- W empik go
Ucieczka z haremu - ebook
Ucieczka z haremu - ebook
Światowej sławy powieść klasyka literatury węgierskiej, wydana również pod tytułem „Złoty człowiek”. Główny bohater, Michał Timar, prowadzi przez wody Dunaju statek o wdzięcznej nazwie „Święta Barbara”. Na statku tym przebywa też z ojcem piękna czarnowłosa i bladolica Turczynka o imieniu Timea. Michał zakochuje się w dziewczynie bez pamięci. Próbuje zrealizować swój ideał romantycznej miłości, uciekając od rzeczywistości, która go otacza.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-550-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. Żelazna Brama
Rozdział II. Salto mortale
Rozdział III. Wyspa bez pana
Rozdział IV. Almira i Narcyza
Rozdział V. Historia mieszkańców wyspy
Rozdział VI. Ali Czorbadżi
Rozdział VII. Żyjący alabaster
Rozdział VIII. Pogrzeb żeglarski
Rozdział IX. Zręczny figiel
Rozdział X. Los Świętej Barbary
Rozdział XI. Opiekun
Rozdział XII. Dobra rada
Rozdział XIII. Czerwony półksiężyc
Rozdział XIV. Kopalnia złota
Rozdział XV. Michał Timar baron Levetinczy
Rozdział XVI. Żart dziewczęcy
Rozdział XVII. I to żart
Rozdział XVIII. Ślubna suknia
Rozdział XIX. Timea
Rozdział XX. Ślub alabastrowej statuy
Rozdział XXI. Szatan stróż
Rozdział XXII. Królestwo wiosny
Rozdział XXIII. Pająk wśród róż
Rozdział XXIV. Poza światem
Rozdział XXV. Tropicus capricorni
Rozdział XXVI. Urocza przystań
Rozdział XXVII. Klejnot rodzinny
Rozdział XXVIII. Nowy gość
Rozdział XXIX. Snycerz
Rozdział XXX. Melancholia
Rozdział XXXI. Teresa
Rozdział XXXII. Złamana szabla
Rozdział XXXII. Pierwsza strata
Rozdział XXXIV. Na lodzie
Rozdział XXXV. Widmo
Rozdział XXXVI. Co opowiada księżyc – Co lód opowiada
Rozdział XXXVII. Kto idzie?
Rozdział XXXVIII. Trup
Rozdział XXXIX. Pani Zofia
Rozdział XL. List małego Dodiego
Rozdział XLI. Jakaś ty niezgrabna!
Rozdział XLII. Atalia
Rozdział XLIII. Ostatnie pchnięcie sztyletu
Rozdział XLIV. Pokutnica w Mária Nostra
Rozdział XLV. NiktRozdział I
Żelazna Brama
Łańcuch gór, rozerwany w pośrodku od wierzchołków do podnóży na przestrzeni czterech mil: oba boki tego wyboju stanowią strome, skaliste ściany, wysokie na sześćset, częstokroć na trzy tysiące stóp nawet; środkiem tych ścian płynie olbrzymia rzeka starego świata – Ister, Dunaj.
Czy prące wód masy wyżłobiły sobie własną siłą tę bramę olbrzymią, czy też podziemny ogień rozsadził gór pasmo? Kto był twórcą tego iście godnego bogów dzieła? Kto wykuł tę bramę Tytanów: Neptun czy Wulkan, czy też obaj społem?
Brama Żelazna ma poza sobą dzieje dwóch tysięcy lat, liczne narody – Rzymianie, Turcy, Rumuni i Węgrzy – kolejno nadawały jej nazwę.
Od czasu do czasu, przerywa się ten nieskończony monotonny tunel i przez boczną jakąś w murze furteczkę ukazuje się znużonemu oku cichy, ukryty przed ludźmi i przez nich też nie zamieszkały raik.
Tu, wpośród dwu ścian skalistych rozsiadł się w tym dnia zmroku tym weselej, tym jaśniej jakiś czarodziejski świat rusałek. W dolince, oplecionej szmaragdowo-rubinowymi liśćmi dzikiego winogradu, nie dostrzeżesz śladu ludzkich mieszkań; po zielonym tym kobiercu wije się kryształowa wstęga strumyka, w którym spokojnie poją się jelenie; a strumyk wąskim, srebrzystym sznurkiem stacza się potem ze ściany skalistej i tonie w Dunaju; tysiące tysięcy ludzi, płynąc, widzi tę dolinę i każdy z nich w myśli się zapytuje: Kto też tam może mieszkać?
I znikła nam sprzed oczu dolina. A wśród ścian granitowych płynie Dunaj.
Ha, z jakimż też gniewem rwie się i pieni. Ci, co mu towarzyszą w tej wędrówce, nie mogą go poznać zupełnie. Dzielny olbrzym zamienia się w ognistego młodziana. Fale biją z głuchym łoskotem o skał boki, wznoszą się wysoko, to tworzą bezdenne wiry i niezgłębione przepaście. W wielu miejscach poznosił już prąd Dunaju zawalające mu drogę barykady i rozlewa się spieniony po skał wyłomie; tu znów zdziwiony hardością kamieni, co mu zagrodziły przejście, żłobi sobie pod ich stopami nową drogę; ówdzie okrąży granitowe złomy i tworzy nową całkiem skalistą wysepkę, której daremnie szukałbyś na dawniejszej mapie; obrosłe dzikimi krzewy i zaroślami krzaków, nie należą one do żadnego państwa; ni to do Węgier, ni do Turcji, ani do Serbii: są to kraiki niepodlegające nikomu; leżące poza obrębem świata, ziemie bez pana i bez nazwy! Gdzieindziej natomiast potężny Dunaj całą wyspę taką zatopił wraz z jej drzewami, krzewami, chatami i zmazał ją całkiem z topograficznej karty.
