Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności - ebook
Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności - ebook
Zjawisko wyjazdów „Kierunek Azja” nieco przypominało fenomen Dzikiego Zachodu z czasów gorączki złota. Lecieli, jak i tam po „złote runo”, osobnicy najprzeróżniejsi: romantyczni podróżnicy i kombinatorzy, przekupy z bazarów i wyczynowi himalaiści, amatorzy trekkingu i miłośnicy leżenia na plaży. Choć tak wiele ich dzieliło: cel wyjazdu, środowisko społeczne, wiek, wykształcenie i upodobania – dla wszystkich kluczem do sukcesu wyjazdu był handel z „dobrym przebiciem”. Jedni za te zyski jechali do Nepalu by ruszyć na trekking w Himalaje, inni robili kolejne zakupy, by wieźć nowy towar prosto na polskie bazary. Książka opowiada o wyprawach w tym romantycznym celu – podróży w największe góry świata – i o handlowych perypetiach „po drodze”. Pięć opowiadań – pięć prawdziwych historii ubranych w literacki kostium. Podane ze swadą, oddają klimat tamtych czasów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15856-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy nachodzą mnie podróżnicze wspomnienia z różnych okresów życia, najczęściej łapię się na rozgryzaniu zastanawiającego fenomenu lat osiemdziesiątych. Po ponurym zamknięciu granic Polski wraz z ogłoszeniem stanu wojennego w grudniu 1981 roku świat skurczył się beznadziejnie. Jednak gdy tylko zawory kraju zatrzaśniętego w klatce nieco znów popuściły, niczym but w szparę uchylonych drzwi wdarło się zjawisko nowe – masowo organizowane wyprawy w egzotyczny świat montowane chałupniczym sposobem i przemyślnością finansową obywateli. W kraju paszportów wydzielanych z rządowej łaski jeżdżącej na pstrym koniu oraz rozpaczliwie niewymienialnej złotówki Polacy wzięli sprawy we własne ręce. Dzięki korzystnym różnicom cen (tzw. przebiciu) pomiędzy Polską i krajami Dalekiego Wschodu mimo niedostatków rynku genialna inicjatywa prywatnego handlu zagranicznego pozwalała nawet niezamożnym odbywać egzotyczne podróże. Najbarwniejszym i najbardziej obiecującym kierunkiem tych wojaży, realizowanych wbrew barierom systemu, okazała się daleka Azja – peerelowski jedwabny szlak.
Odbyłam kilka takich wypraw, wyruszając w prywatnie organizujących się grupach, a potem od grupy się urywając, po czym wracając razem. Wędrowałam między himalajskimi szczytami, przemierzałam: Indie, Tajlandię, Malezję i kilkakrotnie gościłam, mówiąc słowami Wertyńskiego, w „korienno-limonnom Singapurie”, bo dzięki „przebiciu” mogłam sobie na to pozwolić. Zwłaszcza te samotne wyprawy były okazją do długich rozmów z przypadkowo spotkanymi rodakami na obczyźnie lub do biernego uczestniczenia w ich pogawędkach. Czyniło mnie to mimowolną, ale chłonną słuchaczką różnych zwierzeń. Tak jak niegdyś zdobywcy Dzikiego Zachodu, tak i ci chwilowi towarzysze podróży płci obojga wieźli bagaż swego losu, uciekając z własnego kraju przed frustracją, nierozwiązanymi problemami czy zwykłą szarością. I tylko pozornie myląc pogonie… To właśnie te wleczone za sobą ogony wspomnień, liny wiążących ich z krajem zdarzeń i oczekiwań determinowały wiele zachowań i osobistych wyborów na azjatyckich szlakach. W egzotycznych dekoracjach wciąż rozgrywało się polskie teatrum czasów Peerelu. Dziś wiedziona nostalgią za romantyzmem tamtych podróży (którego nie były w stanie zepsuć logistyczne trywialności), a może z poczucia obowiązku świadka chroniącego materiał źródłowy dla badaczy historii, przedstawiam opowiadania będące w istocie swoistym paradokumentem. Muszę tu z całą mocą podkreślić, że wszystkie opisane historie są autentyczne. Prawdziwe i najprawdziwsze. Jeśli nie doświadczone osobiście przez samą autorkę, to zasłyszane od osób spotkanych na szlaku i we wspominkowych rozmowach dawnych wyjadaczy azjatyckich tras. Nie było wtedy blogów, tweetów, fejsbuków i innych form publicznego i natychmiastowego dzielenia się swoimi przeżyciami. Dlatego inaczej niż w internecie nie ma tu opowieści na pokaz i niemożliwych do zweryfikowania fake newsów. Jedyną konfabulacją, na jaką sobie pozwalam, jest tu pewien fabularny miks miejsc, zdarzeń i występujących osób. Umożliwia to zachowanie anonimowości bohaterów opowiadań. W rzeczywistości pewne przygody, miejsca wędrówek czy wypowiedziane opinie zdarzały się nie tym osobom, które myślą, że piszę właśnie o nich, i natychmiast chcą prostować lub zaprzeczać faktom. Zastrzegając się w ten sposób, mogę szczęśliwie uniknąć zarzutu o naruszanie ustawy o ochronie danych osobowych lub obronić się w razie oskarżenia o plagiat cudzych wspomnień.
