Ucho, dynia, sto dwadzieścia pięć! - ebook
Ucho, dynia, sto dwadzieścia pięć! - ebook
Jacek Kosmala to uczeń piątej klasy, łobuz i chuligan z upodobaniem dokuczający słabszym kolegom i zwierzętom. Pewnego dnia, za sprawą tajemniczego Balonikarza, chłopiec zostaje zamieniony w niedużego żółtego jamnika. Teraz na własnej skórze może się przekonać, jaki jest los bezbronnego krzywdzonego zwierzęcia. Czy Jacek zmieni się i zrozumie, jak źle postępował?
Spis treści
1. Plan sytuacyjny i w ogóle o wszystkim po trochu
2. Teraz o Balonikarzu
3. A teraz o wyzywance
4. O Bohaterach i Silniakach
5. Był zwykły dzień
6. Dalszy ciąg zwyczajnego dnia
7. Ucho! Dynia! Sto dwadzieścia pięć!
8. Po prostu: hau! hau!
9. Ja chcę do domu!
10. Ciągle to psie życie!
11. Różowa kokarda
12. Ach! Cóż to za pies myśliwski
13. A jednak Pimpuś!
14. Gdzie jest Jacek Kosmala?
15. Nowe znajomości
16. Spotkania dość nieoczekiwane
17. Szperacze działają
18. Wielkie łowy
19. Czy kupi pani gęś?
20. Ile to będzie 3 + 4?
21. Prawdziwy wenusjański pies!
22. Gapa nie gapa, ale mądry pies
23. Jeszcze tylko parę słów o Julce
24. A co powiedział lew?
25. A co powiedziała Gapa?
26. Patrzcie! żółty jamnik
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7568-637-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najlepiej chyba będzie zacząć od planu sytuacyjnego. A przede wszystkim od tego, gdzie mieściła się Szkoła Numer Siedemnaście. Otóż Szkoła Numer Siedemnaście znajdowała się przy zbiegu dwóch ulic: ulicy Dobrego Wychowania i ulicy Samych Piątek. Gmach szkolny był niezbyt wysoki, ale za to rozległy, a na jego tyłach zrobiono boisko szkolne. Natomiast okna większości klas wychodziły na ulicę. Nie było to najlepsze, jak twierdzili nauczyciele – gdyż podczas lekcji ciągle ktoś gapił się przez okno, zamiast uważać. Ale na to już nie było rady.
Jedną z takich klas, których okna wychodziły na ulicę, była klasa piąta C, na pierwszym piętrze. Trzeba przyznać, że widok stamtąd był wspaniały. Można było doskonale śledzić wszystko, co się działo na obydwóch ulicach, które zbiegały się w narożnik – a więc na ulicy Dobrego Wychowania i na ulicy Samych Piątek. A działy się tam czasem rzeczy szczególnie interesujące, a nawet można było śmiało powiedzieć – niezwykłe. Do takich niezwykłości należeli na przykład Balonikarz i jego żółty pies. Ale o nich i tak będzie mowa później.
Natomiast teraz nieco więcej należałoby powiedzieć o klasie piątej C. Oprócz tego, że okna tej klasy wychodziły na ulicę, można by jeszcze dodać, że była to klasa widna i rozległa. Ławki stały trzema rzędami, w rzędzie środkowym siedziały dziewczynki, a w tych dwóch bocznych siedzieli chłopcy. Jeśli chodzi o zachowanie uczniów, trzeba ze smutkiem wyznać, że klasa ta nie cieszyła się najlepszą opinią wśród nauczycieli. O, co to – to nie!
Ta zaszargana opinia nie była, niestety, bezpodstawna. Wychowawca piątej C, pan Kowalski, kiwając smutnie głową, mówił nawet, że według zdania wszystkich nauczycieli jest to najgorsza klasa w całej szkole. Ale ponieważ, jak się potem okazało, to samo kubek w kubek o swojej klasie mówiła wychowawczyni piątej A – pani Makowska, więc była, być może, w tym twierdzeniu niejaka przesada. W każdym razie ta piąta C nie była znów taka bardzo wzorowa i najlepsza. To jedno jest pewne.
