Ucieczka z Wall Street - ebook
Ucieczka z Wall Street - ebook
Lara Bradley była nastolatką, kiedy beznadziejnie zakochała się w Gabrielu, najlepszym przyjacielu swojego starszego brata. Gdy spotykają się po kilku latach, Lara wciąż marzy o tym, że Gabriel odwzajemni jej uczucie. Zdaje sobie sprawę, jak wiele ich dzieli: ona jest bibliotekarką na angielskiej prowincji, a on robi karierę na Wall Street. Mimo to decyduje się zrobić pierwszy krok i proponuje mu randkę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1829-0 |
Rozmiar pliku: | 761 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ktoś zadzwonił do drzwi.
Dzwonek wypełnił ciche wnętrze domu miłym dla ucha, staroświeckim odgłosem gongu. Lara, która siedziała w kuchni, pokrzepiając się filiżanką mocnej, świeżo zaparzonej herbaty, zadrżała, przeszyta nagłym, lodowatym dreszczem.
O Boże, nie. Kolejnej złej wiadomości nie zniesie.
Zesztywniałymi palcami odstawiła filiżankę na blat stołu z masywnego, dębowego drewna, przy którym przez lata jej rodzina zbierała się co dnia, żeby pić herbatę, posilać się, śmiać i gadać o wszystkim i o niczym. Teraz kuchnia pogrążona była w nienaturalnej, martwej ciszy, która potęgowała poczucie samotności, wyolbrzymiała każdą obawę. Lara nie przypuszczała, że pobyt w domu rodziców okaże się aż tak trudnym wyzwaniem. Matka i ojciec wrócą tu, kiedy ich pobyt na południu Francji dobiegnie końca. Oby w tym czasie zdołali odzyskać choć trochę sił i ducha. Jej ukochany starszy brat nie wróci tu już nigdy.
Choć od pogrzebu minęły ponad dwa tygodnie, wciąż nie mogła uwierzyć, że Sean odszedł. Historia jego życia była tragicznie krótka – studiował ekonomię, uzyskał dyplom z wyróżnieniem. Potem, wciąż młody i wolny, zamiast poświęcić się karierze, postanowił zrobić coś dla świata. Pojechał do Afryki, żeby działać jako wolontariusz. Uczył prostych, niewykształconych ludzi, jak radzić sobie w zawiłym świecie finansów. Pokochał tę pracę, i choć czas płynął, nie chciał słyszeć o innym zajęciu. Na wszystko jeszcze przyjdzie pora, mawiał. Mylił się. Złapał malarię i już nie wyzdrowiał. Wydawało się niewiarygodne, że w dwudziestym pierwszym wieku malaria może się okazać śmiertelna. Wydawało się absolutnie niemożliwe, że Sean… umarł. Wciąż miała wrażenie, że za chwilę jej brat stanie w progu, mówiąc wesoło: „Stawiamy czajnik na kuchni, siostra! Mógłbym zamordować za filiżankę herbaty!”. Zacisnęła powieki, kiedy proste wspomnienia codziennych chwil przyniosły kolejną falę łez. Brat nie żył. Ta świadomość bolała nieznośnie, uporczywie, jak jątrząca się rana.
Dzwonek zadźwięczał znowu, wyrywając kudłatego Barneya z porannej drzemki pod kuchennym stołem. Szczekając donośnym basem, retriver ruszył ku drzwiom wejściowym, więc Lara, chcąc nie chcąc, zrobiła to samo. Zerknęła na zegar z kurantem. Dochodziło wpół do dziewiątej. Kto to mógł być o tak wczesnej porze? Niepokój sprawił, że splotła ramiona, otulając się szczelniej ulubionym swetrem z miękkiej, szarej wełny. To prawdopodobnie po prostu listonosz, powiedziała sobie. Nie ma najmniejszego powodu do obaw.
Blask słonecznego poranka rozświetlał kolorowe szybki w wiktoriańskich drzwiach i wypełniał niewielki, wyłożony drewnem hol mozaiką jasnych, barwnych plam. Lara ostrożnie wyjrzała na zewnątrz przez witrażowe okno.
