Uchwycić Żywioł. O tym, jak znalezienie pasji zmienia wszystko - ebook
Uchwycić Żywioł. O tym, jak znalezienie pasji zmienia wszystko - ebook
Przełomowa książka o talencie, pasji i osobistym sukcesie autorstwa jednego z czołowych światowych myślicieli oraz mówców w dziedzinach kreatywności i innowacji.
Żywioł to miejsce, w którym naturalny talent spotyka się z osobistą pasją. Kiedy ludzie odkrywają swój Żywioł, czują się najpełniej sobą, są w najwyższym stopniu zainspirowani i dokonują osiągnięć na najwyższym poziomie. Książka opiera się na historiach bardzo wielu ludzi, jak były Beatles Paul McCartney, aktorka Meg Ryan, reżyser Ridley Scott, pisarz Paulo Coelho, fizyk noblista Richard Feynman, biznesmen Richard Branson, twórca Simpsonów Matt Groening, raper Jay-Z i wielu innych, którzy dokonali najwyższych osiągnięć w najróżniejszych dziedzinach. Zgłębia zróżnicowanie ludzkiej inteligencji, siłę wyobraźni i kreatywności oraz znaczenie poświęcenia się naszym własnym zdolnościom.
Ken Robinson ze zgryźliwym poczuciem humoru przygląda się warunkom, które umożliwiają nam znalezienie się w Żywiole oraz tym, które tłamszą tę możliwość. Mówi o tym, że wiek czy profesja nie stanowią przeszkody. Ukazuje absolutną konieczność rozwijania kreatywności i innowacji poprzez zmianę sposobu myślenia o wyobraźni i zasobach ludzkich. Książka ta stanowi także niezbędną strategię dla przemiany edukacji, biznesu i społeczności, by sprostać wyzwaniom życia i dokonywać osiągnięć w dwudziestym pierwszym wieku.
Spis treści
Podziękowania / 7
Wprowadzenie / 11
Rozdział pierwszy: Uchwycić Żywioł / 15
Rozdział drugi: Myśl inaczej / 35
Rozdział trzeci: Poza granice wyobraźni / 54
Rozdział czwarty: Uskrzydlenie / 79
Rozdział piąty: Znajdź swoje plemię / 94
Rozdział szósty: Co ludzie pomyślą? / 116
Rozdział siódmy: Czy jesteś szczęściarzem? / 135
Rozdział ósmy: Niech mi ktoś pomoże / 145
Rozdział dziewiąty: Czy jest już za późno? / 159
Rozdział dziesiąty: Z miłości czy dla pieniędzy? / 175
Rozdział jedenasty: Stań na wysokości zadania / 188
Posłowie / 208
Przypisy końcowe / 216
Indeks / 224
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-929719-2-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wiem, że powinienem powiedzieć, że nie jestem w stanie podziękować wszystkim, ale naprawdę nie jestem w stanie”, rozpoczyna swoje podziękowania Ken Robinson. Wydawca, który po przygotowaniu polskiej edycji książki ma podobne odczucia, także chciałby wymienić w tym miejscu „kilka osób do odznaczeń za specjalne zasługi”.
Przede wszystkim chcę podziękować rodzicom za całe wsparcie, bez którego o wydaniu tego tłumaczenia nie mogłoby nawet być mowy. Dziękuję Magdalenie Plusczok za ogromną pracę, jaką wykonała nad tekstem polskiego wydania. Annie Czech dziękuję za wszechstronną pomoc na wszystkich właściwie etapach procesu wydawniczego. „Bez niej nie stalibyśmy już na nogach”, znów pozwolę sobie zacytować autora. Za niezwykle cenne porady techniczne serdecznie dziękuję panu Leszkowi Węglorzowi.
Krzysztofowi Konopackiemu, Stanisławowi Bujakowskiemu i Monice Starzyk dziękuję za cenne uwagi odnośnie tekstu tłumaczenia.
Na koniec chcę także podziękować Adrienne Rosado i Peterowi Millerowi za udostępnienie praw do wydania polskiego tłumaczenia.
Korzystając z okazji chcę także życzyć wszystkim czytelnikom szukającym swojej drogi przez życie, by ta książka, tak jak mnie, pomogła im ją odnaleźć.
Aleksander BajPodziękowania
Mówią, że trzeba całej wioski, żeby wychować dziecko. Żeby stworzyć taką książkę, trzeba małej metropolii. Wiem, że powinienem powiedzieć, że nie jestem w stanie podziękować wszystkim, ale naprawdę nie jestem w stanie. Muszę jednak wybrać kilka osób do odznaczeń za specjalne zasługi.
Dziękuję przede wszystkim mojej żonie i partnerce Terry. Gdyby nie ona, tej książki po prostu nie byłoby w Twoich rękach. Książka korzeniami sięga spontanicznej uwagi, jaką poczyniłem na konferencji kilka lat temu. Akurat opowiedziałem historię Gillian Lynne, która otwiera rozdział pierwszy tej książki i wspomniałem, że któregoś dnia napiszę książkę o takich historiach. Nauczyłem się wtedy nie mówić takich rzeczy na głos przy Terry. Zapytała mnie, kiedy dokładnie napiszę książkę. Niedługo – powiedziałem – zdecydowanie niedługo. Po kilku miesiącach sama ją zaczęła, napisała propozycję, opracowała pomysły, zrobiła kilka początkowych wywiadów i znalazła agenta, Petera Millera, który miał pomóc to wszystko urzeczywistnić. Przy tak solidnie położonych fundamentach i tak szczelnie zamkniętych drogach ucieczki, dotrzymałem w końcu słowa i zacząłem pisać książkę.
Chcę podziękować Peterowi Millerowi, naszemu agentowi literackiemu, za całą jego wspaniałą pracę, zwłaszcza za poznanie mnie z Lou Aronicą. Dużo podróżuję – za dużo, naprawdę – a stworzenie takiej książki wymaga czasu, energii i współpracy. Lou był idealnym partnerem. Jest bardzo profesjonalny: mądry, rozsądny, twórczy i cierpliwy. Był centrum spokoju tego projektu, podczas gdy ja okrążałem ziemię, wysyłając notatki, szkice i poprawki z lotnisk i pokoi hotelowych. Między nami mówiąc, udało nam się także z sukcesem przebrnąć przez często śmieszne konflikty pomiędzy brytyjskim i amerykańskim angielskim. Dziękuję Ci, Lou.
Mój syn, James, oddał swoje cenne, ostatnie studenckie wakacje, żeby ślęczeć nad archiwami, dziennikami i stronami internetowymi, sprawdzając fakty, daty i pomysły. Potem, dosłownie codziennie, tak długo omawiał ze mną każdą ideę w książce, aż byłem wycieńczony. Nancy Allen pracowała przez kilka miesięcy nad kwestiami badawczymi pod presją palących terminów. Moja córka, Kate, wspaniale współpracowała z Nickiem Eganem, by stworzyć wyjątkową stronę internetową opisującą wszystkie inne projekty, które obecnie wykonujemy. Nasza asystentka, Andrea Hanna, pracowała niestrudzenie, by połączyć niezliczone ruchome elementy w projekcie takim, jak ten. Bez niej nie stalibyśmy już na nogach.
