- promocja
Ucieczka z raju - ebook
Ucieczka z raju - ebook
Kontynuacja Łatwo być bogiem.
Połowa dwudziestego czwartego stulecia. Ludzkość po skolonizowaniu niemal dziesiątej części Ramienia Oriona trafia w końcu na obcą, zaawansowaną cywilizację, która nie wykazując najmniejszej woli kontaktu, rozpoczyna wojnę totalną. Stawką jest nie tylko podbój nowego terytorium, ale też fizyczne unicestwienie wroga.
Na jednej z ewakuowanych pośpiesznie planet zrehabilitowany kapitan Święcki toczy swoją prywatną wojnę o ocalenie jak największej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele większą tajemnicę, która być może pozwoli odmienić losy całej wojny.
W «Polach dawno zapomnianych bitew» Robert J. Szmidt wykazał się niezwykle bogatą wyobraźnią, opowiadając swoją historię z ogromnym wdziękiem i oryginalnością. Szczerze polecam. - Mike Resnick, laureat nagród Hugo i Nebula.
Wartka opowieść o skorumpowanej załodze kolapsarowca, która eksplorując kolejne wrakowiska, odkrywa więcej, niżby chciała... Tak zaczyna się ta wciągająca lektura. Jack Campbell, autor bestsellerowego cyklu „Zaginiona Flota”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-918-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Fantastyka naukowa to ten rodzaj literatury, który albo się uwielbia, albo którego się nienawidzi. Albo coś czytelnika pociąga w powieści, albo doprowadza do takiego stanu, że nigdy więcej nie sięgnie on po tego typu lekturę. W tym drugim przypadku pozostaje mu tylko żałować, że nie przeczyta _Łatwo być Bogiem_. (…) To bardzo ciekawa książka, która wbrew pozorom niesie przesłanie dotyczące spraw bardzo przyziemnych, traktująca o nas – ludziach”.
Recenzje Subiektywne – Marek Bachorski-Rudnicki
„W _Łatwo być Bogiem_ autor kreuje łatwo przyswajalną wizję przyszłości, zbudowaną z klasycznych i dobrze znanych elementów, doprawioną odrobiną humoru, wartką akcją i zakamuflowanym, nieco głębszym przesłaniem. (…) Szmidt serwuje bardzo popową, lekką lekturę z atrakcyjnym zakończeniem będącą jednocześnie obietnicą znacznie większego rozmachu i rozwinięcia zaprezentowanego świata w dalszych częściach. Warto czekać”.
www.dzikabanda.pl
„Zimny i brutalny jest wszechświat kosmicznych żołnierzy przyszłości z prozy Roberta J. Szmidta. Nie ma w nim miejsca na czułości, przyjaźnie, związki rodzinne. Jest misja, przymus, odpowiedzialność i smutek. I jeszcze wola przetrwania”.
Republika Kobiet – Sylwia Skorstad
„_Łatwo być Bogiem_ to godny uwagi kawałek literatury. Niezły sam w sobie, ale przede wszystkim wiele obiecujący w kolejnych częściach. Jeśli Szmidt okaże się konsekwentny, to czeka nas naprawdę świetna seria science fiction. Tego właśnie możemy i powinniśmy oczekiwać”.
Gildia
„Dobrze, że w Polsce wydaje się takie książki. One – przynajmniej w moich oczach – ratują obraz klasycznej SF jako tworu rozrywkowego. Poza tym Szmidt udowadnia, że nie tylko Zachód potrafi napisać dobrą fantastykę, ale i nasi autorzy to dobry »towar«. Może nawet eksportowy?”
Co przeczytać? – Mariusz Wojteczek
„_Łatwo być Bogiem_ to jedna z tych książek, które oferują czytelnikowi dokładnie to, co zapowiada okładkowy blurb. Najnowsza powieść Roberta J. Szmidta rzeczywiście jest przedstawicielem twardej fantastyki naukowej i z pewnością przypadnie do gustu wszystkim jej miłośnikom”.
Poltergeist – Bartosz Szczyżański
„Robert J. Szmidt – człowiek, od którego zaczęło się odrodzenie polskiej fantastyki w XXI wieku, który wymyślił i prowadził magazyn »Science Fiction«, kiedy wszyscy pukali się w głowę, że to totalny bezsens – wydał właśnie nową książkę. (…) To bardzo dobra, rozrywkowa space opera z ciekawymi bohaterami, wartką akcją i niepokojącymi pytaniami”.
Aleksander Kusz, szortal.com
„Sama koncepcja powieści to coś więcej niż wymiana ognia z działka laserowego w próżni kosmicznej i spotkania pierwszego stopnia z kosmitami – Robert J. Szmidt bardzo trafnie steruje sugestiami, które mają stworzyć swoistą piramidę zależności ludzkiej cywilizacji wobec całego wszechświata. Autor wciąż przypomina także o samej idei boskości i tego, jak człowiek może postrzegać siły nadprzyrodzone”.
wMeritum.pl – Patryk Wolski
„Czytam _W przededniu_ Orsona Scotta Carda i Aarona Johnstona. Tak strasznie podobała mi się _Gra Endera_, której prequelem jest ta książka. Niestety, po przeczytaniu _Łatwo być Bogiem_ sci-fi nie jest już takie samo… _W przededniu_ wydaje się blade i naiwne”.
Bartek Rae Rutkowski
OPINIE Z PORTALU LUBIMY CZYTAĆ (900 OCEN, 158 OPINII, ŚREDNIA: 7,3/10)
„Z taką książką nawet najbardziej ponury dzień człowiekowi nie przeszkadza. Żeby nie rozwlekać: _Łatwo być Bogiem_ to stara dobra fantastyka, ale napisana po filmowemu. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam rasowe SF w kinie”.
Wojtek Grabowski
„Ta powieść zupełnie mnie nie zaskoczyła. Czemu? Gdyż po tym autorze spodziewałem się dokładnie takiej prozy: ciekawej, dynamicznej fantastyki ze znakiem wysokiej jakości, która pod wierzchnią, rozrywkową warstwą stara się pytać o rzeczy ważne i znaczące. I to właśnie w najnowszej książce Szmidta dostałem”.
Konrad
„A już myślałem, że polskie, klasyczne sci-fi się kończy. Otóż nie! Fabuła trzyma w napięciu i ciekawi, opisywane rasy są fascynujące, a koniec sprawia, że chcę więcej. Zdecydowanie na tak, godne polecenia”.