I głosy, co się rozlewają wśród tych świątyń kamiennych, są tak wielkie, tak boskie! Ten szum nieustający, chóralny, tak pokrewny ciszy, taki monotonny, a przecież – jakby powtarzał Najwyższego imię – tak zrozumiały. Zda się dźwięk olbrzymich organów lub zamierające echo gromów! Człowiek milknie, jakby się obawiał swym słowem zakłócić harmonię tego chorału Tytanów. Marynarze porozumiewają się w milczeniu tajemniczymi tylko znakami, a zabobon rybaka nie dozwala mu mową przerywać tej uroczystej ciszy.
W owych czasach, gdzie się poczyna nasze opowiadanie nie pruły jeszcze fal Dunaju, jak dzisiaj, parowce.
Począwszy od Gałaczu aż po Men, około dziewięć tysięcy koni wyłącznie zajętych było ciągnieniem statków pod prąd rzeki; na tureckiej części Dunaju używano i żagli, na węgierskiej całkiem się nimi nie posługiwano. Oprócz tego cała flota przemytniczych okrętów uwijała się między wybrzeżami obu krajów, wyłącznie silnymi ramionami sterowana. Przemycanie soli kwitło w owych czasach.
Wielki okręt kupiecki z dębowego drzewa posuwa się po wodach Dunaju; snadź wyładowany, bo wały wody pną się do samych jego zrębów.
Ciężki statek pomalowany jest czarną farbą, przód jego tylko jest srebrzony i zakończony dziobem zgiętym ślimakowato, błyszczącą blachą obitym. Pokład ma kształt dachu, opatrzonego z stron obu wąskimi schodkami i kładką, prowadzącą od jednego steru do drugiego. Część leżąca powyżej dzioba okrętu zawiera dwie kajuty z drzwiami na prawo i lewo. Przednią ścianę tych kajut stanowią dwa maleńkie okienka zielonymi żaluzjami opatrzone; na części ściany oddzielającej okienka, błyszczy z dala na złotym tle obraz świętej męczennicy Barbary, w jasnoróżowej sukni, błękitnym płaszczu, z czerwoną chustką na głowie, z lilią, symbolem dziewictwa, w dłoni. Na wąskiej przestrzeni między kajutami a zwojem sznurów i lin, uczepionych do dzioba okrętu, postawiono zbitą z desek skrzynię, dwie stopy szeroką, pięć długą, pokostem zielonym pociągniętą i zapełnioną po brzegi czarnoziemem; ziemię tę pokryły przepyszne pełne goździki i lewkonie. Obraz świętej otacza żelazna krata, której sztaby obwieszono wieńcami polnych kwiatków, w pośrodku pali się w szklaną pąsową kulę wstawiona lampa.
Rozkazy z okrętu wydawane są za pomocą rogu poganiaczom i ich przewodnikom.
Daremnie siliłby się tu głos ludzi; choćby bowiem wołanie wśród szumu fal mogło dojść do brzegu, echo roztrąciłoby je tak, że nie sposób byłoby odgadnąć pierwotnego jego znaczenia.
Dźwięk rogu natomiast zrozumiały jest nie tylko dla ludzi, ale i dla koni nawet; te tony ściszone, to urywane, ostrzegające, to znów naglące do biegu, wskazują koniom i ich poganiaczom, czy należy spieszyć, czy zwolnić, czy też stanąć.
A w tym skalistym kanale, niejedno grozi okrętowi niebezpieczeństwo; musi walczyć z burzą rozszalałą, z wichrem, z zagadkowym prądem, własnym ciężarem, skałami i wirami, które mu wymijać należy.
Los okrętu spoczywa w ręku dwóch ludzi. Jednym z nich jest majtek, kierujący sterem, drugim komisarz okrętowy, który wśród zamętu żywiołów wydaje dźwiękami rogu rozkazy poganiaczom i majtkom. Biada, jeśli sygnał taki źle pojmie załoga, okręt może się wtedy rozbić o skałę lub wpaść na wir bezdenny, lub nareszcie osiąść na jakiej świeżo usypanej podwodnej ławicy i zatonąć wraz z ludźmi.
Ale na twarzach obu tych ludzi wyczytasz, że obcą im trwoga.
Sternik jest silnym żeglarzem, zahartowanym na wszelkie niewygody.
Komisarz okrętowy może mieć około lat trzydziestu; włosy jego są płowe, a twarz gładko ogoloną, z wyjątkiem długich wąsów, oświeca para wielkich, marzących, niebieskich oczu. Wzrostu jest średniego i na pierwszy rzut oka zdaje się być delikatnej budowy; w najzupełniejszej harmonii z tym pierwszym pozorem jest jego miękki głos, który, gdy mówi cicho, zdaje się być raczej głosem kobiecym.
Sternik nazywa się Jan Fabula, komisarz zwie się Michał Timar.
Za statkiem posuwa się łódź do niego przyczepiona.
W drzwiach jednej z kajuty stoi w tej chwili człowiek, może lat pięćdziesięciu. Pali turecki tytoń z cybucha. Rysy jego twarzy zdradzają wschodnie pochodzenie. Więcej w nich jednak otomańskiego niż greckiego typu, choć strój jego na przekór rysom zda się być raczej strojem Greka. Uwadze bacznego obserwatora wszakże nie ujdzie różnica kolorytu dolnej części twarzy od reszty, jak to ma zazwyczaj miejsce po świeżym zgoleniu brody.
Człowiek ten wpisanym jest w okrętową księgę imieniem Trykalisa, jest on właścicielem ładunku; okręt zaś należy do komarneńskiego kupca Atanazego Brazovicsa.
Z jednego z okienek kajuty wygląda młodziuchna twarzyczka dziewczęca; w sąsiedztwie tym ze świętą Barbarą twarz jej zda ci się drugim jakiejś świętej obrazem.