Człowiek stojący na ganku na pewno nie był listonoszem. Choć przez grube szkło widziała tylko zarys sylwetki, nie mogła się mylić. Obcy – ciemno odziany, wysoki mężczyzna – stał przed drzwiami nieruchomo, z lekko pochyloną głową. Larze wydawało się, że wyczuwa skupione napięcie bijące z całej jego postaci, od szerokich ramion aż po długie i mocne, lekko rozstawione nogi. Położyła dłoń na klamce i zawahała się. Przybysz nie wyglądał też na sąsiada ani na znajomego rodziców, który postanowił wpaść z niezapowiedzianą wizytą. Może nie była do końca na bieżąco, jeśli chodziło o tutejsze życie towarzyskie. Wyprowadziła się z domu jakiś czas temu, kiedy dostała pracę bibliotekarki na uniwersytecie, i od tamtej pory wpadała tu tylko w czasie wakacji. Nie sądziła jednak, by matka i ojciec przez ten czas nabrali zwyczaju przyjmowania eleganckich biznesmenów w porze porannej herbaty. A stojący przed drzwiami mężczyzna nie sprawiał wrażenia człowieka, który chciał wpaść do znajomych na chwilę rozmowy. Stał niemal na baczność i z determinacją naciskał przycisk dzwonka. Z całą pewnością przywiodła go tutaj jakaś oficjalna sprawa.
Lara zmrużyła oczy. Czyżby jeszcze jeden rzeczoznawca, nasłany przez firmę ubezpieczeniową, który będzie szukał dziury w całym, żeby tylko nie wypłacić rodzicom pieniędzy z polisy Seana? Kogoś takiego nie wpuści za próg. Poda się za gosposię, powie, że państwa nie ma w domu. Omiotła spojrzeniem swoje odbicie w lustrze – ubrana w znoszone dżinsy, biały top i kardigan z naturalnej wełny, boso, z włosami związanymi w niedbały węzeł, z powodzeniem mogła uchodzić za pomoc domową. Jeśli trzeba, będzie udawała głuchą i nierozgarniętą. Zacisnęła usta w wyrazie nieufnej wrogości i z impetem otworzyła drzwi… W następnej chwili cała jej determinacja wyparowała pod wpływem nagłego wzruszenia.
Tylko jeden człowiek na świecie miał oczy tak intensywnie niebieskie, tak piękne, że gdy w nie patrzyła, brakowało jej tchu. Tylko jeden człowiek miał twarz o rysach groźnego archanioła, a w kącikach ust przyczajony uśmiech wesołego diabła. Długie lata, które minęły, odkąd widziała go po raz ostatni, nagle po prostu znikły, stopione siłą jego spojrzenia, jak gdyby trwały tyle, co jedno uderzenie serca. Jej serce zawsze biło dla niego. Tylko dla niego.