ArkadiuszPROLOG
_Rubieże Wewnętrzne, Pas V,_
_System Valis 11, Sektor Zebra,_
_18.09.2354_
– Ile jest gwiazd w naszej Galaktyce? – zapytał niespodziewanie komandor Garyan Zachs.
Szóstka rekrutów nie wyglądała już tak radośnie jak jeszcze przed chwilą, gdy nowy przełożony opowiadał im o bazie Korpusu Zwiadowczego i misjach, w których – zapewne już wkrótce – będą mogli wziąć udział.
– Czterysta siedemdziesiąt sześć miliardów – odpowiedział po krótkiej chwili wahania Danthony Reyes, najmłodszy z zaciągu, szczupły, niski blondyn o bardzo wydłużonej twarzy, siedzący w drugim rzędzie po prawej.
Poirytowany Zachs przymknął skośne oczy. To były podstawy wiedzy; coś, co każdy średnio rozgarnięty człowiek, a w szczególności adept Orbitalnej Akademii Floty powinien wyrecytować z pamięci w środku nocy, nawet gdy zostanie brutalnie wyrwany z najgłębszego snu. Niestety w niewielkiej sali odpraw nie było w tym momencie ani jednego kadeta. Komandor miał przed sobą najzwyklejszych w świecie rekrutów: zwabionych obietnicami wielkiej przygody cywilów z najbardziej zapadłych dziur znanej przestrzeni. Sześcioro, mimo że wielokrotnie zgłaszał dowództwu zapotrzebowanie na dziewięciu nowych operatorów.
Za moich czasów… – pomyślał.
Za jego czasów na Rubieże leżące za Terytoriami Wewnętrznymi trafiała wyłącznie elita. Tylko najlepsi z najlepszych mogli nadzorować bezzałogowe sondy wysyłane poza granice zdobytej przez ludzkość przestrzeni. Dzisiaj, gdy daleki zwiad przestał być pełnym nadziei kontaktem z nieznanym, odkrywanie i katalogowanie nowych systemów gwiezdnych składano na barki nie asów, ale zwykłych przeciętniaków, takich jak ci chłopcy… – i dziewczyna, poprawił się w myślach, zerkając w kierunku nazbyt szczupłej jak na jego gust mieszkanki jednej z peryferyjnych stacji orbitalnych – których wiózł teraz na Valis 11, najdalej wysunięty posterunek Federacji od strony centrum Galaktyki. I nie dziwota; po trzystu trzydziestu dwóch latach eksploracji Ramienia Oriona wciąż nie natrafiono na żaden ślad zaawansowanej obcej cywilizacji, który sugerowałby, że gdzieś tam, w mrowiu setek miliardów gwiazd, ludzkość odnajdzie kiedyś braci w rozumie.
Na twarzy komandora pojawił się blady uśmiech. Nie do końca prawdziwe były twierdzenia o braku życia w kosmosie. Znał jeden, choć niezbyt reprezentatywny wyjątek. Xan 4 z jego dwiema zwalczającymi się rasami. Wspomnienie uniesienia, z jakim oglądał pierwsze przekazy z Bety, było w nim wciąż żywe. Wtedy wierzył, że jest świadkiem narodzin nowej epoki, że współtworzy historię, nie bazy, nie korpusu, lecz całej cywilizacji… Dzisiaj czuł jedynie gorycz porażki, której nie osłodził mu nawet zasłużony awans na komandora.
Obcy po bliższej obserwacji okazali się bardzo prymitywnymi stworzeniami, jego zdaniem niegodnymi miana istot cywilizowanych, a admiralicja… Cóż, admiralicja postąpiła jak zwykle w takich przypadkach. Odkrycie zostało natychmiast utajnione, nikt więc, prócz garstki przydzielonych do projektu Dwa Słońca naukowców i żołnierzy, nie mógł się dowiedzieć o pierwszym przełomie, który nie był aż tak wielkim sukcesem, jak początkowo sądzono, choć w ogólnym rozrachunku przysłużył się korpusowi, i to bardzo.
Zwielokrotnienie budżetu, budowa niemal setki nowych sond, rozmieszczenie czterech dodatkowych baz dalekiego zwiadu na obu Rubieżach – wszystko to miało przyśpieszyć tempo eksploracji. I rzeczywiście, w ciągu zaledwie sześciu lat udało się przesunąć granice Federacji o rekordowe osiemset parseków, aczkolwiek – pomimo wytężonej pracy setek ekip i wysłania sond do ponad dwunastu tysięcy kolejnych systemów gwiezdnych – Beta Xana 4 pozostała wyjątkiem i co gorsza, nic nie wskazywało, by w najbliższym czasie miało się to zmienić.
– Czterysta siedemdziesiąt sześć miliardów – powtórzył Zachs, ponownie skupiając uwagę na przysłanych mu rekrutach. – W drugiej połowie dwudziestego wieku sądzono, że Droga Mleczna składa się z około stu miliardów gwiazd, potem jednak, w miarę rozwoju dostępnych technologii, szacunki te zaczęły szybko rosnąć. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia przyjmowano, że liczba ta może być dwukrotnie wyższa, pięćdziesiąt lat później podwojono ją raz jeszcze. Dzisiaj wiemy z całkowitą pewnością, że wokół masywnych czarnych dziur tworzących serce naszej Galaktyki krąży nie mniej niż czterysta siedemdziesiąt sześć miliardów gwiazd… – Zamilkł na moment, by aktywować holo. – Przyjmijmy jednak na chwilę, oczywiście dla ułatwienia, że jest ich pół biliona. – Światła w sali odpraw przygasły, a nad głową komandora pojawił się hipnotyzujący migotliwym blaskiem wir. – Droga Mleczna. Gdybyśmy poświęcali tylko sekundę na zbadanie każdego istniejącego w niej systemu, potrzebowalibyśmy niemal szesnastu tysięcy lat na pełną eksplorację wszystkich ramion. Gdybyśmy poświęcali na to godzinę… dotarlibyśmy do ostatniej gwiazdy po pięćdziesięciu siedmiu milionach lat. Szmat czasu, nieprawdaż? – zażartował, ale spięci rekruci nie zauważyli tego momentu rozluźnienia. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dla większości tych młodych ludzi jest to prawdopodobnie pierwsza tak daleka wyprawa w przestrzeń. – Niestety prawda jest znacznie bardziej skomplikowana od szacunków. Chociaż korpus dysponuje dzisiaj ponad trzystoma nowoczesnymi sondami dalekiego zasięgu, każda z naszych misji trwa nie sekundy, nie godziny, lecz całe dni, a czasami nawet tygodnie. W tym tempie, o ile nie zmienimy drastycznie metodologii poszukiwań polegającej na systematycznym przeczesywaniu systemu po systemie, sektora po sektorze, pasa po pasie, przed końcem tysiąclecia nie skolonizujemy nawet miejsca, w którym Ramię Oriona łączy się z Ramieniem Perseusza. Kto mi powie, dlaczego tamtejsze skupiska gwiazd mają tak ogromne znaczenie?