A do powstania takiej opinii przyczyniali się oczywiście niektórzy uczniowie. No, choćby taki Kosmala...
Ale o tym potem. Na razie wróćmy do planu sytuacyjnego klasy. Jak już było powiedziane, w rzędzie środkowym siedziały dziewczęta. Otóż należy jeszcze dodać, że w drugiej ławce tego rzędu siedziała Julka ze swoją przyjaciółką Magdą. Magda w tym opowiadaniu nie odgrywa żadnej roli, natomiast Julka, jak to się dalej okaże, będzie poważnie zamieszana w całą tę historię, o której będzie mowa.
Co do chłopców – to chyba przede wszystkim należy powiedzieć o tych, którzy siedzą w rzędzie przy oknie. Tam więc, w drugiej ławce, w sąsiedztwie Julki siedział Piotrek ze swoim przyjacielem Wojtkiem, a dwie ławki dalej, za nimi tkwił gruby Maciupa. Maciupa naprawdę nazywał się zupełnie inaczej, ale wszyscy wołali na niego Maciupa i to jest łatwiejsze do zapamiętania. Natomiast w tym rzędzie od ściany, w ostatniej ławce, siedzieli Jacek Kosmala i Waldek, a przed nimi dwaj ich przyjaciele: Fredek i Maniek. Pozostali piątacy dzielili się na dwa obozy: byli to albo zwolennicy Jacka Kosmali, wodza Bandy Silniaków, albo zwolennicy Piotrka – wodza Bandy Bohaterów.
A jeśli już mowa o wodzach, można jeszcze dodać, że Kosmala mieszkał w nowych blokach przy ulicy Lipowej, a Piotrek mieszkał po przeciwnej stronie, przy ulicy Świerkowej.
Teraz chyba można sobie wyobrazić, jak wygląda plan ulic w tej dzielnicy i gdzie znajduje się Szkoła Numer Siedemnaście. Jeśliby ktoś chciał, mógłby go nawet narysować. I można by jeszcze narysować te dwanaście drzewek, które rosły przed szkołą.
Tak więc opowiedzieliśmy chyba dosyć dużo o wszystkich miejscach, gdzie zaczęła się ta niezupełnie zwyczajna historia.2. Teraz o Balonikarzu
Teraz trzeba powiedzieć o Balonikarzu, który czasem przechadzał się przed szkołą.
Otóż o Balonikarzu nie można powiedzieć na razie nic tak zupełnie pewnego, tylko tyle, że był to ktoś dziwny i tajemniczy. A najdziwniejsze chyba było to, że nikt dotychczas nie widział go tak naprawdę. Naprawdę – to znaczy zupełnie z bliska. Bo byli tacy, którzy widywali go na rogu ulicy przed szkołą, z kijem, do którego był uwiązany pęk niezwykle dużych i pięknych baloników – ale widzieli go tylko z okna klasy. Niektórzy zdołali też zauważyć, że nosił trochę śmieszny, podobny do saganka staromodny kapelusz, a znów inni widzieli najzupełniej dokładnie, że w chłodne dni owijał szyję czerwonym szalem. Szal, jeśli to był dzień wietrzny, powiewał niczym flaga na maszcie.
Tyle było wiadomo na podstawie obserwacji z okna, tyle i nic więcej, bo nikomu jeszcze nie udało się spotkać Balonikarza tak nos w nos i porozmawiać z nim albo kupić od niego balonik. To się nigdy jeszcze nie zdarzyło. Bo wtedy kiedy wszyscy wychodzili ze szkoły albo też zupełnie rano, przed lekcjami – wtedy Balonikarza nigdy, ale to nigdy na ulicy nie było. Ba, niektórzy z piątej C – gdyż z okien piątej C można było go najlepiej obserwować – otóż niektórzy uczniowie brali się nawet na taki sposób, że próbowali szybko wybiec na ulicę podczas przerwy. Ale to też nic nie pomagało. Balonikarz znikał natychmiast.
Piotrek, ten, o którym będzie dalej mowa, nawet specjalnie zaczajał się za rogiem ulicy, licząc na to, że w ten sposób zaskoczy tajemniczego sprzedawcę baloników. Ale gdzie tam! Nigdy mu się jeszcze nie udało. Mimo to Piotrek nie tracił nadziei i na wszelki wypadek nosił zawsze przy sobie trochę swoich oszczędności – na zakupienie balonika. Bo pomimo że w piątej, szóstej, a tym bardziej siódmej klasie człowiek już nie powinien interesować się balonikami, to trzeba przyznać, że te, które sprzedawał tajemniczy i nieznany Balonikarz – były niezwykłe. Po pierwsze, były bardzo duże – a po drugie, miały jakieś dziwne kolory. Zupełnie jakby były wypełnione światłem. W mgliste, mroczne dni jesienne wyglądały jak blado świecące, kolorowe lampy.
Biorąc pod uwagę te wszystkie niezwykłości jasne jest, że spotkanie z Balonikarzem stało się punktem honoru nie tylko dla uczniów z piątej C, ale nawet i z szóstej, i siódmej. Robiono nawet szalone zakłady – gdyż byli tacy, którzy nie wątpili, że w końcu uda im się spotkać owego tajemniczego jegomościa. Stawiano w zakład najpiękniejsze „zośki”, dętki rowerowe i długopisy, a jeden z piątaków zaryzykował nawet zakład o rakietę do badmingtona. Była ona co prawda niezupełnie dobra, gdyż miała zerwane cztery struny. Ale co rakieta, to rakieta.
Wszystko na próżno.
Natomiast dość często można było spotkać biegającego w pobliżu szkoły niewielkiego żółtego psa, jamnika.3. A teraz o wyzywance
Tak, teraz będzie mowa o wyzywance. Wzięła się w szkole zupełnie nie wiadomo skąd.
Oczywiście, mam na myśli ową słynną w całej szkole wyzywankę, którą znów nie wiadomo kto nazwał: „Ucho, dynia, sto dwadzieścia pięć”. W każdym razie zaczęło się od tego, że pewnego dnia, podczas tej najdłuższej przerwy, ktoś na korytarzu zawołał „ucho” i wtedy jeden chłopak, podobno to był ktoś z czwartej B, chwycił się za ucho. Niektórzy utrzymują, że wyzywanka przyszła do Szkoły Numer Siedemnaście z powszechniaka Numer Trzydzieści Dwa przy ulicy Wesołej, ale byli i tacy, którzy mówili, że to nieprawda. Mniejsza zresztą, skąd się wzięła – grunt, że opanowała całą, ale to caluteńką Szkołę Numer Siedemnaście. Opanowała tak błyskawicznie, że już na drugi dzień po tym, jak ten chłopak z czwartej B złapał się na okrzyk „ucho” za własne lewe ucho, cała szkoła z wyjątkiem nauczycieli grała w nią w sposób opętany i nie dający się niczym zahamować. Oczywiście, trzeba jeszcze wyjaśnić, że wyzywanka nie ograniczała się tylko do okrzyku „ucho!”, co obowiązywało wyzwanego do schwytania się za własne ucho, ale ponadto wyzywający mógł na przykład krzyknąć „dynia!”, co, nie wiadomo dlaczego, oznaczało, że wyzwany ma się chwycić za nos, a znów jeśli wyzywający wymienił na dodatek jakąś liczbę, no na przykład „dziesięć”, znaczyło to, że wyzwany musi natychmiast podskoczyć na jednej nodze dziesięć razy. Aby zabezpieczyć się przed wyzwaniem, należało trzymać podniesiony do góry palec, co oznaczało „wymawiam”. Doszło do tego, zwłaszcza jeśli chodziło o dziewczynki, że trzymały bez przerwy palec do góry, co znów okropnie denerwowało wszystkie nauczycielki, nie mówiąc już o pani kierowniczce szkoły. Ale co miały robić biedne dziewczynki, jeśli na każdej przerwie czyhało na nie niebezpieczeństwo wyzywanki.
Od wyzwania można było uwolnić się dwojako: albo wyzwana ofiara trzymała się za ucho czy nos aż do dzwonka, którego dźwięk zwalniał wyzwanego, albo też wyzwany przerzucał wyzwanie na kogo innego.
Kiedy moda wyzywanki zapanowała w szkole, to na samym początku zarówno pani kierowniczka, jak i nauczycielstwo nie wątpili, że jest to moda szybko przemijająca i że po prostu najlepiej będzie udawać, że się nie dostrzega tych dziwacznie wyglądających osobników trzymających się za nos lub ucho albo podskakujących na jednej nodze. Ostatecznie nic to nikomu nie szkodziło, tylko czasem wyglądało głupio i denerwowało niektórych nauczycieli.
Pani Makowska, ta od geografii, powiedziała nawet, że to może i lepiej, że jest ta wyzywanka, bo przynajmniej ci wyzwani nie biegają po korytarzu i nie krzyczą tak okropnie, że aż uszy puchną.
Tak, tak, naprawdę tak powiedziała, ale już wkrótce potem zmieniła zdanie i przyłączyła się do tych nauczycieli, którzy orzekli, że wyzywanka panosząca się w szkole doprowadza ich do białej gorączki. Doszło w końcu do tego, że kierownictwo szkoły zastanawiało się, czy nie wydać jakiegoś zarządzenia, które zabraniałoby tej zabawy. Ale w końcu zwyciężyło zdanie pana Kowalskiego, wychowawcy z klasy piątej C, że nie należy zabraniać wyzywanki.
– Zobaczycie, że w końcu im się to też znudzi – tak powiedział na zebraniu nauczycielskim.
Ale prorocze słowa pana Kowalskiego jakoś nie chciały się sprawdzić. Wyzywanka była dalej modna, wszyscy ją uprawiali i ciągle jeszcze można było spotkać jej zapalonych zwolenników. A największym zwolennikiem był Kosmala. Właśnie ten z piątej C. Zaledwie po dzwonku wybiegł na korytarz, już rozglądał się wokoło, szukając ofiary. Ma się rozumieć, że wszyscy mieli się na baczności, ale czy człowiek może się tak zawsze upilnować? Pani Makowska była nawet skłonna przypuszczać, że Kosmala nie nocuje w domu, tylko w szkole, i że od świtu czeka w końcu korytarza na wpadających uczniów, aby od razu móc ich wyzwać. Ale pani Makowska myliła się. Kosmala nocował w domu i podobno spał tak mocno, że rano trudno było go obudzić. Dlatego też, być może, przybiegał do szkoły dopiero w ostatniej chwili przed dzwonkiem. A może i dlatego się spóźniał, że jeszcze tuż przed ósmą miał swoje różne sprawy do załatwienia. Jak to Kosmala. Przede wszystkim zaczajał się za rogiem ulicy Dobrego Wychowania, w tym wgłębieniu, za którym zaraz nieco dalej jest sklep z papierem, i wyskakiwał najniespodziewaniej w świecie na trzeciaków i czwartaków, żeby ich wyzwać do skakania na jednej nodze jeszcze na ulicy. Potem pękał ze śmiechu, kiedy patrzał, jak taki pętak jeden z drugim szybko skakał w stronę szkoły, aby się nie spóźnić. Chyba że nadszedł w takim momencie ktoś z nauczycielstwa i maluch mógł zaprzestać skakania. Naturalnie że dopytywania ze strony starszych nie dawały żadnego rezultatu. Nikt nie chciał skarżyć na Kosmalę, bo wiadomo było, że on już potem potrafi się odegrać. Więc dlatego Kosmala tak sobie używał. Ba, potrafił nawet wyzywać zupełnie małe trzeciaki na dwadzieścia pięć podskoczeń, co było rzeczą bardzo trudną nawet dla silnych i wprawionych w skakanie szóstaków.
Poza tym jego ulubionym zajęciem było dokuczanie wszystkim spotkanym po drodze psom, a już szczególnie małemu żółtemu psiakowi, który często biegał w pobliżu szkoły, a czasem siadał i przekrzywiał głowę, zupełnie jakby na kogoś czekał.
Przez długi czas nie wiadomo było, czyj to jest pies, ale któregoś dnia Piotrek dokonał zaskakującego odkrycia, że jest to pies Balonikarza. Fakt ten nie ulegał najmniejszej wątpliwości. Spojrzawszy na lekcji matematyki przez okno na ulicę, Piotrek zobaczył na własne oczy, że obok drepcącego z pękiem balonów Balonikarza biega ten właśnie mały żółty jamniczek. To spostrzeżenie potwierdził potem nie kto inny, a sam Maciupa. Pierwszy uczeń w klasie. Zwłaszcza z matematyki i biologii. Do tego należy jeszcze dodać zeznanie Julki, która pewnego dnia udając, że niby wchodzi do szkoły, odwróciła się błyskawicznie, aby przyłapać Balonikarza. Prawie się to jej udało. Nie zobaczyła jego samego z bliska, ale zaklinała się, że dojrzała za rogiem powiewające końce czerwonego szala, a także biegnącego za Balonikarzem tegoż właśnie żółtego psa.
Otóż Kosmala nie wiadomo dlaczego czepiał się tego psiaka i rzucał w niego kasztanami. A jeśli nie było kasztanów, to rzucał patykami i nawet czasem kamieniami albo też obrzydliwie przedrzeźniał psie szczekanie, co jamnika najwidoczniej denerwowało. Wszyscy mówili temu Kosmali, żeby dał spokój, ale gdzie tam Kosmala kogo posłuchał! On uważał, że jeśli jest najwyższy w klasie, to mu wszystko wolno. I co z takim gadać.
Tak, to chyba wszystko, co można na razie powiedzieć o wyzywance, o Kosmali i o żółtym psie, który czasem biegał w pobliżu szkoły.4. O bohaterach i silniakach
Aby opowiedzieć wszystko tak, jak było naprawdę, trzeba sprawiedliwie przyznać, że najwięcej wypatrywali tego Balonikarza Piotrek i Maciupa. Gruby Maciupa tak potrafił się zagapić, że kiedyś nie usłyszał, że go pani woła do tablicy. Dostał przez to uwagę w dzienniku, czym bardzo się zmartwił. Bo Maciupa jest ogromnie pilny. Chyba najpilniejszy w klasie.
A jeśli już mowa o Maciupie, dobrym, poczciwym Maciupie, to należy jeszcze dodać, że jest on podporą Bandy Bohaterów, której wodzem i założycielem jest, jak już wiadomo, Piotrek. On również obrywa uwagi za to gapienie się przez okno, ale poza tym uczy się nieźle i lubi czytać książki o bohaterach i ich niezwykłych przygodach. Chciałby też dokonać czegoś szlachetnego i nawet w tym celu założył swoją Bandę.
Do Bandy, prócz Maciupy, należy także Wojtek i jeszcze paru chłopców. Ponadto ta Piotrkowa Banda ma w klasie swoich zwolenników – to znaczy takich, którzy do Bandy nie należą, ale w razie czego są po jej stronie i popierają ją. Również do Bandy należy i Julka. Ale potajemnie, żeby jej nie dokuczały inne dziewczynki, że trzyma z chłopakami.
Naturalnie że Banda Silniaków, której wodzem jest Kosmala, ma też swoich stronników. Nawet jest ich dosyć dużo. Bo to są ci chłopcy, którzy zawsze chcą się bić. Nawet bez powodu, tylko tak – aby się walić. Więc oni są za Kosmalą. Wśród nich są naturalnie tacy jego przyjaciele od serca, jak Waldek albo Fredek czy Maniek. I oni należą do sztabu Bandy Silniaków.