Twarz ta nie jest blada lecz biała; jest to owa białość będąca istotą marmuru, kryształu; jak Abisynkom wrodzonym jest koloryt czarny, Malajkom żółty, tak biały zda się być właściwością wrodzoną tej twarzy. Żaden inny ton, żadna najmniejsza przymieszka innego koloru nie zakłóca tej białości Oblicza tego nie owiał najlżejszym rumieńcem podmuch silnego wiatru, co jej dmie w oczy, nie zdoła go wywołać utkwiony weń wzrok mężczyzny.
Wreszcie dziecko to jeszcze, niewiele więcej nad lat trzynaście mieć mogące; ale wzrost jej wysoki, wysmukły, twarz poważna, jakby wyrzeźbiona z marmuru, o konturach ściśle klasycznych, jakby matka nosząc ją w swym łonie, za wzór sobie obrała cudną twarz Wenus milońskiej.
Jej włosy gęste, czarne, połyskują metalowym jakimś blaskiem, jak pióra czarnych łabędzi. W kontraście do tych czarnych włosów są oczy ciemno szafirowe, głębokie; czarne, delikatnie zarysowane brwi zbiegły się niemal na czole; ta jednolita prawie linia brwi dziwnego uroku dodaje twarzy. Te brwi wąskie, czarną aureolą zda się otoczyły oblicze świętej w obrazie.
Dziewczę to zwie się Timea.
Tyle tylko podróżnych na statku Święta Barbara.
Komisarz okrętu, skoro róg na bok odłoży i nie mierzy sondą głębokości wód, po których okręt się posuwa, zwraca się za każdym razem ku kracie, okalającej obraz świętej, i prowadzi z dziewczęciem rozmowę.
Timea rozumie tylko po nowogrecku, a językiem tym biegle włada i komisarz.
Tłumaczy i pokazuje dziewczęciu piękności krajobrazu, jego ponure, pełne grozy piękności.
Biała twarz i oczy szafirowe pozostają nieruchome, choć dziewczę uważnie przysłuchuje się opowiadaniu komisarza.
Nagle rozmowę przerwało wołanie sternika.
Ale pan Timar mimo tego naglącego wołania, nie pochwycił rogu, tylko dalej opowiadał białej dziewczynie o skałach i kataraktach.
Bo od Żelaznej bramy począwszy, z każdą skałą z każdym wąwozem wiąże się jakaś ludu opowieść, każda iglica skał, wyspa lub wir łożyska ma swoją historię, swe podanie; tu jakaś powieść o wieszczkach, jakaś ludowa legenda, tam jakaś straszna wieść o rozbójnikach i korsarzach, o których nawet wspominają dziejów księgi lub świadczy jakiś w skale wykuty napis, ludowa piosenka, albo wreszcie ustne tylko rybaków podanie. Jest to skamieniała książnica; nazwy skał to grzbiety zwrócone ku czytelnikowi ciekawych tych książek, na każdym z nich jest tytuł księgi, kto je umie otworzyć, ten w każdej z nich wyczyta jakiś romans ciekawy, często głęboki nawet.
– Słuszniej by było, żebyś pan zamiast się odwracać od steru, spojrzał też czasem przed siebie – mruknął sternik i natężył gardło do głośnego już okrzyku.
– Ho, ho... o! panie komisarzu! co to tam płynie ku nam?
Pisarz się obejrzał i teraz dopiero dostrzegł przedmiot, na który sternik zwracał mu uwagę.
Okręt płynął w tej chwili w miejscu, gdzie Dunaj ma zaledwie dwieście sążni szerokości i w dodatku jeszcze nagły spadek. Myślałbyś, że to dziki potok górski spadający w doliny z łoskotem, tylko że tym strumieniem jest – Dunaj.
Niezbyt to bezpieczne, gdy się tu spotkają dwa okręty, wyminięcie się połączone jest z niesłychanymi wysiłkami. Od północy pod wód powierzchnią kryje się wiele raf podwodnych, o które łatwo okręt rozbić się może, na południu zaś znajduje się wir straszny, który tworzą poniżej wyspy zbiegające się rzeki ramiona; jeśli wir ten bezdenny porwie okręt, pochwyci, żadna moc ludzka nie zdoła go już wyratować.
Niebezpieczeństwo więc, zwiastowane przez sternika pytaniem: Co to tam ku nam płynie, nie było bynajmniej drobnostką.
Michał Timar poprosił o zwrot perspektywy, którą dał poprzednio Timei, by lepiej mogła się rozejrzeć.
U zachodniego zakrętu Dunaju widniała czarna jakaś masa wśród fal.
Timar podniósł perspektywę i zwrócił ją w stronę płynącego ku nim przedmiotu, potem zawołał zwracając się do sternika.
– Młyn!
– Święty Boże! Zginęliśmy!
Młyn wodny z szybkością prądu zbliżał się ku nim. Niezawodnie burza zerwała łańcuch, którym był przytwierdzony do wybrzeża. Prawdopodobnie nie ma w nim ani sternika ani wioślarza, którzy bez wątpienia na brzeg uciekli. Płynie więc na oślep, pozostawiony sam sobie, kolejno napotkane na drodze młyny druzgocząc i grożąc zatopieniem ładownym okrętom, które nie zdołają go dość szybko wyminąć.
Ale jakże tu wyminąć między Scyllą a Charybdą?
Michał Timar w milczeniu oddał Timei perspektywę; potem szybko zrzucił z siebie zwierzchnie ubranie, skoczył w łódź i wydał rozkaz pięciu wioślarzom, by z nim razem wsiedli; mieli zabrać z sobą małą kotwicę i linę, a następnie łódź odczepić.
Ani Trikalis, ani Timea nie zrozumieli jego rozkazów, wydanych w języku węgierskim, który im był całkiem obcy. Nie zrozumieli i tego, co komisarz nakazywał sternikowi.
– Niechaj okręt płynie dalej, nie zbacza ni w prawo ni w lewo!
W kilka minut już wszakże sam Trikalis mógł dostrzec, jakie groziło im niebezpieczeństwo. Młyn oderwany dążył szybko spienionym korytem rzeki i gołym okiem już nawet można było dojrzeć skrzydlate jego koło, którym zajmował środek cały kanału, jedyną okrętów drogę. Jeśli się zetkną z tym statkiem, zatoną.