Zgłosili się wszyscy – w końcu pytał o kolejną oczywistą oczywistość. Tym razem komandor wybrał jedyną w tym gronie dziewczynę.
– Danaomi?
– Nie wiem dlaczego, ale tunele czasoprzestrzenne łączą gwiazdy znajdujące się w obrębie konkretnego ramienia Galaktyki.
– Zgadza się. Jedyna znana nam droga do sąsiedniego Ramienia Perseusza biegnie przez ten łącznik.
– A co z podróżami podprzestrzennymi? – zapytała po chwili wahania dziewczyna.
Zachs westchnął. Kolejna sprawa, o której nie musiałby wspominać, gdyby miał do czynienia z zawodowcami.
– Napędy podprzestrzenne mają trzy podstawowe ograniczenia. Pierwsze to technologia: nasze najpotężniejsze reaktory pozwalają na wykonanie skoków o maksymalnym zasięgu półtora parseka. Drugie to czas: tego typu jednostki są o wiele wolniejsze. Tunele czasoprzestrzenne pozwalają pokonać rok świetlny w niespełna kwadrans, a podróż na tę samą odległość przy korzystaniu z podprzestrzeni zajmuje dwie doby standardowe. Trzecie to precyzja. Z nieznanych nam jeszcze powodów nie jesteśmy w stanie wyliczyć dokładnie punktu wyjścia. W dodatku im dalej skaczemy, tym rozrzut jest większy. Dlatego też wykorzystujemy napęd podprzestrzenny wyłącznie w ruchu lokalnym, między systemami leżącymi bardzo blisko siebie. Nie chcielibyście chyba się pojawić kilkanaście miliardów kilometrów od celu podróży, zwłaszcza gdy reaktor jest przeciążony. Albo trafić w dysk rozproszony systemu, nie mówiąc już o jego gwieździe centralnej, a takie przypadki odnotowujemy kilka razy do roku… – Pokiwał głową ze smutkiem, wspominając los FSS _Magellan_, jednej z pierwszych ofiar nowej technologii. Skok na maksymalny dystans zakończył się wyjściem z podprzestrzeni niemal na granicy fotosfery lokalnej gwiazdy. Wielki okręt badawczy wyparował w ułamku sekundy, a o jego zagładzie dowództwo dowiedziało się z późniejszych analiz drgań pola grawitacyjnego. – Nie czarujmy się. Dopóki nie dotrzemy do gromad gwiazd w rejonie łącznika, nie mamy co marzyć o podróżach po innych ramionach Galaktyki…
– Dlaczego więc nie zaryzykujemy i nie poślemy tam choć jednej sondy? – wpadł mu w słowo czarny jak otaczająca ten okręt pustka Zahartur Gawrylenko, Noworosjanin i jedyny w tym towarzystwie mundurowy, sierżant policji z jakiejś zapyziałej kolonii górniczej, której nazwy nie dało się wymówić. – Moglibyśmy uzyskać wiele odpowiedzi już teraz, nie czekając, aż…
Uniesiony palec komandora ostudził zapał rekruta.
– Myślisz, chłopcze, że tobie pierwszemu to przyszło do głowy?
Zdezorientowany Gawrylenko milczał, pozostali spoglądali na niego niepewnie, zerkając od czasu do czasu w kierunku rozbawionego Zachsa.
– Korpus wysyłał już sondy do łącznika? – Krępujące milczenie przerwała dopiero Danaomi Ritter.
W jej głosie komandor wychwycił zdziwienie, a nawet szczyptę niedowierzania.
– Tak. Wysłaliśmy sondę do jednej z gromad kulistych łącznika – potwierdził po chwili zastanowienia.
Spodobała mu się reakcja Noworosjanina.
Może chociaż on nie będzie kolejnym tępym narzędziem w rękach przełożonych i wykaże kiedyś inicjatywę, jak oficerowie, z którymi niegdyś pracowałem – pomyślał.
– Czterdzieści osiem lat temu admiralicja, zniechęcona kilkoma dekadami ciągłych niepowodzeń, uległa namowom kierownictwa naszej bazy i zgodziła się na wyjątkową misję bardzo dalekiego zasięgu – powiedział, rozsiadając się wygodniej. – Celem sondy miała być gromada kulista znajdująca się w samym sercu rozwidlenia. Rozumowaliśmy tak: to przecież jedyny węzeł komunikacyjny obu ramion. Jedyna droga do centrum Galaktyki z Perseusza. Jeśli w Drodze Mlecznej istnieje życie rozumne, to właśnie tam znajdziemy jego ślady. Dowództwo wydzieliło specjalny zespół, w którym znalazło się szesnastu najlepszych operatorów, w tym i ja… – Zachs przerwał, jakby do niego dotarło, że wykład wprowadzający zszedł na niewłaściwe tory, ale jego wahanie było krótkie. Niech posłuchają, może zainspiruje ich do czegoś więcej niż rutynowe odbębnianie służb. – Wtedy mapowaliśmy niezbadaną przestrzeń nieco inaczej, niż robi się to teraz. Nie było jeszcze mierników van Vogta, dzięki którym jesteśmy w stanie mierzyć napięcia i odkształcenia przestrzeni, więc nasza sonda po dotarciu do kolejnego systemu wysyłała drony do wszystkich nowo odkrytych studni grawitacyjnych, by sprawdzić, dokąd prowadzą. Po ich powrocie nanosiliśmy dane na holomapę i wybieraliśmy kolejny cel lotu. Trzy lata i osiem miesięcy, tyle potrzebowaliśmy, by znaleźć drogę do łącznika. Wykonaliśmy w tym czasie trzysta dziewięćdziesiąt cztery skoki, z czego dwieście sześćdziesiąt osiem było chybionych. Czasami musieliśmy się cofać o osiem albo nawet dziesięć tuneli czasoprzestrzennych, żeby wrócić na właściwą drogę. Ale w końcu dopięliśmy swego… – Zawiesił głos, a potem spuścił głowę.
– I co odkryliście? – zapytał po chwili niezręcznej ciszy ktoś z pierwszego rzędu.