W miarę, jak książka nabierała kształtu, mieliśmy to niezwykłe szczęście, że otrzymywaliśmy mądre i twórcze rady od naszego wydawcy, Kathryn Court, z Viking Penguin. To dzięki jej łagodnemu sposobowi zastraszania ukończyliśmy książkę w przyzwoitym terminie.
Na koniec muszę podziękować wszystkim, których historie rozświetlają tę książkę. Wielu z nich spędziło cenne godziny swojego zapracowanego życia, by swobodnie i z pasją rozmawiać o doświadczeniach i ideach, które leżą w sercu Ży w i o ł u. Wielu innych przesłało mi poruszające listy i e-ma ile. Ich historie pokazują, że kwestie poruszone w tej książce dosięgają rdzenia naszego życia. Dziękuję im wszystkim.
Zwykle mówi się, że wobec wszystkich tych dobrych rzeczy, które wnieśli inni ludzie, wszelkie błędy, które pozostały w książce, są tylko moją odpowiedzialnością. Wydaje mi się to trochę surowe, ale to chyba prawda.Wprowadzenie
Kilka lat temu usłyszałem świetną historię, którą bardzo lubię opowiadać. W szkole podstawowej, w klasie sześciolatków, odbywała się lekcja plastyki. Z tyłu sali siedziała mała dziewczynka, która zwykle niezbyt uważała na zajęciach. Na plastyce jednak uważała. Przez ponad dwadzieścia minut dziewczynka siedziała z ramionami owiniętymi wokół kartki, całkowicie zaabsorbowana tym, co robiła. Zafascynowało to nauczycielkę. W końcu zapytała dziewczynkę, co rysuje. Dziewczynka, bez spoglądania w górę, odpowiedziała: Rysuję Boga. Zaskoczona nauczycielka powiedziała: Ale przecież ludzie nie wiedzą, jak wygląda Bóg.
Zaraz się dowiedzą – odpowiedziała dziewczynka.
Uwielbiam tę opowieść, bo przypomina nam, że małe dzieci cudownie ufają swojej wyobraźni. Większość z nas traci tę ufność w miarę dorastania. Zapytaj grupę dzieci w pierwszej klasie, które z nich uważa, że jest pomysłowe, a wszystkie podniosą ręce w górę. Zadaj to samo pytanie studentom ostatniego roku, a większość z nich nie podniesie. Gorąco wierzę, że wszyscy rodzimy się z ogromnym pokładem naturalnych zdolności i że tracimy kontakt z wieloma z nich, w miarę jak spędzamy coraz więcej czasu w świecie. Jak na ironię, jedną z głównych tego przyczyn jest edukacja. Rezultat jest taki, że wielu ludzi nigdy nie łączy się ze swoimi prawdziwymi talentami i nigdy nie dowiaduje się, do osiągnięcia czego tak naprawdę są zdolni.
W tym znaczeniu nie wiedzą, kim tak naprawdę są.
Bardzo dużo podróżuję i pracuję z ludźmi na całym świecie. Współpracuję przy systemach edukacji, korporacjach i organizacjach non-profit. Wszędzie spotykam uczniów, którzy starają się zaplanować swoją przyszłość i nie wiedzą, jak zacząć. Spotykam zmartwionych rodziców, którzy starają się im pomóc, ale zamiast tego często odwodzą swoje dzieci od ich prawdziwych talentów, zakładając, że powinny one podążać konwencjonalnymi drogami do sukcesu. Spotykam pracodawców, którzy borykają się ze zrozumieniem zróżnicowanych talentów ludzi w swoich firmach i z lep szym ich wykorzystaniem. Straciłem już po drodze rachubę, jak wielu ludzi, których poznałem, nie ma żadnego poczucia tego, jakie są ich indywidualne talenty i pasje. Nie lubią tego, co robią teraz, ale nie mają pojęcia, co właściwie dałoby im satysfakcję.
Z drugiej strony, poznaję ludzi, którzy odnieśli największe sukcesy na wszelkich polach, są pełni pasji w stosunku do tego, co robią i nie mogliby sobie wyobrazić robienia czegokolwiek innego. Wierzę, że ich historie zawierają coś ważnego, coś, czego wszyscy powinniśmy się nauczyć o naturze ludzkich zdolności i spełnienia. Kiedy przemawiałem przed publicznością na całym świecie, odkryłem, że to właśnie takie prawdziwe historie, przynajmniej według statystyk i opinii ekspertów, przekonują ludzi, że wszyscy musimy myśleć inaczej o nas samych i o tym, co robimy z naszym życiem; o tym, jak edukujemy nasze dzieci i jak prowadzimy organizacje.
Ta książka zawiera szeroki wachlarz historii o twórczych podróżach bardzo różnych osób. Z wieloma z nich przeprowadzono wywiady specjalnie na potrzeby tej książki. Ci ludzie opowiadają o tym, jak rozpoznali swoje wyjątkowe talenty i jak udaje im się odnosić największe sukcesy robiąc to, co kochają. Uderza mnie to, że często ich historie nie były proste. Były pełne zakrętów i niespodzianek. Ludzie, z którymi rozmawiałem często mówili, że nasze wywiady do tej książki ukazały idee i doświadczenia, o których nigdy wcześniej w ten sposób nie rozmawiali. Chwilę rozpoznania. Ewolucję ich talentów. Wsparcie lub dezaprobatę rodziny, przyjaciół, nauczycieli. To, co sprawiło, że parli naprzód pomimo wielu przeszkód.
Jednak ich historie to nie bajki. Wszyscy ci ludzie żyją skomplikowanym i pełnym wyzwań życiem. Ich osobiste podróże nie były łatwe ani proste. Wszyscy przeżyli swoje katastrofy i tryumfy. Żadne z nich nie ma „idealnego” życia. Ale wszyscy oni regularnie przeżywają chwile, które wydają się idealne. Ich historie często są fascynujące.
Ale tak naprawdę ta książka nie jest o nich. Jest o Tobie.
Piszę, żeby przekazać bogaty obraz ludzkich zdolności, kreatywności i korzyści, jakie płyną dla nas wszystkich z połączenia się we właściwy sposób z naszymi indywidualnymi talentami i pasjami. Ta książka mówi o rzeczach, które są fundamentalne dla naszego życia i dla życia naszych dzieci, naszych uczniów i ludzi, z którymi pracujemy. Używam zwrotu Ży w i o ł dla określenia miejsca, w którym to, co kochamy robić spotyka się z tym, w czym jesteśmy dobrzy. Wierzę, że niezbędnym jest, żeby każdy z nas znalazł swój Żywioł, nie tylko dlatego, że to uczyni nas bardziej spełnionymi, ale dlatego, że w zmieniającym się świecie od tego zależeć będzie nasza przyszłość i przyszłość naszych społeczności i instytucji.
Świat zmienia się szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w naszej historii. Naszą jedyną nadzieją na przyszłość jest rozwinięcie nowego paradygmatu ludzkich zdolności, który wyjdzie naprzeciw nowej erze ludzkiego istnienia. Musimy wypracować nową świadomość tego, jak ważne jest pielęgnowanie ludzkich talentów i zrozumienie tego, że talent wyraża się inaczej w każdym człowieku. Musimy stworzyć warunki – w szkołach, miejscach pracy i w urzędach publicznych – w których każdy człowiek jest inspirowany do twórczego rozwoju. Musimy zapewnić każdemu człowiekowi możliwość robienia tego, co powinien robić, odkrycia Żywiołu w sobie we własny sposób.