Zapraszam więc na pokład zdezelowanego samolotu Ił-18 z podniebnej floty radzieckiego Aeroflotu i ruszamy w podróż. Kierunek: Daleki Wschód połowy lat osiemdziesiątych XX wieku. Wyprawa dla młodych w prehistorię, dla starszych – w nie tak znów odległą przeszłość. Myślę, że przy okazji tej lektury wielu wciąż młodych starszych panów i pań wspomni swoje wyprawy, inni zaś dowiedzą się, czy słusznie tym odważnym zazdrościli, sami nie mając możliwości czy śmiałości, by wyruszyć w drogę. Jeszcze młodsi docenią, co zyskali razem z wolnością, choć wydaje im się to oczywiste i istniejące „od zawsze”. A może też poczują, że coś bezpowrotnie utracili w tym coraz bardziej zglobalizowanym świecie…Zanim podano melony
Pamiętam takie zdarzenie z dzieciństwa – na jakimś kinderbalu ojciec Joli, koleżanki z klasy, zabawiał nas magicznymi sztuczkami. Każde dziecko miało w sekrecie zapisać na karteczce nazwę dowolnie wybranego koloru i owocu, a potem on, niczym czarnoksiężnik, czytał przez złożony papier. Kolor? Czerwony. Owoc? Jabłko. I tak po kolei u wszystkich dzieci. Tylko przy mojej kartce jasnowidz się zaciął. Po rozłożeniu okazało się, że „szary” i „melon”. Jeszcze dziś słyszę ogólny śmiech, ale nie z wpadki maga, tylko ze mnie. Ee… bo ona jest taka szara mysza! I tak już zostało. Myszowatość jako moja cecha główna. Skończyłam szkołę, studia, a szary nie przestawał być moim kolorem number one. Szare włosy, szary kurz na książkach w bibliotece, gdzie zaczęłam pracować, szara ściana za oknem wynajętego pokoju bez używalności kuchni. I wszystko inne też w tym bezkolorze. Nawet jeden, no, może dwa związki, które się w tej szarości rozpłynęły. Kolor pojawiał się tylko w fikcji. Jak w Purpurowej róży z Kairu. Dla tej fikcji zapisałam się do jakiegoś klubu filmowego, nierzeczywistość kina nie była jednak moją ucieczką od szarości – była tylko jednym ze sposobów używania rzeczywistości. Do perfekcji (i z pełną świadomością) doprowadziłam korzystanie z niezwykłych, pożyczonych z filmów rekwizytów i bohaterów, używając ich dowolnie bez ich woli i wiedzy. Jak mim, który z kawałka zwykłej liny stwarza drabinę do nieba. Rekwizyty służące do farbowania codzienności zdobywałam nie tylko z filmów czy powieści. Rozpraszaczem szarości miało też zostać zaproszenie do Stanów Zjednoczonych, Wprawdzie było realne i legalne, ale nie do ugryzienia.