Zachs westchnął ciężko.
– Nic. Zupełnie nic. Ani po drodze, ani w łączniku, choć przeczesywaliśmy lokalną gromadę kulistą przez niemal pół roku, badając każdy tunel czasoprzestrzenny, jaki udało się tam znaleźć. Trafialiśmy tylko na martwe planety krążące wokół najzwyczajniejszych w świecie gwiazd. Nie zobaczyliśmy nic, czego byśmy wcześniej nie widzieli na tysiącach zbadanych światów naszego ramienia. Coś wtedy pękło w ludziach, przekonałem się o tym na własnej skórze. To był chyba ten moment, w którym ostatecznie straciliśmy nadzieję na znalezienie braci w rozumie. Po zakończeniu misji zostawiliśmy sondę z przekazem o naszym istnieniu w łączniku i wróciliśmy do rutynowych lotów, by skupić się na systematycznym przeczesywaniu bliższej przestrzeni. Kolejne trzydzieści osiem lat…
– Chyba czterdzieści cztery – przerwał mu Gawrylenko. – Jeśli misja do łącznika zaczęła się czterdzieści osiem lat temu…
Zachs otrząsnął się z zamyślenia. Mało brakowało, a zdradziłby tym szczylom odkrycie Bety.
– Tak, przepraszam. Rozkojarzyłem się trochę tymi wspomnieniami. Wracając do właściwego tematu naszego spotkania, od jutra zacznę was wprowadzać w procedury. Potem, po zdaniu wszystkich testów, dostaniecie przydziały do… – Znów zamilkł, tym razem zaskoczony pojawieniem się nowej ikonki na holokonsoli. Rubinowy punkt mrugał miarowo, informując go o oczekującym połączeniu. Chodziło o audiowizualne połączenie kwantowe z Gammy, terraformowanej planety, wokół której krążyła stacja korpusu. To musiało być coś pilnego, inaczej władze kolonii górniczej nie zezwoliłyby na takie obciążenie swoich, niezbyt przecież wydajnych, reaktorów. – Wybaczcie na moment – mruknął, aktywując pole izolacyjne wokół stanowiska i równocześnie włączając projektor. Na opalizującej ścianie pojawiła się widmowa twarz starszego brodatego mężczyzny o oliwkowej skórze, haczykowatym nosie i bardzo głęboko osadzonych oczach. – Słucham, zarządco Rami…
– Mamy problem ze stacją monitorowania strefy skoku! – wypalił podenerwowany mężczyzna, zanim jego rozmówca zakończył grzecznościową formułkę powitania, i zaraz dodał: – Dwie godziny temu otrzymaliśmy informację o wzmożeniu aktywności studni grawitacyjnej numer pięć, sugerującym wyjście z nadprzestrzeni niewielkiej jednostki, chwilę później nadeszły dane potwierdzające wykonanie skoku i… – Umilkł na moment, jakby musiał zebrać myśli. – Tutaj robi się dziwnie. Po pięciu sekundach nadszedł komunikat o kolejnym skoku, tym razem w przeciwnym kierunku, a potem stacja zamilkła na dobre.
– Nie pinguje…? – zaczął komandor, zanim dotarł do niego właściwy przekaz. Studnia numer pięć prowadziła do systemu znajdującego się nadal poza granicami Federacji, korzystać z niej więc mogły wyłącznie sondy korpusu. Żadna z nich jednak nie była w stanie wykonać manewru, o jakim mówił zarządca. Przygotowanie sprzętu do ponownego skoku trwało co najmniej sześć minut.
– Możecie sprawdzić, o co chodzi? – Ramirez wykorzystał moment wahania rozmówcy. Każda sekunda tego połączenia zwiększała koszty. – Wasz okręt znajduje się teraz w połowie drogi między Gammą a strefą skoku. Dotrzecie na miejsce w niespełna czterdzieści osiem godzin, pięć razy szybciej niż jakakolwiek nasza jednostka.
Komandor zaklął pod nosem. Awaria stacji monitorowania rodziła poważny problem dla kolonistów, nie mówiąc już o bazie. Wszystkie wyloty tuneli czasoprzestrzennych znajdowały się w wąskim pasie przestrzeni zaledwie ćwierć jednostki astronomicznej od fotosfery gwiazdy tego systemu, dokładnie w płaszczyźnie ekliptyki Drogi Mlecznej. Krótko mówiąc, gdyby przeciętny człowiek mógł zobaczyć te anomalie, ujrzałby kłębowisko gigantycznych węży wijących się za mknącą przez pustkę kosmosu gwiazdą. Galaktyka, wbrew pozorom, nie była bowiem monolitem. Pojedyncze gwiazdy, gromady, mgławice, wszystkie elementy szerokiego na sto siedemnaście tysięcy lat świetlnych wiru mknęły przez bezbrzeżną pustkę z rozmaitymi prędkościami, czasami różniącymi się o dziesiątki tysięcy kilometrów na sekundę, zatem nic dziwnego, że łączące je studnie grawitacyjne także pozostawały w ciągłym ruchu. Mogło się nawet zdarzyć, że nadmiernie rozciągane rwały się i znikały, choć w skali ludzkiego życia było to zjawisko niezwykle rzadkie. W ciągu ostatnich dwóch stuleci nauka odnotowała tylko dwa takie przypadki. Raz zdarzyło się też, że czerwony olbrzym przechwycił biegnącą w jego pobliżu anomalię, dzieląc ją i tworząc „punkt przesiadkowy”, jak określano to zjawisko w nieoficjalnych raportach pionu badawczego. Naukowcy obserwowali teraz ten system, by sprawdzić, czy dalszy ruch gwiazdy nie doprowadzi do ponownego scalenia przepołowionego tunelu nadprzestrzennego.
Brak działającej stacji monitorowania oznaczał konieczność wstrzymania odlotów z systemu. Wprawdzie ruch na Valis 11 nie należał do największych – tylko dwie z sześciu odkrytych tu anomalii prowadziły na terytoria Federacji – ale i tak strefa skoku obsługiwała kilka, a czasami nawet ponad dziesięć frachtowców na dobę. Do tego trzeba było dodać wszystkie statki kurierskie, teledrony oraz prywatne jednostki należące do ludzi zatrudnionych w kopalniach Gammy i Kappy. No i sondy korpusu, które korzystały z pozostałych czterech studni. Czterdzieści osiem godzin lotu wewnątrzsystemowego – bo tyle potrzebował FSS _Walternest Rutheford_ na dotarcie do strefy skoku – oszczędzi górnikom trzy, a może nawet cztery doby przestoju. Ich jednostki remontowe były naprawdę powolne, zwłaszcza w porównaniu z potężnym okrętem wojennym.
