- W empik go
Uczeń nekromanty - ebook
Uczeń nekromanty - ebook
W niezwykłym uniwersum Ucznia, na masywnej planecie otoczonej olbrzymimi księżycami, rodzą się coraz potężniejsi magowie. Ich świat przenika magia, która wciąż tworzy nowe formy, nowe istoty, nowych bogów. Jednak, jak w każdym świecie, tutaj także balans sił jest kruchy. Wszyscy w pewnym sensie – są czyimiś niewolnikami. Zwiastunem Zmiany są narodziny chłopca-nekromanty, który… wcale nie jest zbawicielem ich świata. Kim jest i kim są ludzie z jego rodu? Czy wszyscy nieuchronnie, razem z nim, podążają ku… zagładzie?
To nie Harry Potter. Próżno tu szukać klarownego podziału na dobro i zło. Bohaterowie są toksyczni, szarzy, trudni do polubienia. W tym świecie króluje egoizm, zdrada, patologia i rodowa nienawiść. Zawiłe, rodzinne relacje, nieoczywiste powiązania, niekończące się pragnienie zemsty… oto upadły świat Syllonu.
Książka przeznaczona jest dla młodych dorosłych.
CYTAT: Teraz wszystko idealnie pasowało. Świat się rozpadł? Nie – taki był już od dawna, tylko wszyscy patrzyli w drugą stronę. – Żadnych epickich elfich księżniczek! Żadnych cnotliwych królów! Żadnych wesołych krasnoludów! Żadnego walecznego bohatera! Nic, absolutnie nic nie pozostało tu święte i nieskażone! – wrzasnął na całe gardło, w przewrotny sposób radując się rozciągającym się dokoła pandemonium. – Antyfantazja – dodał pod nosem. – Ten świat to prawdziwa antyfantazja! Miał wrażenie, że wszystko, co siedziało w jego wnętrzu, wydostało się na zewnątrz, wypełzło, ożyło… zupełnie jak zombie na ulicach miasta. A przy okazji – odciążyło go. Szedł, czując się jak odurzony, upojony smakiem wolności.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67448-01-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku/ Droga Czytelniczko, dziękuję, że dałeś/łaś szansę uniwersum Ucznia nekromanty. Książka ta jest już drugim wydaniem „Plagi”, jednak bardzo mocno zmodyfikowanym i poprawionym w stosunku do wydania pierwszego. Starałam się brać pod uwagę uwagi Czytelników. Relacja głównego bohatera z jego opiekunem została niemal przepisana od nowa, opisy i dialogi skrócone. Gorąco zalecam ponowną lekturę wszystkim tym, którzy czytali wydanie pierwsze, ponieważ zawiera nowe postacie, nowe wątki, a także nowe, bardziej aktualne zakończenie. Pozwoli ono łatwiej przejść do tomu II i odnaleźć się w jego linii fabularnej.
DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM MOIM CZYTELNIKOM, ZA TO, ŻE JESTEŚCIE ZE MNĄ I WSPIERACIE UNIWERSUM UCZNIA!
KSIĄŻKI Z UNIWERSUM UCZNIA NEKROMANTY:
TOM I: PLAGA
Prequel do tomu I: „SEKRETY”
Prequel do tomu II: „MAVEC”
Uczeń nekromanty – „OPOWIADANIA” (Potwór, Król, Dług)
TOM II: „FASCYNACJA”
Informacje o miejscu zakupienia książek znajdziecie na www.uczennekromanty.pl/do-pobrania
UWAGA: Spis postaci oraz słownik terminów są na końcu książki.
Uwaga2: Książka nie posiada stylizacji językowej średniowiecznego fantasy – tylko współczesną. Jeśli nie lubisz takich połączeń, lektura może nie być dla Ciebie satysfakcjonująca. :(MISTRZ I JEGO UCZEŃ
_Każdy akt, z którego rodzi się zdolny nekromanta, musi być z definicji aktem nieprawości, aktem gwałtu i zepsucia. Pan Ciemności nie daje swojej mocy pierwszemu lepszemu przybłędzie, któremu roją się marzenia o panowaniu nad życiem i śmiercią! Każdy z nich rodzi się ze zła i z jego piętnem kroczy swoją ścieżką. A prawdziwie wielcy nekromanci rodzą się z największego zła i najwyższego naruszenia Boskich Praw._
Mag-kronikarz Zevran z Velenzji, „Narodziny zła”, vol. 2
39 LAT PO REWOLUCJI ŚWIATŁOŚCI
Wzdłuż pokrytego pnączami budynku przemykał ostrożnie mały chłopiec. Poruszał się ze skupieniem i determinacją. Światło słoneczne malowało na jego twarzy ulotne smugi mroku i jasności.
W dziecięcym umyśle chłopca nie obudziło się jeszcze nic ohydnego czy bluźnierczego.
To musiało poczekać, nabrać smaku. Na razie był po prostu ciekawskim, niewinnym dzieckiem. Odczuwał ogromne pragnienie poznania sekretu Mistrza, choć szło ono w parze z dławiącym uczuciem strachu i niepokojącą słabością w okolicy pęcherza.
Zagadkowy budynek stał w pewnym oddaleniu od ich posiadłości, w zapuszczonym ogrodzie, rozciągającym się nad łagodnym brzegiem Czarnej Rzeki. Ukryty w cieniu starych, drzew, stanowił przewrotne wcielenie wszystkich tajemnic dziecięcego świata. Chłopiec od dawna pragnął poznać prawdę o swoim opiekunie i odkryć powód, dla którego zakazano mu odwiedzać to szczególne miejsce.
Los uśmiechnął się do niego ponownie, gdy okazało się, że żelazne, kratowane drzwi do budynku ktoś zostawił lekko uchylone. Niecodzienna sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę drobiazgowość Mistrza.
Wstrzymując oddech, powoli pchnął ciężkie odrzwia, wsłuchując się w każdy odgłos. Nie musiał otwierać ich zbyt szeroko. Jego drobne ciało z łatwością zmieściło się w powstałej szczelinie. Wewnątrz panował półmrok, pachniało niezwykle intensywnie: pleśnią, kurzem i czymś jeszcze – bardzo wyrazistym i cierpkim.
Przedsionek był krótki i prowadziły z niego trzy pary ciemno pomalowanych drzwi, z których żadne nie były oznaczone. Nasłuchiwał przy dwóch pierwszych z lewej. Ponieważ jednak były zamknięte na głucho, jedyną logiczną alternatywą pozostały te ostatnie, najdalsze.
Gdy tylko przyłożył do nich ucho, lekko się poruszyły, wzbudzając nerwowe drgnięcie jego serca. Przez powstałą szparę dobiegł go cichy szelest, potem zgrzytnięcie i na koniec delikatny szum wody. Miał wrażenie, że słyszy coraz mniej, bo wszystko zagłuszało pełne paniki dudnienie serca i własny, przyśpieszony oddech. W końcu zebrał się na odwagę i zbliżył oko do cienkiej szczeliny.
Tak, mistrz Rothgar tam był.
Wysoki, żylasty mężczyzna – odziany w czerń. Nie wyglądał na stereotypowego nekromantę z ludowych wyobrażeń, nie miał czerwonych oczu, długich pazurów czy łysej czaszki. Był nieco po czterdziestce i posiadał nietypowe zamiłowanie do przesiadywania w prosektoriach. Nad jego głową unosił się magiczny świetlik, wydobywając z mroku blady odcień cery. Bardzo ciemne cienie wokół oczu sprawiały wrażenie mrocznego makijażu, a gęste, czarne rzęsy dodatkowo potęgowały ten efekt. Włosy ciasno splótł w długi, kruczy warkocz z tylko pojedynczymi srebrnymi nitkami. Jego regularne rysy odznaczały się ogromnym podobieństwem do rysów twarzy chłopca; uwidaczniało się ono także w upartym zarysie ust i podobnej, ogólnej aurze.