Moja ciotka, która tuż przed „wojną jaruzelską” wyjechała do Stanów i już tam pozostała, przypomniała sobie o mnie. Przysłała zaproszenie, tylko – szatański pomysł ciotuni – za bilet zapłacić miał wujek. To tak jak poczęstować bociana smakołykiem na płaskim talerzu. Wujek, znany chirurg, nawet gdyby chciał się szarpnąć, to i tak nie miałby możliwości, bo za wszystkie koperty od wdzięcznych pacjentów pocieszał się po wyjeździe ukochanej żony jędzy. Nie chciałam nawet strzępić języka, żeby mu o bilecie i zaproszeniu powiedzieć. Do wujka wpadałam tylko wtedy, kiedy moja aktualna fikcja wymagała rekwizytu w postaci whisky z lodem... Choć przeważnie bywała tylko czysta.
Mimo braku najmniejszej szansy na wyjazd podanie o paszport złożyłam. Dawało mi to przynajmniej kilka wariantów użytecznych fikcji. Na przykład w razie odmowy – zabawa w szykanowanego „działacza-obalacza” totalitarnego reżimu (może oni wiedzieli o bibule za półką w bibliotece?). Druga wersja – w razie aktu łaski naczelnika biura paszportowego – reglamentowany dokument rzucony niedbale na walizce mógł stanowić pyszną dekorację filmu, na przykład „Podróż z misją specjalną”. O dziwo, paszport dostałam. I jednak był to wielki dzień. Słuchałam z cyniczną miną, kiedy ubek pouczał mnie, jak mam się zachować za granicą i na co mam zważać dla dobra socjalistycznej ojczyzny. Cudowna sytuacja. Mogłabym mu cisnąć tym paszportem w gębę. Przecież nie miałam nic do stracenia. Wręcz przeciwnie – mogłabym zyskać nową wersję wyimaginowanej zabawy, nowy scenariusz. Ale nie cisnęłam. Trzymając paszport końcami palców, wyszłam z miną osoby światowej wprost do musztardowo-olejnej, zapyziałej poczekalni. W tym brzydkim, pustym już pomieszczeniu, jeszcze bardziej widoczna na tle tej musztardowej lamperii, siedziała samotnie dziewczyna piękna jak zjawisko, jak z okładki magazynu filmowego. Spokojna doskonałość. Tylko papieros ujęty w ramkę karminowych paznokci wibrował nerwowo. Kiedy dziewczyna pod wpływem mojego wzroku podniosła twarz, poznałam gest odrzucania włosów. Jolka!
– Mysza! Tyle lat! Nic się nie zmieniłaś.
– Tak samo szara?
– Och, nie to...
Ale już mnie nie widzi, zagłębiona w swoich problemach wybucha wściekle:
– Nie dali mi, dranie! Odmówili! Twierdzą, skunksy jedne, że zgubili papiery. Już raz tak było w tym burdelu. A ja mam pojutrze samolot. Rozumiesz – cała forsa wpakowana w towar i bilet. Jeśli teraz nie wyjadę, to się nie pozbieram. Akurat nie mam żadnego dojścia...
Nie zwraca uwagi, że ja i tak nie wiem, o co chodzi. Chwyta mnie za ramię, a jej paznokcie barwią mój sweter jak krople krwi.
– Patrz, dziś piątek. Jutro nic się nie załatwi, a w niedzielę lot.
– Nie możesz przełożyć? – wykazuję sztuczne zainteresowanie. Jolka patrzy na mnie jak na osobę z Księżyca.
– Przełożyć? Przecież to lot grupowy. Jak się coś zmieni w rezerwacji, to całą zniżkę szlag trafia! A biletu nie wydadzą bez paszportu.
Zapala kolejnego papierosa, cała w swoich myślach, prawie nie patrząc na mnie, pyta nieuważnie:
– A ty dokąd jedziesz?
– Donikąd raczej.
Nagły błysk zdziwienia w jej pięknie zrobionych oczach.
– Jak to „donikąd”?
– Jakby nie stać mnie na bilet. Wzięłam paszport ot tak, żeby trochę go „pomieć”. Nawet nie myślałam, że mi wydadzą. Łaskawcy!
* * *
Natychmiast gryzę się w język – co za beznadziejnie idiotyczna szczerość. Jakiż piękny mit mogłam była zbudować! Tylko szaromyszostwo wylazło.
Jolka znów chwyta mnie za rękę, przygląda mi się z natężeniem, aż do bruzdy między brwiami.