Już dawno pogodziła się z myślą, że nigdy nie wykuruje się z głupiutkiego, dziewczęcego zauroczenia tym mężczyzną, które dopadło ją, gdy miała szesnaście lat. Zauroczenia, notabene, zupełnie nieodwzajemnionego. Gabriel Devenish, najlepszy kumpel brata z czasów studenckich, uważał Larę po prostu za dziecko, małą siostrzyczkę Seana, a więc osobę całkowicie niedostępną i, mówiąc wprost, aseksualną. Pech, doprawdy, że właśnie w nim zakochała się bez pamięci. Opłakała już dawno tę nieszczęśliwą miłość, pogodziła się też z tym, że nie zobaczy już obiektu swoich młodzieńczych westchnień. Drogi Seana i Gabriela rozeszły się dawno temu. Brat powiedział jej kiedyś, że Gabriel wyjechał do Nowego Jorku, na podbój świata wielkich finansów. Podobno odniósł spektakularny sukces. Ciekawe, że Sean mówił to takim tonem, jak gdyby było mu żal przyjaciela… Tak czy inaczej, Larze nie pozostało nic innego, jak pogodzić się z myślą, że jej słabość do tego mężczyzny, którego wciąż widywała w snach, jest pamiątką beztroskich, szczenięcych lat, na tej samej zasadzie, co wciąż jeszcze widoczna blizna na kolanie, której dorobiła się podczas szalonych, rowerowych eskapad. Czas mijał, Lara żyła swoim życiem, a Gabriel był tylko wspomnieniem. Aż do dzisiejszego ranka. Oto stał przed nią, we własnej osobie. Patrzyła na niego bez słowa, szeroko otwartymi oczami. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, ale to było i tak bez znaczenia, bo głos na dobre uwiązł jej w gardle. Zbyt była pochłonięta tym, co widziała. Przez ostatnie lata zmienił się wyraźnie, jak gdyby czas i życiowe doświadczenia zahartowały go, jak ogień hartuje stal. Uroczy chłopak przeobraził się w pięknego, silnego mężczyznę. Miał na sobie garnitur z ciemnego, subtelnie prążkowanego materiału, który musiał być szyty na miarę, bo idealnie podkreślał sylwetkę, jakiej nie powstydziłby się grecki olimpijczyk. Pamiętała, że zawsze był znakomicie ubrany, nawet w czasach studenckich, kiedy mógł sobie pozwolić jedynie na zakupy w second handach. Zmysł elegancji miał po prostu we krwi – prawdopodobnie gdyby żył w epoce jaskiniowców, w skórze niedźwiedzia wyglądałby o niebo lepiej niż współplemieńcy.
Lara westchnęła bezwiednie, kiedy poczuła zapach męskiej wody kolońskiej, zmysłową kompozycję nut ziemi i morza. Wciąż milcząc, wpatrywała się w przybysza, niepewna, czy przypadkiem nie śni. Zamrugała, i gdy zdała sobie z tego sprawę, omal nie wybuchnęła śmiechem. Jeśli chciała sprawiać wrażenie nierozgarniętej, udało jej się to po mistrzowsku. Najwyższy czas wziąć się w garść.
– Witaj – zaczęła.
– Przepraszam, czy zastałem państwa Bradley? – zapytał on w tym samym momencie. – Jestem… byłem przyjacielem rodziny. Wiem, że pora jest wczesna, ale właśnie przyleciałem z Nowego Jorku i chciałem, nie zwlekając, złożyć kondolencje z powodu śmierci ich syna.
Wstrzymała oddech. Gabriel jej nie rozpoznał. Nie mogąc zdecydować, czy czuje rozczarowanie, czy ulgę, zerknęła na niego spod rzęs.
Tyle wspomnień wiązało się z tym człowiekiem. Spotkała go po raz pierwszy w piękne, czerwcowe popołudnie trzynaście lat temu. Skończył się semestr na uniwersytecie i Sean wrócił do domu, przywożąc ze sobą kolegę, którego zaprosił na lato. Lara była wtedy nieśmiałą, chudą jak patyk szesnastolatką. Właśnie zdała do drugiej klasy liceum, i nie znała większych przyjemności niż jazda konna w miejscowym klubie, gra na flecie poprzecznym i treningi dziewczęcej drużyny pływackiej. Gabriel sprawił, że obudziła się w niej kobieta – zmysłowa, odważna i romantyczna.