Łódź z sześcioma ludźmi płynęła całą siłą pod prąd wody. Czterech ludzi wiosłowało; jeden sterował. Komisarz stał na przodzie ze skrzyżowanymi ramionami. Jakiż jest ich zamiar szalony? Czegóż zdołają dokazać w wątłej łódce przeciw młynowi, czymże są ludzkie dłonie i muskuły przeciwstawiane prądowi wody i burzy.
Chociażby każdy z nich miał siłę Samsona, pokonają go prawa hydrostatyki i w niwecz wszystkie jego wysiłki obrócą. Gdyby nawet zdołali go zahaczyć, on ich z sobą pociągnie. Jest to coś w rodzaju pająka, który chciałby swą siecią splątać jelonka.
Tymczasem łódź nie pozostała pośrodku rzeki, ale wciąż kierowała się ku południowemu brzegowi skalistej wysepki.
Rzeka biła takimi falami, że pięciu ludzi to ukazywało się, to znów nikło w powodzi spienionych bałwanów, po chwili ponownie na grzbiet ich wypływając, to znów dziką falą w głąb strącani.
Pięciu wioślarzy naradzało się w łodzi co czynić.
Jeden z nich twierdził, że najlepiej byłoby siekierą podciąć jedną ze ścian młyna pod powierzchnią wody wówczas młyn cały rozpadłby się i poszedł na dno.
Na nic by się to nie zdało, bo szybki prąd pchnąłby mimo to młyn rozwalony na statek.
Inny znów doradzał pochwycić młyn hakami i z łodzi tak nim sterować, by się w wir dostał.
Ale i tę radę odrzucono, gdyż łatwo mógłby wir wraz z młynem i łódź pochwycić.
Timar rozkazał sternikowi trzymać się strony wyspy Perigrada.
Gdy już przybyli w pobliże katarakty, wzniósł cetnarową kotwicę i rzucił ją w wodę tak zręcznie, że łódź nawet nie zadrżała. Wtedy dopiero można było poznać jaką niezwykłą siłę muskułów posiadał ten człowiek, na pozór tak wątły.
Kotwica odwinęła znaczny zwój liny; tak głęboki jest w tym miejscu Dunaj.
Następnie Timar polecił jak można najprędzej sterować łódź ku młynowi.
Teraz dopiero pojęli jego zamiar. Więc on chce kotwicą powstrzymać młyn.
Zły to pomysł, mówili między sobą żeglarze; młyn poprzecznie stanie w pośrodku rzeki i zatamuje całkiem okrętowi drogę; a poza tym lina jest tak cienka i słaba, że gmach ten z łatwością ją jak nić zerwie.
I Trikalis z okrętu dostrzegł plan Timara; z przerażenia cybuch mu wypadł z ręki, zbiegł na pokład i wołał na sternika, by przeciął linę okrętową i statek puścił na wolę fali.
Sternik nie rozumiał po grecku; z gestów przecież starca domyślił się czego od niego żądał.
Z całym spokojem odparł, opierając się plecami o ster:
– Tu nie ma co szemrać; Timar wie, co mu czynić wypada.
Wściekły z trwogi wyciągnął Trikalis kindżał swój zza pasa, chcąc własną ręką przeciąć linę; ale sternik zwrócił jego uwagę w stronę, którą już przebyli i to, co tam zobaczył, zmieniło jego zamiar zupełnie.
Dunajem ku nim zbliżał się nowy okręt, płynący samym środkiem rzeki. Na milę wprawne oko może go już dostrzec. Widać z dala jego maszt, którego żagle w tej chwili są zwinięte, i dwudziestu czterech wioślarzy.
Okręt ten to turecka brygantyna.
Skoro ją dojrzał Trikalis, włożył na powrót za pas swój kindżał. Jeśli na widok tego, co się działo przed dziobem okrętu, twarz jego krwią nabiegła, teraz za to okryła się bladością.
Pobiegł do Timei.
Dziewczę przyglądało się przez lunetę wierzchołkom skał perigradzkich.
– Dajno mi perspektywę – zawołał ojciec głosem zachrypłym z przerażenia.
Trikalis skierował szkło w stronę, z której zbliżał się okręt; brwi jego zbiegły się i jeszcze silniej ściągnęły, twarz powlekła mu bladość trupia.
To wszakże, co ujrzał z drugiej strony Trikalis, powróciło obliczu jego życie, które zeń zbiegło przed chwilą.
Skoro się Timar na odległość rzutu do młyna już zbliżył, pochwycił prawą ręką wielki zwój liny kotwicznej. Koniec liny opatrzony był hakiem.
Młyn zbliżał się coraz, coraz to bardziej, jak jakiś straszliwy potwór morski. Ślepy traf go popychał. Koło jego kręciło się z niesłychaną szybkością, a pod pustym zbiornikiem obracały się zawzięcie żarna, jakby niesłychaną miały przed sobą pracę.
W budowli tej, skazanej na niezawodną zatratę, nie było żywego ducha i tylko biały kot biegał po dachu gontowym, pomalowanym na czerwono, i miauczał żałośnie.
Gdy się Timar zrównał z młynem, wzniósł nagle ponad głową linę i rzucił całym zamachem koniec jej, opatrzony bosakiem, w skrzydlaste koło.
Skoro bosak zahaczył jedno ze skrzydeł koła, poruszanego bezustannie siłą wody, poczęło ono zwijać kłąb kotwicznej liny i tym sposobem nadało z wolna młynowi kierunek zbaczający ku wyspie Perigrada; tak więc młyn sam dokonywał na sobie samobójczego dzieła i dążył ku skałom, o które miał się roztrącić.