– Słuchaj, a gdybyś tak pojechała za mnie i załatwiła chociaż ten towar, który mam.
– Czekaj. – Mnie trzeba jak krowie na rowie. – Dokąd? Gdzie? Jaki towar?
Ale ona nie słucha, bez reszty zafascynowana swoim pomysłem, niemal wykrzykuje:
– Mysza, umówmy się. Jedziesz do Indii na moje miejsce na zbiorowym bilecie, spylasz towar. Nie bój się, moi ludzie ci tam pomogą, coś z tym zrobią, ty tylko odbierzesz forsę. Potem pomogą ci ją zainwestować, a ty to przewieziesz. I jeszcze możesz zabrać coś swojego na handel. Bilet zwraca ci się jak w banku. I wtedy oddasz mi forsę. Jak przywieziesz nowy towar tylko dla mnie, to jestem uratowana. Mam już następną rezerwację za miesiąc.
Milczę.
– No, byłaś w Indiach? Fajne ciuchy i banany za darmo. Zaryzykujesz? Zresztą, co to za ryzyko! Z twoim wyglądem, nie obraź się, jak nauczycielka z pensji, celnicy cię w ogóle nie zauważą.
Najeżam się, ale nie z powodu wątpliwego komplementu. Po prostu jestem w panice. Nieprzygotowana, by fikcja mogła tak bez reszty zmienić się w rzeczywistość. Gram na zwłokę.
– Przecież nawet nie mam wizy!
Wzrok Jolki wisi na mnie jak proszalnie wyciągnięta dłoń.
– Słuchaj, jedź. Ja muszę mieć tę forsę przed styczniem. Wizę załatwimy od ręki, mam układy w ambasadzie.
– No, ale...
Taksówką do ambasady. W moim prawdziwym paszporcie wiza, prawdziwa wiza błyszcząca jeszcze wilgotnym tuszem! I buty rzeczywistości jakoś mnie nie cisną... Teraz pytam już rzeczowo i chłodno – wytłumacz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Czy to legalne?
– Nie udawaj naiwnej. To taki rodzaj turystyki zbiorowej i przy okazji prywatna firma, no, powiedzmy, importowo-eksportowa. Oparta na znajomości dobrego przebicia. Jak w kapitalizmie.
Mimo już podjętej decyzji nachodzą mnie wątpliwości.
– Słuchaj, ale co będzie, jeśli mi ten twój towar zatrzymają albo zabiorą. Jakiś niefart z celnikami albo coś w tym stylu.
– Nie przejmuj się, muszę wziąć to na siebie. Ryzyko zawodu. Ostatecznie mnie też by się to mogło zdarzyć. Ale nie zapeszaj...
Zgodnie z instrukcją pakuję dwie pary majtek, letnią kieckę, jakieś konserwy. Reszta wielkiego plecaka to towar Jolki. Nawet nie chcę wiedzieć co. Nie mój interes. Ja na swój już nie mam szans. Zero otwartych sklepów. Zero suszarek do włosów, zero kryształów, zero whisky. Jedyna nadzieja w remanentach wujka. Może pacjenci nie zawiedli.
Przywitał mnie już dobrze rozluźniony.
– Pijesz to co ja? Czysta on the rocks.
– Wolałabym whisky. I to całą butelkę. Nienapoczętą.
– Nie przesadzasz?
– Lecę pojutrze do Indii.
– Co? Gdzie znowu? – pyta nieuważnie, przyzwyczajony do moich wszechobecnych fikcji.
– Ciotka przysłała mi zaproszenie, ale bez biletu, licząc z pewnością, że to ty sfinansujesz.
– Chyba żartujesz, wiesz, że ja teraz...
– Wiem. I dlatego jadę nie do Ameryki, ale do Indii. Sama sobie zapracuję na bilet.
– Nieźle zabrzmiało. – Wujek obrzuca mnie kabaretowym spojrzeniem.
– Tak by było najprościej. Ale dziedzicząc naszą rodzinną urodę... Niestety, niemożliwe. Muszę więc przeszwarcować parę rzeczy.
– Chyba żartujesz! Nasi za granicą! I jeszcze mówisz spokojnie, że chcesz dołączyć do tej hołoty. Szmugiel, handelek, kochani rodacy! Łatwe pieniądze. I ty uważasz się za inteligentkę?