Kolejnym impulsem skłaniającym komandora do udzielenia pomocy kolonistom był fakt, że do uszkodzenia stacji monitorowania musiała doprowadzić któraś z powracających sond. Ze studni prowadzących poza granicę nie przylatywało na Valis 11 nic, co nie należało do Korpusu Zwiadowczego.
– Zajmiemy się tym – obiecał Zachs, widząc, że spoconemu zarządcy zaczyna nerwowo drgać powieka. – Jeśli awaria stacji nastąpiła z naszej winy, dokonamy wszystkich napraw na koszt korpusu. Jeśli sprzęt korporacji zawiódł z innego powodu, rozliczymy się jak zwykle.
Ramirez skinął szybko głową i rozłączył się bez zbędnych pożegnań. Każda sekunda tej rozmowy pozbawiała jego kolonię kolejnych, jakże cennych megawatów energii. Komandor spojrzał na timer. Połączenie trwało niemal minutę. Górnicy na pewno nie będą zadowoleni z dzisiejszego przymusowego zaciemnienia – pomyślał, wyłączając pole izolacyjne.
– Mam dla was świetną wiadomość – rzucił w kierunku zaniepokojonych rekrutów. – Nasz lot potrwa nieco dłużej, niż przypuszczałem. Wracamy do strefy skoku, by udzielić pomocy technicznej tutejszej kolonii. Zanim dotrzemy do bazy, zdążymy przećwiczyć w polu standardowe procedury alarmowe i ratunkowe, które i tak musielibyście zaliczyć przed przyznaniem podstawowych kodów dostępu.
* * *
– Dziwne – mruknął Zachs, wpatrując się w przepływające przez wyświetlacze komputerów ciągi danych. – Sprawdźcie to jeszcze raz – polecił, odwracając się do podoficerów siedzących na kolistych stanowiskach operacyjnych po prawej. To oni odpowiadali za łączność i sensory.
– Tak jest! – Zwięzła odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.
Tu nie było czasu ani miejsca na dyskusje, choć zarówno komandor, jak i jego podwładni doskonale zdawali sobie sprawę, że ponowne skanowanie przestrzeni nie może przynieść niczego nowego.
FSS _Walternest Rutheford_ dotarł do strefy skoku przed planowanym czasem, po niespełna czterdziestu dwu godzinach lotu. Tak blisko gwiazdy można było podlecieć jedynie przy włączonych na maksymalną moc polach siłowych. Krążownik klasy _Minotaur_ nie miał z tym jednak najmniejszego problemu. Jego generatory osłon, jak w przypadku każdego dużego okrętu wojennego, dysponowały ogromnymi rezerwami nawet wtedy, gdy główny reaktor pracował na pełnych obrotach od wielu godzin, a tak właśnie się stało, ponieważ Zachs chciał jak najszybciej znaleźć się na miejscu i wyjaśnić sprawę.
Korpus nie dysponował niestety nagraniami z momentu katastrofy – a z nią najwyraźniej mieli do czynienia, sądząc po rozpływającej się z wolna chmurze szczątków – ponieważ Gamma, stacja orbitalna i transportowce w liczbie siedmiu, zmierzające obecnie w kierunku strefy skoku, znajdowały się w czasie zdarzenia po drugiej stronie gwiazdy centralnej, znacznie dalej niż krążownik. Jedynymi dowodami pozostawały więc odczyty sensorów i przechwycone wcześniej transmisje kwantowe, które – Zachs musiał to przyznać niemal od razu – niczego nie wyjaśniały.
Wielokrotnie odczytywał zwięzły komunikat zawierający informację o aktywności studni numer pięć. Potem nadeszło jeszcze krótsze potwierdzenie wykonanego skoku i pięć sekund później odbiorniki zarejestrowały kolejny sygnał, tym razem dotyczący wejścia w nadprzestrzeń tego samego obiektu. I to by było na tyle.
Nic tu nie pasowało. Po pierwsze: tego dnia standardowego nie przewidywano powrotu żadnej z osiemnastu sond badających pobliskie sektory przestrzeni. Po drugie: wszystkie urządzenia przebywające za granicami Federacji wysłały prawidłowy sygnał zwrotny, po tym jak komandor zarządził natychmiastową kontrolę wykonywanych misji. Po trzecie: w przestrzeni przy strefie skoku znaleziono tylko czarną skrzynkę zniszczonej stacji monitorowania. Ściągnięte z niej dane nie pomogły jednak w wyjaśnieniu zagadkowej kolizji.
Eksploatująca bogactwa Valis 11 firma StarMin była typową korporacją nastawioną na maksymalizację zysków, nic więc dziwnego, że oszczędzała, na czym tylko mogła. Zwłaszcza tutaj, na Rubieżach, gdzie mało kto liczył się z przepisami i ludźmi. W każdym cywilizowanym systemie tak wiekowa stacja trafiłaby już dawno na złom, tutaj jednak posłużyłaby jeszcze wiele lat, gdyby nie to niefortunne zdarzenie.
Z trzech przepisowych rejestratorów działał tylko jeden, a i to nie do końca. Ktoś odłączył w nim moduł zapisu wizji, zapewne aby zmniejszyć do minimum obciążenie zabytkowych procesorów. Zachs nie zdziwił się więc specjalnie, gdy jego technicy wydobyli z pamięci czarnej skrzynki informacje o tym, że wspomnianej ingerencji dokonano już kilka lat temu. Dla korporacji najważniejszy był przekaz kwantowy – tylko dzięki niemu koloniści mogli kontrolować zdalnie ruch pozasystemowy. Problemami wynikającymi z niemożności ustalenia przebiegu ewentualnego wypadku nikt więc nie zaprzątał sobie głowy. Słyszał ktoś w ogóle o zniszczeniu takiego sprzętu podczas kolizji z obiektem wychodzącym z nadprzestrzeni?
Komandor nie pamiętał takiego wydarzenia, a miał za sobą kilka dekad czynnej służby na Terytoriach Wewnętrznych. Ale – jak słusznie zauważył kiedyś jego zastępca – zawsze musi być pierwszy raz. Pech chciał, że do tego nietypowego wypadku doszło właśnie tutaj i teraz.