– Czy nie mówiłem, że Timar wie dobrze, co robi? – mruknął Jan Fabula; Trikalis tymczasem rozpływał się w uwielbieniach: Brawo, brawo mój synu! i ściskał rękę Timei tak silnie, że przelękła zapomniała o swoich obserwacjach.
– Patrz!
Teraz już i Timea młyn spostrzegła. Ku temu niepotrzebna jej była luneta, bo na kanale pięćdziesiąt sążni szerokim, zaledwie przestrzeń dziesięciu sążni dzieliła go od okrętu.
Tyle właśnie ile było nieodzowne dla bezpieczeństwa statku.
Timea ani pojmowała niebezpieczeństwa, ani widziała dzielnego ratownika, jedno spostrzegła tylko – opuszczonego białego kotka.
Biedne zwierzę, zobaczywszy w takim pobliżu ruchome ludzi mieszkanie, skoczyło w tę stronę i poczęło biegać po dachu, od jednego szczytu ku drugiemu z piskiem i miauczeniem przeraźliwym, mierząc oczyma przestrzeń między młynem a okrętem, czyby nie można na skok się odważyć.
– Ah, biedny koteczek! – wołała Timea w trwodze. Gdybyż choć tak się do nas zbliżył, żeby mógł wskoczyć na okręt.
Od tego nieszczęścia jednak strzegła okręt jego patronka, święta Barbara – i owa lina kotwiczna, która zwijając się w koło młyńskie, coraz się skracała i całą budowlę ciągnęła w stronę skał, a coraz dalej od okrętu.
– A, biedny, śliczny, biały koteczek!
Przez tę łzę patrzyła w ten świat obcy, niepojęty dla niej.
Że jest dozwolone pchnąć w otchłań rzeki młyn bliźniego, biedaka, by ocalić własny okręt; że wolno utopić kotka, by samemu w falach nie zatonąć! – tego zrozumieć nie mogła.
Od tej też chwili nie tylko nie słuchała już opowiadań Timara, ale unikała go nawet skoro się tylko pokazał.Rozdział II
Salto mortale
I Timar nie miał też teraz czasu na opowiadanie legend; zaledwie bowiem odetchnął po walce, którą łatwo mógł był życiem przypłacić, gdy już Trikalis podał mu lunetę i wskazał okręt.
– Szalupa... o dwudziestu czterech wiosłach... brygantyna Saloniki.
Timar nie odjął już lunety, dopóki ów okręt nie znikł mu z przed oczu poza skałami Perigrady.
Wtedy rzucił nagle lunetę i do ust róg przyłożył; zadął weń naprzód trzy, potem sześć razy, wskutek czego poganiacze silniej zacięli konie.
Skalista wysepka Perigrada ujęta jest w dwa ramiona Dunaju. Serbskim brzegiem płynące ramię jest zwykłą drogą ładownych okrętów, wygodniejszą i pewniejszą też zarazem; tu trzeba zaledwie połowy koni do ciągnienia pod prąd statku. I po rumuńskiej stronie jest wprawdzie wąski kanał wyżłobiony w skalistym łożysku rzeki, którym jeden okręt tylko posuwać się może; ale tu można tylko zaprzęgać woły, których często do stu dwudziestu ciągnie okręt. Drugie to ramię Dunaju zwęża się powyżej wyspy Perigrada; tu bowiem zalega je w poprzek maleńka wysepka Reskiwal. (Obecnie połowa tej wyspy wysadzona została w powietrze; w owym czasie wszakże, do którego odnosi się nasze opowiadanie, istniała ona jeszcze cała). W cieśninie utworzonej przez obie te wyspy bieży woda z szaloną szybkością; za to poza nią tworzy wielkie jezioro wśród dwu ścian skalistych.
Jezioro to wszakże nie jest bynajmniej gładkim wód zwierciadłem, ale bezustannie biją o brzeg jego fale i zimą nawet nie zamarza. Dno jego pełne jest skał, niektóre z nich kryją się pod powierzchnią, inne zaś wystają na kilka sążni w wielkich bezkształtnych masach.
Najniebezpieczniejsze to miejsce dla żeglarzy wszelkich narodowości. Dziś jeszcze wytrawni marynarze: Anglicy, Turcy, Włosi, którzy są z wszystkimi morzami pokumani, z trwogą zbliżają się do skał tego kanału.
Na to miejsce przypada większa część rozbić okrętów. Tu to w wojnę krymską rozbił się pyszny pancerny okręt wojenny tureckiego rządu Silistria. Odebrał on rozkaz przybycia do Belgradu i byłby może nowy zwrot nadał rzeczom, gdyby marząca o rozumnej pokojowej polityce skała wysepki Reskiwal nie uderzyła go w dno tak silnie, że już nie mógł się podnieść.
A jednak jezioro to ze swym dnem raf pełnym ma przejście znane tylko rzadko któremu żeglarzowi, a i ci, co o nim wiedzą, nie łatwo się nim płynąć ważą.
Przejściem tym można z serbskiego brzegu przedostać się na kanał rumuński, odgrodzony od reszty Dunaju wysoką skał ścianą.
To jest owo „salto mortale”.
Komisarz uderzył w róg trzy, potem sześć razy; poganiacze wiedzą już co to znaczy; przewodnik zsiadł nawet z konia – ma on słuszne do tego powody – i rozlega się gwałtowne nawoływanie, trzaskanie z biczy i pędzenie koni. Okręt szybko płynie pod prąd.
Róg ozwał się dziewięć razy.
Poganiacze wściekle biją konie; biedne koniska pojmują i sygnał i razy i ciągną tak, że lina zda się pękać. Pięć minut takiego wysiłku więcej je zużyje niż całodzienna praca.
Teraz róg zabrzmiał dwanaście razy po sobie. Ludzie i konie zbierają resztę sił; zda się już, już upadną; lina okrętowa, owa lina na trzy cale gruba, jest tak wyprężona jak naciągnięta łuku cięciwa, a hak żelazny, wkoło którego okręca się węzeł liny, rozpala się jakby był w ogniu; komisarz okrętu stanął obok liny z ostrym toporem w ręku.