– A nie uważasz, że jako, jak ty to nazywasz, inteligentka powinnam zobaczyć parę rzeczy, trochę dziedzictwa ludzkości. Jakiś Tadż Mahal, jakieś piramidy.
– Piramidy? Gdzie ty masz piramidy w Indiach?
– Nie wiem, bo nie byłam. Jak wiesz, nigdzie nie byłam. Nawet w Czeskich Tatrach.
– Nie wygłupiaj się, bądź poważna. Nie pozwolę ci bezcześcić honoru kraju, łamać prawa.
Nagle robi mi się go żal z powodu tej żałosnej dydaktycznej szlachetności.
– Tak. Bóg, honor, ojczyzna. I poszanowanie prawa. Zwłaszcza w kraju, w którym nigdy nie wiesz, czy ci dadzą paszport. A potem uważasz, że jeśli go celnicy, zresztą z tej samej paczki co ubecy, odbiorą, to taki dyshonor.
– O co ci chodzi – tak ci źle w kraju?
– Pysznie! Dziesięć lat po studiach nie stać mnie na żaden wyjazd, wciąż mieszkam w wynajętym pokoju i za każdym razem muszę żebrać o paszport, jeśli mi się poszczęści, że ktoś mnie zaprosi. A ty, znany chirurg, żyjesz z „kopert”, a w przebłyskach uczciwości prawie nic nie zarabiasz.
– Ale w końcu dali ci ten paszport, a jak cię złapią na przemycie, to możesz go już więcej nie dostać. Popierasz bezprawie!
– Tak samo mogą mi nie dać paszportu za przemyt aparatu fotograficznego, jak i za „bibułę”. Co za różnica z punktu widzenia tego prawa, czy mnie złapią za przewożenie patriotycznej książki, czy dziesięciu par majtek. Może inny numer paragrafu.
– Wszędzie na świecie podróżują tylko ci, co mają pieniądze.
– Zgoda, ale jak je mam inaczej zarobić. Skąd mam wziąć dolary na wyjazd? Przecież jak ich nie przywiozę z zagranicy, to ich nie wpłacę na konto. A jak ich nie mam na koncie, to nie wyjadę za granicę. A niby jak mam za tą granicą uczciwie je zarobić?
Wujek usiłuje coś powiedzieć, ale widać nie jest przygotowany na moją nagle niemysią reakcję. Równie nią zaszokowany jak ja sama.
– No, jeśli uważasz, że w tym kraju nic cię nie obowiązuje. Ale przecież Indie to kraj z angielskim prawodawstwem. Tradycja, praworządność kapitalistyczna.
– Ależ tam panuje przemoc bogatych nad ludem! Wyobrażasz sobie to azjatyckie zacofanie bez wideo, komputerów czy whisky, gdyby nie pomoc proletariatu bratniego komunistycznego kraju? A ostatecznie import radzieckiej myśli technicznej w postaci aparatów Zenit – to co? Proszę bardzo – masz kontrargumenty?
Ale już niepotrzebnie się wygłupiam. Powalony przez obosieczną broń, jaką są zasady moralne wprost spod hotelu Polonia, wujek ma już naprawdę dość. Ostatecznie swoje zrobił, wygłosił pogadankę pedagogiczną i ma czyste sumienie.
– A teraz – mówię, już nie obawiając się ataku – jak będzie z tą whisky? Przecież coś muszę mieć na drogę.
– Niestety, chwilowo nie dowieźli. Sprawdź, jeśli nie wierzysz.
Ostentacyjnym ruchem otwiera barek. Na półce, obok wysuszonych butelek stoi potworek, który wywołuje mój wybuch śmiechu. Jest to coś pomiędzy miniaturą złoconej karocy a lawetą z czerwonymi latarenkami i rzędem kryształowych kieliszków zamiast pasażerów. Długo trzeba myśleć, żeby coś takiego wymyśleć. Drogiemu doktorowi z wyrazami wdzięczności...
– Weź to. Piękna lampa.
– No wiesz, Indie z prastarą kulturą...