Jedno wszakże komandor ustalił ponad wszelką wątpliwość. Nie chodziło o przypadkową kolizję stacji z uszkodzoną sondą. Korpus nie będzie więc musiał wypłacać górnikom odszkodowania, a wręcz przeciwnie, otrzyma od zarządu kolonii całkiem ładną sumkę za przeprowadzenie akcji ratunkowej i użyczenie sprzętu zastępującego zniszczoną stację do czasu, aż StarMin sprowadzi na Rubieże jakiś nowy złom.
Mimo to Zachs czuł podskórnie niepokój. Choć wykonał skany i przeprowadził skrupulatne dochodzenie, nadal nie wiedział, co zniszczyło stację. Z dostępnych danych i kolejnych analiz rozproszenia szczątków wynikało, że kilkadziesiąt godzin wcześniej doszło tutaj do bezpośredniego zderzenia z obiektem, który wyszedł z nadprzestrzeni. I to właśnie było najdziwniejsze w tej całej sprawie.
Ludziom nawykłym do życia na planetach mogłoby się wydawać, że takie zderzenie to nic szczególnego: licząca osiemdziesiąt metrów średnicy walcowata stacja wisiała przecież na wprost wylotów studni grawitacyjnych. To tak, jakby ktoś ustawił grawiolot na wprost wielonitkowego tunelu transkontynentalnej lotostrady. Coś wyleciało z nadprzestrzeni pod niewłaściwym kątem, nie wyhamowało w porę, nie skręciło kiedy trzeba… Bzdura. W przestrzeni kosmicznej odległości są tak duże, że przystawianie do nich planetarnych miar nie ma najmniejszego sensu. Stacja o średnicy osiemdziesięciu metrów wisiała na wprost wylotów tuneli czasoprzestrzennych, to prawda, ale w odległości pół sekundy świetlnej od nich. Sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od miejsca, w którym statki wyłaniały się z nadprzestrzeni. Poza tym silniki manewrowe ustawiały ją zawsze tak, by znajdowała się poza przypuszczalnymi wektorami nadlatujących jednostek. A gdyby nawet zawiodły tym razem, to prawdopodobieństwo, że kilkusetmetrowy obiekt wyrzucony ze studni grawitacyjnej o średnicy od tysiąca do trzech tysięcy kilometrów wyrżnie akurat w stację monitorowania, było mniejsze niż szansa na trafienie trzy razy z rzędu głównej wygranej w Galotto. To nie miało prawa się zdarzyć, chyba że…
Chyba że to, co przyleciało na Valis 11, miało za zadanie zniszczyć stację monitorowania!
Charakterystyka zmian napięcia grawitacyjnego wskazywała, że chodzi o bardzo mały obiekt mający zaledwie jedną ósmą masy sondy korpusu. Co tak niewielkiego mogło przylecieć z przestrzeni zewnętrznej? – zastanawiał się komandor, gdy jego wyświetlacze ponownie ożyły. Wypełniające holoekrany dane, zgodnie z przewidywaniami, nie zmieniły się ani na jotę. Czymkolwiek był przybysz spoza granic Federacji, wyparował bez śladu. Każdy z namierzonych szczątków należał do zniszczonej stacji. Czujniki masy _Rutheforda_ nie mogły się mylić.
Zachs pogładził się wolno po gładko ogolonej szczęce. Czyżby był świadkiem jakiejś nielegalnej operacji na dużą skalę? Słyszał kilkakrotnie o prywatnych sondach wysyłanych do niezbadanej jeszcze części ramienia. Najbogatsze firmy próbowały w ten sposób wyprzedzić konkurencję w wyścigu do nowych złóż. Do wybuchu wojny domowej miały możliwość legalnego wykupienia praw eksploracyjnych w zbadanych przez siebie systemach, potem jednak ta polityka uległa daleko idącym zmianom, a szesnaście lat temu niespodziewanie zatrzaśnięto ostatnią furtkę dopuszczającą wielki biznes do bogactw, które czekały wciąż na odkrycie. Komandor nie wiedział, czym spowodowany był ten ostatni ruch władz, ale przeczuwał, iż korporacje nie poddały się tak łatwo i nadal robią swoje, tyle że w sekrecie.
Nigdy wcześniej nie natknął się na ślady nielegalnej eksploracji, ale nie wykluczał możliwości, że zniszczenie stacji było sprawką ludzi, którzy pragnęli zataić swój powrót na terytorium Federacji. Z każdą chwilą nabierał większej pewności, że tak właśnie jest. Jeśli przeczucie mnie nie myli – rozmyślał – lada moment studnia numer pięć znów się uaktywni i statek badawczy korporacji spróbuje wejść do tego systemu, by zaraz wykonać kolejny skok do innego systemu, najprawdopodobniej niezamieszkanego przez ludzi, ale leżącego już po tej stronie granicy. Dwa, trzy takie skoki i łamiąca blokadę jednostka rozpłynie się w przestrzeni, a naukowcy i dane znajdujące się na jej pokładzie trafią – po przesiadce na inne statki – do siedziby korporacji…
Jednego komandor był bowiem pewien: w żadnej z pięciu studni nie doszło po katastrofie do napięć świadczących o wykonaniu skoku – mierniki van Vogta w obserwatoriach na Gammie, stacji korpusu i jego krążowniku nie zanotowały najmniejszego drgnięcia pola grawitacyjnego po feralnym momencie.
Jego teoria miała wszakże poważną lukę – chodziło o ostatni komunikat stacji, mówiący o skoku powrotnym, który nieznana jednostka wykonała niespełna pięć sekund po przylocie. Komandor był pewien, że nawet flota nie dysponuje technologiami pozwalającymi na tak szybkie wykonanie zwrotu i ponownego skoku, a dla wojska pracowali przecież najlepsi z najlepszych, którzy jeśli komuś ustępowali, to tylko ekipom zatrudnianym w ośrodkach badawczych gigantów przemysłu wydobywczego. Czyli korporacji. I tak zamykało się błędne koło.
Sześć minut. Tyle trwał najkrótszy odwrót w nadprzestrzeń. Zachs nie mógł i nie chciał uwierzyć w to, że jajogłowi siedzący w kieszeni jakiegoś koncernu dokonali aż tak wielkiego przełomu. Skrócenie wspomnianego czasu o połowę wydawało się realne, sam przecież słyszał, jak na odprawach pionu naukowego jego stacji zastanawiano się, czy warto inwestować w technologie pozwalające na podobne osiągi, ale siedemdziesięciokrotne przyśpieszenie tego procesu? Nie, to czyste science fiction – uznał po chwili namysłu.