Malec na chwilę wstrzymał oddech.
Mistrz Rothgar wykonywał właśnie precyzyjne cięcie. Ruchy miał powolne, dokładne, wręcz rzeźbiarskie. Ośmiolatek miał się potem dowiedzieć, że cięcie to wykonywane było na kształt litery Y i wymagało użycia sporej siły, tak by przebić się przez żylastą tkankę. Dłoń Mistrza poruszała się płynnie, niemal czule, rysując linię od przodu każdego ramienia aż do dolnego końca mostka. Z wprawą oddzielił mięśnie od żeber nieboszczyka, a luźny płat skóry odciągnął, kładąc mu go na brodzie. Wszystko poszło idealnie. Mistrz umiał docenić takie drobne przyjemności jak wykonanie symetrycznego cięcia, zrodzonego z jednego, eleganckiego ruchu.
Chłopiec przełknął ślinę i dokładniej przyjrzał się obiektowi pracy Mistrza. Martwy był chudym, starym mężczyzną o gruzłowatej skórze i skąpym owłosieniu. Wydatny nos sterczał drapieżnie, a otwarte usta ukazywały popsute, wybrakowane zęby. Jego prawa ręka zwieszała się poza obszar stołu, bujając się lekko, w miarę jak Mistrz zanurzał narzędzia w głębi tułowia.
Malec patrzył na tę kołyszącą się rękę z jakąś dziwną fascynacją. Była koścista i spracowana, miała kolor popielato-piaskowy. Końcówki palców stały się ciemne, niemal bordowe, a paznokcie dość długie i całkiem czarne. Jeden z nich złamano tuż przy obrąbku, tak że jego płytka odstawała. Zakrzepła brunatna krew pokrywała cały palec. Chłopiec doznał nieprzyjemnego wrażenia, że palec został w ten sposób potraktowany jeszcze za życia mężczyzny.
Drgnął, słysząc nieprzyjemne chrupnięcie.
Rothgar, za pomocą narzędzia podobnego do zakrzywionego sekatora, oddzielał właśnie mostek razem z częścią żeber, tak by odsłonić organy wewnętrzne. Gdy podniósł go triumfalnie do góry, podobnego do krwisto-szarego, połyskującego pająka, dzieciak nie wytrzymał. Zawartość jego żołądka powędrowała wzdłuż przełyku i wypłynęła na ziemię w monochromatycznej fontannie na wpół przetrawionych bułeczek, mleka i jajecznicy. I kilku chyłkiem zwędzonych z kuchni brzoskwiniowych ciasteczek.
Zgiął się wpół, dość teatralnie wykaszlał resztę. Druga fala wymiotów wydostała się także przez nos, wywołując nieprzyjemne łzawienie w oczach i pieczenie w tyle gardła.
Dłoń, która spoczęła ciężko na jego ramieniu, wcale go nie zaskoczyła. Spodziewał się jej, a drgnięcie, jakie wywołała, było tylko surowym odruchem jego ciała.
– No, no…
To było wszystko, co na powitanie rzucił Mistrz. Załzawione oczy wychowanka uniosły się i spoczęły na jego twarzy. Szare tęczówki chłopca przypominały tarcze, wzniesione w obronnym geście. Mężczyzna przysunął się bliżej i drugą dłoń położył na czarnych, jedwabistych włosach dziecka, opadających w nieładzie na drobną buzię. Gest zdawał się zawierać w sobie obietnicę ostatecznego rozproszenia mroków tajemnicy. Czyżby kara oddalała się, a nadchodziła nagroda?
– Mistrzu, ja… – Głos ośmiolatka był bardziej drżący, niżby sobie tego życzył, ale z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, zabrzmiało w nim pragnienie odkupienia winy, zmniejszając odrobinę gniew Rothgara.
– Norgal, no cóż. I tak wszystko powoli do tego zmierzało. Wielu chłopców młodszych od ciebie podejmuje naukę. Poza tym… ciekawość dziecka jest tak samo odwieczna jak wojna między Panem Światłości a Panem Ciemności, dlatego nie dziwi mnie twoja obecność w tym miejscu… – Jednak w trakcie, gdy mówił te słowa, palce stopniowo zaciskał na ramieniu dziecka coraz mocniej i mocniej, w jakiś nienaturalny sposób zaprzeczając spokojnemu wydźwiękowi swoich słów. Na twarz wpłynął mu mroczny uśmiech.
Oblicze chłopca pozostało całkowicie niewzruszone – jego oczy patrzyły prosto w stalowe źrenice starszego mężczyzny. Gdy siła ucisku urosła na tyle, by zacząć zadawać mu ból, usta malca leciutko drgnęły i zacisnęły się, wciąż jednak pozostając nieme.
Jego umysł, w jakimś niezrozumiałym odruchu, sięgnął w stronę umysłu nauczyciela, jakby chcąc połączyć się z nim i zatrzymać to, co się właśnie rozgrywało, ale… napotkał tylko mur nieprzeniknionej ciszy.
Tymczasem Mistrz z niebywałą uwagą obserwował subtelną grę uczuć widoczną na twarzy wychowanka. Ciemne brwi mężczyzny zbliżyły się do siebie, niemal łącząc się ponad nosem. Przyśpieszony oddech dziecka był doskonale słyszalny w absolutnej ciszy panującej w pomieszczeniu. Sekundy mijały, dla chłopca subiektywnie przeciągając się w minuty. Malec czuł, że jego własne dłonie zaciśnięte w pięści robią się nieprzyjemnie mokre i chłodne. I wtedy, dokładnie w tej chwili, na samym dnie jego umysłu coś drgnęło, po raz pierwszy…
Coś nieokreślonego, obcego, drapieżnego.
Podniosło głowę, przebudzone, biorąc pierwszy, niełatwy oddech. Norgal zauważył, że w miejsce strachu, jaki do tej pory odczuwał, powoli ogarnia go… gniew.
Surowy, pierwotny, bezlitosny. Jak fala powodzi – narasta w nim i potężnieje z każdą upływającą sekundą…
Gniew!
– Nie poddawaj się! Nie poddawaj się nigdy! – rozszeptał się tajemniczy głos w jego umyśle. – Nigdy… Nigdy! – powtarzał jak leśne echo. Chłopiec zastygł zatem niczym spiżowy rycerz, nieugięty, zawzięty, gotów wytrzymać ten dziwny pojedynek bez poruszenia się, choćby palce Mistrza miały zgnieść jego drobne ramię aż do kości.
Ból nie przekroczył jednak pewnego poziomu, gdyż był tylko swego rodzaju testem. Norgal nie potrafił ocenić, jak długo to trwało, nim Mistrz niespodziewanie cofnął swoją rękę.
Kontakt, który mężczyzna nawiązał ze swoim wychowankiem, sięgał jednak o wiele głębiej, niż Norgal mógłby przypuścić. Rothgar w bliskim kontakcie fizycznym zyskiwał największą władzę nad dotykanym obiektem, tak jak mogli to robić wyłącznie najsilniejsi magowie z jego profesji. Odkrywał w ten sposób poziom magii dotykanego, jego talenty magiczne, stan zdrowia, kondycję.