Zbyt odważna. Podczas którejś z wakacyjnych imprez, które Sean z ochotą urządzał pod nieobecność rodziców, Lara wypiła kilka kieliszków wina i zapomniała o nieśmiałości. Puszczono muzykę, więc rzuciła się w tany – a gorące rytmy chyba od urodzenia miała we krwi. Ktoś objął ją w talii mocnym ramieniem, okręcił w piruecie, aż świat zawirował jej przed oczami. Kiedy tancerz zakończył obrót, przyciskając ją do swojej szerokiej piersi, uniosła głowę i napotkała intensywnie niebieskie spojrzenie Gabriela. Jej kolana zmiękły, a w głowie odezwały się anielskie chóry. Nieposkromiona wyobraźnia nastolatki kazała wierzyć, że ich dwoje połączy wieczna, szczęśliwa miłość. W przypływie straceńczej odwagi objęła jego kark ramionami, wspięła się na palce i wyznała, że uważa go za kogoś wyjątkowego. I że bardzo, naprawdę bardzo go lubi. Potem opuściła powieki i uniosła ku niemu twarz, czekając na pocałunek. Ten pocałunek. Bądź moja na zawsze – miały prosić bez słów jego usta. Tak, och, tak – odpowiedziałaby mu bez wahania. Lara zdążyła sobie jeszcze wyobrazić, że odtąd żyliby długo i szczęśliwie. Najpierw byłyby szalone randki, potem wzruszająca chwila zaręczyn. Wyruszyliby razem na podbój świata. Wiedziała, z niezachwianą pewnością czystej intuicji, że tak samo patrzą na życie. Ich pragnienia byłyby zgodne, ich miłość – wyjątkowa i twórcza. Uśmiechając się bezwiednie, myślała właśnie o ślubie, który byłby najpiękniejszym dniem w jej życiu. Oczami duszy widziała rozsłonecznioną nawę kościoła, długą, białą suknię z uroczej, staroświeckiej koronki, całe morze kwiatów i jego, czekającego na nią przy ołtarzu… gdy nagle zdała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.
Spodziewany pocałunek… nie nastąpił. Gorzej, poczuła, że ramiona Gabriela sztywnieją; delikatnie ujął ją za barki i odsunął od siebie. Uniosła powieki i zobaczyła, że jej ukochany marszczy brwi, a w oczach ma wyraz głębokiego zakłopotania. A potem, jakby tego było mało, przeprosił ją! Wyznał, że się zapomniał i zachował o wiele zbyt śmiało. Zapewnił, że nigdy, przenigdy nie wykorzystałby sytuacji i nie postąpił niewłaściwie wobec małej siostrzyczki przyjaciela, a potem mrugnął do niej, i z uśmiechem, który nie miał w sobie absolutnie nic romantycznego, pocałował ją… w czubek nosa. Jej rozczarowanie było tak wielkie, że zaniemówiła. Kiedy Gabriel oddalił się, na odchodnym rzucając pojednawczym tonem, że Lara świetnie tańczy, ochota na pląsy przeszła jej jak ręką odjął. W duchu wymyślając sobie od idiotek, powlokła się do swojego pokoju. Jakiś czas później zaczęło ją dręczyć pragnienie, więc z nadzieją, że nie natknie się na niego, przemknęła do kuchni, żeby nalać sobie szklankę wody. I kogóż tam zastała? Oczywiście Gabriela. Nie zauważył jej, bo zbyt był zajęty obłapianiem jakiejś blondynki, która siedziała na kuchennym blacie. Całowali się namiętnie, a ona objęła jego biodra nogami w geście jednoznacznej zachęty. Lara wolała nie czekać, aż tych dwoje przejdzie do jeszcze bardziej zaawansowanej akcji. Chwyciła butelkę mineralnej i wycofała się na paluszkach, czując w gardle gorzki smak łez. Życie było okropnie niesprawiedliwe. Dlaczego ona nie była piersiastą, opaloną na złoto blondynką, tylko niezgrabnym chudzielcem o bladej cerze i włosach czarnych jak atrament? Dlaczego miała dopiero szesnaście lat, i, na domiar złego, była „małą siostrzyczką” Seana? Nie mogła sobie darować, że w chwili słabości wyznała Gabrielowi, co do niego czuje. Cóż za naiwność z jej strony, łudzić się choć przez chwilę, że mógłby zwrócić na nią uwagę…
Czas, oczywiście, złagodził jej złe samopoczucie, ale o przeżytym upokorzeniu nie zapomniała nigdy. Delikatnie mówiąc, nie była wdzięczna Gabrielowi za jego rycerskie zachowanie. Po niechlubnym incydencie pozostał jej uraz, mentalna blizna, która na dobre pozbawiła ją pewności siebie w kontaktach z płcią przeciwną. Nie dowierzała sobie, gdy szło o interpretację niewerbalnych sygnałów, tak ważnych w początkach każdej znajomości. Strach przed kolejnym odrzuceniem zagłuszył jej kobiecą intuicję. Dlatego też żadna z jej późniejszych znajomości nie wyszła poza początkowy etap.
Krótko mówiąc, Gabriel Devenish był mężczyzną, o którym nie potrafiła zapomnieć. On natomiast w ogóle jej nie pamiętał… Cóż, nie powinna się dziwić. I nie musiała grać z nim w otwarte karty.
Zmarszczyła brwi, obdarzyła go lekko roztargnionym uśmiechem i odezwała się, przekrzywiając głowę:
– Gabriel? Gabriel Devenish, prawda? Najlepszy kumpel mojego brata z czasów studenckich? Przykro mi, ale rodziców akurat nie ma w domu… wyjechali na urlop do Francji.
Zobaczyła błysk zaskoczenia w jego oczach. Nie odezwał się od razu. Stał nieruchomo, wpatrując się w nią wzrokiem tak skoncentrowanym i intensywnym, że odczuła go niemal jak dotyk. Poczuła, jak oblewa ją fala gorąca, i nagle zaczęło jej brakować tchu. W tej samej chwili Barney, jak gdyby wyczuwając zmieszanie pani, stanął obok niej i zaczął groźnie szczekać na intruza, demonstrując swój piękny baryton. Kochany zwierzak! W odruchu wdzięczności usiadła na piętach obok psa i objęła ramionami jego kudłaty łeb, z ulgą kryjąc się przed spojrzeniem Gabriela. Potrzebowała chwili, żeby wziąć się w garść.
– Już dobrze, Barney. Dobry pies! Dobry pies! – mruczała, głaszcząc gęste czarne futro retrivera.
– Lara? Mała siostrzyczka Seana? To ty? – dobiegło ją pełne zdumienia pytanie.
Wciąż głaskała psa; nie do wiary, jak bardzo bliskość wiernego zwierzaka potrafiła napełnić ją spokojem, dodać pewności siebie.
Kiedy poczuła, że jest gotowa, uniosła twarz ku mężczyźnie i w milczeniu skinęła głową, a potem wyprostowała się, na całą wysokość metra siedemdziesięciu centymetrów wzrostu.
– Tak, to ja. Nie wiem tylko, czy przymiotnik „mała” wciąż do mnie pasuje – powiedziała, siląc się na swobodny ton.
Lara rozkwitła późno – przed trzynastoma laty była zaledwie podlotkiem, chudym i nieopierzonym. W sumie nic dziwnego, że Gabriel nie rozpoznał jej w stojącej przed nim kobiecie, wysokiej i smukłej, o zdrowo rozwiniętych kobiecych kształtach.
– A niech mnie… – urwał i potrząsnął głową. Jego oczy, niebieskie jak krystaliczna, morska toń, wciąż mierzyły ją zdumionym spojrzeniem. – Posłuchaj… dopiero wczoraj dowiedziałem się o tragedii, która dotknęła waszą rodzinę. Przypadkiem trafiłem na artykuł na temat malarii, która zbiera śmiertelne żniwo w Afryce, nie tylko wśród tubylców… pisano o wolontariuszach z Europy… nie wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem, że wymieniają Seana Bradleya…
Lara przygryzła wargę. Mówiono, że czas leczy rany, ale póki co każda wzmianka o Seanie wywoływała przypływ łez.
– Tak, Sean umarł na malarię. – Skinęła głową. Z trudem panowała nad drżeniem głosu. – Miesiąc temu.
– To musiał być dla ciebie i rodziców potworny cios – powiedział Gabriel cicho, poważnie. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić…
– A ja wciąż nie mogę w to uwierzyć – wyznała. – Jednego dnia plotkowaliśmy, jak zwykle, przez Skype’a, Sean opowiadał mi o swojej pracy, gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Nazajutrz nie zadzwonił. Kiedy dwa dni później rodzice, zaniepokojeni, skontaktowali się z misją, w której mieszkał, powiedziano im, że jest ciężko chory. A następnego dnia… – zamilkła i potrząsnęła głową.