Gdy okręt był w najszybszym biegu, przeciął jednym uderzeniem topora linę przytwierdzoną u okrętowego dzioba!
Wyciągnięty sznur zaświszczał w powietrzu jak olbrzymia wyprężona struna i konie padły kolejno na ziemię, a ten co szedł przodem, złamał sobie kręgi; jeździec jego bardzo przezornie zsiadł już wcześniej, okręt pozbawiony liny ciągnącej go zmienił nagle kierunek i zwróciwszy dziób w stronę północnego brzegu, począł poprzecznie pruć pod prąd fale rzeki.
Ciężkiego statku nic teraz nie popycha, ani para ani wiosła, prąd wody ma on nawet przeciw sobie; wyłącznie więc następstwo otrzymanego pchnięcia niesie go do przeciwległego brzegu.
Obliczyć tę siłę ruchu i zastosować ją do przestrzeni, przyniosłoby zaszczyt każdemu fachowo wykształconemu inżynierowi; prosty żeglarz doszedł do tej samej wiedzy na drodze empirycznej.
Od chwili, gdy Timar przeciął linę okrętu, życie tych wszystkich, co się na nim znajdowali spoczywało w rękach jednego jedynego człowieka, w rękach sternika.
Jan Fabula pokazał teraz, co umie.
– Pomagaj mi, Panie! Pomagaj, Chryste Panie! – ryknął, ale rąk nie opuścił. Przed nim pędził okręt z niesłychanym pośpiechem w owo jezioro, które Dunaj tworzy, u steru stało teraz dwóch ludzi, a i ci ledwie zdołali utrzymać rozpędzonego olbrzyma.
Timar stał na dziobie okrętu i sondą mierzył głębię morza; jedną ręką trzymał sznur, drugą wyciągniętą w powietrze wskazywał sternikowi palcami, ile jeszcze statek ma pod sobą wody.
– Pomagaj, Chryste Jezu!
Sternik znał skały, ponad którymi musieli płynąć, tak dobrze, że mógłby śmiało oznaczyć, o ile stóp nad nimi wzniósł się Dunaj w ostatnim tygodniu. Pewną ręką ujął ster okrętu; gdyby o jedną piędź tylko zmylił ruch jego, gdyby okręt najmniejszym wstrząśnieniem, choćby na jedną tylko minutę powstrzymany został w biegu, wówczas cały, wraz ze wszystkimi tymi, co się na nim znajdują, wpadnie w wir Perigrady, na dwadzieścia sążni szeroki; tam złączyć by się musiał z zatopionym młynem a białe dziecię odnaleźć by mogło owego białego kotka, którego żałowało tak bardzo.
Już szczęśliwie przebyli bezdnie reskiwalskiej katarakty. Najgorsze to miejsce; okręt zwolnił już biegu; działanie tej siły, co go w ruch wprawiła, obezwładnia już przeciwstawiona mu siłą prądu.
Timea przechylona przez balustradę okrętu, spoglądała w wodę. Przez falę przezroczystą można było widzieć skały, jakby leżały tuż pod powierzchnią rzeki strojne olbrzymią mozaiką o jaskrawych barwach, zielonych, żółtych, czerwonych odłamków kamieni; wśród nich przemykały się połyskujące srebrem rybki z rubinowymi skrzelami. Ją widok ten tak bawił.
Głęboka cisza towarzyszyła tej chwili, każdy wiedział, że płynie ponad własnym cmentarzyskiem; Bożemu miłosierdziu wyłącznie będzie mógł zawdzięczać, jeśli wśród wielu tych kamieni nie znajdzie się jeden, co dlań będzie grobowcem. Dziecię się tylko nie trwoży.
Timea podziwiała igraszki rzecznych mieszkańców; był to dla niej amfiteatr – widziany à vol d’oiseau.
Nagle uczuła jak ją Timar uchwycił za rękę, odprowadził od balustrady, wepchnął do kajuty i drzwi zamknął za nią gwałtownie.
– Baczność! hahoo! – ryknęła cała załoga okrętowa, jakby jednymi usty.
Timea nie pojmowała co się tam działo? Czemu z nią postąpiono tak niedelikatnie? i pobiegła do okienka kajuty by wyjrzeć.
Nic się tam nie stało nad to, że szczęśliwie przebył już okręt cieśninę i kierował się ku rumuńskiemu kanałowi; z łożyska zatoki skalistej rozlewały się wody takim spadkiem gwałtownym, że tworzyły istny wodospad; najniebezpieczniejsza to przeprawa, prawdziwe salto mortale.
Gdy Timea spojrzała okienkiem, zobaczyła tylko, że Timar stał na dziobie statku z bosakiem w dłoni; nagle powstał straszliwy szum i łoskot; olbrzymi spieniony wał bałwanów uderzył na przednią część okrętu, obryzgując szumowinami okienko kajuty tak, że przez chwilę Timea nic widzieć nie mogła. Gdy w następnej chwili znów wyjrzała oknem nie było już komisarza.
Straszne na pokładzie panowało zamieszanie. Timea wybiegła czym prędzej z kajuty. Tu spotkała się z ojcem.
– Co to? Czy toniemy? – zawołała.
– Nie! Okręt uratowany. Ale komisarz wpadł do wody.
Timea widziała to; w jej oczach zmiótł go przecież bałwan z okrętowego dzioba.
Ale nie zabiło jej silniej nawet serce, gdy tę wieść usłyszała.
Rzecz dziwna!
Gdy zobaczyła jak biały kotek tonął w falach, rozpaczała i łez nie mogła powstrzymać, a teraz gdy w nich znikł komisarz okrętowy – człowiek – teraz nie ma dla niego tego jednego nawet słowa politowania: biedny.
Tak, ale biedny kotek wzywał tak żałośnie ludzkiej pomocy, a ten człowiek drwi sobie z całego świata. Biały koteczek był tak miłym stworzeniem, a z komisarza nieznośny, brzydki człowiek. A wreszcie kotek nie umiał sobie sam radzić, a komisarz okrętu jest silny, zręczny i pewnie da sobie radę – toż od tego jest mężczyzną.
Statek był uratowany stanowczo po tym ostatnim salto mortale i płynął spokojnie bezpieczną kanału drogą; majtkowie biegli z bosakami na łódź, aby szukać zaginionego komisarza. Trikalis podniósł w górę worek ze złotem – nagrodę za wyratowanie zatoniętego.
– Sto dukatów nagrody temu, co go żywego z wody wydostanie!
– Schowaj, mój panie, twoje sto dukatów! – zabrzmiał głos szukanego z przeciwnej strony okrętu: – Sam już powracam.
Ujrzano go, jak po kotwicznej linie wdrapywał się z tej chłodnej topieli na tylną część okrętu.
A potem, jakby nic nie zaszło, począł nowe wydawać rozkazy.
– Zarzucić kotwicę!
Trzycetnarową kotwicę rzucono w wodę, po czym okręt stanął w pośrodku kanału, odgrodzony ścianą skał od drugiej strony Dunaju, zasłonięty przed ludzkim wzrokiem.
– A teraz łodzią do brzegu! – zawołał Timar na trzech wioślarzy.
– Włóżże pan przynajmniej suche ubranie – radził mu Trikalis.
– Byłaby to daremna strata czasu – odparł Timar. – Niejeden jeszcze chrzest z wody dziś mnie czeka a nam śpieszno.
Ostatnie słowa szepnął Grekowi w ucho.
Oczy Trikalisa błysnęły; skinął głową potwierdzająco.
Komisarz zaś skoczył do łodzi i sam począł wiosłować, aby prędzej dopłynąć do nadbrzeżnego domku, w którym mógł dostać wołów do dalszego ciągnienia statku; śpiesznie zebrał osiemdziesiąt sztuk; tymczasem przytwierdzono nową linę do dzioba okrętu, zaprzężono woły i nim minęło pół godziny Święta Barbara puściła się w dalszą drogę, przeciwległym tylko tym razem brzegiem.
Skoro Timar na pokład powrócił, oschły już na nim całkiem suknie skutkiem zmęczenia.
Okręt był ocalony, może podwójnie ocalony, a z nim jego ładunek cały, Trikalis i Timea.
Cóż oni jednak obchodzą tego człowieka, że się dla nich tak naraża? Wszakże on jest tylko komisarzem okrętu i jako taki pobiera skąpą dzienną płacę dwudziestu krajcarów; jemu powinno to być całkiem obojętne, czy okręt wiezie pszenicę, przemycany tytoń czy prawdziwe perły: pensji jego o grosz to nie zwiększy.
Na statku opowiadano sobie tylko, że białą dzieweczkę chciano wziąć do haremu sułtana, że ojciec jej nie chciał do tego dopuścić i wolał rzucić ojczyznę; dziś idzie o to tylko, by prędzej przedostać się do Węgier, tam bowiem ustaje już moc sułtana.
* *
*
Brygantyna o dwudziestu czterech wiosłach, potrzebowała trzech godzin, by od miejsca, w którym ukazała się jej oczom Święta Barbara dopłynąć do wyspy Perigrada, gdzie Dunaj przepoławia się na dwa ramiona. Złomy skał zasłaniały tak zatokę, że z brygantyny nic nie można było dojrzeć, co się dzieje po przeciwnej skał stronie.
Już poniżej wyspy napotkał turecki statek płynące szczątki okrętu, które wir wyrzucał na powierzchnię. Były to rozbite kawałki młyna, ale nie można było rozpoznać, do czego one dawniej należały.
Gdy brygantyna minęła wyspę Perigrada, miała przed sobą Dunaj w prostym kierunku na półtorej mili rozległy i na przestrzeni tej mogła rozejrzeć się dokładnie.
Ani na rzece, ani na wybrzeżu nie można było dojrzeć ładownego okrętu. Koło wybrzeża uwijały się tylko drobne łodzie.
Brygantyna posunęła się jeszcze kawałek dalej, a potem zawróciła do brzegu. Tam to wypytywał porucznik tureckiego okrętu nadbrzeżnych strażników o statek ładowny, który go wyprzedził. Strażnicy nic mu nie mogli powiedzieć, okręt ów bowiem dotąd nie dopłynął.
W dalszej drodze napotkała brygantyna poganiaczy Świętej Barbary z ich końmi. Porucznik okrętu począł indagować przewodnika.
Cały ten orszak składał się z samych Serbów, a dzielni ci ludzie nie omieszkali dobrze poinformować Turków o losie Świętej Barbary.
– Zginęła w wirze Perigrady, wraz z ładunkiem i załogą. Lina okrętowa, jak ot tu łatwo przekonać się można, zerwała się.
Gdy się oddalała brygantyna, słychać było jeszcze zawodzenie Serbów, kto im ich zarobek wypłaci! (Wiedzieli oni dobrze, że w Orszowie napotkają znów okręt i mają go ciągnąć dalej). Turcy zaś zawrócili i popłynęli ku ujściu.
Gdy się znów zrównali z wyspą Perigrada, spostrzegli majtkowie na spienionych falach jakąś deskę, co się kręciła w miejscu i nie mogła dalej z biegiem wody płynąć. Wyłowili ją i spostrzegli, że uczepiony do liny tkwił w niej hak żelazny, deska ta, jak się łatwo domyśleć, była jednym ze skrzydeł koła zatopionego młyna.
Wciągnięto linę, na której końcu uczepiona była kotwica, na jej poprzecznym drewnie widniał napis wielkimi literami wypalony: Święta Barbara.
Jasna więc była cała katastrofa. Lina okrętowa Świętej Barbary się zerwała, wówczas zarzucono kotwicę, która jednak nie zdołała utrzymać zbyt wielkiego ciężaru, okręt wpadł na wir i teraz deski jego pływają po falach, a cała załoga spoczywa w głębi skalistego grobu.
