- promocja
Uderzenie wyprzedzające - ebook
Uderzenie wyprzedzające - ebook
Czy uda się zapobiec totalnemu zniewoleniu żyjącej wśród gwiazd ludzkości? Najnowszy tom epickiej space opery POLA DAWNO ZAPOMNIANYCH BITEW wydanej w USA z rekomendacjami Davida Webera, Nancy Kress, Mike’a Resnicka, Jacka Campbella, Kevina J. Andersona.
Robert Bukowski, legendarny kosmiczny pionier, z trudem odnajduje się w nowej rzeczywistości. Odległa o prawie dwieście lat przyszłość jest bowiem równie mroczna, a może nawet mroczniejsza od czasów, z których wyruszył. Korporacje, potężniejsze niż kiedykolwiek, przygotowują się do zadania wolnej ludzkości ostatecznego ciosu. Ich orężem w tym starciu ma być najokrutniejsza z wynalezionych kiedykolwiek broni. Wystarczy kilka godzin, by każdy człowiek poddany jej działaniu stawał się ślepym wykonawcą rozkazów, który nie cofnie się przed największą niegodziwością.
Robert, wbrew swojej woli, zostaje brutalnie wrzucony w sam środek walki o przetrwanie cywilizacji. Kim jest tajemniczy Wergiliusz? Kim są ludzie, twierdzący, że mogą odwrócić bieg zdarzeń? Czy wspomnienia Bukowskiego są prawdziwe, czy pamięta tylko to, co zaimplementowano mu podczas eksperymentów w Instytucie? Czy uda się zapobiec totalnemu zniewoleniu żyjącej wśród gwiazd ludzkości?
Pisarstwo Szmidta jest intensywne i zaciekłe podobnie jak jego bohaterowie walczący o przetrwanie w opartym na wyzysku systemie społeczno-ekonomicznym, który próbuje wycisnąć z nich ostatnią kroplę krwi. Możesz nie darzyć ich sympatią, ale sympatyzujesz z ich zmaganiami. Zniewalający świat Szmidta pochłonął mnie całkowicie. - Bora Chung, autorka Cursed Bunny, nominowana do International Booker Prize 2022.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-926-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Fantastyka naukowa to ten rodzaj literatury, który albo się uwielbia, albo którego się nienawidzi. Albo coś czytelnika pociąga w powieści, albo doprowadza do takiego stanu, że nigdy więcej nie sięgnie on po tego typu lekturę. W tym drugim przypadku pozostaje mu tylko żałować, że nie przeczyta Łatwo być Bogiem. (…) To bardzo ciekawa książka, która wbrew pozorom niesie przesłanie dotyczące spraw bardzo przyziemnych, traktująca o nas – ludziach”.
Recenzje Subiektywne – Marek Bachorski-Rudnicki
„W Łatwo być Bogiem autor kreuje łatwo przyswajalną wizję przyszłości, zbudowaną z klasycznych i dobrze znanych elementów, doprawioną odrobiną humoru, wartką akcją i zakamuflowanym, nieco głębszym przesłaniem. (…) Szmidt serwuje bardzo popową, lekką lekturę z atrakcyjnym zakończeniem będącą jednocześnie obietnicą znacznie większego rozmachu i rozwinięcia zaprezentowanego świata w dalszych częściach. Warto czekać”.
www.dzikabanda.pl
„Zimny i brutalny jest wszechświat kosmicznych żołnierzy przyszłości z prozy Roberta J. Szmidta. Nie ma w nim miejsca na czułości, przyjaźnie, związki rodzinne. Jest misja, przymus, odpowiedzialność i smutek. I jeszcze wola przetrwania”.
Republika Kobiet – Sylwia Skorstad
„Łatwo być Bogiem to godny uwagi kawałek literatury. Niezły sam w sobie, ale przede wszystkim wiele obiecujący w kolejnych częściach. Jeśli Szmidt okaże się konsekwentny, to czeka nas naprawdę świetna seria science fiction. Tego właśnie możemy i powinniśmy oczekiwać”.
Gildia
„Dobrze, że w Polsce wydaje się takie książki. One – przynajmniej w moich oczach – ratują obraz klasycznej SF jako tworu rozrywkowego. Poza tym Szmidt udowadnia, że nie tylko Zachód potrafi napisać dobrą fantastykę, ale i nasi autorzy to dobry »towar«. Może nawet eksportowy?”
Co przeczytać? – Mariusz Wojteczek
„Łatwo być Bogiem to jedna z tych książek, które oferują czytelnikowi dokładnie to, co zapowiada okładkowy blurb. Najnowsza powieść Roberta J. Szmidta rzeczywiście jest przedstawicielem twardej fantastyki naukowej i z pewnością przypadnie do gustu wszystkim jej miłośnikom”.