– Komandorze! – Z rozważań wyrwał go głos bosmana Honveda, który odpowiadał na tej wachcie za skanery. – Rejestrujemy wzmożoną aktywność studni numer pięć.
A więc jednak! – ucieszył się Zachs. Kimkolwiek byli dranie, którzy rozpieprzyli stację, właśnie nadlatywali, pewni swego. Jeśli przeprowadzili dokładne rozpoznanie – a nie wyobrażał sobie, żeby ktoś, kto ryzykuje miliardy kredytów, robił takie numery w ciemno – to świetnie znali rozkład lotów frachtowców i wiedzieli, że koloniści będą potrzebowali trzech dni standardowych na naprawienie wyrządzonych im szkód i odzyskanie pełnej kontroli nad studniami grawitacyjnymi. Jednego tylko nie mogli przewidzieć: że w pobliżu strefy skoku znajdzie się przypadkiem krążownik korpusu.
– Ogłosić alarm bojowy – polecił przez ramię.
Zamierzał przekonać współdowódcę, że złoczyńcom należy przygotować naprawdę gorące powitanie. Załodze przyda się odrobina rozrywki, a kto wie, czy sztab nie doceni takiej postawy i nie nagrodzi rozpieprzenia nielegalnych eksploratorów czymś więcej niż tylko zwyczajową pochwałą.
– Napięcie wciąż rośnie – zameldował bosman. – Charakterystyka drgań sugeruje, że może chodzić o kilka dużych obiektów.
To była niepokojąca wiadomość.
– Jak dużych? – spytał Zachs.
– Odpowiadających co najmniej klasie _Sword_. – W głosie Honveda dało się słyszeć zdenerwowanie.
_Sword_ był podstawowym modelem korwety floty. Mierzył od dziobu do rufy sto dziewięćdziesiąt metrów, nie licząc znajdujących się za kryzą rufową dysz pędnika. To nadal niewiele w porównaniu z pełnowymiarowym krążownikiem, ale…
– Przy tym tempie wzrostu odczytów możemy spodziewać się przylotu jednostek wielkości niszczycieli trzeciej generacji – rzucił w kierunku stanowiska dowódcy pionu wojskowego, po tym jak bosman raz jeszcze przeliczył napływające dane.
– Albo dużych frachtowców – dodał obojętnym tonem kapitan Attanasio, opadając ciężko na kokon fotela.
Sądząc po roztaczanym zapachu, alarm zastał go w mesie. Nie pytał o sytuację, sprawdził ją sam, zanim dotarł na mostek. Nie wydawał się jednak zaniepokojony; wierzył niezachwianie w odstraszającą moc niemal czterystumetrowego okrętu wojennego, a jeszcze więcej nadziei pokładał w najnowocześniejszych systemach uzbrojenia. Siła ognia _Rutheforda_ dorównywała niektórym pancernikom poprzedniej generacji. Tylko szaleniec chciałby wejść w kontakt bojowy z taką potęgą.
– Trzydzieści sekund do wyjścia pierwszego obiektu z nadprzestrzeni! – zameldował zgodnie z regulaminem Honved, choć wszyscy mieli te dane na swoich wyświetlaczach.
– Dajemy czadu? – spytał Zachs, wskazując głową stanowiska bojowe.
Attanasio spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Chcesz ich rozwalić zaraz po wejściu do systemu?
– Nie – odparł komandor. – Ale myślę, że mały pokaz siły nie zaszkodzi. Te sukinsyny zniszczyły stację monitorowania, żeby ukryć swój powrót na terytorium Federacji. Jeśli nie zastosują się do naszych poleceń…
– Tak, wiem, trzy strzały ostrzegawcze w brzuch, a potem zaczynamy negocjacje – mruknął kapitan, rozcierając palce nad wirtualnymi klawiaturami. Wprowadził kilka komend i nagle zamarł. – A jeśli to są… – Zawiesił znacząco głos, spoglądając na współdowódcę z pionu nawigacyjnego.
Zachs się skrzywił. Myśl o Obcych odrzucił na samym początku, jako najbardziej niedorzeczną. Teraz jednak, na kilkanaście sekund przed wyjściem tamtych z nadprzestrzeni, poczuł ukłucie niepewności. W tym samym momencie dotarło do niego, że ludzie łamiący blokadę nie musieli wracać na terytorium Federacji przez zamieszkany system. Mogli bez problemu prześlizgnąć się przez któryś z sąsiednich, martwych i niepilnowanych układów planetarnych, gdzie zniknęliby naprawdę bez śladu. Dlaczego więc wybrali miejsce, w którym prócz sporej kolonii górniczej znajdowała się także duża baza korpusu?…
– Dziesięć sekund do skoku – zameldował Honved, wyrywając komandora z zamyślenia. Attanasio wprowadził ostatni kod aktywujący broń, zanim rozpoczęło się ostateczne odliczanie. – Trzy, dwie, jedna…
Wbrew pokutującym opiniom wyjście z nadprzestrzeni nie jest widowiskowym zjawiskiem. Spoglądasz w bezdenną ciemność pustki i nagle widzisz na tle odległych gwiazd lecący spokojnie obiekt. Tam, gdzie przed milionową, a nawet miliardową częścią sekundy nie było nic, przestrzeń „puchła” – tak to właśnie wyglądało, choć ludzkie oko nie było w stanie tego zobaczyć – a gdy bąbel „pękał”, czemu nie towarzyszyły żadne błyski, eksplozje ani wyładowania, na jego miejscu pojawiał się wychodzący z nadprzestrzeni okręt. Tylko najszybsze sensory były w stanie uchwycić ten proces, ale nagrane za ich pomocą holo nie porywało widza. Na jednej klatce była pustka, na drugiej wybrzuszenie, na trzeciej przybysz w pełnej krasie. Oprócz takich obrazów rejestrowano tylko drgania grawitacji, które rozchodziły się wokół strefy skoku jak fale po wodzie. Ich natężenie zależało od masy obiektu wypluwanego do trójwymiarowej przestrzeni, lecz nawet najsilniejsze z nich można było zmierzyć wyłącznie miernikami van Vogta.