– Masz Allach! tam przecie szukać ich nie możemy.
* *
*
Dwa niebezpieczeństwa przebyła już Święta Barbara szczęśliwie, czekało ją wszakże jeszcze jedno: bora.
Powyżej zatoki ujęły olbrzymi strumień dwie ściany stromych skał w jar zaledwie sto sążni szeroki, w którym miejscami woda wznosi się do dwudziestu ośmiu stóp wysokości.
Tych gór krawędzie mienią się różnokolorowymi warstwami kamieni, na przemian zielonych, purpurowych, to żółtych, których wierzchołki porosły gęstą borów zielenią niby bujnych włosów koroną.
Jeszcze wyżej, ponad wierzchołkami skał sterczącymi na trzy tysiące stóp, krążą majestatycznie orły na tym pasie nieba, który stąd dojrzeć można, a którego czysty błękit z tej grobowej głębi zda się szklanym jakimś sklepieniem. W dali przed tobą wznoszą się bez końca kamienne kopuły i wieżyce skał.
W istocie widok to, co wyzywa do walki wszystkie piekieł potęgi: ten statek bezbronny, bezsilny, co nie włada ni dłońmi, ni obdarzony jest nogami, skrzelami lub skrzydłami – istna łupina orzecha, ciężka, ładowna – jak płynie po wąskim, skalistym kanale pod wiatr i bieg rzeki; a na nim gromadka ludzi, dumnych ze swego ducha, siły i potęgi rozumu.
Tu nie może stanąć przeciw nim bora, ten postrach Dunaju, bo ich broni podwójny mur skał i powstrzymuje wichry. Sternik i poganiacze mniej mają teraz do czynienia.
Ale bora nie zasypia!
Było już po południu, gdy naraz pociemniał wąski pas nieba, co świecił wpośród skał zwieszających się nad tą przepaścią.
Z Borą żartować nie można.
Nagle pędzi przed sobą burzę, która tak zaćmiewa błękit sklepienia, że w dole noc kompletna się poczyna. Tam w górze skłębione chmury, po obu stronach czarne skał szeregi. Od chwili do chwili drgnie w obłokach zielonawy płomień błyskawicy, po nim krótki, urwany odgłos padającego piorunu, jakby ścieśniona skał szyja zdolna była pochwycić tylko jeden akord tego straszliwego organów koncertu; to znów nagle uderzy piorun tuż przed statkiem i na jedną sekundę oświeci cały krajobraz, na jedną sekundę obleje skalistą katedrę czerwonym morzem płomieni: a grzmot wstrząsa ziemią, jakby świat cały miał zapaść się z końca do końca.
Deszcz płynie strumieniami i w potokach stacza się po skał krawędzi.
Ale okręt nie może się zatrzymać.
Musi płynąć dalej, by go noc nie zaskoczyła w Orszowie.
Wokół nic nie dostrzeżesz prócz migotania błyskawic: komisarz nie może już wydawać rozkazów dźwiękami rogu, bo te mogłyby zdradzić okręt na rumuńskim brzegu. Ale wynalazczy człowiek i tu dał sobie radę.
Komisarz okrętowy stanął na dziobie statku, wyjął stal i krzemień i począł rozniecać ogień.
Iskier tych nie może największy deszcz zgasić. Widzą je z brzegów poganiacze i ilekroć iskierka taka pryśnie, wiedzą już co ona oznacza! I od wybrzeży takież idą znaki. Jest to tajemny telegraf żeglarzy i przemytników w wąwozie Bramy Żelaznej. Niemy ten język doprowadziły do wielkiej doskonałości Dunajem od siebie oddzielone ludy.
Timeę zachwycała ta burza. Naciągnęła na czoło swój kaptur turecki i wyglądała okienkiem kajuty.
Okręt mimo burzy płynął naprzód wytrwale.
Równo z tym, jak oddalały się dwa skał szeregi, znikało też i czarne chmur sklepienie. Z równą szybkością, z jaką je przywiała, pchała teraz bora przed sobą ciemne kłęby obłoków i unosiła z sobą burzę. Nagle przed oczyma podróżnych roztoczyła się rozkoszna dolina Csernej. Krawędzie gór po obu brzegach obrosłe były aż po wierzchołki sadami i winnicami; cały krajobraz oblany złotem zachodzącego słońca: w oddali spośród zieleni wychylały się białe domki, wysmukłe wieże, dachy czerwone, a przez kryształowo czyste sznury deszczowych pereł, przeświecała cudnych barw tęcza.
Dunaj utracił poprzednią swą grozę, rozszerzającym się łożyskiem mógł już wygodnie płynąć a w szafirowym wód jego zwierciadle rozlanym na zachód szeroko dostrzegli podróżni zbudowaną na wyspie Orszowę.
– Jutro wiatr będzie jeszcze silniejszy – mruknął sternik, patrząc w purpurowe niebo.
Nad nimi sklepienie niebios mieniło się wszystkimi odmianami barw krwi i ognia, zda się płynęły po nim palącej lawy potoki. Jeśli gdzie rozdarła się ta płonąca obłoków opona, przez tę szparę widać było niebo nie błękitne, ale szmaragdowo zielone. Poniżej błyszczały góry i doliny, lasy i pustkowia w świetle wieczornej jutrzni takim rażącym oko blaskiem, że znużone szukało daremnie jakiego skrawka cienia, by na nim spocząć; w pośrodku Dunaj, niby ognista wstęga, a na nim wyspa najeżona wieżami i spiętrzonymi budowlami tak płonącymi, jakby społem stanowiły jeden piec hutniczy, przez który musi przejść każda żywa istota powracająca z dotkniętego zarazą Wschodu, zanim przestąpi próg czystego Zachodu powietrza. To Orszowa, czyściec dla tych, co Wschód zwiedzili.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.