Poltergeist – Bartosz Szczyżański
„Robert J. Szmidt – człowiek, od którego zaczęło się odrodzenie polskiej fantastyki w XXI wieku, który wymyślił i prowadził magazyn »Science Fiction«, kiedy wszyscy pukali się w głowę, że to totalny bezsens – wydał właśnie nową książkę. (…) To bardzo dobra, rozrywkowa space opera z ciekawymi bohaterami, wartką akcją i niepokojącymi pytaniami”.
Aleksander Kusz, szortal.com
„Sama koncepcja powieści to coś więcej niż wymiana ognia z działka laserowego w próżni kosmicznej i spotkania pierwszego stopnia z kosmitami – Robert J. Szmidt bardzo trafnie steruje sugestiami, które mają stworzyć swoistą piramidę zależności ludzkiej cywilizacji wobec całego wszechświata. Autor wciąż przypomina także o samej idei boskości i tego, jak człowiek może postrzegać siły nadprzyrodzone”.
wMeritum.pl – Patryk Wolski
„Czytam W przededniu Orsona Scotta Carda i Aarona Johnstona. Tak strasznie podobała mi się Gra Endera, której prequelem jest ta książka. Niestety, po przeczytaniu Łatwo być Bogiem sci-fi nie jest już takie samo… W przededniu wydaje się blade i naiwne”.
Bartek Rae Rutkowski
Opinie z portalu Lubimy Czytać (969 ocen, 162 opinie, średnia: 7,3/10)
„Z taką książką nawet najbardziej ponury dzień człowiekowi nie przeszkadza. Żeby nie rozwlekać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fantastyka, ale napisana po filmowemu. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam rasowe SF w kinie”.
Wojtek Grabowski
„Ta powieść zupełnie mnie nie zaskoczyła. Czemu? Gdyż po tym autorze spodziewałem się dokładnie takiej prozy: ciekawej, dynamicznej fantastyki ze znakiem wysokiej jakości, która pod wierzchnią, rozrywkową warstwą stara się pytać o rzeczy ważne i znaczące. I to właśnie w najnowszej książce Szmidta dostałem”.
Konrad
„A już myślałem, że polskie, klasyczne sci-fi się kończy. Otóż nie! Fabuła trzyma w napięciu i ciekawi, opisywane rasy są fascynujące, a koniec sprawia, że chcę więcej. Zdecydowanie na tak, godne polecenia”.
ArkadiuszROZDZIAŁ 1
Terytoria Wewnętrzne,
niska orbita Delty,
System Invictus 7, Sektor Whisky,
28.04.2234
Otaczała ich cisza, martwa tak, jakby znajdowali się nie przed panoramicznym ekranem, lecz w samym środku bezdennej otchłani, w której mrok spoglądali od dłuższej chwili ze wstrzymanymi oddechami. Bojąc się poruszyć, a nawet mrugnąć, przypominali raczej hiperrealistyczne posągi niż żywych ludzi.
Było ich czterech, zebranych w sterowni habitatu górniczego, ale żaden nie patrzył w kierunku oddalonej o sto dwadzieścia kilometrów kopalni, w której pracowali od pięciu lat. Zresztą atmosfera Delty, niezwykle cienka, za to bardzo gęsta i nieprzejrzysta, okrywała planetę sinym welonem, pod którym niknęła zdecydowana większość bezkresnych skał poprzecinanych pajęczynami wąskich jak zaciśnięte usta rozpadlin i okalających je ostrzejszych od brzytew smolistych grani. Nieliczne szczyty pruły gazową zawiesinę niczym płetwy grzbietowe gargantuicznych bestii, lecz nawet ich niezaprzeczalny magnetyzm nie przyciągał w tym momencie wzroku garstki ludzi.
Całą uwagę skupiali na innym sektorze przestrzeni wewnątrzukładowej.
Jedyny punkt skoku Invictusa znajdował się dokładnie siedemnaście minut i pięćdziesiąt sześć sekund świetlnych od orbity Delty, dwadzieścia cztery stopnie kątowe pod płaszczyzną ekliptyki systemu. Pokonanie odległości dwukrotnie większej od tej, która dzieliła Matkę Ziemię od Słońca, wymagało jeszcze niedawno podróży liczonej latami, ale dzisiaj, w dobie zaawansowanych napędów fotonowych i tachionowych, czas ten został skrócony do zaledwie kilkunastu godzin.
