pan trzy wyjścia, finansowo bardzo dotkliwe. Albo kupić nowy samochód, albo nowy akumulator, albo wylizingować ode mnie kable. Ale tego ostatniego rozwiązania bałbym się najbardziej. Pan rozumie to jednak już nie ta wątroba.
Franek ruszył z kopyta i już przejechał jakieś sto metrów, kiedy przypomniał sobie o teczce, którą zostawił na komodzie.
Sonia coś tam przygotowywała w kuchni i nawet nie wyjrzała za nim, tylko zapytała się nieco głośniej:
— I jaki rezultat naprawy? Jedziesz do pracy, czy zostajesz?
— Ten nasz sąsiad jest nieoceniony. Maluszek zapalił. Ja już lecę.
Franek otwierał samochód, gdy usłyszał dobiegający z okna głos Soni.
— Hej Antoni, a śniadanie?!
Biegnąc kolejny raz po schodach, popatrzył na zegarek w telefonie. Nie ma siły, nie zdąży do firmy po akta sprawy. Mógł je zabrać w piątek, no, ale zajmował się apelacją. Poza tym, kto mógł przewidzieć dość przyziemne problemy z samochodem. Trzeba będzie improwizować na rozprawie. Ostatecznie wszystkie dowody i pełnomocnictwo zostały już złożone w sądzie. Franek wpadł do kuchni, złapał za rączkę do drzwiczek od dość zaawansowanej wiekowo lodówki, by wyjąć przygotowane wcześniej zawiniątko, lecz uchwyt pozostał mu w dłoni.
„No tak, pilnej inwestycji wymaga nie tylko samochód” — pomyślał.
— Chyba nie zostawisz mnie z taką lodówką. Już dawno mówiłam, że trzeba kupić nową — zauważyła rzeczowo Sonia.
— To kup, ja też jestem za tym — żachnął się Franek.
— Dobrze. Jak taki jesteś męski, skoro kobieta musi za ciebie załatwić tak prostą czynność, jak kupno lodówki, to ja, mimo, że wątłą jestem niewiastą, sobie z tym poradzę. Ale najpierw pojadę do mojej pracy. Ale po południu, już po robocie, przejdę się do AGD. Tylko, że najpierw wezmę gotówkę z konta…
— Tylko nie z naszego, bo ono akurat jest puste.
— Przepraszam, innego nie mam.
— To sobie załóż!
— Raczej potrzebne nam są nie nowe konta, tylko odpowiednie pieniądze wpływające na to, które posiadamy. Pracujemy we dwójkę, a ledwo zipiemy. Ja nie wiem jak inni to robią. I to mamy takie dobrze płatne zawody. Przynajmniej tak piszą o tym w gazetach. Ja, jako księgowa, a ty, jako prawnik. A tu żyjemy od wypłaty do wypłaty. Ja widzę tylko jedną radę: zmień sobie pracodawcę. Wiesz, że jak się jest w jednym miejscu za długo, to przestają doceniać pracownika. Pracodawcy teraz uwielbiają kreatywnych pracowników, to znaczy takich, którzy kreatywnie szukają nowej roboty. Coś musisz z tym zrobić.
— I co ja mam coś z tym zrobić, bo nie rozumiem. Przecież też pracujesz. Powiedz mi, co właściwie dzieje się z twoją wypłatą. Jeszcze jakoś nie widziałem dotąd tych pieniędzy.
— Nie wiesz, że kobieta musi mieć swoje zaskórniaki. Liczyć na ciebie, że odłożysz na czarną godzinę, to jak liczyć na wygraną z jednorękim bandytą w naszej piwiarni.
— Wiesz co, Sonio, bez rączki też można ją otworzyć, a działa tak jak działała. Może skoro już dziesięć lat wytrzymaliśmy z tą lodówką, to przełóżmy ten wyjątkowy dzień przeznaczony na wywiezienie jej na złomowisko. Ja muszę naprawdę już lecieć. O której ty wychodzisz do pracy?
— Właściwie to zaraz, tylko zrobię śniadanie i w drogę.
Jednakże Franek, ledwo zszedł na dół, stanął przy swoim pojeździe i stwierdził, że tym razem zostawił kluczyki od samochodu na lodówce. W te pędy pokonał po raz kolejny schody na trzecie piętro, wypełniając tym samym dzienną normę joggingu zalecaną przez poczytny tygodnik „My kokietki”. Niczym wicher wpadł do kuchni i porwał kluczyki. Wtedy dopiero spojrzał na małżonkę. Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał ją podśpiewującą coś pod nosem i przygotowującą stertę kanapek.
— Ty aż tyle jesz na śniadanie?! Sonio, zostałaś górnikiem przodowym?
Sonia dopiero teraz zauważyła męża i widać było po niej lekkie skonsternowanie.
— To dla mnie i dla szefa.
— Nie mamy forsy, a ty przygotowujesz swojemu szefowi śniadanie? Teraz to przynajmniej wiem, na co wydajesz te swoje zaskórniaki — powiedział z wyrzutem.
— Muszę o niego dbać. On mi przynajmniej płaci. Idź ty już wreszcie do tej roboty. Jak tak się do niej zabierasz jak dzisiaj rano, to nie dziwię się, że nie potrafisz na nas zarobić.
— Wydawało mi się, że otrzymujesz od niego minimalne wynagrodzenie. Czy to ma być ta inspiracja, żeby mu szykować śniadanie.
— Pracuję u niego ledwie niecałe trzy miesiące, to ile niby miałby mi płacić. Jak wiesz, on jest prywaciarzem, a taki liczy każdy grosz. Lepiej zadbaj o swoje wynagrodzenie za tyle lat ciężkiej harówy. Jak się przyjrzeć obiektywnie, to zarabiasz coraz mniej.
— Dobra, nie czas teraz na kolejną dyskusję o tym samym. Jak w ogóle ten twój hurtownik się nazywa?
— Marcellus Koza, jeżeli ci się to do czegokolwiek przyda.
— Świetne imię. Zastanowimy się nad tymi twoimi kanapkami kiedy indziej. To cześć.
Opuścił mieszkanie, bez jakichkolwiek wzajemnych serdecznych gestów. Od bardzo dawna nie było między nimi oznak bliższej czułości. Oboje wychodzili i przychodzili do domu, jak do poczekalni na dworcu. Aż dziw, że jeszcze mówili do siebie „dzień dobry” i „do zobaczenia”. Raczej nie wynikało to z przyzwyczajenia, lecz bardziej z wyuczonej kurtuazji. Nawet nie można było powiedzieć, że z powodu kanapek burzowe ciemne chmury zasnują ich wspólne popołudnie. Nie było już między nimi burz, gromów, piorunów i wichrów. Powietrze było w tym domu tak gęste, że nic nie było w stanie go poruszyć.