I tak to właśnie wyglądało teraz. Jednakże Zachs, Attanasio i cała reszta wachtowych wstrzymali oddech, gdy na ekranach taktycznych pojawił się… dziwaczny obiekt nieprzypominający żadnego wyprodukowanego w stoczniach Federacji statku kosmicznego. Dzięki rozmieszczonym wokół strefy skoku dronom komandor mógł zobaczyć na otaczających go wyświetlaczach kilka rzutów tej niesamowitej jednostki. Na pierwszy rzut oka okręt ten przypominał planetoidę, do której ktoś dołączył hipernapęd. Kadłub miał gruszkowaty kształt, jego w miarę gładkie, choć pofałdowane nierównomiernie poszycie pokrywały w strefie czołowej dwa rzędy koncentrycznie rozmieszczonych niemal identycznych płaskich kopuł i mnóstwo mniejszych bąbli. Z węższego końca wyrastała – inaczej nie można tego określić – ażurowa konstrukcja zwieńczona regularnym sześcianem i kilkoma dyszami. Drugi i trzeci obiekt – jednostki pojawiły się w równych, sekundowych odstępach – wyglądały niemal identycznie. Komputery wykryły tylko niewielkie różnice w pofałdowaniu matowego poszycia i rozmieszczeniu kopuł.
– Obcy? – wyszeptane przez Zachsa słowo padło w tym samym momencie z wielu ust.
Oniemiały komandor przeniósł wzrok na kapitana. Dowódca pionu wojskowego siedział z szeroko otwartymi ustami, trzymając palec nad połyskującym blado czerwonym klawiszem wirtualnej klawiatury.
– Czek… – zaczął Zachs, ale nie zdążył dokończyć.
Czołowa jednostka Obcych otworzyła ogień.
Nawet ślepiec trafiłby z tej odległości w nieruchomy cel wielkości federacyjnego krążownika. Ustawiony burtą do wylotów studni okręt wojenny chroniły pola siłowe i tylko one uratowały go przed natychmiastowym zniszczeniem. Ale to był dopiero początek starcia. Druga jednostka Obcych wychodziła już na pozycję ogniową, a trzecia rozpoczynała zwrot.
Attanasio wybudził się z letargu, zanim komputery przyciemniły wszystkie ekrany, by ludzie na mostku nie oślepli od blasku, jakim rozjarzyły się smagane laserowymi promieniami tarcze. Jego palce opadły na czerwony klawisz. FSS _Walternest Rutheford_ nie miał zamiaru poddać się bez walki.
W kierunku wroga pomknęło mrowie rakiet, szły salwami, jedna tuż po drugiej, odpalane automatycznie ze wszystkich rewolwerowych wyrzutni, ale baterie dział laserowych wciąż milczały. Prawie czterdziestodwugodzinny lot na dopalaczach pochłonął znaczną część rezerw energii, zatem odbudowanie jej zapasów, pozwalających na osiągnięcie pełnej mocy głównych systemów uzbrojenia, wymagało czasu, a tego niestety załoga krążownika nie miała. Nie było też szans na przekierowanie części energii z nieużywanych osłon. Tarcze na sterburcie musiały pracować na pełnej mocy, aby powstrzymać napór morderczego promieniowania pobliskiej gwiazdy.
Obcy zniszczyli większość pocisków manewrujących, zanim te zdołały dotrzeć do ich osłon energetycznych, ale skupienie ognia na ponad czterystu dodatkowych celach dało chwilę wytchnienia załodze krążownika. Zbyt krótką jednak, by współdowódcy zdążyli opracować nową strategię.
Kilka sekund później owal dziobu atakującej jednostki pokrył się rozbłyskami licznych eksplozji, co niestety nie przyniosło spodziewanych efektów. Chroniące Obcych pole siłowe przejęło i wchłonęło bez najmniejszego problemu energię trzydziestu siedmiu zderzeń z dwukilogramowymi rdzeniami kinetycznymi rozpędzonymi do jednej setnej świetlnej! Broń skonstruowana z myślą o zdejmowaniu osłon najcięższych okrętów wojennych okazała się całkowicie nieskuteczna w starciu z osłonami nieznanego wroga.
Deflektory dziwacznego okrętu rozjarzyły się dopiero po tym, jak turbolaserowe baterie dziobowe krążownika otworzyły w końcu ogień. Serie niewidzialnych dla ludzkiego oka milisekundowych promieni, z których każdy mógł przepalić kilkunastometrowy blok plastali, nie dały jednak rady tarczom Obcych, choć po ostatniej salwie pole siłowe trafionej jednostki migotało jeszcze przez dłuższą chwilę, co mogło znaczyć, że zaczynało szwankować.
Niestety ludzie nie zdążyli się o tym przekonać. Drugi napastnik otworzył ogień, zanim do akcji weszły turbolasery ze śródokręcia. _Rutheford_ zadrżał mocno, jakby uderzył w niewidzialną przeszkodę. Na którymś ze sferycznych stanowisk po prawej zawyły alarmy, szybko jednak umilkły zdławione dłońmi wachtowych.
– Straciliśmy tarczę Bb7! – zameldował spanikowany mat nadzorujący systemy obrony.
Sektor B7. Rufa od strony bakburty. Środkowa jej część. Dranie nie nawalali na ślepo! Dokładnie wiedzieli, gdzie skoncentrować ogień. I osiągnęli cel. Światła i wyświetlacze komputerów zamigotały, a potem ściemniały na mgnienie oka, gdy systemy przełączały się na tryb awaryjny.
Zachs nie słuchał kolejnych komunikatów, które spływały teraz lawinowo. Wiedział już, że przegrał tę bitwę, mimo że wciąż odpalali kolejne rakiety i nadal byli w stanie użyć rufowej baterii turbolaserów. Wróg pozbawił ich właśnie napędu, odciął śródokręcie i dziób od głównego reaktora, uniemożliwiając ewentualne manewrowanie i próbę ucieczki. Słabnące z sekundy na sekundę tarcze zaś nie wytrzymają długo tak potężnej nawały ognia, zwłaszcza że lada moment do walki włączy się trzeci okręt Obcych.
Kolejny wstrząs był dłuższy i silniejszy. Gdyby nie uprzęże, wachtowi powylatywaliby z kokonów foteli.
– Straciliśmy Ba7, Bb6 i Bb2. Bb4 na piętnastu procentach mocy.
Przeciwnik nie przejmował się już tak bardzo bronią kinetyczną. Wiedział, że nawet sto równoczesnych trafień nie zdejmie mu osłon czołowych. Skupił więc ogień na tarczach baterii turbolaserowych i na pozbawionej osłony rufie, na której znajdowały się bliźniacze reaktory krążownika.
– Łącz mnie z bazą! Natychmiast! – wycharczał komandor w kierunku roztrzęsionego Honveda.
FSS _Walternest Rutheford_, duma korpusu dalekiego zwiadu, zamienił się w obłok rozgrzanej do białości plazmy, zanim bosman zdążył wykonać ten rozkaz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki