- W empik go
Ucieczki Jakuba Krafta - ebook
Ucieczki Jakuba Krafta - ebook
Kiedy Jakub Kraft, profesor Uniwersytetu w Tel Awiwie, pojawia się na jednej z prowincjonalnych uczelni, nikt nie podejrzewa, że przyjechał do rodzinnego miasta, aby podjąć śledztwo. Jego przyjazd zbiega się z tajemniczymi zniknięciami młodych studentek z Ukrainy i nagłą absencją młodego adiunkta. Nikt, nawet on sam, nie podejrzewa, że przyjdzie mu rozliczyć się ze swoją historią i demonami z przeszłości. Potykając się o wystające fragmenty kostki chodnikowej i słuchając punka lat 80., szuka odpowiedzi na najważniejsze dla siebie pytania.
Czy odnajdzie tego, kogo szuka? Czy zachowa twarz w obliczu przeszłości, która wyrywa się, by wziąć na nim odwet? Podda się jak ostatnio, czy też wystąpi czynnie przeciwko morzu nieszczęść?
Wielowątkowa, poruszająca i do bólu prawdziwa opowieść o współczesnym świecie, gdzie brak jest miejsca dla autsajderów.
– A pan, przepraszam, to kim jest? Bo nie dosłyszałam. – Kobieta postanowiła zapełnić niepokojącą lukę w swoim kosmosie wiedzy o świecie. Ogniki w spojrzeniu sekretarki lustrowały mężczyznę w średnim wieku, ubranego w zielono-szary prochowiec. Rozczochrane blond włosy i nieogolona twarz mogły świadczyć, że ma do czynienia albo z bezdomnym, albo z polonistą.
– Kuba, to znaczy Jakub Kraft – odpowiedział menel, wyciągając nieporadnie ręce z kieszeni płaszcza. – Krystian zaprosił mnie tutaj… to jest na waszą uczelnię. Mam poprowadzić wykłady.
– A ja nic nie wiem – obruszyła się Wandzia. – A tego nicponia uparcie nie ma. Widzi pan. I co my z tym zrobimy? Wziął i zniknął. To się w głowie nie mieści, jak można tak znikać, nikomu nic nie mówiąc.
I to był fakt. Krystiana uparcie nie było.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-707-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po korytarzach małej akademii krąży taka oto anegdota. Student chciał spotkać się z Bogiem, jednak Ten nie ma dla młodzieńca czasu. Student widuje go czasem, ale brakuje mu odwagi, by podejść i porozmawiać. Mniej więcej raz w roku udaje mu się dostać do poczekalni, gdzie przesiaduje wraz z innymi podobnymi mu studentami w oczekiwaniu na audiencję, ale rzadko zdarza się, by mógł porozmawiać z nim osobiście. Co innego doktorant, który ma tę łaskę, by raz w roku, w okolicach października, spotkać się z Bogiem twarzą w twarz, chociaż jego wizyta nie jest długa, a Bóg nawet nie zatrzymuje na nim wzroku. W zdecydowanie lepszej sytuacji są asystenci z tytułem, którzy nie tylko widują Boga raz w tygodniu, ale i mogą kilka razy w roku zwrócić się do Niego. Ich spotkania naznaczone są jednak wielką niepewnością, bowiem reakcja Boga bywa nieprzewidywalna. Zdarza się, że czasem odchodzą zasmuceni, gdyż Ten nie odwzajemnia nawet krótkiego spojrzenia. Co innego adiunkci. Ci widują Boga raz w tygodniu, zamieniają z Nim kilka słów, po czym wypadają z gabinetu, śpiesząc się na zajęcia. Zawsze zgięci wpół, wychodzący w ukłonach i z przylepionym uśmiechem, przytakują i zapewniają o dozgonnej wdzięczności. Tylko profesorowie mają prawo widywać Boga codziennie. Wchodzą na pokoje, delikatnie pukając, a ich głos przybiera miły ton, nieznany zwykłym studentom. Wizyty „samodzielnych” trwają dłużej, a relacje wyglądają na zażyłe. Jednak i oni boją narazić się Bogu, stąd zawsze starają się mieć w zanadrzu jakiś drobiazg, który wprawi Wszechmocnego w dobry humor i wywoła uśmiech na jego znękanych ustach. Na tej uczelni Bóg ma na imię Bożena i jest kierowniczką dziekanatu.
W tym dniu wyraźnie była w złym humorze. Postać o aparycji niezbyt atrakcyjnego transwestyty miotała się po sekretariacie, przerzucając raz po raz stosy papierów.
– No przecież kładłam to sprawozdanie w tym miejscu. Który ciul, za przeproszeniem, mi to przełożył?!
Nienawistne spojrzenie Bożeny padło na Halinkę, jej asystentkę. Kruche ciałko kobiety zgięło się pod naporem oskarżenia.
– Widziałam, jak pan Mariusz tu coś kładł… – wybąkała niepewnie Halinka, szybko przenosząc gniew Boga na szwendającego się bezpańsko młodego adiunkta. – Może on… przez przypadek… – Dziewczę dzielnie brnęło dalej, odzyskując wiarę we własne siły i swój głos.
– Nie, to nie on! – ucięła Bożena. – Ja już mam go na oku od dawna. Patrzyłam mu na ręce, gdy wychodził.
– To może gdzieś spadło? – odpowiedziała Halinka, czując, że nadarza się okazja, by zdobyć kilka dodatkowych punktów u szefowej.
– Czy ty, dziecko, zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? – zagrzmiała kierowniczka dziekanatu. – To jest sprawozdanie z pobytu cudzoziemców na naszym wydziale, na które czeka dziekan. – Kobieta przesadnie zaakcentowała ostatnie słowo. – Szykuje się jakaś burza w związku z tymi zagranicznymi i musi mieć wszystko czarno na białym, więc nie wyskakuj mi tu z takimi pomysłami. Spadło, też mi coś. Tu, dziecko, jest porządek, tu nic nie ginie i się nie zawierusza! – dokończyła tyradę Bożena, tracąc pod koniec frazy oddech. Dało się słyszeć jedynie ostatnie sylaby, które nijak nie pasowały do poważnej sytuacji.
Halinka wyraźnie skurczyła się w sobie, naciągając przy tym brązowy golf na brodę. Można było odnieść wrażenie, że stara się podciągnąć materiał jeszcze wyżej, jednak opór był zbyt duży, a szwy przy kołnierzu i tak zostały już aż nadto nadwyrężone. Sweter zatrzymał się przy ustach, sprawiając wrażenie sztucznej brody.
– Musi tu być… Chyba że to przełożyłaś na inną kupkę! – wykrzyczała oskarżenie Bożena, wywołując w Halince falę gorąca.
Młoda dziewczyna wspomni tę chwilę dwadzieścia pięć lat później podczas pierwszego poważnego ataku klimakterium. Wachlując się skoroszytem, przypomni sobie, że uczuciu gorąca towarzyszył bezgraniczny lęk. Pulsujące ciepło tworzące czerwone wykwity na twarzy zrodzi żal i tęsknotę za utratą tego, co kobiece – za nienarodzonymi dziećmi, straconymi zachodami miłości, nieodwzajemnionymi flirtami. Za Piotrkiem, jego rozbieganymi oczkami, które wodziły po biuście, ukrytym w kupowanym zawsze w za małym rozmiarze sweterku. Za jego dłońmi, delikatnymi i trochę niemęskimi, które w matce budziły taką niechęć, że powtarzała: „Halinka, ty sobie daj z nim spokój. Co chłop z takimi rękami może w życiu osiągnąć? Przecież on ci dobrego życia to nie zapewni”. Dała posłuch matczynej trosce i zostawiła te dłonie pianisty i łakome spojrzenia Piotrka, z dnia na dzień stając się silną, niezależną kobietą. Kilkadziesiąt kilogramów później Halina, wcześniej będąca Halinką, wspomni tamtą chwilę z pewną nutką pretensji do Boga.
– No co tak stoisz, dziecko! – Głos Bożeny ostudził jej myśli. – Szukać trzeba, bo za godzinę dziekan wychodzi.
Po niecałym kwadransie i kilku przewertowanych stertach dokumentów kobiety wyraźnie traciły rozpęd. Bożena zatrzymała się w pół kroku. Halinka znała to spojrzenie – nieco zamglone, trochę świdrujące, a jednak nieobecne. Bożena podniosła słuchawkę i wykonała kilka telefonów, oznajmiając głosem nieznoszącym sprzeciwu, że każda z katedr w trybie pilnym ma dostarczyć do sekretariatu kopię sprawozdania. Nie omieszkała przy tym zrzucić winy na błąd w systemie i wyższą konieczność. „Wiecie, rozumiecie…” – jak za starych dobrych czasów. Po kolejnych piętnastu minutach brakujące sprawozdania leżały ponownie na biurku Boga.
– Widzisz, dziecko – zwróciła się pretensjonalnie do Halinki – zawsze jest jakieś wyjście, a ma się jeszcze ten autorytet. – Ostatnie słowo zabrzmiało w jej ustach nieco nienaturalnie. Przed oczami Bożeny pojawiły się te wszystkie twarze pracownic administracji, biegnących na każde zawołanie, dających posłuch każdemu poleceniu. W ich oczach widziała raczej przestrach niż podziw. Pragnęła uwielbienia – jak wtedy, gdy podczas występów w szkolnym teatrzyku zachwycała płomiennymi wykonaniami poezji Broniewskiego. Liczyła na coś więcej niż tylko na cichą uległość podwładnych jej dziewczyn. – A w czasach, gdy brakuje autorytetów… – Bożena wykrzesała z siebie katechetyczny ton, a następnie, zwiesiwszy głos, przywołała jedną z najbardziej charakterystycznych figur oratorskich. Efekt był piorunujący, choć docenić to mogła jedynie stojąca obok Halinka.
Marna publiczność dla tak wielkiego przedsięwzięcia aktorskiego przyniosła Bożenie tylko rozczarowanie. Chwila słabości trwała jednak krótko. Kierowniczka poprawiła granatowy żakiet i musnęła kasztanowe włosy. Wyraźnie zadowolona z siebie wkroczyła do gabinetu dziekana.
– Naprawdę nie mam teraz do tego głowy! – huczał do słuchawki telefonu Wojciech Chotecki, dziekan Wydziału Filologiczno-Filozoficznego. – Muszę kończyć, za chwilę mam spotkanie z rektorem. Bartek, załatw to jakoś. Przecież dacie sobie radę z tym nowym kierunkiem. Nie martw się o minimum, kogoś przyjmiemy, przesuniemy. Na filozofii leżą odłogiem, to się dołoży do was. Ducha nie gaście i do roboty! Cześć! – Ostatnie zdania dziekan wypowiadał już nie tak swobodnie, kątem oka spoglądając na stojącą przy drzwiach kierowniczkę dziekanatu. Odłożył słuchawkę, poprawił krawat i obciągnął klapy w nienagannie dopasowanym garniturze. Wojciech – jak zwykle elegancki, w stylu old fashion – delikatnie uśmiechnął się, patrząc w kierunku swego gościa.
– Ma pani coś dla mnie? – Zaraz jednak zorientował się, że fraza ta mogłaby zostać uznana za obraźliwą i dwuznaczną, co więcej, mogła być odczytana jako rodzaj nagabywania seksualnego, więc szybko dodał:
– Chciałem zapytać… To znaczy, czy ma pani dla mnie to sprawozdanie?
Kiedy dwa lata temu jedna z asystentek kierownika Katedry Nauk Audiowizualnych oskarżyła przełożonego o molestowanie, na uczelni powiało grozą. Z początku cała sytuacja wyglądała kuriozalnie – młode dziewczę, epatujące na co dzień seksapilem, zarzuciło swojemu zwierzchnikowi napastowanie seksualne. Na fali modnego mobbingu powołano komisję dyscyplinarną i urządzono przesłuchania. Pech chciał, że w rzeczonej komisji zasiadła Teresa, zwana „biczem na szowinistów”. Ta czterdziestosiedmioletnia wówczas pracownica wydziału, czesząca się w kok i nosząca rogowe oprawki okularów, wyglądała niczym żywcem wyjęta z filmów Zanussiego z lat siedemdziesiątych. Prowadziła wewnętrzne dochodzenie z precyzją zimnego chirurga, nie szczędząc złośliwych uwag tak oskarżonemu, jak i młodziutkiej asystentce, która już podczas studiów zyskała sobie przydomek „pucharu przechodniego”, pojawiając się w towarzystwie kolejnych wykładowców tuż przed ważnymi egzaminami. Gdy jej kandydatura pojawiła się w gronie zgłoszonych na etat asystencki w katedrze, nikt za bardzo nie protestował – czy to przez dżentelmeńską zasadę, że o kobietach i pieniądzach nie powinno się rozmawiać w towarzystwie, czy też z powodu zwykłego poczucia winy. Niemniej Julia po wygranym konkursie dość szybko się usamodzielniła, obnażając (kilka razy dosłownie) swą prawdziwą naturę. Punktem kulminacyjnym tej krótkiej, acz burzliwiej kariery, był skandal seksualny.
Przesłuchania asystentki oraz świadków wniosły niewiele. Komisja dyscyplinarna dysponowała jedynie oświadczeniami obu stron, domysłami i donosami życzliwych, którzy nagle przypominali sobie o dziwacznych zachowaniach czy upodobaniach kierownika katedry. Wszyscy wiedzieli o perwersjach Gruli, gdyż wstawiał on wyższe oceny studentkom, które na ustny egzamin przychodziły w wydekoltowanych bluzeczkach – najlepiej prześwitujących – lub bez stanika. Nie przekroczył jednak nigdy granicy obleśnych spojrzeń, więc namacalnych dowodów nie było.
W pewnym momencie postępowania Julia wystąpiła z rewelacją, jakoby profesor miał podkraść się do jej domu i przez balkon podglądać ją w kąpieli. Wizja nieco utykającego sześćdziesięciopięciolatka, który forsuje mur, kica między drzewami i wspina się po drewnianej altance na balkon tylko po to, by zobaczyć parę silikonowych cycków, wydawała się jednak dość nieprawdopodobna. Po tym oskarżeniu wspólnota akademicka natychmiast wzięła stronę podstarzałego bawidamka. Od tamtego momentu nikt nie traktował już rewelacji dziewczyny poważnie. Nikt oprócz Teresy.
Ta zagięła parol na profesora. Złośliwi mówili, że chodzi o jakieś niezabliźnione rany z dawnych czasów, kiedy Teresa pełniła funkcję osobistej asystentki Gruli, który skądinąd znany był z dość swobodnego traktowania płci przeciwnej, nie wspominając już o używanej przez niego retoryce pełnej erotycznej metaforyki. Jedna z rozpowszechnianych anegdot dotyczyła historii egzaminu z teorii audiowizualności, podczas którego siedzący w gabinecie profesora student miał wyjąć spod siedzenia damskie figi. Na ich widok Grula podobno spłonił się, spuścił wzrok i bąknął coś o indeksie. Student ku swojej uciesze otrzymał ocenę dostateczną, zaś profesor tego dnia już nie egzaminował, co oczekujący w kolejce przyjęli z nieskrywanym zadowoleniem. Darek (w opowieści przekazywanej z roku na rok takie imię nosił ów odważny młodzieniec) nigdy nie przyznał, czy naprawdę znalazł majtki w fotelu, czy też wniósł je ze sobą, licząc, że za czarną legendą o erotycznych podbojach profesora kryje się coś więcej.
Sprawa oskarżenia o molestowanie wlokła się niemal rok i żadna ze stron nie wyszła z niej bez szwanku. Koniec końców Grula skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę, zostawiając za sobą nie tylko niewyjaśnioną aferę, ale także małą, nikomu niepotrzebną uczelnię, równie niezauważalne na mapie miasto i braki w dokumentacji. Miesiąc po tym katedrę zlikwidowano, bo nie miał jej kto prowadzić – wraz z Grulą zniknął tytuł profesorki potrzebny do jej funkcjonowania. Audiowizualni zostali wcieleni do Katedry Kulturoznawstwa, a etat Julii zredukowano w efekcie restrukturyzacji wydziału.
Od czasu afery seksualnej każdy pracujący tu mężczyzna wiedział, że nie może patrzeć, a kiedy patrzy, to nie wolno mu mówić, a kiedy już mówi, to absolutnie i pod żadnym pozorem nie powinien dotykać. Nawet w myślach. Rozmowy toczono wyłącznie przy drzwiach otwartych. Wykładowcy jak ognia unikali sytuacji, w których musieliby zostać sam na sam z płcią niewieścią w gabinecie, zmieniając formy konsultacji na wersję online. Ważyli słowa, wystrzegając się jakichkolwiek wyrażeń naznaczonych erotycznymi skojarzeniami.
Choteckiemu przemknęło przez myśl, że przecież wiele razy on sam mógł zostać potraktowany podobnie jak Grula z powodu źle odczytanych intencji. Wzdrygnął się na samo wyobrażenie skandalu, który przecież pociągnąłby w dół nie tylko jego samego, ale i całą rodzinę. To małe miasteczko z aspiracjami tylko czekało na swoje piętnaście minut, a on nie miał zamiaru być newsem tygodnia. Jeszcze raz wygładził marynarkę i podniósł wzrok na Bożenę.
– Niech pani położy to sprawozdanie na biurku. Zaraz i tak wychodzę – powiedział, nie wiedząc po co tłumaczy się kierowniczce dziekanatu. – Proszę na piętnastą zwołać kierowników katedr. Szykuje się robota, inaczej rektor nie wzywałby nas w piątek.
Coś było na rzeczy. Zgodnie z kilkudziesięcioletnią już tradycją piątek na uczelni był dniem martwym. Za starych dobrych czasów, które pamiętały tłumy studentów uzupełniających swoje niepełne, średnie lub zawodowe wykształcenie, piątek zarezerwowany był dla zaocznych. Po latach tłustych nastały jednak lata chude. Od dłuższego czasu nie uruchamiano studiów zaocznych, jednak zwyczaj nieorganizowania zajęć w piątki stał się nową świecką tradycją, której najbardziej zajadłymi obrońcami stali się sami studenci. Pracownicy także nie mieli nic przeciwko temu. Piątek stał się dniem świętym, dlatego każde działanie podejmowane w tym czasie przyjmowano jako rodzaj dopustu bożego. Tym dziwniejsze wydawało się nadzwyczajne zebranie zwołane przez capo di tutti capi1 akademii w czasie przedweekendu.
Spotkanie przebiegało według znanego wszystkim scenariusza. Wielki jak kolubryna z Sienkiewiczowskiego Potopu Jego Magnificencja rozpoczął wylewne powitanie z przybyłymi dziekanami. Powtarzający się za każdym razem ceremoniał doskwierał niejednemu z przybyłych z powodu wydłużającego się w nieskończoność czasu spotkania, jednak żaden z gości nie śmiał zwrócić Stefanowi uwagi, gdy familiarnie poklepywał po plecach i ściskał „na misia”, siląc się na jowialność. Potem następowała tyrada o gościnności i zaproszenie do konsumpcji kawy („Podobno pozwala uniknąć kłopotów z prostatą, panowie”) czy herbaty („Drogie panie, herbata zawiera duże stężenie związków opóźniających procesy starzenia”) oraz ciasteczek („Cukier zawsze podnosi poziom poczucia szczęścia”) własnoręcznie robionych przez ukochaną żonę rektora – Wiesię.
W przeciwieństwie do swego męża Wiesia była kobietą niezwykle drobną i delikatną. Poznali się na zabawie andrzejkowej, gdy Stefan w mocno szampańskim nastroju chwycił za ręce stojącą pod ścianą dziewczynę. Wprawiona w ruch Wiesia zaczęła kręcić się i wirować wokół dłoni mężczyzny, aż zabrakło jej tchu. Nie zdążyła jednak osunąć się na parkiet, bo Stefan podrzucił ją na ręce. Te wielkie jak bochny dłonie ukołysały kruchą dziewczynę niczym dziecko do snu. Od tego czasu byli nierozłączni jak Flip i Flap, Asterix i Obelix, słoń i porcelana. A propos porcelany…
Krążący między dziekanami rektor z porcelanowym talerzem pełnym kruchych ciastek z własnoręcznie robionym dżemem z wiśni budził sympatię nawet u swoich najbardziej zagorzałych przeciwników. Ciastka kruszyły się niemiłosiernie, a pod naciskiem zębów płynne nadzienie wypływało ze środka i skapywało na brodę. Słodka zawartość ciasteczka była oczkiem w głowie Stefana, gdyż sam ją przygotowywał. Owoce zbierał z rosnącego w domowym ogrodzie drzewa, tego samego, przy którym po raz ostatni widział swoją babcię. Ewa, typowa wiejska kobiecina w nieokreślonym wieku, była dla Stefana oazą spokoju. Podczas gdy jego rodzice celebrowali piekło swego małżeństwa, on wymykał się z mieszkania i biegł przez ogródki działkowe do położonego kilkanaście minut od miejskiego podwórka domu dziadków, w którym zawsze czekały na niego konfitury i ogromne piersi babci. Przytulał się do nich, tracąc raz po raz oddech. Ich zapach mieszał się we wspomnieniach z silnym owocowym zapachem słodkich wypieków. Jego łapczywe dłonie próbowały objąć kobiecinę, która z każdą kolejną wizytą chłopca wymykała się ku wieczności. Ręce Stefana stawały się coraz większe, coraz mocniej przytrzymywały babciny fartuch. Na niewiele się to zdało. Kilkadziesiąt lat później przyglądał się wielkim bochnom znajdującym się w miejscu, w którym ludzie kończą się zwykle dłońmi. Pod ich naporem owoce tryskały sokiem, miażdżone, ugniatane, wyciskane… i na koniec zaprawiane cukrem.
I obowiązkowo herbata. Ogromna postura Stefana z imbrykiem w ręku rodziła w gościach zawsze uczucia rozrzewnienia i tkliwości. Po uprzejmościach kulinarnych następowało zagajenie, które trwało co najmniej kwadrans. Wówczas rektor witał, dziękował, przepraszał, doceniał i wreszcie zaczynał prosić. Tu następowało initiatio właściwego tematu spotkania.
– No proszę panów dziekanów… – Rektor szybko zamilkł, co nie było zjawiskiem dość częstym, zorientował się bowiem, że wśród kadry kierowniczej poszczególnych wydziałów dwa stanowiska przypadają kobietom. – Bardzo przepraszam szanowne panie, przepraszam. – Mówiąc to, kłaniał się w pas, co przy jego gabarytach napinało koszulę do granic wytrzymałości i rodziło zagrożenie rażenia którymś z guzików, które trzeszczały nieprawdopodobnie. – Przechodząc do meritum, że tak powiem, od razu, bez ogródek i stanowczo, chcę państwu zakomunikować, że musimy zintensyfikować nasze działania na polu międzynarodowym. Od tego zależy bowiem przyszłość naszej uczelni, że tak powiem. Ministerstwo opublikowało wczoraj nowy algorytm, według którego naliczane są środki przekazywane na działalność uczelni. Przeanalizowaliśmy wte i wewte konsekwencje zaproponowanego rozliczenia i wyszło na to, że możemy się utrzymać na powierzchni dzięki zagranicznym. Dlatego zalecam, aby każdy wydział zaprosił w roku akademickim tylu profesorów zagranicznych, ile prowadzi kierunków, to nam zrekompensuje straty na innych polach. Poza tym trzeba ściągnąć Ukraińców. Niech przyjadą na staż. Przezimują tu trzy miesiące, wydamy certyfikat i z powrotem. Ministerstwo płaci za takie działania.
Nikt ze zgromadzonych nawet nie jęknął. Od kilku lat kolejne ekipy rządzących prześcigały się w pomysłach, jak uzdrowić polską naukę i uczynić każdy uniwersytet uczelnią na miarę Oxfordu czy Cambridge. Niestety póki co nikomu nie przyszło do głowy to, by zwiększyć nakłady finansowe. Wdrażane pomysły, w tym ostatni, mający na celu poprawienie widoczności polskiej myśli naukowej na arenie międzynarodowej, były skrojone na rodzimą miarę. To był kolejny „miś”, nasz polski, własny, ojczyźniany. Za projektem umiędzynarodowienia nie poszły bowiem odpowiednie środki, w efekcie czego uczelnię stać było na sprowadzenie na wykłady kogoś zza wschodniej granicy lub – jeśli dopisało szczęście – zza Olzy. Podobnie trudno było sobie wyobrazić, by studenci z Niemiec, Francji czy Włoch mieli nagle rzucić się do studiowania w Polsce, skoro ich rodzime uczelnie oferowały to samo i to językach uznawanych za kongresowe. Zostawali Ukraińcy, którzy pchali się teraz drzwiami i oknami na polski rynek pracy, płacy i marzeń o dobrobycie. Wystarczyła krótka wizyta Jego Magnificencji na zachodniej Ukrainie, by nawiązać współpracę i podpisać umowy z pięcioma uniwersytetami, skąd już niedługo miały rozpocząć się pielgrzymki studentów do tutejszej uczelni.
Zadanie zrzucone na wydziały było proste – zatrudnić profesorów zagranicznych i sprowadzić na staże studentów z zagranicznych uczelni. Alternatywą były zwolnienia.
– Liczby nie kłamią – przekonywał trzy godziny później dziekan na spotkaniu z kierownikami katedr.
– Ale czy ktoś choć na chwilę mógłby przestać traktować nas jak przedsiębiorstwo? – huknął Tadeusz, starszy jegomość z siwą brodą, przypominający swoim wizerunkiem biskupa z Myrny. – Na litość boską! Już przyzwyczaiłem się, że jesteśmy traktowani instrumentalnie, zadaniowo. Polecenie wysłuchać i wykonać. Trudno, takie czasy. Ale przecież my nie możemy zachowywać się jak zakład produkcji snopowiązałki. Uniwersytet nie działa na zasadach fordyzmu.
Pozostali zgromadzeni jedynie pokiwali głowami, rzucając gromy pod nosem na polityków, rząd, ministra, rektora, a nawet (w myślach) na dziekana, który widocznie „nie ma jaj”, by sprzeciwić się tej głupocie.
– Co zatem państwo proponujecie? – Świdrujące spojrzenie Choteckiego obiegło wszystkich. Ten manewr zawsze działał. – Proszę zatem o listę osób wskazanych przez was do zwolnienia. Z każdej katedry po jednej osobie…
Towarzystwo zamilkło. Pospuszczano głowy. Po kilkudziesięciu sekundach padły pierwsze pytania o wymagania dla zagranicznych. Spotkanie skończyło się pięć minut później.
– Bruno, zostań, muszę z tobą porozmawiać. – Wojtek złapał za rękaw kierownika Katedry Kulturoznawstwa. – Jest jeszcze jedna sprawa – zaczął dziekan, nie owijając w bawełnę. – Trzeba wymyślić jakiś kierunek po angielsku, wiesz, wytyczne europejskie.
– Dlaczego ja? Tyle na naszym wydziale zdolnych, młodych, ambitnych z dobrych ośrodków…
– No daj spokój… Już rozmawiałem z Bartkiem, ma rzucić temat Ance i wspólnymi siłami jakoś dacie radę.
– Ale to zupełny idiotyzm… Kto na tym zadupiu będzie studiować po angielsku?
– Może ktoś przyjedzie…
– Jasne, już się kolejka ustawia. Będą walić drzwiami i oknami na lokalny uniwersytet w Polsce B.
Przez chwilę obaj milczeli. Wojtek wiedział, że Bruno ma całkowitą rację, a większość pomysłów z „samej góry” to stracony czas i zmarnowane siły.
– Na kiedy? – Bruno nie krył zdenerwowania. Kolejna zlecona przez dziekana praca była niczym kula u nogi. Kończył teraz książkę, miał kilku doktorantów, którzy czekali na opinię promotora w sprawie swojej pracy, i ostatnim, na co miał ochotę, było wikłanie się w zabawę w nowy kierunek.
– Nie pali się. Ma ruszyć w przyszłym roku akademickim. Dacie radę… – Dziekan zawiesił głos i spojrzał na Bruna. To, co zobaczył, pozwoliło mu odetchnąć. Nie musiał stawiać się w żenującej sytuacji proszenia czy nawet szantażu emocjonalno-koleżeńskiego, do którego czasem się uciekał. – Zadzwoń do Bartka. I weźcie tego młodego z filologii, on ma dobre kontakty z zagranicą.
Młody nosił imię po swoim pradziadku – Krystian. Imię nie przyniosło dziadkowi szczęścia. Najpierw uciekał przed Niemcami w stronę Buga, stamtąd z powrotem do Generalnej Guberni – z dwojga złego wolał ludzi, którzy nie strzelają do zegara z kukułką i słuchają muzyki klasycznej. Pielęgnowana od dziecka miłość do niemieckiej kultury nie przyniosła mu w tym czasie ani szczęścia, ani zrozumienia. Twardo brzmiące imię budziło w kolegach niechęć do ciemnowłosego wówczas chłopca. Dlatego nie szczędzili mu razów i wyzwisk. Biegł wtedy do piwnicy i odtwarzał w głowie wykonanie pieśni Schuberta Śmierć i dziewczyna. Pewnego kwietniowego przedpołudnia przez to zasłuchanie we własne myśli dał się złapać. Wrzucony na pakę ciężarówki miał trafić do Treblinki. Wyciągnął go granatowy, Waldek, sąsiad rodziców, który robił jakieś interesy z ojcem chłopca. Waldek polecił go stabsgefreiterowi Klausowi Strumannowi, który szybko odkrył w Krystianie duszę melomana. Do obowiązków chłopca należały już nie tylko czynności związane toaletą czy porządkowaniem obejścia niemieckiego oficera sztabowego, ale i koncerty fortepianowe, do których Krystian przygotowywał się sumiennie. Niestety za muzyczną przygodę dziadek polonisty musiał słono zapłacić w momencie wejścia Sowietów, którzy nie tylko nie znali się na muzyce, ale i szczerze nienawidzili wszystkiego, co niemieckie. Już podczas pierwszego przesłuchania połamano mu palce. Przysłuchiwał się wydobywającemu się z gardła wyciu, próbując nazwać poszczególne dźwięki. Patrzył na zgruchotane kości, które tańczyły teraz w takt zupełnie nieznanej melodii. Rytm wybijał młotek jakiegoś Saszy czy Wowy, z fryzurą jakby kto toporem ciachnął. Paliczki zatańczyły, uderzając o blat stołu, nieco przedrzeźniając pierwsze uderzenie młotka. Krystian rozpoznał hiszpańską habanerę, pobrzmiewało flamenco zmieszane z melodią afrykańskich niewolników. Nagle wszystko ustało i ucichło. Od tego czasu nie mógł już słuchać. Kolejne miesiące spędził w jakiejś ciemnej norze bez okna. Tam nauczył się patrzeć. Kilkakrotnie myślał, że umiera. Na szczęście dla jego wnuka – przeżył. Ożenił się z Wiktorią, dziewczyną, której odbicie zobaczył w lśniącym pudle fortepianu.
Tę właśnie pasję odziedziczył Krystian junior. Miał zaledwie trzydzieści trzy lata, ale już siał ferment w środowisku tłumaczeniem Agambena. Zapraszano go na wielkie konferencje, drukował w dobrych czasopismach, nawiązał kontakty z kilkoma uczelniami w Czechach, Niemczech, Hiszpanii i we Włoszech. Nic dziwnego, że szybko zyskał tyluż przyjaciół, co i wrogów, którzy tylko czekali na jakieś potknięcie. A to zdawało czaić się za rogiem, bowiem Krystian nie pojawił się w tym tygodniu na zajęciach.
– No ciekawe – zaszczebiotała Wanda, sekretarka Katedry Filologii. – Jest pan już drugą osobą, która pyta dziś o doktora Kirchnera. Wcześniej dzwonił profesor Chrząkała, jednak odpowiem panu to, co i tamtemu. Nie widziałam go przez cały tydzień. Miał pojawić się na zajęciach we wtorek i czwartek, ale nie było go. Komórka nie odpowiada, na maile nie odpisuje. Nie mam od niego żadnej informacji. Ilona, to znaczy profesor Wałecka, podeszła nawet do niego do domu, ale dziadkowie – bo wie pan, on dość wcześniej został osierocony i nadal mieszka ze staruszkami – nie wiedzą, gdzie się podział. Już nawet myślę, że może coś się stało, jakiś wypadek czy coś…
Wandę zatrzymał rodzący się w niej obraz napadniętego Krystiana, pobitego przez dziarskich chłopców udowadniających swe przywiązanie do lokalnej drużyny piłkarskiej lub potrąconego przez tira, które nigdy nie zwalniały, przejeżdżając przez centrum niewielkiego miasteczka. W kącikach ust pojawił się grymas smutku, co w połączeniu z okrągłą jak pączek twarzą nadało jej rysom groteskowy wyraz. W szkole podstawowej wielokrotnie jej fizjonomia była przedmiotem żartów – rysowano jej karykatury, tworząc cyrklem doskonałe koło, dorysowując czarną kredką bujne, gęste włosy. Reszta ciała mieściła się w podobnej owalno-okrągłej estetyce. Na całe szczęście jej epoka nie znała jeszcze anoreksji, a moda nie była skrojona na lansowane przez dyktatorów mody „wieszaki”, stąd Wandzia nie miała za wiele kompleksów. Zauważalny nadmiar ciała rekompensowała sobie niezwykle koleżeńskim usposobieniem. Była duszą towarzystwa, pocieszycielką strapionych, wspomożeniem biednych i powierniczką smutnych. Nic dziwnego, że Wandzia zawsze znajdowała się w kręgu najbliższych znajomych każdego.
– Pani Emilio – zaczepiła wchodzącą do sekretariatu kobietę niskiego wzrostu – odesłano pani rozliczenie delegacji zagranicznej. Musi pani poprawić rubrykę dotyczącą środków, z których sfinansowano przejazd.
Kobieca postać przypominająca wyglądem krasnoluda załamała ręce.
– O Jezusiu słodki! To już trzeci raz. Tak się nie da funkcjonować. Oni prowadzą jakąś wojnę z nami chyba. Czy ja się na księgową kształciłam? – Kobieta załamała ręce i głos. Za retorycznym chwytem „oni” kryła się nieokreślona grupa spiskowców reprezentująca pracowników administracji, która w mniemaniu Emilii prowadziła strajk włoski lub zwyczajnie zawiązała przymierze łączące księgowość, dział dydaktyczny i pion techniczny w celu utrudnienia życia nauczycielom akademickim.
– Trzeba poprawić, bo nie zwrócą pani kosztów – zaordynowała szybko Wandzia, wiedząc, że Emilia, mająca tendencje do narzekania, wyssie z niej całą energię przewidzianą na dzień dzisiejszy. – A pan, przepraszam, to kim jest? Bo nie dosłyszałam. – Kobieta postanowiła zapełnić niepokojącą lukę w swoim kosmosie wiedzy o świecie. Ogniki w spojrzeniu sekretarki lustrowały mężczyznę w średnim wieku, ubranego w zielono-szary prochowiec. Rozczochrane blond włosy i nieogolona twarz mogły świadczyć, że ma do czynienia albo z bezdomnym, albo polonistą.
– Kuba, to znaczy Jakub Kraft – odpowiedział menel, wyciągając nieporadnie ręce z kieszeni płaszcza. – Krystian zaprosił mnie tutaj… to jest na waszą uczelnię. Mam poprowadzić wykłady.
– A ja nic nie wiem – obruszyła się Wandzia. – A tego nicponia uparcie nie ma. Widzi pan. I co my z tym zrobimy? Wziął i zniknął. To się w głowie nie mieści, jak można tak znikać, nikomu nic nie mówiąc.
I to był fakt. Krystiana uparcie nie było.
------------------------------------------------------------------------
1 Capo di tutti capi – (z jęz. włoskiego, dosł. „szef wszystkich szefów”) – określenie odnoszące się do osoby najwyższej rangą, wywodzi się ze środowiska tamtejszej mafii.