A jednak nawet specjalny talent Mistrza nie dał mu możliwości usłyszenia tajemniczego głosu, rozbrzmiewającego w umyśle chłopca ani wyczuć narastającego gniewu. Upewnił się tylko co do skali mocy, która wypełniała małe ciałko dziecka, czekając na nauczyciela, który nada jej stosowne ramy i pomoże rozkwitnąć…
W trwającej ciszy słychać było rytmiczne kapanie wody, gdzieś daleko, za ścianą. Malec wypuścił z płuc powietrze, a przez jego twarz przebiegła fala tików. Konfrontacja dobiegła końca, tajemniczy głos ucichł, a gniew stopniowo przygasł. Wycofał się rakiem i przyczaił na dnie jego umysłu, aby rosnąć tam niczym chorobliwy guz ukryty w bezpiecznej niszy i stopniowo nabierać mocy.
Tymczasem starszy mężczyzna rozprostował palce i pokiwał głową. Norgal przetrwał próbę bez ruchu i bez słowa protestu. To był dobry omen. Zbyt wrażliwi, zbyt słabi nie nadawali się na nekromantów ze względu na specyfikę tej wymagającej profesji. Używanie ich typu magii zawsze wiązało się z dyskomfortem a przy najmocniejszych zaklęciach – także bólem fizycznym.
Wyprostował się powoli, rozprężając ramiona, i pchnął szerzej drzwi, tak aby wpuścić malca do środka prosektorium. Owszem – miał w planie ukarać dziecko za nieposłuszeństwo w bardziej tradycyjny sposób, ale w obecnej chwili znajdował się w mało pedagogicznym nastroju. Położył dłoń na głowie leżącego nieboszczyka i chwilę dumał nad zabawną dramaturgią tej sceny. Wykonał nawet teatralny gest wolną dłonią.
– Jestem nekromantą, Norgalu. Od dawna byłeś ciekaw mojej profesji, podejrzewałeś, że medycyna sądowa to nie jest wszystko, czym się zajmuję, prawda? – Odczuwał teraz pewien rodzaj wewnętrznego zadowolenia, jak zawsze, gdy zdradzał komuś sekret swojego zawodu, a nie zdarzało się to często.
Ku pewnemu rozczarowaniu Mistrza, chłopiec zmrużył tylko lekko oczy i uśmiechnął się drwiąco. Z długimi, czarnymi pasmami włosów i wielkimi, przejrzystymi oczyma, wyglądał trochę jak mała, krnąbrna dziewczynka, która ma ochotę pokazać mu język. Odpowiedział stosunkowo cicho, ale bardzo aroganckim tonem:
– Słyszałem już, jak służba o tym plotkuje. – Wzruszył ramionami.
– Ooo! – Mistrz lekko przekrzywił głowę. – Co takiego mówią?
Jego wychowanek przybrał tajemniczą minkę. Jego pięknie wykrojone usta złożyły się do subtelnego uśmiechu.
– Bardzo wiele ciekawych rzeczy. Na przykład, że jesteś królewskim bastardem, podobnie jak Mistrzyni. A wasza matka była wiedźmą z Hezrynu – zawahał się na chwilę, nim na nowo podjął temat. – Podejrzewałem już od dawna, że jesteś malefikiem i ożywiasz tu ludzi.
Brwi nekromanty powędrowały do góry. Mężczyzna pochylił się w stronę chłopca i wyszeptał bardzo cicho:
– Tak, tym się właśnie zajmuję. A nawet więcej!
Gdy jego oczy ponownie spotkały się ze stalowymi tęczówkami dziecka, dostrzegł w nich błysk zrozumienia. Błysk aprobaty. Zwiastun potencjału… Zapowiedź słodkiego plonu – dla każdego mistrza.
– Chciałbyś spróbować? – Lekkim ruchem głowy skierował uwagę Norgala w stronę nieboszczyka.
Chłopiec odpowiedział skinieniem. Wyciągnął drobną rączkę w stronę Rothgara, który z powagą włożył w nią skalpel, w pewien sposób celebrując tę historyczną chwilę.
Na filigranowym, białym jak porcelana obliczu dziecka pojawił się zachwyt. Źrenice rozszerzyły się. Nekromanta przypatrywał się malcowi z uwagą, mile zaskoczony tym, co okazało się drzemać w głowie jego wychowanka. Norgal, pomimo swoich ośmiu lat, wyglądał młodziej, co było zasługą wiotkiej budowy ciała i wielkich, niewinnych oczu. Z pewnością niewielu ludzi skłonnych byłoby przypisać mu jakiekolwiek mroczne instynkty.
Nekromanta sprawnie podsadził chłopca do stołu, tak by mógł on po raz pierwszy w życiu zobaczyć wnętrze ludzkiego ciała. Oczy dziecka z zainteresowaniem prześlizgiwały się po połyskujących, lekko wzdętych organach. Mimo że przepona zasłaniała jeszcze dolną ich część, widoczne były już obydwa płaty płuc i nieruchome serce nieboszczyka. Niegdyś napełniało się różnorodnością uczuć, teraz było tylko zastygłym, zimnym kawałkiem zużytego mięśnia. I dokładnie w taki sposób postrzegał je ośmiolatek.
– Czy elfy i orki wyglądają tak samo, gdy się im zagląda do brzuchów?
Niewiele brakowało, by Mistrz roześmiał się, psując powagę tej chwili.
– Podobnie, bardzo podobnie, choć oczywiście niektóre organy różnią się proporcją.
Norgal z zadumą pokiwał głową i ostrożnie zerknął na plamę wymiocin, ciągle widoczną na progu prosektorium. Czuł się tak, jakby żegnał się z częścią siebie, częścią swojego dawnego życia, które odrzucił w tym bezbronnym i niewinnym odruchu. Była żółta i pachniała kwaśno. Nie było w niej nic godnego uwagi, dlatego… malec szybko o niej zapomniał.
Cały nowy świat czekał przecież na niego, bliski i kuszący – na wyciągnięcie ręki, której skalpel stał się teraz połyskliwym przedłużeniem.
A potem swoją drobną dłonią, dzierżącą narzędzie jak broń, nacisnął na lewy płat płuca. Zbyt słabo, by wykonać głębsze cięcie, jednak na tyle mocno, by poczuć, jak tkanka ustępuje pod naciskiem ostrza. Było to dziwne, specyficzne uczucie. Na chwilę uniósł rękę i popatrzył na swoje dzieło z wahaniem, jakby dawał nieboszczykowi czas, by ten mógł zaprotestować. Martwy pozostał jednak nieruchomy i tylko zamglonymi oczyma wpatrywał się w powałę. Samo cięcie także nie wyglądało szczególnie przerażająco. Nieprzyjemne, mdłe uczucie ostatecznie opuściło chłopca, zamieniając się w ulgę i radość.
– Mistrzu, a powiesz mi, jak one się nazywają? Te… wszystkie rzeczy tu w środku? I do czego służą?
Rothgar tylko się uśmiechnął. Tego dnia zyskał nowego ucznia.INNY UCZEŃ
_Magia uważana jest za mistyczną siłę, która dana jest wybrańcom. Ja jednak uważam ją za mechaniczną właściwość naszego świata._
Matematyk i przyrodnik – Sevius, „Obalanie mitów”
Dokładnie tego samego dnia, gdy Norgal stał się uczniem nekromanty, do klasztoru Trzech Księżyców zawitał nowy uczeń.
Dotarł tu po stromych stopniach, wiodących na szczyt góry stołowej, wznoszącej się nad Upadłym Miastem – Syllonem. Przyprowadziła go wysoka, zawinięta w czerń kobieta, która powierzyła opiekę nad chłopcem bratu Mecjuszowi.
Już następnego dnia zakonnik powitał go w klasie dla początkujących.
Mimo tego, że był członkiem Rady Królewskiej, a w zakonie piastował wysoką pozycję, już wiele lat temu zdecydował o kontynuowaniu pracy z młodzieżą, podążając za swoim nauczycielskim powołaniem. Nauczał ścieżki Trzech Księżyców zarówno najmłodszych, jak i najstarszych uczniów, przyglądając się ich potencjałowi i umiejętnie, z ogromną dozą intuicji, wskazując tych, którzy przejawiali największe zaangażowanie oraz mieli wrodzone predyspozycje do mnisiego życia.
Nowy uczeń zasiadł w jedynej pustej ławce na końcu sali i z ciekawością rozglądał się dokoła, wodząc swoimi wielkimi, jasnymi oczyma po ścianach pokrytych ascetycznymi, ale pięknymi mandalami. Największa z nich przedstawiała ich macierzystą planetę – Jolinę – otoczoną trójką olbrzymich księżyców i szesnastoma księżycami miniaturowymi. Układ ten ukazano w uproszczonej, geometrycznej formie, gdzie największe księżyce ustawiono na wierzchołkach równobocznego trójkąta, którego centrum zajmowała planeta. Całość ujęta była w wielkie koło, na które nanizane były pozostałe, maleńkie księżyce.
Chłopiec drgnął lekko, gdy Mecjusz niespodziewanie stanął obok niego.
– Zaintrygował cię ten obraz? Widzę, że mu się uważnie przyglądasz.
Nowy uczeń kiwnął potwierdzająco czarnowłosą głową. Miał jasną, różaną cerę i niemal dziewczęce rysy. Uśmiechał się pięknie wykrojonymi ustami.
– Ten obraz jest źródłem wielu z naszych poglądów. Część z nich poznasz na późniejszych etapach twojej nauki, ale już dziś mogę ci powiedzieć, że widzisz przed sobą przyczynę, dla której, jak głoszą mnisi naszego zakonu, na naszej planecie istnieje magia.
Oczy dziecka podniosły się i spojrzały prosto na posągowe oblicze starego mnicha.
– Myślałem, że to bogowie dają nam magię – powiedział, mrużąc powieki.
Mężczyzna uśmiechnął się z wyrozumiałością.
W Syllonie, od czasu, gdy niemal pół wieku temu zakazano kultu Pana Ciemności, a na dominującej pozycji w panteonie bogów ustanowiono Pana Światłości, zabronionych zostało wiele funkcjonujących wcześniej naukowych poglądów na temat magii. Były zbyt niewygodne – nie pasowały do teologii wiążącej się z promowanym przez królestwo bogiem, dlatego sukcesywnie usuwano ich ślady z podręczników szkolnych.
– Ach, tę doktrynę intensywnie rozpowszechniają kapłanki Pana Światłości. Dzięki temu wszyscy ludzie, którzy korzystają na co dzień z magii, żyją w przekonaniu, że zawdzięczają to łasce boga Elynna. Wierzą, że bez oddawania mu czci magia by ich opuściła, dlatego świątynie Pana Światłości są obecne właściwie wszędzie. Jedna kaplica znajduje się nawet w głównym budynku Akademii Magii.
– A wy? Jak uważacie? Skąd bierze się magia? – zapytał cicho chłopiec, delikatnie gładząc dłonią porysowaną powierzchnię ławki.
– My wierzymy, że magia nie ma nic wspólnego z bogami. To niezwykły rezonans, który istnieje pomiędzy naszą planetą a jej trzema symetrycznie rozlokowanymi księżycami, jest bezpośrednią przyczyną potężnej energii, która przenika Jolinę i którą część z nas potrafi wykorzystać, przetworzyć w sobie.
– Kim… w takim razie są bogowie? – dopytywał się nowy uczeń. Jego buzia była jasna i dziecinna, a jej wyraz wydawał się stanowić perfekcyjne połączenie naiwności i niewinności.
Mecjusz uśmiechnął się lekko.
– Można powiedzieć, że… pasożytami. Zasilanymi naszym strachem i szczęściem, bólem i nadzieją.
Tuż po wygłoszeniu tego znaczącego poglądu odwrócił się i podszedł do okna, tak by wyjrzeć na szkolny dziedziniec, bacznie przy tym śledzony spojrzeniem nowego ucznia.
Bawiąca się w berka grupka najmłodszych dzieci stała się przez chwilę dla Mecjusza ucieleśnieniem jego bezbronnych, ludzkich przodków, którzy, wystraszeni i bezsilni wobec bezlitosnego żywiołu natury, wznosili naiwne modły, prosząc o opiekę potężniejsze, duchowe istoty, które przybyły na Jolinę. Nazwali ich potem bogami i przypisali im wszystkie te cechy, jakich zabrakło im samym… choć oczywiście stopniowane do formy najwyższej. Sukcesywnie nasycali te wyobrażenia energią, aż stały się jeszcze potężniejszymi bytami, zależnymi jednak ciągle od dopływu energii swoich wyznawców…
– Wzrastają na nas. Karmią się naszymi lękami. I to od naszej wiary zależą – powiedział Mecjusz, wciąż stojąc tyłem do klasy. – Aby kontynuować swoje istnienie, muszą pozostawać zasilani energią naszych wierzeń… – uzupełnił wypowiedź. Oparł dłoń na cienkiej, szklanej tafli dzielącej klasztorną klasę od zewnętrznego świata.
Gdy wiele lat temu doznał swojego prywatnego objawienia, sam był zagubionym, pozbawionym perspektyw człowiekiem, którego świat zawalił się w dniu, gdy utracił swoją ziemską pozycję i tytuł. Opuścił Hezryn w niesławie, szukając dla siebie nowej, lepszej drogi. Prawdziwe schronienie znalazł jednak dopiero w klasztorze Trzech Księżyców.
Wiele lat medytacji, wglądu w swoje pokrzywione ego, wglądu w naturę tego, co stanowiło żywą tkankę tego świata, zmieniło jego podejście do życia na bardzo wielu płaszczyznach. Udało mu się dostrzec to, co umykało innym, choć nigdy nie uczynił z tego powodu do dumy. Swoją przemianę traktował jak naturalną ścieżkę każdego człowieka, który zamiast zadawać pytania, zaczyna słuchać odpowiedzi udzielanych przez samo życie. Który zamiast patrzeć we wskazanym kierunku, po prostu pozwala, aby jego oczy były otwarte.
Obowiązki nauczycielskie także były jednym z jego wyzwań.
Odwrócił się zatem w stronę klasy i wykonał krótki gest dłonią.
– Nasza droga, jeśli tylko zechcesz, podpowie ci, jak ominąć ich moc. Jak się uwolnić od krępujących umysł wyobrażeń. Zobaczyć rzeczywistość w jej niepokojącej, ale wyzwalającej nagości. – Uśmiechnął się lekko, sam zdziwiony, w jak podniosłą formę ułożyły się jego słowa.
Potem westchnął i dodał:
– Jednak na żadnym etapie nie powinieneś traktować jej jako cudownego środka na osobiste wyzwolenie. Taki środek po prostu nie istnieje, a jeśli ktoś ci kiedyś obiecał, że odnajdziesz go w tym klasztorze, to skłamał. Ważne, abyś na tyle rozwinął swoją świadomość rozróżniającą, by podejmować decyzje niezależnie od boskich nakazów, a także… a może przede wszystkim, niezależnie od nas. – Uśmiechnął się znowu, refleksyjnie wznosząc wzrok na rząd rozwieszonych na ścianach mandali.
Chłopiec słuchał, milcząc, podobnie jak reszta klasy, która znała już tę część nauk Trzech Księżyców na pamięć. Nie sposób było odgadnąć, czy zrozumiał choćby jedno słowo z wypowiedzi mnicha, ale to nie miało teraz znaczenia, ponieważ Mecjusz wiedział, że pewne słowa powinny zostać wypowiedziane, niezależnie od okoliczności.
Mnich rzucił mu jeszcze jedno spojrzenie tylko po to, by zauważyć, że oczy siedmiolatka wcale nie były szare jak oczy – absolutnie wszystkich członków jego rodziny.
Miały kolor niebieski i opalizowały niczym niebo po wschodzie słońca.
Przejrzysty jak jaśniejący kryształ.
Przez chwilę patrzyli na siebie, a Mecjusz kontemplował nietypowy kontrast, który zachodził w chłopcu. Jego twarz i oczy były otwarte jak czysta księga, ale umysł… właściwie niewyczuwalny. Rzadka właściwość u kogoś, w kogo żyłach nie płynęła ani jedna kropla hezryńskiej krwi…
Zanim podjął przerwaną lekcję, wziął głęboki oddech i wyciszył swój umysł. Oczyścił go z myśli, z emocji, z filtrów. Doświadczył siebie jako czystej świadomości.
Wtedy jego wyostrzony, szósty zmysł przez ułamek sekundy ukazał mu obraz rzeczywistości w jej nagiej formie, pozbawionej kojącej zasłony iluzji i była ona… wstrząsająca.
Ktoś inny być może krzyknąłby albo uciekł. Lub zrobił coś innego, bardzo nieodpowiedzialnego…
Bo to, co siedziało w sali, pomiędzy uczniami…
… wcale człowiekiem nie było.
Ale Mecjusz miał już tego typu reakcje poza sobą. On rozumiał. I nic więcej nie posiadało tu znaczenia. Dlatego jak zawsze, uśmiechnął się tylko łagodnie.
– A zatem do rzeczy, moje dzieci…! – Potoczył spojrzeniem po jasnych twarzach. – Dzisiaj zaczniemy przerabiać „Przepowiednie końca świata” spisane przez mnicha Astoraha, ostatniego z arcykapłanów Mor’tyra, Pana Ciemności. Czy przeczytaliście pierwszy rozdział, tak jak wam poleciłem? – Znów rozejrzał się po klasie, marszcząc brwi w wystudiowanym grymasie. Rolę surowego belfra miał opanowaną znakomicie, choć jak każda inna, którą odgrywał – stanowiła dla niego jedynie środek do celu.
Odpowiedziały mu speszone spojrzenia i pracowite kartkowanie leżących na pulpitach kopii książek.
– Kto zechce własnymi słowami opowiedzieć o zapowiadanym przez Astoraha Upadku Starych Bogów? Hmmm?
Do góry wzniosła się tylko jedna drobna rączka. Nowy uczeń uśmiechał się, pokazując rząd perłowych, doskonałych ząbków. Nie sposób było przy tym zignorować wyzywającego spojrzenia jego lazurowych oczu. To jednak, co całą resztę klasy zaskoczyło najbardziej, to fakt, że mimo iż nigdy nie czytał wymaganej lektury, znał odpowiedzi na wszystkie pytania.
I tylko Mecjusz nie okazał zdumienia.
Gdy chłopiec powtarzał historię spisaną przed półwieczem przez arcykapłana Astoraha, mnich słuchał go swoim wewnętrznym zmysłem. Jego nadludzka intuicja, oczyszczona i rozwinięta przez lata medytacji, okazała się narzędziem ostrzejszym niż brzytwa. Choć to, co widział pod materialną powłoką chłopca, było trudne do uwierzenia, wręcz porażające – wiedział też, że nic nie wydarzyło się tu przypadkowo.
Pochylił głowę i po prostu to zaakceptował. Wzrastał i dojrzewał na trudnościach. Wiedział, że wyzwania w jego życiu nigdy nie pojawiały się po to, aby go zniszczyć, ale po to, by się z nimi zmierzył.WSKRZESZENIE
_Ktoś kiedyś powiedział, że nekromanta to asceta, który spędza swoje życie w cuchnących katakumbach, rozgrzebując przegniłą padlinę, i nie ma czasu na żądze cielesne… Skąd jednak na świecie tylu dewiantów i szaleńców? Rodzą się z przyzwoitych obywateli? Oczywiście, że te ohydne kreatury się mnożą, bo żadna obrzydliwa chuć nie jest im obca! Nie uszanują niczego, co święte! Miejcie oczy szeroko otwarte, a wasze kobiety zamknięte pod kluczem, bo to, co nam jawi się jako upodlający akt, im może wydać się zaledwie pikantną odmianą…_
Vimar z Ludens, „Przestroga klechy”
Gdy mistrz Rothgar wszedł do komnaty, w której leżała zmarła, zastał ją zamkniętą w specjalnej szklanej trumnie – kapsule zatrzymującej upływ czasu.
Niechętnie zdjął biały welon spoczywający na wieku i spojrzał na bladą twarz nieboszczki.
Westchnął, bo doskonale znał leżącą przed nim osobę.
Miał ją ożywić już… piąty raz.
Fala przykrości, rezygnacji i smutku przepłynęła przez jego oblicze. Cofnął się o pół kroku i przez chwilę tak trwał. Śmierć musiała być gwałtowna, ponieważ ręce skręciły się w silnym skurczu, a wargi i dziąsła – podbarwiły na sino. Mimo że wiedział, iż wezwanie dotyczy wskrzeszenia, do ostatniej chwili łudził się, że to jednak nie będzie… ona.
Może tym razem ktoś inny popełnił samobójstwo na terenie pałacu?
Westchnął.
Czubkami palców dotknął szklanej powierzchni kapsuły, wpatrując się w nieruchome oblicze widoczne za przejrzystą taflą. Na moment udało jej się uciec od tego piekła, jakie stanowiło jej życie. A potem on został wezwany, znowu, znowu i znowu… po to, by ją do niego przywrócić.
Nie mógł odmówić.
Jego i zmarłą łączyły niegdyś bardzo bliskie więzi, których natury nie chciał jednak ujawniać nikomu postronnemu, dlatego zmobilizował się do działania i uporządkował w sobie niepokorne emocje.
Wezwano go tu dziś w wielkim pośpiechu, przez portal komunikacyjny.
Miał swoją sławę w syllońskim podziemiu. Jego szczególne zdolności cieszyły się dużym powodzeniem, choć była w tym pewna przewrotność losu, zważywszy, że od kilku dekad nekromancja była oficjalnie zakazana.
Poprzedni król Syllonu – Naramir II zwany Okrutnym – znajdując się pod przemożnym wpływem swojej żony Vanelis, byłej kapłanki Pana Światłości, wydał akt zakazujący kultu Pana Ciemności, Mor’tyra. Akt ten przeszedł do historii jako Rewolucja Światłości, rozpoczynając ustanowienie w Syllonie nowego kalendarza.
Razem ze zniszczeniem świątyń i skazaniem na śmierć większości oficjalnych kapłanów, wszyscy ci, którzy wzywali imię Mor’tyra w swoich inwokacjach – stali się wrogami państwa, w tym także nekromanci, gdyż w powszechnym mniemaniu korzystali z jego błogosławieństwa. Na straży nowego porządku stanęło potężne Inkwizytorium, którego zadaniem było usuwanie wszelkich pozostałości po kulcie mrocznego boga, w tym ściganie ukrywających się malefików.
W nozdrza Mistrza wdzierał się teraz zapach zetlałych kadzidełek oraz czegoś jeszcze, lepkiego, nieprzyjemnego, trudnego do sprecyzowania.
Rozejrzał się dokoła.
Najpierw zauważył dwie świnie, przywiązane nieopodal. Następnie w głębokim cieniu pod ścianą dostrzegł młodą kobietę. Jak mu wcześniej powiedziano, to ona była odpowiedzialna za stworzenie szklanej kapsuły.
Rzucił jej zdumione spojrzenie, bo szata, którą na sobie nosiła, wskazywała na związek kobiety z Siostrami Światłości, choć – o ile mógł to ocenić – nie była wyświęconą kapłanką. Przebywanie w jednej komnacie z kimś, kogo można było uznać za sługę ich wroga, Pana Ciemności, musiało być dla niej specyficznym doznaniem.
Rothgar okrążył szklaną trumnę, obserwując jednak spod oka tajemniczą nieznajomą. Zauważył, że kobieta dość zdecydowanie odbiegała od powszechnie przyjętego stereotypu kapłanki. Była mianowicie… prawdziwą pięknością. Miała włosy w kolorze czystego miodowego złota, wielkie turkusowe oczy i delikatną, perfekcyjnie gładką cerę. Nawet Mistrz musiał przyznać, że nie zasługiwała na garbowanie solami chromu.
– Jak dawno… to się wydarzyło? – spytał po krótkiej pauzie suchym, urzędowym tonem, starając się chwilowo odłożyć na bok ich ewidentne, światopoglądowe różnice.
Kobieta zachowała profesjonalny ton, widocznie i ona nie była w nastroju do dyskusji.
– O pierwszej dziewiętnaście – wygłosiła rzeczowo. – Wezwano mnie przez portal Sióstr Światłości już o pierwszej dwadzieścia jeden. Byłam tam wówczas jedyną osobą mogącą przeprowadzić rytuał kapsuły czasu, bo reszta sióstr uczestniczyła w ceremonii Ustanowienia Właściwego Porządku.
– Rozumiem – krótko skwitował jej wypowiedź, mimo że musiał wykonać duży wysiłek, by opanować wybuch śmiechu, wywołany samym tylko brzmieniem nazwy tak idiotycznego, jego zdaniem, święta.
Coś innego go zaintrygowało.
Kobieta, która nie jest kapłanką, a zna sekretne zaklęcie kapsuły?
Jeden z najbardziej świętych rytuałów, które przeprowadzały Siostry Światłości? W swojej bardziej krwawej odmianie, wymagającej użycia żywej ofiary, znali go także nekromanci, którzy używali podobnych szklanych trumien do zatrzymywania procesu rozkładu, ale z pewnością nie była to popularna sztuczka magiczna, dostępna byle adeptowi magii lub świeckiemu pracownikowi świątyni, a na takie stanowisko wskazywał jej niebieski habit.
Rzucił quasi-kapłance badawcze spojrzenie. Ona też obserwowała go z ogromną uwagą, a dzięki dużemu doświadczeniu w odczytywaniu ludzkich serc – udało jej się odnotować niezwykłą reakcję mężczyzny na widok twarzy zmarłej.
– Jak masz na imię?
– Veena.
– Będziesz musiała teraz opuścić komnatę – powiedział cicho.
– Dlaczego? – Splotła ramiona na piersi. Na jej twarzy pojawił się ironiczny grymas. – Wiem, co będziesz tu robił. I nie, nie zamierzam donieść o tym Inkwizycji. Otrzymałam już stosowne wynagrodzenie za moją pomoc. Od króla… – zapewniła go z goryczą, jakby fakt, że jej milczenie zostało niejako kupione, stanowił ponury żart.
Przybrał możliwie najuprzejmiejszy wyraz twarzy, tak, aby nie odczuła nutki protekcjonalności, która zabrzmiała w jego słowach.
– Czy to nie stoi w ewidentnym konflikcie interesów z tym, co reprezentujesz?
Ku jego zdziwieniu kobieta hardo uniosła podbródek.
– Nie zakładaj niczego na mój temat. W czasach, zanim zdegradowano mnie z pozycji kapłanki, zapewne byłoby to dla mnie wstrętne i plugawe – rzuciła. – Ale obecnie nic nie jest w stanie pozbawić mnie złudzeń co do… tego, co się naprawdę dzieje na tym świecie… – Oczy kobiety błysnęły wyzywająco.
Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że jest starsza, niż na to wyglądała. Jej świeży, dziewczęcy wygląd musiał być zasługą czegoś zupełnie innego niż młody wiek. Tajemnica, dlaczego zachowała urodę, nie interesowała jednak Rothgara na tyle, by o nią zapytać.
– Pijawy z pierścieniami iluzji na najwyższych stanowiskach w państwie. Potwory udające bogów, kroczące między żywymi. Demony obleczone w słodkie uśmiechy. Cały ten niestrawny fałsz… – kontynuowała z goryczą. – To wszystko bujnie się pleni pod cienką powłoczką państwowego kultu Światłości… i tak zwanego kanonicznego prawa. – Zarumieniła się z emocji. – A ty? Ty jesteś przynajmniej tym, kim jesteś i nie udajesz nikogo innego! – dodała z pasją, robiąc wymowną pauzę.
Turkusowe oczy byłej kapłanki wbiły się w jego szare tęczówki.
Odpowiedział jej przeciągłym, wieloznacznym spojrzeniem, które przez chwilę połączyło ich w jakimś nieoczekiwanym porozumieniu. Niezwykła twarz kobiety nosiła ślady głębokiego cierpienia, które nie zdołało odebrać jej piękna, a może nawet nadawało mu bardziej mistyczny, głęboki wymiar, czyniąc ją podwójnie interesującą?
Fakt, że postrzegała otaczający ich świat w sposób pozbawiony złudzeń, stanowił też dowód zdrowego rozsądku. Stanowiła z pewnością ciekawą odmianę od powszechnego, bezrefleksyjnego typu wyznawców Pana Światłości, których na co dzień spotykał Mistrz.
Bardzo ostrożnie spróbował sięgnąć w jej stronę umysłem, ale gdy tylko natknął się na chaotyczną, przenikniętą bólem i rozpaczą plątaninę emocji, głęboko zakorzenioną w jakichś wydarzeniach z przeszłości – natychmiast się wycofał. Nie korzystał zbyt często z takiej formy kontaktu. Poza tym nie chciał teraz ryzykować utraty koncentracji niezbędnej do przeprowadzenia rytuału.
– Wszystko jest dla mnie zatem jasne. – Westchnął, czyniąc przy tym jakiś nieokreślony gest, który miał w zamyśle wyrażać pełne zrozumienie dla jej zagadkowego oświadczenia.
Z jakichś tajemniczych przyczyn Veena została wykluczona z szeregów wyświęconych kapłanek, a okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu pozbawiły ją złudzeń co do natury tego świata. Chętnie poznałby te okoliczności, ale atmosfera, która panowała w piwnicach, nie sprzyjała zwierzeniom.
– Może w takim razie mogłabyś mi w tym pomóc, udzielając odrobiny swojej energii? – dodał po niedługiej, ale krepującej pauzie. – Potrwa to dzięki temu nieco krócej.
– W porządku, pomogę. – Jej piękne oblicze tchnęło już tylko spokojną rezygnacją, zupełnie jakby wyrzuciła z siebie przed chwilą nadmiar negatywnych emocji.
Wciąż obserwował ją spod oka, rozkładając na ziemi swój „przybornik nekromanty”, jak go czasem żartobliwie nazywał.
Miał przy sobie sporo przydatnego sprzętu, który stanowił jego zabezpieczenie, gdyby coś poszło nie tak, jak się spodziewał. Jego bliźniacza siostra, mistrzyni alchemii Rothanna, dostarczała mu zioła i specyfiki potrzebne w sytuacjach, gdy przywrócenie zmarłego nieboszczyka wiązało się na przykład z koniecznością zdjęcia z niego uroków czy przekleństw lub usunięcia trujących substancji.
Najważniejszy element rytuału został tu dostarczony przez zaufanego posłańca. Katalizator zaklęcia znajdował się w malachitowej misie, opakowanej dodatkowo w szkarłatny materiał. Rothgar nie widział powodu do wyjmowania go przy kapłance, zwłaszcza że jego moc i bez tego mogła być skutecznie zaczerpnięta. Z enigmatyczną miną postawił naczynie pod stołem, na którym umieszczono szklaną trumnę, i westchnął głęboko, prostując grzbiet.
– Przystąpmy zatem do dzieła. Asystuj mi, Veena… – Zasugerował gestem, czego od niej oczekuje.
Treść inkantacji znał na pamięć, bo powtarzał ją tak wiele razy i przy tak wielu okazjach, że mógłby recytować ją od końca. Kobieta stanęła za jego plecami i położyła jedną rękę na ramieniu nekromanty. Nawet gdy zaczął inkantować swoim chrapliwym, donośnym tonem ani przez chwilę nie udało mu się wyczuć w niej jakiegokolwiek wahania lub lęku. Mimo psychicznego bólu, który wciąż odczuwała, na zewnątrz stanowiła wcielenie inercji.
Wzniósł ręce do góry i zacisnął powieki, zaczerpując z siebie i byłej kapłanki dużą dawkę niezbędnej do rytuału energii, tak że ich skóra szybko pokryła się zimnym potem, a odczucie przejmującego, osłabiającego chłodu przeniknęło ich na wylot.
Gdy ciało zmarłej zadrżało niespokojnie, Veena nadal stała nieruchoma i cicha, jakby bieżące wydarzenia w najmniejszym stopniu jej nie dotyczyły. To, co niegdyś pozbawiło ją złudzeń, musiało swoją skalą przekraczać nawet potworność rozgrywającego się obecnie rytuału, który dla człowieka z ulicy stanowiłoby z pewnością życiowy wstrząs.
Nekromanta jednym uderzeniem rozbił szklaną taflę kapsuły i szybko położył dłoń na ustach ożywianej. Zacisnął powieki i wyszeptał kilka słów w języku magii nekromantów – zwanym nekronimusem.
Po chwili odsunął rękę i ciemną, spienioną substancję, która się w niej teraz znajdowała, wytarł w skrawek leżącego nieopodal welonu. Podprowadził bliżej jedną ze świń i zaczerpnął część energii zwierzęcia, by zregenerować przepalony przełyk i żołądek.
Potem stanął za głową kobiety i położył dłoń na jej czarnych, pięknych włosach.
– Witaj ponownie w świecie żywych… – wyszeptał niemal tkliwie. Ona rozkaszlała się, a jej ciało zadygotało, jakby zaatakowała ją bagienna gorączka. Gdy jednak wreszcie otwarła szare oczy, natychmiast rozpoznała Mistrza i dwie perłowe łzy spłynęły po jej bladych policzkach.
– Dlaczego, Rothgar, dlaczego? Dlaczego nie chcesz dać mi odejść?! – Głos miała lekko zachrypnięty, zupełnie jakby struny głosowe jeszcze nie całkiem się uzdrowiły.
– Wiesz, że to nie jest moja decyzja. – Głaskał ją przez chwilę po włosach. – Musisz to rozwiązać z nim i tylko z nim. Ja, póki co, jestem zaledwie… sługą.
Podniósł głowę i spojrzał na byłą kapłankę, która przysłuchiwała się tej rozmowie bez zdziwienia. Jej turkusowe oczy płonęły jakimś niezdrowym ogniem.
– Błagam cię, zlituj się nade mną, Rothgar! Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś, pozwól mi odejść!
Odwrócił twarz, a jego oczy pociemniały z nadmiaru emocji, a może z tłumionego gniewu, który pojawił się w nim falami. Zacisnął drgające powieki i szepnął:
– Wiesz, dlaczego nie mogę! On zostałby wówczas zabity! Nie rozumiesz? Ten sukinsyn wie o jego istnieniu. Trzyma nas oboje w szachu, jestem bezradny!
Pochylił się nad głową kobiety i dotknął ustami jej białego czoła, a potem szepnął – bardzo cicho, tak aby jego słowa nie dotarły do uszu kapłanki:
– Mam jednak pewien plan, którego realizacja potrwa jeszcze chwilę, więc musisz być cierpliwa. Ale będziesz znowu wolna! Masz na to moje słowo. – Wyprostował się powoli.
Kobieta tak mocno zacisnęła powieki, że policzki dosłownie spłynęły potokami jej łez, mocząc jedwabną poduszkę, na której spoczywała. Potem ostatni raz przesunął dłonią po długich pasmach czarnych włosów.
Odwrócił się i zajął pakowaniem swoich przyborów.
Odkąd wiele lat temu uświadomił sobie, że nie może jej pomóc – musiał nauczyć się przybierać maskę obojętności na wydarzenia z jej życia, nieważne, jak tragiczne się okazywały. Doskonale wiedział, że tylko jego psychiczna odporność pomaga mu przesypiać noce spokojnie, bez uporczywych koszmarów i dlatego nie mógł sobie pozwolić na żadne dylematy moralne. Przeszłość miała pozostać w przeszłości.
Nauczył się mocno, niemal obsesyjnie, koncentrować się na teraźniejszości i tylko dlatego zachował siły do dalszego życia i pracy. Okazjonalnie nawet bywał szczęśliwy – tym pełnym rezygnacji stanem szczęścia sporadycznie doświadczanym przez ludzi, którzy wyzbyli się resztek młodzieńczego optymizmu.
Odetchnął głęboko, starając się pozbyć negatywnych myśli i zacisnął mocno sznurek sakwy, w której ukrył swoje przybory.
Potrafił się opanować, jeśli wymagały tego okoliczności. Tym razem nie było inaczej. Znał technikę stosowaną przez magów chaosu, która pozwalała na gładką zmianę stanu umysłu, nawet z uwzględnieniem skrajnych emocji – rozpacz gładko przechodziła w radość, smutek w euforię… Wstał, a gdy się wyprostował, oblicze miał już neutralne. Walka o zmianę jej losu nie miała na razie szans na sukces, a Mistrz był ponad wszystko – realistą.
Tymczasem ekskapłanka przypatrywała się osobie leżącej na katafalku. Wolno, niemal niechętnie podeszła bliżej, ramiona mając bezsilnie zwieszone.
Kobiety przez chwilę mierzyły się spojrzeniami; pojawił się w nich jakiś dziwny błysk, który umknął uwadze Rothgara. Veena delikatnie pochyliła się i szepnęła:
– Ciesz się, jeśli są po prostu źli. Gorzej, gdy udają wcielenie dobroci, a pod spodem…
Czarnowłosa nie odpowiedziała, mimo że zdawała się rozumieć. Patrzyły na siebie tak, jak mogą patrzeć na siebie dwie istoty, których losy potoczyły się bardzo podobnie. Potem przywrócona do życia kobieta wolno odwróciła głowę i zakryła twarz dłońmi, jakby nie chciała mieć już nic wspólnego z przebywającymi obok niej ludzi…
Gdy Rothgar i jego tymczasowa asystentka opuścili komnatę, minął ich nerwowy korowód śpieszących na pomoc wskrzeszonej kobiecie służących, dotąd przez cały czas dyskretnie oczekujących w sąsiednim pomieszczeniu.
Dziwaczna dwójka szła przez chwilę długim piwnicznym korytarzem, pogrążona w przygnębiającym milczeniu. Rothgar odczuwał teraz intensywną potrzebę przeżycia jakiegoś pozytywnego doświadczenia, nawet za cenę zrobienia czegoś nieodpowiedzialnego, wręcz szalonego. Chciał nadpisać dzisiejszy dzień, potrzebował zapomnieć, potrzebował oderwać się od sytuacji, potrzebował… zmiany.
Gdy zbliżyli się do schodów prowadzących na parter, zatrzymał się i zwrócił w stronę kobiety, skłaniając ją do zatrzymania się w pół kroku. Jego szare oczy były teraz tak ciemne, że wydawały się niemal czarnografitowe. Niespodziewanie ujął drobną dłoń Veeny i rzekł cicho:
– Wiem, że zabrzmi to dziwnie, i zapewne tego, co powiem, ludzie nie spodziewają się usłyszeć od nekromanty, ale… mnie daleko do powszechnie przyjętych standardów. – Uśmiechnął się, lecz nie było w tym nic usprawiedliwiającego, tylko wręcz przeciwnie: coś drapieżnego i prowokującego.
Uścisk jego dłoni wzmocnił się nieco, gdy składał kobiecie swoją propozycję:
– Nie chciałabyś poświęcić mi… chwili swojego czasu?
Była kapłanka nie wyglądała na zaskoczoną. Uśmiechnęła się dziwnym, niemal groteskowym uśmiechem i bez słowa obróciła się do Mistrza. Pociągnęła go w stronę jednej z pustych komnat, które wcześniej mijali, a potem objęła ramionami za szyję.
– Nie boisz się, że mój dotyk cię skala…? – spytał nieco zaskoczony tą inicjatywą Mistrz, powoli przesuwając rękoma po jej wąskiej kibici. Ta prowokacja pojawiła się w jego ustach całkowicie świadomie, pomimo że odkrycie motywów kobiety nie było dla niego żadnym priorytetem.
Pochylił przy tym głowę w stronę jej szyi – białej i pulsującej życiem, od którego już od lat tak rozpaczliwie uciekał. Gdy tylko dotknął gładkiej, gorącej skóry, poczuł się od razu tak, jakby opuścił swoje ciało i znalazł się w jakiejś sennej, mglistej krainie, w której nie pamięta się swoich imion i nie widzi swoich twarzy.
– Nie mogę być już bardziej skalana, uwierz mi. Zrobił mi to już jeden potwór, czy myślisz, że nekromanta uczyni wielką różnicę? – wyszeptała, a jej gorący oddech owionął jego usta.
Mimo że Mistrz nie miał pojęcia, co mogą oznaczać te słowa, nie podjął wysiłku, by zapytać. Jego umysł angażował się teraz w coś zupełnie innego.
– Nic już i tak nie ma znaczenia. Nic już nie ma dla mnie znaczenia… – powtórzyła, a niezdrowy błysk w jej oczach wydał mu się teraz lekko szalony. Odchyliła głowę do tyłu i osunęła się całym ciężarem w jego ramiona.
Trzymając ją mocno, pociągnął w stronę starej pryczy, na której podczas zmiany warty sypiali zapewne dworscy strażnicy, pozwolił kobiecie na nią opaść. Leżała chwilę bez ruchu, a turkusowe oczy nieruchomo wbiła w powałę.
Widząc ją w takim stanie, zawahał się, ponieważ, mimo że był nekromantą, nie był ani trochę nekrofilem i oczekiwał od swoich kochanek o wiele więcej zaangażowania w akt seksualny. Pasywność partnerki jawiła mu się jako coś niepożądanego w czasie seksu, bo nie dawała pewności, że przystępuje do aktu w zgodzie ze sobą, a tego jego ego nie przyjmowało pozytywnie.
Veena, jakby odczytując wątpliwości Mistrza, wyciągnęła swą drobną dłoń, kładąc ją na jego biodrze. Drugą chwyciła za fałdy swojego habitu i wolno pociągnęła do góry, rozsuwając przy tym nogi w zapraszającym, jednoznacznym geście. Ta zachęta była dla niego w zupełności wystarczająca, a biel i gładkość ud obudziły niespodziewanie silne pożądanie. Usiadł koło niej, czując pulsowanie krwi w skroniach i dojmującą potrzebę, by ujrzeć więcej niż tylko skrawek nóg. Aby jednak tak się stało, znowu musiał działać całkowicie samodzielnie. Z wysiłkiem pozbawił kobietę reszty odzienia, a ona nie protestowała i nie przeszkadzała, ulegle pozwalając mu zszarpywać z siebie kolejne części bielizny.
Gdy wreszcie także siebie uwolnił z ciężkiego habitu, napotkał wzrok kapłanki, prześlizgujący się po jego pokrytej węzłami mięśni klatce piersiowej z rozległymi, czarno-czerwonymi tatuażami, których znaczenia nie rozumiała. Potem przeniosła wzrok nieco niżej, a wtedy na jej twarzy pojawił się nikły ślad rumieńca. Mistrz przyjął tę oznakę panieńskiej nieśmiałości z rozbawieniem. Bardzo często widział w oczach kobiet to specyficzne oszołomienie pomieszane z obawą. A potem już bez zwlekania położył ręce na jej stulonych udach i rozepchnął je szerzej, robiąc sobie miejsce.
Gdy mu się oddawała, robiła to z tak szczególnym wyrazem twarzy, że Mistrzowi trudno było go potem zapomnieć.
Wydawała się równocześnie przerażona i podniecona.
Rothgar wykorzystał swój telepatyczny talent, jak zawsze to robił w czasie seksu, aby dopasować się do jej oczekiwań. Z wprawą wzmacniał w umyśle Veeny wszystkie przyjemne bodźce, sprawiając, że szybko zalała ją fala intensywnej rozkoszy. Owszem, odczytał w jej myślach, że czuła się jak ofiara doznająca przy tym rozkoszy. Dostrzegł też, jak jej się to podobało. Ten desperacki seks miał dla niej wyjątkowo pożądaną, pieprzną nutkę perwersji.
Może w innej sytuacji takie dziwne nastawienie nieco by go zniechęciło, ale kobieta miała wyjątkowo ponętny biust, a Mistrz nigdy nie miał nic przeciwko kobietom tak hojnie obdarzonym przez naturę. Dlatego, nawet jeśli dla niej ten stosunek był czymś wynaturzonym, bluźnierczą ekstazą, jakąś formą słodko-gorzkiej kary wymierzonej sobie samej – dla niego było to po prostu zwykłe, dobre rżnięcie.