– To jest właśnie to, co uwielbiają dziedzice prastarych kultur – mieszczański kicz z bitą śmietaną na wierzchu. Tylko porządnie zapakuj.
W domu z rzeczy przydatnych znajduję jeszcze prezent z pierwszej komunii: aparat marki Druh – model historyczny. I tak z tymi skarbami na wierzchu rzetelnego handlowego plecaka Jolki ląduję w Indiach. Zatyka mnie suchy upał lotniska New Delhi. Jestem spokojna jak nikt z całej dziesiątki związanej wspólną lotniczą ulgą. Ostatecznie znam scenariusz, znam swoją rolę. Czy ktoś widział film, w którym główny bohater wpadłby już na początku? Więc, o co chodzi? W czapce niewidce swej nijakości wyniośle mijam hinduskich celników, podczas gdy inni rodacy walczą, by nie wpisano im do paszportu aparatu czy kamery. Na ulicy przed lotniskiem inne światło, zupełnie inna, nieznana mi przenikliwość światła. I zafascynowana tym światłem, nie mogąc się z mocy wrażenia wyrwać, muszę jednak całą siłą woli skupić się, być gotowa na rozkazy szefa grupy, pod którego opiekę i bezdyskusyjną komendę Jolka oddała mnie wraz ze swoim towarem. Ale znowu nie bardzo rozumiem, co się dzieje. Kiedy tylko wyszliśmy z lotniska, pojawił się zarośnięty chłopak żywcem przeniesiony ze schroniska w Morskim Oku (tylko że do flanelowej koszuli i wystrzępionych szortów miał sandały zamiast wibramów). Po chwili zamieszania odjechał rozklekotaną taksówką wraz z plecakami całej grupy. I wtedy prawie przypadkiem dowiedziałam się, że nastąpiła zmiana planów. Za dziesięć minut oni wszyscy odlatują do Singapuru, a ja z plecakiem Jolki zostaję sama, samiutka, zdana na własne siły. Po raz pierwszy od początku tej wzbierającej fali wydarzeń wpadam w panikę. Chwytam szefa za bluzę safari gestem porzucanych narzeczonych z westernów.
– Nie możesz mnie tak zostawić, Jolka obiecała...
– Och, nie bądź dziecinna. Przecież nie jesteśmy na szkolnej wycieczce. Plany się zmieniają, trzeba poczynić inwestycje w Skierniewicach. Życie tu nikogo nie rozpieszcza. A teraz słuchaj: Weź rikszę z lotniska do hotelu Durban. Pamiętaj, nie daj się oszukać. Najwyżej dwadzieścia rupii. Tam się dopytaj o Zbycha, wiesz, tego, co tu czekał, jak przylecieliśmy. Poznasz go?
– Chyba tak. Jeśli się nie przebrał w smoking.
– No już dobrze, wraca ci humor. Tu masz kartkę do Zbycha. Niech cię zaprowadzi do Drugiego.
– Do czego?
– Nie do czego, tylko do kogo. To taka ksywa, no, imię. Drugi po Bogu, czyli po Pierwszym. Pełna legenda! Pamiętaj, tylko jemu oddasz ten list i cały towar. Nawet gdybyś miała czekać parę dni. I ani słowa nikomu! To nie żarty.
Tak, tego mi było trzeba – świadomości naprawdę odpowiedzialnego zadania, dreszczyku emocji, pewnego wtajemniczenia. Czułam mysim zmysłem, że spotkanie z Drugim, legendarnym Drugim, miało być tego wtajemniczenia ukoronowaniem. Scenariusz niby banalny, typ standard, ale przecież na drobnych niespodziankach, wariacjach podstawowego schematu opierają się najlepsze filmy przygodowe...
Zbycha spotkałam zaraz po przyjeździe do hotelu, jeśli tak szumnie można by tę budę nazwać. Stał koło zapyziałej recepcji i flirtował z alpinistkami z Krakowa (sądząc po naszywkach z herbem na plecakach, do których ostentacyjnie umocowano liny i haki). Dziewczyny recytowały dźwięczne nazwy himalajskich szczytów, które zdobędą, jeśli tylko uda im się wymienić parasolki na bilety na autobus do Katmandu. Wdzięczyły się do Zbycha, żeby im pomógł. Nie był zachwycony tym, że go odciągnęłam na bok.