– Też nie mogłem uwierzyć w wiadomość, że Sean nie żyje. Czytałem, że w zeszłym roku zdobył prestiżową nagrodę za działalność charytatywną – odezwał się Gabriel po chwili milczenia. – Nie mogę sobie darować, że straciłem z nim kontakt, kiedy skończyliśmy studia.
– Obraliście różne drogi życiowe, tak bywa – Lara zdobyła się na pocieszający uśmiech.
Tak, na pierwszy rzut oka widać było, że Sean i Gabriel, kiedyś nierozłączni, teraz niewiele mieliby ze sobą wspólnego. Jej brat nie dorobił się pieniędzy, nie odniósł sukcesu w wielkim świecie, i prawdopodobnie nie byłoby go stać na szyty na miarę garnitur i ręcznie robione włoskie buty, który to strój Gabriel najwyraźniej uważał za zwyczajny, odpowiedni w podróży. Ale twarz Seana znaczyły zmarszczki w kącikach oczu, które zawdzięczał temu, że ciągle się uśmiechał; chociaż pracował ciężko i żył w trudnych warunkach, był człowiekiem spełnionym i szczęśliwym, a jego wesołość była szczera i zaraźliwa. Zaś Gabriel… Gabriel był bezspornie człowiekiem sukcesu. Zmierzył się z bezlitosnym światem wielkiego biznesu i nie tylko przetrwał, ale dotarł na szczyt. Ale choć miał dopiero trzydzieści parę lat, w gęstwinie jego ciemnych włosów można było dostrzec srebrne nitki. Głębokie bruzdy przecinające czoło nadawały jego twarzy surowy wyraz, jak gdyby zupełnie zapomniał o tym, że kiedyś lubił się śmiać i żartować nie mniej niż jego przyjaciel. Przez ostatnie lata niewiele chyba miał powodów do szczerej, beztroskiej radości. Czyżby na jego przykładzie można było dowodzić prawdziwości maksymy, że pieniądze szczęścia nie dają…?
– To bardzo miło z twojej strony, że zechciałeś wstąpić, żeby osobiście złożyć kondolencje. Na pewno przekażę rodzicom, że byłeś. Wiem, że docenią twój gest. Przyjaciele są dla nich bardzo ważni, zwłaszcza w tym trudnym czasie. A teraz… nie chciałabym cię zatrzymywać dłużej, niż to konieczne. Jestem pewna, że masz mnóstwo spraw do załatwienia.
Cofnęła się o krok, sugerując, że i jej jest spieszno, żeby zakończyć rozmowę. Za nic w świecie nie chciała dać mu poznać, jak bardzo jest poruszona tym, że go widzi. Obawiała się, że on wciąż pamięta, jak się zbłaźniła tamtego wieczoru, przed trzynastoma laty. Uznała, że dla nich obojga najlepiej będzie, jeśli pozostanie chłodna i rzeczowa. Ostatecznie, Gabriel nie przyszedł tutaj dla niej. Był tu z powodu Seana, a chciał widzieć się z jej rodzicami. Nie powinna liczyć na nic więcej niż ta jedna chwila rozmowy w progu domu.
Gabriel jednak nie ruszył się z miejsca. Pochylił głowę, uniósł dłonie do czoła gestem, który mógł oznaczać zarówno ból, jak i zakłopotanie.
– Posłuchaj… nie chciałbym się narzucać, ale może mogłabyś mnie poczęstować filiżanką herbaty? Obiecuję, że nie zabiorę ci dużo czasu.
Kiedy znów na nią spojrzał, w jego oczach dostrzegła cień smutku, a może zagubienia? Tyle wystarczyło, żeby jej głupie serce zalała fala czułości.
– Ależ jasne, wchodź! – Otworzyła szeroko drzwi. – Dopiero co zaparzyłam pełen imbryk.