Ta książka jest hymnem dla zapierającego dech w piersiach bogactwa ludzkiego talentu i pasji oraz dla naszego niesamowitego potencjału, by rosnąć i rozwijać się. Mówi także o warunkach, w których ludzkie talenty będą kwitnąć lub więdnąć. Jest o tym, jak wszyscy możemy pełniej zaangażować się w teraźniejszość i jak przygotować się w jedyny możliwy sposób na kompletnie nieznaną przyszłość.
Aby zrobić najlepszy użytek z siebie samych i z siebie nawzajem, musimy pilnie przyjąć bogatszą koncepcję ludzkich zdolności. Musimy uchwycić Żywioł.rozdział pierwszyUchwycić Żywioł
Gillian miała dopiero osiem lat, ale jej przyszłość już była niepewna. W szkole uczyła się beznadziejnie, a przynajmniej tak uważali jej nauczyciele. Zadania oddawała z opóźnieniem, miała paskudny charakter pisma i słabo wypadała na sprawdzianach. Żeby tego było mało, wprowadzała zamęt w całej klasie, w jednej chwili wiercąc się głośno, w następnej gapiąc się przez okno, zmuszając nauczyciela, żeby przerwał zajęcia, by przywrócić jej uwagę, a w kolejnej robiąc coś, żeby przeszkodzić innym dzieciom dookoła niej. Gillian nie była tym wszystkim zbytnio zaniepokojona – przywykła do bycia poprawianą przez osoby mające autorytet i naprawdę nie uważała siebie za trudne dziecko – ale szkoła niepokoiła się bardzo. Wszystko to osiągnęło punkt krytyczny, kiedy szkoła napisała list do jej rodziców.
Nauczyciele uważali, że Gillian cierpi na jakiegoś rodzaju trudności w uczeniu się i że mogłoby być dla niej właściwsze, gdyby uczyła się w szkole dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Działo się to w latach trzydziestych. Myślę, że dziś powiedzieliby, że ma zespół nadpobudliwości psychoruchowej i przepisaliby jej Ritalin albo coś podobnego. Ale w tamtym czasie epidemia ADHD nie była jeszcze wynaleziona. Nie było takiej opcji. Ludzie nie wiedzieli, że można mieć ADHD i musieli sobie radzić bez niego.
Rodzice Gillian przyjęli list ze szkoły z wielką troską i ruszyli do działania. Mama Gillian ubrała córkę w najładniejszą sukienkę i buty, zawiązała jej włosy w kucyk i zabrała do psychologa na badanie obawiając się najgorszego.
Gillian powiedziała mi, że pamięta, jak zaproszono ją do dużego, obitego dębową boazerią pokoju z książkami w skórzanych oprawach na półkach. W pokoju, obok biurka, stał budzący szacunek mężczyzna w tweedowej marynarce. Zabrał Gillian na drugi koniec pokoju i posadził na ogromnej, skórzanej kanapie. Stopy Gillian nie dosięgały do podłogi, a sceneria wzbudziła jej niepokój. Obawiając się o wrażenie, jakie może wywrzeć, usiadła na swoich dłoniach, żeby się nie wiercić.
Psycholog wrócił do biurka i przez następne dwadzieścia minut wypytywał mamę Gillian o trudności, jakie dziewczynka miała w szkole i o problemy, jakie zdaniem szkoły sprawiała. Nie zadawał Gillian bezpośrednio żadnych pytań, ale przez cały czas uważnie ją obserwował. To wprawiło Gillian w wielki niepokój i zakłopotanie. Nawet w tak młodym wieku rozumiała, że ten człowiek odegra istotną rolę w jej życiu. Wiedziała, co to znaczy chodzić do „szkoły specjalnej” i nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Naprawdę nie czuła, żeby miała jakiekolwiek poważne problemy, ale wszyscy inni zdawali się uważać, że tak było. Sądząc po sposobie, w jaki jej mama udzielała odpowiedzi możliwe było, że nawet o n a tak myślała.
Może mają rację – pomyślała Gillian.
W końcu mama Gillian i psycholog przestali rozmawiać. Mężczyzna wstał zza biurka, podszedł do sofy i usiadł obok małej dziewczynki.
Gillian, byłaś bardzo cierpliwa i dziękuję ci za to – powiedział. – Ale obawiam się, że będziesz musiała zachować cierpliwość jeszcze przez jakiś czas. Muszę teraz porozmawiać z twoją mamą na osobności. Wyjdziemy z pokoju na kilka minut. Nie martw się, to nie potrwa długo.
Gillian przytaknęła z niepokojem, a dwójka dorosłych zostawiła ją samą w pokoju. Jednak, wychodząc z pokoju, psycholog włączył radio, które stało na jego biurku.
Kiedy tylko wyszli na korytarz, psycholog powiedział do mamy Gillian: Proszę tylko stać tu przez chwilę i patrzeć, co zrobi. Było tam okno do pokoju, a oni stali po jednej jego stronie, gdzie Gillian nie mogła ich widzieć. Prawie natychmiast Gillian była na nogach, poruszając się wokół pokoju do muzyki. Dwójka dorosłych stała patrząc na nią w ciszy przez kilka minut, zdumiona gracją dziewczynki. Każdy dostrzegłby, że w ruchach Gillian było coś naturalnego, nawet wrodzonego. Podobnie jak każdy dostrzegłby z pewnością wyraz absolutnej rozkoszy na jej twarzy.
W końcu psycholog zwrócił się do mamy Gillian i powiedział: Pani Lynne, Gillian nie jest chora. Jest tancerką. Niech ją pani zabierze do szkoły tańca.
Zapytałem Gillian, co stało się później. Powiedziała, że jej mama zrobiła dokładnie tak, jak zasugerował psycholog. Nie potrafię wyrazić, jak wspaniałe było to przeżycie – powiedziała. – Weszłam do sali, która była pełna ludzi takich jak ja. Ludzi, którzy nie mogli usiedzieć. Ludzi, którzy musieli się ruszać, żeby myśleć.
Zaczęła chodzić do szkoły tańca co tydzień, a w domu ćwiczyła codziennie. W końcu poszła na przesłuchanie do Royal Ballet School w Londynie i została przyjęta. Później sama dołączyła do Royal Ballet Company, została solistką i występowała na całym świecie. Kiedy skończyła się ta część jej kariery, sama założyła zespół muzyczno-teatralny i stworzyła serię przedstawień, które odniosły największe sukcesy w Londynie i Nowym Jorku. W końcu poznała Andrew Lloyd Webbera i stworzyła z nim jedne z najsłynniejszych musicali w historii, jak „Koty” i „Upiór w Operze”.
Małą Gillian, dziewczynkę o wysoce zagrożonej przyszłości, świat poznał jako Gillian Lynne, jedną z najznakomitszych choreografów naszych czasów, kogoś, kto dał przyjemność milionom i zarobił miliony dolarów. Stało się tak, ponieważ ktoś spojrzał jej głęboko w oczy – ktoś, kto widział wcześniej dzieci takie, jak ona i wiedział, jak czytać znaki. Ktoś inny przepisałby jej lekarstwa i kazał się uspokoić. Ale Gillian nie była trudnym dzieckiem. Nie musiała iść do szkoły specjalnej.
Musiała po prostu być tym, kim naprawdę była.
W przeciwieństwie do Gillian, Matt zawsze dobrze radził sobie w szkole, miał dobre oceny i zdawał wszystkie ważne testy. Był jednak ogromnie znudzony. Żeby się rozerwać, zaczął rysować na lekcjach. Rysowałem bez przerwy – powiedział mi. – Stałem się tak dobry w rysowaniu, że potrafiłem rysować bez patrzenia, tak, że nauczyciele myśleli, że uważam. Lekcja sztuki była dla niego okazją, żeby całkowicie oddać się swojej pasji. Kolorowaliśmy w kolorowankach, a ja uświadamiałem sobie, że nie potrafię kolorować w liniach. O nie, nie mogę się tym przejmować! Kiedy poszedł do szkoły średniej, wszystko to przeskoczyło na wyższy poziom. Na lekcjach sztuki inne dzieci zwyczajnie sobie siedziały, nauczyciel był znudzony, a przybory po prostu leżały, nikt ich nie używał. Więc rysowałem tak dużo, jak tylko mogłem – trzydzieści rysunków na jednej lekcji. Patrzyłem potem na każdy rysunek, na to, jak wyglądał, i nadawałem mu tytuł. «Delfin w wodorostach». Dobrze! Następny! Pamiętam, że rysowałem tony rysunków, aż w końcu zdali sobie sprawę, że zużywam tyle papieru, że trzeba mnie powstrzymać.
Był w tym dreszczyk robienia czegoś, co wcześniej nie istniało. W miarę, jak rosły moje możliwości techniczne, cieszyło mnie to, że mogłem powiedzieć: «O, to właściwie wygląda trochę tak, jak miało wyglądać». Jednak potem zdałem sobie sprawę, że moje rysowanie już zbytnio się nie polepsza, więc zacząłem się koncentrować na historyjkach i żartach. To było bardziej zabawne.
Matt Groening, znany na świecie jako twórca „The Simpsons”, odnalazł swoją prawdziwą inspirację w pracach innych artystów, których rysunkom brakowało technicznej perfekcji, ale którzy za to łączyli swój charakterystyczny styl z pomysłowym opowiadaniem historii. Rozpaliło mnie patrzenie na ludzi, którzy nie potrafili rysować, a zarabiali tym na życie, jak James Thurber. Bardzo ważny był dla mnie też John Lennon. Jego książki, «In His Own Write» i «A Spaniard in the Works»¹, są pełne jego własnych, naprawdę kiepskich rysunków, ale także śmiesznych poematów prozą i zwariowanych historyjek. Przeszedłem przez etap, w którym próbowałem imitować Johna Lennona. Robert Crumb także miał na mnie duży wpływ.
Jego nauczyciele i rodzice – nawet jego ojciec, który był rysownikiem kreskówek i filmowcem – starali się zachęcić go, żeby zrobił coś innego ze swoim życiem. Sugerowali, żeby poszedł na studia i znalazł pewniejszy zawód. W rzeczywistości do czasu, kiedy poszedł na studia (do nietradycyjnej szkoły bez ocen i obowiązkowych zajęć), spotkał tylko jedną nauczycielkę, która naprawdę go zainspirowała. Moja nauczycielka w pierwszej klasie zachowywała rysunki, które rysowałem na lekcjach. Naprawdę je zachowała, na lata. Byłem wzruszony, bo wiesz, przez szkołę przechodzą setki dzieciaków. Nazywa się Elizabeth Hoover. Od jej imienia nazwałem jedną z postaci w «The Simpsons».
Dezaprobata osób mających autorytet nie zniechęciła go, bo w swoim sercu Matt wiedział, co tak naprawdę go inspiruje.
Kiedy byłem dzieciakiem i bawiliśmy się małymi figurkami – dinozaurami i innymi takimi – wymyślając historyjki, wiedziałem, że będę to robił do końca życia. Widziałem dorosłych z teczkami, którzy szli do biurowców i myślałem: «Nie mogę tak. To jest wszystko, czego naprawdę chcę». Były wokół mnie inne dzieciaki, które myślały tak samo, ale stopniowo odpadały i stawały się bardziej poważne. Dla mnie zawsze chodziło o zabawę i opowiadanie historyjek.
Uświadomiłem sobie serię etapów, przez które miałem przejść – idziesz do szkoły średniej, idziesz na studia, zdobywasz kwalifikacje, a potem kończysz i dostajesz dobrą pracę. Wiedziałem, że to nie dla mnie. Wiedziałem, że zawsze będę rysował kreskówki.
Znalazłem w szkole przyjaciół, którzy mieli takie same zainteresowania. Trzymaliśmy się razem i rysowaliśmy komiksy, a potem przynosiliśmy je do szkoły i pokazywaliśmy sobie nawzajem. Kiedy podrośliśmy i staliśmy się bardziej ambitni, zaczęliśmy robić filmy. To było coś wspaniałego. Częściowo rekompensowało to fakt, że społecznie czuliśmy się bardzo nieśmiali. Zamiast siedzieć w weekend w domu, wychodziliśmy i robiliśmy filmy. Zamiast w piątek chodzić na mecze futbolu, chodziliśmy na uniwersytet i oglądaliśmy undergroundowe filmy.
Podjąłem decyzję, że będę w życiu kombinował. Nawiasem mówiąc, nie sądziłem, że mi się uda. Myślałem, że będę miał jakąś nędzną pracę, której będę nienawidził. Moją wizją było, że będę pracował w składzie opon. Nie mam pojęcia, dlaczego myślałem, że będzie to skład opon. Myślałem, że będę toczył opony po placu, a w przerwie będę rysował kreskówki.
Zdarzenia potoczyły się raczej odmiennie. Matt przeprowadził się do Los Angeles, w końcu zamieścił swój komiks „Life in Hell” w „L.A. Weekly” i zaczął wyrabiać sobie nazwisko. Doprowadziło to do zaproszenia ze strony Fox Broadcasting Company, żeby stworzyć krótkie, animowane fragmenty do „The Tracey Ullman Show”. W trakcie rozmowy w Fox wymyślił „The Simpsons” na miejscu – dosłownie nie miał pojęcia, że to zrobi, przed wejściem na spotkanie. Show ewoluował do półgodzinnego programu i był emitowany przez Fox w każdą niedzielę przez dziewiętnaście lat aż do dnia, w którym to piszę. Co więcej, na podstawie programu powstały komiksy, zabawki i niezliczone inne produkty. Innymi słowy, „The Simpsons” to popkulturowe imperium.
Żadna z tych rzeczy by się nie wydarzyła, gdyby Matt Groening posłuchał tych, którzy mówili mu, że powinien pójść drogą „prawdziwej” kariery.
Nie wszyscy ludzie sukcesu nie lubili szkoły albo źle sobie w niej radzili. Paul był ciągle uczniem szkoły średniej, takim z bardzo dobrymi ocenami, kiedy po raz pierwszy wszedł do sali wykładowej Uniwersytetu w Chicago. Nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, że uniwersytet był jedną z wiodących na świecie instytucji w nauce ekonomii. Wiedział tylko, że jest blisko jego domu. Kilka minut później „narodził się na nowo”, jak napisał w artykule. Tego dnia wykład był na temat teorii Malthusa, że populacja ludzka będzie się rozmnażać jak króliki, aż jej zagęszczenie na akr ziemi zredukuje zarobki do poziomu, przy którym będą wystarczały jedynie na przeżycie, a wzrost liczby zgonów wyrówna liczbę narodzin. Zrozumienie tych wszystkich prostych równań różniczkowych było tak łatwe, że podejrzewałem (błędnie), że umknęła mi jakaś zagadkowa złożoność.
W tym momencie zaczęło się dla dr. Paula Samuelsona życie ekonomisty. Jest to życie, które opisuje jako „czystą przyjemność”, w którym służył jako profesor na MIT², został przewodniczącym International Economic Association, napisał kilka książek (w tym najlepiej sprzedający się podręcznik do ekonomii wszechczasów) i setki prac, miał znaczny wpływ na politykę i w 1970 roku został pierwszym Amerykaninem, który otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii.
Jako młody chłopak zawsze byłem dobry w zabawach logicznych i w rozwiązywaniu testów IQ. Jeśli ekonomia została stworzona dla mnie, to można
powiedzieć, że ja też zostałem stworzony dla ekonomii. Nigdy nie pozwól sobie na to, żeby nie doceniać ogromnej wagi odkrycia jak najwcześniej pracy, która dla ciebie jest zabawą. Zmienia to potencjalnych nieudaczników w szczęśliwych wojowników.
Trzy historie, jedno przesłanie
Gillian Lynne, Matt Groening i Paul Samuelson to trójka bardzo różnych ludzi, z trzema bardzo różnymi historiami. Tym, co ich łączy jest jedno, niezaprzeczalnie potężne przesłanie: każde z nich dotarło do wysokich poziomów osiągnięć i osobistej satysfakcji dzięki odkryciu tego, co naturalnie robią dobrze i co rozpala ich pasje. Takie historie nazywam „historiami olśnienia”, bo zawierają zwykle pewien rodzaj objawienia, w pewien sposób rozdzielają świat na przed i po. Te olśnienia zupełnie zmieniły życie tych ludzi, nadając im kierunek i cel, i ogarnęły ich jak nic innego.
Ci i inni ludzie, których poznasz w tej książce, odkryli swój czuły punkt. Odkryli swój Żywioł – miejsce, gdzie to, co kochasz robić spotyka się z tym, w czym jesteś dobry. Żywioł to inny sposób definiowania naszego potencjału. Objawia się inaczej w każdym człowieku, ale elementy składowe Żywiołu są uniwersalne.
Lynne, Groening i Samuleson osiągnęli w życiu bardzo wiele. Jednak nie tylko oni są do tego zdolni. Są szczególni, ponieważ odnaleźli to, co kochają robić i rzeczywiście to robią. Odnaleźli swój Żywioł. Z mojego doświadczenia wynika, że większość ludzi go nie znalazła.
Odnalezienie swojego Żywiołu jest niezbędne dla Twojego dobra i ostatecznego sukcesu, a co za tym idzie, dla zdrowia naszych organizacji i efektywności naszych systemów edukacji.
Mocno wierzę, że jeśli każdy może odnaleźć swój Żywioł, to wszyscy mamy potencjał do znacznie wyższych osiągnięć i spełnienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że w każdym z nas jest tancerz, rysownik kreskówek albo ekonomista na miarę Nobla. Chcę powiedzieć, że wszyscy mamy wyróżniające nas talenty i pasje, które mogą zainspirować nas do osiągnięcia znacznie więcej, niż możemy sobie wyobrazić. Zrozumienie tego zmienia wszystko. Daje nam także najlepszą i być może jedyną obietnicę prawdziwego i trwałego sukcesu w bardzo niepewnej przyszłości.
Bycie w swoim Żywiole zależy od odnalezienia naszych własnych, charakterystycznych talentów i pasji. Dlaczego większość ludzi ich nie znalazła? Jednym z najważniejszych powodów jest to, że większość ludzi ma bardzo ograniczone pojęcie o swoich własnych naturalnych zdolnościach. To zdanie jest prawdziwe na kilka sposobów.
Pierwsze ograniczenie leży w naszym zrozumieniu zakresu naszych zdolności. Wszyscy rodzimy się z wyjątkowymi mocami wyobraźni, inteligencji, uczuć, intuicji, duchowości oraz fizycznej i zmysłowej świadomości. Przez większość czasu wykorzystujemy tylko ułamek tych mocy, a niektórzy nie wykorzystują ich wcale. Wielu ludzi nie odnalazło swojego Żywiołu, bo nie rozumie swoich mocy.
Drugie ograniczenie leży w naszym pojęciu tego, jak wszystkie te zdolności całościowo się do siebie odnoszą. Przez większość czasu myślimy, że nasze umysły, ciała, uczucia i relacje z innymi działają niezależnie od siebie, jak odrębne systemy. Wielu ludzi nie znalazło swojego Żywiołu, ponieważ nie rozumie swojej prawdziwej, jednolitej natury.
Trzecie ograniczenie leży w naszym zrozumieniu tego, jak wielki jest nasz potencjał do rozwoju i zmiany. Przez większość czasu ludzie zdają się myśleć, że życie jest linearne, że nasze zdolności spadają w miarę, jak się starzejemy i że szanse, które przegapiliśmy, odeszły na zawsze. Wielu ludzi nie znalazło swojego Żywiołu, ponieważ nie rozumie swojego stałego potencjału do odnowy.
Te ograniczone poglądy na nasze własne zdolności mogą być potęgowane przez naszych rówieśników, przez kulturę i przez nasze własne oczekiwania wobec nas samych. Jednak głównym czynnikiem, który dotyczy wszystkich, jest edukacja.
Jeden rozmiar nie pasuje każdemu
Niektórzy z najgenialniejszych, najbardziej twórczych ludzi, których znam, nie radzili sobie dobrze w szkole. Wielu z nich nie odkryło tak naprawdę, co mogliby robić – i kim tak naprawdę są – dopóki nie opuścili szkoły i nie wydostali się z systemu edukacji.
Urodziłem się w Liverpoolu, w Anglii, i w latach sześćdziesiątych poszedłem tam do szkoły, do Liverpool Collegiate. Po drugiej stronie miasta znajdował się Liverpool Institute. Jednym z tamtejszych uczniów był Paul McCartney.
Paul większość czasu w Liverpool Institute spędzał na wygłupianiu się. Po powrocie ze szkoły do domu, zamiast pilnie się uczyć, poświęcał się głównie słuchaniu rocka i uczeniu się gry na gitarze. Okazało się, że był to dla niego mądry wybór, szczególnie po tym, jak spotkał Johna Lennona na szkolnym festynie w innej części miasta. Wywarli na sobie nawzajem duże wrażenie i w końcu zdecydowali się z Georgiem Harrisonem, a później z Ringo Starrem, założyć zespół o nazwie „The Beatles”. To był bardzo dobry pomysł.
Do połowy lat osiemdziesiątych zarówno Liverpool Collegiate jak i Liverpool Institute zostały zamknięte. Budynki stały puste i zrujnowane. Oba zostały odnowione, w bardzo różny sposób. Deweloperzy przerobili moją starą szkołę na luksusowe apartamenty – ogromna zmiana, bo Collegiate była daleka od luksusu, kiedy ja tam chodziłem. Liverpool Institute przekształcił się w Liverpool Institute for Performing Arts (Instytut Sztuk Scenicznych w Liverpoolu, LIPA), jedno z wiodących centrów profesjonalnych szkoleń w dziedzinie sztuki w Europie. Głównym patronem jest Sir Paul McCartney. Stare, zakurzone klasy, w których spędził swój nastoletni okres życia śniąc na jawie mieszczą teraz studentów z całego świata robiących dokładnie to, o czym śnił – robiących muzykę – oraz tych uczących się występowania na scenie na wiele innych sposobów.
Miałem swój udział we wczesnym rozwoju LIPA i w dziesiąte urodziny dyrektorzy nagrodzili mnie honorowym członkostwem w zespole szkoły. Wróciłem do Liverpoolu, żeby odebrać odznaczenie od Sir Paula na rozdaniu dyplomów. Dałem przemówienie dla absolwentów o niektórych ideach, które są teraz w tej książce – o potrzebie odnalezienia swojej pasji i talentów, o fakcie, że edukacja często nie pomaga w tym ludziom i że często wywiera przeciwny skutek.
Sir Paul także tego dnia przemawiał i odniósł się bezpośrednio do tego, o czym ja mówiłem. Powiedział, że zawsze kochał muzykę, ale nigdy nie lubił lekcji muzyki w szkole. Nauczyciele myśleli, że uda im się wzbudzić w uczniach uznanie dla muzyki przez zmuszanie dzieciaków do słuchania trzeszczących nagrań klasycznych kompozycji. Było to dla niego równie nudne, jak wszystkie inne przedmioty w szkole.
Powiedział mi, że przeszedł przez całą edukację i nikt nie zauważył, żeby miał jakikolwiek talent muzyczny. Chciał nawet dołączyć do chóru przy Katedrze w Liverpoolu i nie został przyjęty. Powiedzieli, że nie śpiewa wystarczająco dobrze. Naprawdę? Jak dobry był ten chór? Jak dobry może być chór? Jak na ironię, ten sam chór, który odrzucił młodego McCartneya, ostatecznie wykonał na scenie dwa z jego klasycznych kawałków.
McCartney nie jest jedynym człowiekiem, którego talenty przeoczono w szkole. Organizatorzy nie pozwolili Elvisowi Presleyowi dołączyć do swojego szkolnego klubu śpiewu. Powiedzieli, że jego głos rujnuje ich brzmienie. Podobnie jak chór przy Katedrze w Liverpoolu, klub śpiewu także miał standardy do utrzymania. Wszyscy przecież wiemy, jak ogromne były osiągnięcia klubu po tym, jak udało im się utrzymać Elvisa z daleka.
Kilka lat temu, podczas wielu wydarzeń kulturalnych dotyczących kreatywności, przemawiałem razem z Johnem Cleesem z Monty Pythona. Zapytałem Johna o jego edukację. Jak się okazało, bardzo dobrze radził sobie w szkole, ale nie w komedii – w dziedzinie, która tak naprawdę ukształtowała jego życie. Powiedział, że przeszedł całą drogę od przedszkola do Cambridge i żaden z jego nauczycieli nie zauważył, żeby miał poczucie humoru. Od tego czasu sporo ludzi uznało, że jednak ma.
Gdyby to były odizolowane przypadki, nie byłoby większego sensu o nich mówić. Ale nie są. Wielu ludzi, których poznasz w tej książce nie radziło sobie dobrze w szkole albo nie lubiło w niej przebywać. Oczywiście przynajmniej równie wielu dobrze radzi sobie w szkole i kocha to, co system edukacji ma do zaoferowania. Jednak zbyt często ludzie kończą szkołę albo opuszczają ją wcześniej i są niepewni, jakie są ich prawdziwe talenty i równie niepewni, co zrobić dalej. Zbyt wielu czuje, że to, w czym są dobrzy, nie jest w szkole wartościowe. Zbyt wielu myśli, że w niczym nie są dobrzy.
Przez większość swojego życia pracowałem w edukacji albo wokół niej i nie wierzę, że jest to wina pojedynczych nauczycieli. Oczywiście wielu z nich powinno robić coś innego i to tak daleko od młodych umysłów, jak to tylko możliwe. Ale jest mnóstwo dobrych nauczycieli i wielu doskonałych.
Wielu z nas może spojrzeć wstecz na poszczególnych nauczycieli, którzy nas zainspirowali i zmienili nasze życie. Ci nauczyciele górowali nad nami i dotarli do nas, ale zrobili to poza zasadniczą kulturą i nastawieniem publicznej edukacji. Z tą kulturą związane są zasadnicze problemy, a nie widzę żadnej większej poprawy. W wielu systemach te problemy się powiększają. Dzieje się tak prawie wszędzie.
Kiedy przeprowadziliśmy się z moją rodziną z Anglii do Ameryki, nasze dzieci, James i Kate, zaczęły chodzić do szkoły średniej w Los Angeles. Pod pewnymi względami system był bardzo różny od tego, jaki znaliśmy z Wielkiej Brytanii. Na przykład dzieci musiały uczyć się przedmiotów, których nigdy wcześniej nie miały – jak historia Ameryki. W Wielkiej Brytanii właściwie nie uczymy historii Ameryki. Tłumimy ją. Naszą polityką jest rozciągnięcie zasłony nad całym tym przykrym epizodem. Przyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych na cztery dni przed Dniem Niepodległości, w samą porę, żeby móc popatrzeć na to, jak inni upajają się z radości z powodu tego, że wyrzucili Brytyjczyków z kraju. Teraz, kiedy mieszkamy tu już kilka lat i wiemy, czego się spodziewać, spędzamy Dzień Niepodległości w domu, z zamkniętymi okiennicami, przeglądając stare fotografie Królowej.
Jednak pod wieloma względami system edukacji w Stanach Zjednoczonych jest bardzo podobny do tego w Wielkiej Brytanii i w większości krajów na świecie. Wyróżniają się szczególnie trzy cechy. Po pierwsze, dbanie o konkretne rodzaje zdolności naukowych. Wiem, że zdolności naukowe są bardzo ważne. Ale systemy szkolnictwa zdają się być przejęte określonymi rodzajami krytycznej analizy i dowodzenia, szczególnie za pomocą słów i liczb. Pomimo tego, jak ważne są te umiejętności, na ludzką inteligencję składa się znacznie więcej. Omówię to szerzej w następnym rozdziale.
Drugą cechą jest hierarchia przedmiotów. Na szczycie hierarchii są matematyka, przedmioty ścisłe i języki. W środku są przedmioty humanistyczne. Na dole są artystyczne. W przedmiotach artystycznych występuje kolejna hierarchia: muzyka i sztuki wizualne są zwykle w hierarchii wyżej niż teatr i taniec. Tak naprawdę coraz więcej szkół całkowicie wyrzuca przedmioty artystyczne z programów nauczania. Ogromna szkoła średnia potrafi mieć tylko jednego nauczyciela sztuk pięknych, a nawet w szkole podstawowej dzieci mają bardzo mało czasu, żeby po prostu malować i rysować.
Trzecią cechą jest rosnące poleganie na określonych rodzajach oceny. Na całym świecie dzieci są pod rosnącą presją, by radzić sobie na coraz wyższych poziomach w wąskim wachlarzu standaryzowanych testów.
Dlaczego takie właśnie są systemy edukacji? Przyczyny są kulturowe i historyczne. Znów omówię to szerzej w jednym z kolejnych rozdziałów i powiem, co moim zdaniem powinniśmy zrobić, żeby przekształcić edukację. Sedno sprawy leży w tym, że większość systemów masowej edukacji powstało względnie niedawno – w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. Systemy te zostały stworzone na potrzeby interesów gospodarczych tamtych czasów – czasów, które były zdominowane przez rewolucję przemysłową w Europie i Ameryce. Matematyka, nauki ścisłe i zdolności językowe były niezbędne do pracy w gospodarce przemysłowej. Ogromny wpływ na edukację wywarła także akademicka kultura uniwersytetów, które miały w zwyczaju odrzucać wszelkie rodzaje aktywności angażujące serce, ciało, zmysły i znaczną część naszego mózgu.
W rezultacie systemy szkolnictwa na całym świecie wpajają w nas bardzo zawężony obraz inteligencji i zdolności, przeceniając określone rodzaje talentu i umiejętności. Zaniedbują przez to inne, które są co najmniej równie ważne, lekceważąc relacje pomiędzy nimi w podtrzymywaniu witalności naszego życia i naszych społeczności. To rozwarstwione, jednorozmiarowe podejście do edukacji marginalizuje wszystkich tych, dla których uczenie się w ten sposób nie jest naturalne.
Na całym świecie jest bardzo niewiele szkół, a jeszcze mniej systemów szkolnictwa, w których uczy się tańca każdego dnia jako formalnej części programu, tak jak uczy się matematyki. A jednak wiemy, że wielu uczniów angażuje się tylko wtedy, kiedy używa swojego ciała. Dla przykładu, Gillian Lynne powiedziała mi, że zaczęła radzić sobie lepiej we w s z y s t k i c h przedmiotach, od kiedy odkryła taniec. Była jednym z tych ludzi, którzy muszą się „ruszać, żeby myśleć”. Niestety większość dzieci nie znajduje kogoś, kto odegrałby taką rolę, jaką odegrał psycholog w życiu Gillian – szczególnie dziś. Kiedy zbytnio się wiercą, podaje się im lekarstwa i każe się uspokoić.
Obecne systemy nakładają także silne ograniczenia na to, jak uczą nauczyciele i jak uczą się uczniowie. Zdolności naukowe są bardzo ważne, ale tak samo jest z innymi sposobami myślenia. Ludzie, którzy myślą wizualnie, mogą kochać konkretny temat albo przedmiot, ale nie uświadomią sobie tego, jeśli nauczyciele będą go prezentować tylko w jeden, niewizualny sposób. A jednak nasze systemy edukacji coraz bardziej „pobudzają” nauczycieli, by uczyć w ujednolicony sposób. Żeby docenić konsekwencje opowiedzianych tutaj historii olśnienia i żeby rzeczywiście poszukać swojej własnej, musimy na nowo radykalnie przemyśleć nasz obraz inteligencji.
To podejście do edukacji tłumi także niektóre z najważniejszych zdolności, jakich młodzi ludzie dziś potrzebują, żeby poradzić sobie w coraz bardziej wymagającym świecie dwudziestego pierwszego wieku – tłumi moce kreatywnego myślenia. Nasze systemy edukacji dają wysoki priorytet temu, żeby znać pojedynczą, właściwą odpowiedź na pytanie. Tak naprawdę, przez programy takie jak No Child Left Behind (federalny program, którego celem jest poprawa osiągnięć szkół publicznych przez nałożenie na szkoły większej odpowiedzialności za osiągnięcie określonych im poziomów wydajności) i ich nacisk na to, żeby dzieci z każdego zakątka kraju ściśle dopasowywały się do tych samych standardów, kładziemy większy niż kiedykolwiek wcześniej nacisk na ujednolicenie i szukanie „poprawnych” odpowiedzi.
Wszystkie dzieci zaczynają swoją karierę w szkole z błyskotliwą wyobraźnią, płodnymi umysłami i z wolą podejmowania ryzyka w kwestii tego, co myślą. Kiedy mój syn miał cztery lata, jego przedszkole wystawiło jasełka. W przedstawieniu była wspaniała scena, kiedy trzech małych chłopców weszło na scenę jako Trzej Królowie, wnosząc swoje dary złota, kadzidła i mirry. Myślę, że drugi chłopiec trochę się speszył i pomylił kolejność. Trzeci chłopiec musiał zaimprowizować wers, którego się nie nauczył albo niezbyt uważał na próbach, jako że miał tylko cztery lata. Pierwszy chłopiec powiedział: Przynoszę ci złoto. Drugi chłopiec powiedział: Przynoszę ci kadzidło.
Trzeci chłopiec powiedział: Mirek to przysłał.
Zastanawiasz się, kim jest Mirek? Trzynastym apostołem? Zaginiona Księga Mirka?
Najbardziej spodobało mi się w tej sytuacji to, że ilustruje ona, że dzieci, kiedy są bardzo młode, nieszczególnie boją się popełnić błąd. Jeśli nie są pewne, co zrobić w określonej sytuacji, po prostu odważnie coś strzelą i zobaczą, co się stanie. To nie znaczy, że być w błędzie znaczy to samo, co być kreatywnym. Czasem być w błędzie, to po prostu być w błędzie. Prawdą jest jednak to, że jeśli nie jesteś przygotowany na to, że możesz popełnić błąd, nigdy nie zrobisz nic oryginalnego.
Sposób, w jaki niektórzy decydenci zinterpretowali ideę „powrotu do podstaw”, by poprawić standardy edukacyjne, nosi fundamentalną skazę. Patrzą na powrót do podstaw jako na sposób umocnienia starej rewolucji przemysłowej – ery hierarchii przedmiotów. Wydaje się, że wierzą, że jeśli nakarmią nasze dzieci narodowo zaordynowanym menu złożonym z czytania, pisania i arytmetyki, będziemy bardziej konkurencyjni w świecie i bardziej przygotowani na przyszłość.
W tym modelu myślenia katastrofalnie błędne jest to, że w ogromnym stopniu nie docenia on ludzkich zdolności. Kładziemy potężny nacisk na standaryzowane testy, odcinamy finansowanie tego, co uważamy za „niepodstawowe”, a potem zastanawiamy się, dlaczego nasze dzieci są jakieś takie bez wyobraźni i inspiracji. Właśnie w taki sposób nasz obecny system oświaty systematycznie wysusza kreatywność w naszych dzieciach.
Większości uczniów nigdy nie udaje się zgłębić pełnego zakresu swoich zdolności i zainteresowań. Ci uczniowie, których umysły pracują inaczej – a mówimy tu o bardzo dużej grupie uczniów, być może nawet o większości – mogą czuć się wyalienowani z całej kultury oświaty. To właśnie dlatego niektórzy ludzie, których poznasz w tej książce, a którzy odnieśli największe sukcesy, nie radzili sobie dobrze w szkole. Edukacja to system, który ma rozwinąć nasze naturalne zdolności i umożliwić nam poradzenie sobie w świecie. Zamiast tego tłumi indywidualne talenty i zdolności zbyt wielu uczniów i zabija ich motywację do nauki. W jądrze tego wszystkiego leży ogromna ironia.
Powodem, dla którego wiele systemów szkolnictwa idzie w tym kierunku jest to, że politycy zdają się myśleć, że podstawową rzeczą dla wzrostu gospodarczego i konkurencyjności jest pomóc uczniom dostać pracę. Jednak faktem jest, że w dwudziestym pierwszym wieku praca i konkurencyjność w pełni zależy od tych właśnie wartości, które systemy oświaty zmuszane są zabijać, a które celebruje ta książka. Firmy na całym świecie mówią, że potrzebują ludzi, którzy są twórczy i potrafią myśleć samodzielnie. Jednak nie chodzi tylko o firmy. Chodzi o to, żeby życie miało sens i znaczenie w pracy i poza pracą, jaką wykonujemy.
Idea powrotu do podstaw nie jest błędna sama w sobie. Również wierzę, że nasze dzieci muszą wrócić do podstaw. Jednak jeśli naprawdę mamy wrócić do podstaw, musimy przejść całą drogę z powrotem. Musimy ponownie przemyśleć podstawową naturę ludzkich zdolności i podstawowe cele dzisiejszej edukacji.
Były w naszej historii czasy panowania silnika parowego. Był mocny, efektywny i zdecydowanie bardziej wydajny niż wcześniejszy system napędowy. W końcu jednak przestał zaspokajać potrzeby ludzi i silnik spalinowy zapoczątkował nowy paradygmat. Na wiele sposobów nasz obecny system oświaty jest jak silnik parowy – a ciśnienie pary spada w nim szybko.
Problem starego myślenia nie kończy się wcale, kiedy opuszczamy szkołę. Te cechy edukacji są naśladowane w instytucjach publicznych oraz w korporacjach i obieg się zamyka. Jak wiedzą wszyscy żyjący w korporacyjnym świecie, bardzo łatwo jest dostać etykietę już na początku swojej kariery. Kiedy to się stanie, wykorzystanie swoich innych, być może prawdziwszych talentów, staje się niezwykle trudne. Jeśli świat korporacyjny widzi Cię jako finansistę, bardzo trudno będzie Ci znaleźć zatrudnienie po „twórczej” stronie biznesu. Możemy to naprawić przez to, że my sami i nasze organizacje zaczniemy myśleć i zachowywać się inaczej. Tak naprawdę niezbędne jest, żeby tak się stało.
Tempo zmian
Dzieci zaczynające szkołę w tym roku będą przechodzić na emeryturę w roku 2070. Nikt nie ma pojęcia, jak świat będzie wyglądał za dziesięć lat, nie mówiąc już o 2070. Zmianę napędzają dwa główne czynniki – technologia i demografia.
Technologia – w szczególności technologia cyfrowa – rozwija się w tempie, jakiego większość ludzi nie jest w stanie właściwie uchwycić. Przy czynia się także do tego, co niektórzy eksperci nazywają największą luką pokoleniową od czasów rock and rolla. Ludzie powyżej trzydziestego roku życia urodzili się przed początkiem cyfrowej rewolucji. Nauczyliśmy się używać technologii cyfrowej – laptopów, aparatów, palmtopów, Internetu – jako dorośli i było to jak nauka obcego języka. Większość z nas radzi sobie dobrze, niektórzy są nawet ekspertami. Wysyłamy e-maile, obsługujemy PowerPointa, surfujemy po Internecie i czujemy, że odkrywamy nowe horyzonty. Jednak w porównaniu z większością ludzi poniżej trzydziestki i z pewnością poniżej dwudziestki, jesteśmy kiepskimi amatorami. Ludzie w tym wieku urodzili się po początku rewolucji cyfrowej. Nauczyli się języka cyfrowego jak swojego własnego.
Kiedy mój syn James odrabiał zadanie domowe, miał w komputerze otwartych pięć albo sześć okien, czat migał bez przerwy, komórka dzwoniła co chwilę, ściągał muzykę i oglądał telewizję przez ramię. Nie wiem, czy odrabiał jakiekolwiek zadanie, ale z tego, co widziałem, zawiadywał imperium, więc tak naprawdę mnie to nie obchodziło.
Jednak młodsze dzieci, które dorastają wśród jeszcze bardziej wyszukanych technologii, już wyprzedzają nastolatków z jego pokolenia. A ta rewolucja się nie skończyła. Tak naprawdę, ledwie się zaczęła.
Niektórzy sugerują, że w najbliższej przyszłości moc laptopów zrówna się z mocą obliczeniową ludzkiego mózgu. Jak będziesz się czuł, kiedy dasz swojemu komputerowi instrukcję, a on się zapyta, czy w ogóle wiesz, co robisz? We wcale nie tak odległej przyszłości możemy być świadkami połączenia systemów informacyjnych z ludzką świadomością. Jeśli zastanowisz się nad tym, jaki wpływ w ostatnich dwudziestu latach miały relatywnie proste technologie cyfrowe na pracę, jaką wykonujemy i na to, jak ją wykonujemy – oraz nad wpływem tych technologii na narodowe gospodarki – to pomyśl o zmianach, jakie są przed nami. Nie przejmuj się, jeśli nie potrafisz ich przewidzieć – nikt nie potrafi.
Dodaj do tego wpływ wzrostu liczby ludności. Populacja świata podwoiła się w ciągu ostatnich trzydziestu lat – z trzech do sześciu miliardów. W połowie stulecia może osiągnąć dziewięć miliardów. Ta ogromna masa ludzi będzie wykorzystywała technologie, które muszą jeszcze zostać wynalezione na takie sposoby, których nie potrafimy sobie wyobrazić i w zawodach, które jeszcze nie istnieją.
Te kulturowe i technologiczne siły napędzające wywołują głębokie zmiany w światowych gospodarkach i rosnącą różnorodność i złożoność naszego codziennego życia, a szczególnie życia młodych ludzi. Prostym faktem jest, że są to czasy bezprecedensowych, globalnych zmian. Możemy zidentyfikować trendy w przyszłości, ale dokładne przewidywania są prawie niemożliwe.
Dla mnie jedną z najbardziej wpływowych książek lat siedemdziesiątych była książka Alvina Tofflera pod tytułem „Szok Przyszłości”. Toffler omawia w tej książce wstrząsający wpływ zmian społecznych i technologicznych. Jedną z niespodziewanych przyjemności i przywilejów mieszkania w Los Angeles jest to, że moja żona Terry i ja staliśmy się przyjaciółmi Alvina i jego żony, Heidi. Przy obiedzie zapytaliśmy ich, czy podzielają nasz pogląd, że zmiany, które dziś ogarniają świat nie mają żadnego historycznego precedensu. Zgodzili się, że żaden okres w historii ludzkości nie odpowiada obecnemu pod względem ogromu skali, tempa i globalnej złożoności zmian oraz wyzwań, przed którymi stajemy.
Kto pod koniec lat dziewięćdziesiątych potrafiłby precyzyjnie odgadnąć, jaka będzie atmosfera polityczna na świecie dziesięć lat później, jak przemożny wpływ będzie miał Internet, do jakiego stopnia zglobalizowany zostanie handel oraz jak dramatycznie różne będą sposoby, na jakie nasze dzieci będą się ze sobą nawzajem komunikować? Niektórzy z nas mogli odgadnąć jedną z tych rzeczy, może nawet dwie. Ale wszystkie? Bardzo niewielu ma taką wizję. A jednak zmieniły one sposób, w jaki żyjemy.
A zmiany przyspieszają.
I nie potrafimy powiedzieć, w jakim stopniu.