– No dobrze. Poczekaj chwilę, to cię zaprowadzę do Drugiego. Oczywiście, jeśli będzie chciał z tobą rozmawiać.
Czekałam długo, ale nie był to czas stracony. W huku wirującego wentylatora wyobrażałam sobie spotkanie z Drugim. Przyjmie mnie rozparty w wielkim bambusowym fotelu, w dłoni szklaneczka whisky z dźwięczącymi kostkami lodu. Gdy będę wychodziła, znacząco spojrzy mi w oczy i szepnie: Będę czekał przed hotelem... Albo inaczej. Wchodzę do pokoju, on stoi twarzą do okna, słucha mnie w milczeniu, potem odwraca się, oczy przysłonięte ciemnymi okularami, chwilę wpatruje się we mnie tym nieosiągalnym dla moich oczu spojrzeniem, powoli mija mnie i przekręca klucz w drzwiach. Tu moja wyobraźnia zatrzymuje się, nie przekraczając miejsca, w którym zwykle kadry różnych filmów upodabniają się do siebie... Świat zewnętrzny z trudem przebija się przez kolejne scenariusze moich marzeń, kątem oka widzę jednak, jak alpinistki flirtują teraz z właścicielem czy może dzierżawcą hotelu. Chcąc nie chcąc, dowiaduję się, że on, czyli Seni, jest najlepszym przyjacielem Princa, który jest bogaty jak nikt inny w Delhi. I jeśli dziewczyny będą miłe, to zaproteguje je Princowi. A on kupi cały ich towar. Bohater nie daje długo na siebie czekać. W smudze orientalnych zapachów, w przyciasnym białym garniturze typu Nehru, wyłania się z krzywych drzwi za moimi plecami. Wykorzystuję szansę i proponuję mu swoją lampę, ale Princ najwyraźniej woli oglądać nogi alpinistek w szortach, więc mu się nie narzucam...
W końcu przyszedł ten cały Zbychu, nawet pomógł mi nieść paczki do hoteliku na końcu ulicy zakorkowanej stadem przeżuwających świętych krów.
W pokoju bez okna, ale za to z wielką toaletką z lustrem zastawioną puszkami po polskiej mielonce pełnymi petów, znów czekałam dość długo. Nagle za plecami poczułam coś dziwnego – jakbym znalazła się w obrębie pola skoncentrowanej energii. W drzwiach stał facet niemal żywcem wyjęty z angielskich seriali o kolonialnych Indiach lub z amerykańskich filmów o mocnych mężczyznach w Indochinach. Jasna, ściągnięta twarz o ostrych rysach. Trzydzieści? Trzydzieści parę lat? Szare, twarde oczy pod brwiami schodzącymi się jak jastrzębie skrzydła, papieros w kąciku warg. I szorty, specjalnie przyciągają mój wzrok jego szorty. Długie, chyba nosiło się takie w latach trzydziestych, z równo zaprasowanymi kantami. Szokująco nieskazitelne w tym rozbabranym, podobnym do nory wnętrzu. Taki sobie uwiłam jego obraz i taki miałam. Wpadłam we własne sidła. Równocześnie poczułam, że tu kończą się wszelkie warianty mojego imaginacyjnego scenariusza. Nie patrząc na mnie, zajęty błyszczącą paczką papierosów, Drugi pyta, a właściwie stwierdza beznamiętnie:
– Zbychu cię przyprowadził?
– Tak, mam list i te paczki...
– Wiem. – Wziął kopertę, nawet przelotnie nie dotykając mojej ręki. Na twarzy najmniejszego grymasu. Zero mimiki.
– W porządku, zostaw paczki. Jak wrócą ci twoi ze Skierniewic, no, z Singapuru, to niech znajdą Zbycha. I już resztę biznesów z nim. Wszystko będzie gotowe za trzy dni. Oni to się chyba nie spieszą na żaden trek.
Nie ruszam się z miejsca, ale wszelkie słowa mogące uzasadnić moją przedłużającą się obecność wydają się głupie.
– Coś jeszcze? – To pytanie jest jak palec wskazujący drzwi. Czuję się jak bryłka szkła, przez którą jego wzrok przechodzi lekko, bez zatrzymywania się.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.