Obydwie bandy są w nieustającej wojnie, bo Silniacy zaczepiają Bohaterów na każdym kroku i nie dają im spokoju. Pewnie że Silniaki mają przewagę, bo to najwięksi chłopcy w klasie i niektórzy są drugoroczni i bardzo silni. A Bohaterzy są słabsi – już choćby dlatego, że to są chłopcy młodsi i tacy, którzy nie lubią bijatyk. No, nie lubią i już.
Starcia między Bandami bywają różne. Czasem to bywają małe utarczki, a czasem większe bitwy – na przykład na kule papierowe. Ale na dobre to się to wszystko rozpętało dopiero wtedy, kiedy w piątej C zapanowała moda na wyzywankę. Wtedy dopiero zaczęły się awantury.
A teraz już chyba można zacząć mówić o tym, co było dalej.5. Był zwykły dzień
Dzień zapowiadał się zupełnie zwyczajnie. Mimo że był dopiero początek października, od rana unosiła się na świecie mgła tak gęsta, że o parę kroków dalej nic już nie było widać. Piotrek, który zaspał trochę i z tego powodu ledwie zdążył przełknąć śniadanie, biegł do szkoły, wciągając na siebie po drodze wiatrówkę.
Rozglądał się, czy czasem Wojtek nie nadchodzi od strony tramwaju, ale Wojtka nie było. Tylko mały Zakrzewski z trzeciej A biegł truchcikiem, pełen obawy, aby się nie spóźnić.
Naraz ktoś walnął Piotrka pięścią w plecy. Odwrócił się błyskawicznie. Ach, to Maciupa.
– Umiesz histę? – zapytał przede wszystkim Maciupa.
Piotrek wzruszył ramionami.
– Umiem, pewnie, że umiem.
– Boję się, że mnie dziś będzie pytać – Maciupa westchnął ciężko. Bo już taki był, że chociaż dobrze się uczył, ale nie lubił odpowiadać.
– A ile ci wypadło z zadania? – dopytywał się dalej.
Tym razem nie otrzymał jednak odpowiedzi, gdyż właśnie nadbiegł zdyszany Wojtek i z trudem chwytając oddech, relacjonował Piotrowi:
– Szedłem akurat za Dziubakiem i Kasińskim i słyszałem, jak gadali, że Kosmala szykuje na nas napad.
Piotrek zmarszczył brwi.
– Przewidywałem to. Pomówimy później – dodał z godnością.
– No dobra, niech będzie później – mruknął Wojtek.
I pobiegli teraz szybko do szatni, gdyż zegar szkolny wskazywał, że do godziny ósmej brak jest już tylko pięciu minut.
– Wieszaj ubranie z brzegu – polecił szeptem Piotrek.
Wojtek spojrzał pytająco.
– Może będziemy musieli dziś wypaść ze szkoły jak najwcześniej. Przypuszczam, że trzeba będzie rozegrać tę potyczkę z Kosmalą. On się odgraża. Bądź gotów i zawiadom naszych. Poza tym mianuję cię moim zastępcą.
– Tak jest! – szept Wojtka był służbisty, lecz brzmiała w nim również nuta radości.
Wpadli do klasy prawie tuż przed dzwonkiem. Wychowawca, pan Kowalski, sprawdzał zawsze listę obecności trochę później, bo najpierw rozmawiał z tymi, którzy mieli świadectwa usprawiedliwiające nieobecność poprzedniego dnia, i z tymi, którzy mieli nie przygotowane lekcje. Zwłaszcza dziewczynki opowiadały o swoich sprawach tak rozwlekle i szczegółowo, że Piotrek i Wojtek mieli dosyć czasu, aby rozejrzeć się w sytuacji. Kosmali jeszcze nie było, ale za to z ulicy dobiegł ich żałosny psi skowyt.
– To Kosmala uderzył żółtego psa! – mruknął Piotrek i co prędzej wyjrzał przez okno. Na rogu ulicy, w białawej mgle, mignęło coś żółtego.
– No mówiłem, że mu zrobił krzywdę! Biedne psisko! Na pewno rzucił w niego kamieniem! – Piotrek był oburzony.
Tymczasem pan Kowalski kończył sprawdzać listę, a do klasy wsunął się uśmiechnięty pogardliwie Kosmala. Zaraz też zaczęła się lekcja matematyki. Julka rozwiązywała przy tablicy zadanie i trochę się plątała, ale Wojtek i Piotrek, chociaż rozwiązali w swoich zeszytach zadanie szybciej, siedzieli spokojnie, umilając sobie czas oczekiwania wyglądaniem przez okno. Naraz Piotrek trącił Wojtka łokciem i wzrokiem wskazał narożnik ulicy. Poprzez październikową mgłę zarysowała się wyraźnie postać mężczyzny, trzymającego oburącz kij, do którego przywiązany był pęk baloników. Jesienny wiatr rozwiewał końce czerwonego szalika, którym owinięta była szyja sprzedawcy, żółty piesek stał obok.
Ach, gdyby teraz można było niespodziewanie wybiec na ulicę. Kto wie, czy tym razem nie udałoby się dopaść Balonikarza i kupić jeden z tych świetlistych balonów. Piotrek zaczął w myśli obliczać pieniądze, które w tej chwili miał przy sobie, kiedy naraz usłyszał swoje imię wypowiedziane przez pana Kowalskiego.
Zerwał się w ławce. Oj, do licha! zupełnie nie wiedział, o co chodzi, i dwója za nieuwagę lub co najmniej notatka w dzienniku zawisły nad Piotrkową głową. Spojrzał rozpaczliwie na Wojtka, ale Wojtek też widać nie uważał, bo miał głupią minę i nieprzytomnie gapił się na tablicę, a że Piotrek był dobrym matematykiem, więc jakoś z postękiwaniem i jąkaniem się zdołał wybrnąć z tej historii.
– No, siadaj – mruknął pan Kowalski. – Jakoś ci się udało, ale ty się nie gap, bracie, w okno. Lepiej sprawdź to, co napisałeś.
Ba, dobrze powiedzieć: nie gap się, kiedy tam, na ulicy, najwyraźniej w świecie widać Balonikarza i jego świetliście mieniące się balony. A żółty pies tak śmiesznie podskakuje koło swojego pana. Ale dla świętego spokoju Piotrek zaczął udawać, że sprawdza zadanie. Nie trwało to jednak długo. Po chwili znów gapił się przez okno.
– Te, uważaj, Kowal dalej na ciebie patrzy – szepnął ostrzegawczo Wojtek. – Uważaj, bo wlepi ci gałę.
Rzeczywiście. Pan Kowalski znów spoglądał w stronę Piotra z żywym zainteresowaniem. Nie pozostawało więc nic innego, jak szybko pochylić się nad zeszytem.
– Na jutro zrobicie dwa następne przykłady z książki – powiedział na zakończenie lekcji pan Kowalski i na korytarzu zadźwięczał dzwonek na przerwę.
Piotrek jeszcze raz spojrzał w okno. Ale Balonikarza już nie było.
– Szkoda – zwierzał się potem Wojtkowi – gdybym wtedy szybko wybiegł, na pewno bym go spotkał. Toby dopiero było, gdybym wrócił do klasy z balonem od niego.
Kiedy byli na korytarzu, podbiegł do nich zdenerwowany Maciupa.
– Chłopaki, wiecie? Kosmala się na nas szykuje.
– No, to co? To się nie damy! – powiedział okropnie odważnie Piotrek. – Musimy tylko dowiedzieć się, w jaki sposób chcą nas zaatakować. Wojtek, ty musisz dowiedzieć się od Waldka, co oni szykują. Przecież znasz się z Waldkiem. To twój sąsiad.
– Postaram się – mruknął Wojtek bez entuzjazmu. Nie lubił Waldka, bo Waldek był niewiele lepszy od Kosmali.
– Zresztą zobaczymy jeszcze, jak to będzie. – Piotr wsunął ręce w kieszenie, udając kamienny spokój, gdyż właśnie obok przechodził Kosmala.