Mężczyźni przyglądali się właśnie dwu jednostkom, które dwadzieścia minut wcześniej zostały wyplute z mocno już rozedrganej, lecz wciąż stabilnej studni grawitacyjnej. Tunel czasoprzestrzenny Invictusa dogorywał, co do tego nie było wątpliwości, tak samo jak co do tego, że żaden z pracujących w tym systemie ludzi nie zobaczy jego końca. Agonia niezrozumiałego dla przeciętnego człowieka fenomenu mogła bowiem trwać jeszcze tysiące, jeśli nie miliony lat. Łącze zespalające Invictusa z najbliższym sąsiadem było niewyobrażalnie stare, powstało niedługo po tym, jak z obłoku molekularnego zaczęły się formować jądra bliźniaczych gwiazd, a jego kres zbliżał się nieubłaganie, ponieważ we wszechświecie wszystko, co ma początek, musi też mieć koniec. Trzeba było jednak trzech, a może nawet czterech miliardów lat, żeby wirujące w kotle jasnej i ciemnej materii systemy oddaliły się od siebie na tyle, by wiążący je grawitacyjny tunel rozciągnął się do granic wytrzymałości. Tylko że w skali wszechświata eony są tym, czym dla człowieka chwila, jak choćby ta, która pozwoliła milczącym obserwatorom rozpoznać inne, znacznie realniejsze i bliższe zagrożenie.
Wystarczył jeden rzut oka, by każdy z czterech ponurych mężczyzn odczuł niepokój. Nie takiej odpowiedzi się spodziewali, gdy tydzień wcześniej wysyłali do centrali pasa zwięzłą wiadomość o rozpoczęciu strajku i dołączoną do niej krótką, zaledwie dwupunktową listę postulatów.
Zajmujący czołową ścianę sterowni panoramicon wyświetlał holograficzny obraz zarejestrowany i przesłany w głąb systemu przez wiszącą w samym środku strefy skoku stację monitorującą. Na tle upstrzonej miriadami gwiazd pustki widać było dwie jednostki: spory, choć nie największy okręt wojenny i lecący tuż za nim statek cywilny o dziwnej modułowej konstrukcji, wyglądający przy pancernym gigancie jak dziecięca zabawka.
– Jak dawno wyszli z punktu skoku? – zapytał najwyższy i najmasywniejszy z górników.
Nazywał się Johannesbjörn Thorwald, włosy na jego skroniach i potylicy miały barwę popiołu, podobnie jak krótko przystrzyżona broda. Garbił się lekko, lecz wciąż przypominał rozmiarami niedźwiedzia, dawno wymarłe zwierzę z Matki Ziemi, na którego cześć nadano mu drugi człon dwumianu.
– Od odebrania pierwszego pingu minęły cztery minuty i dwadzieścia sześć sekund, co znaczy, że pojawili się na Invictusie… dwadzieścia jeden minut temu – obliczył siedzący za centralnym pulpitem Estebantonio Hernandez, o piętnaście lat młodszy i tyleż samo centymetrów niższy technik o smagłej cerze.
– Prawie pięć minut w zasięgu i jak dotąd nie próbowali nawiązać łączności? – zdumiał się trzeci z obecnych, brygadzista Andremy Koudelka, szczupły drągal, niemal tak wysoki jak Thorwald, ale o połowę węższy w barach.
– Nawiązać łączności? – prychnął Johannesbjörn. – Chciałeś powiedzieć: grozić.
– No… – potaknął przedmówca. – Dziwne, nie?
– Stanowisko łączności działa jak należy – zapewnił go Estebantonio.
– Co to w ogóle za skurwykloństwo? – zapytał ostatni z mężczyzn, specjalista strzałowy Hans Morozow, w nieodległych czasach jowialny grubas, dzisiaj cień dawnego siebie.
Żaden z górników nie widział wcześniej podobnego okrętu, kanciastego i szerokiego, w niczym nieprzypominającego kulistych ani cygarowatych konstrukcji tak charakterystycznych dla jednostek floty kosmicznej.
– Moment… – Hernandez wprowadził do terminala kilka komend. – Z tego, co widzę, mamy do czynienia z transporterem szturmowym klasy Pacyfikator.
– Szturmowym? – Zaskoczony Koudelka wychylił się zza ramienia Johannesbjörna.
– Nie inaczej – potwierdził zwięźle technik.
– Mówiłeś… – Brygadzista przeniósł wzrok na zasępionego Thorwalda.
Wszyscy spoglądali teraz w jego kierunku. To on rozpoczął strajk i to on stał na jego czele. Nie musiał się specjalnie wysilać. Na Invictusie nie było w tym czasie człowieka, którego zadowalałyby warunki pracy i płacy. Górnicy i technicy przylatywali na to zadupie wabieni obietnicami godziwych zarobków, lecz uśmiechy bardzo szybko znikały z ich twarzy. Kopalniana rzeczywistość znacznie odbiegała od reklamowych holo, którymi karmiono ich przed rekrutacją i w jej trakcie, tak więc im dłużej tkwili na tej zapomnianej przez bogów i ludzi stacji, tym bardziej byli zdesperowani.
Zerwanie kontraktów nie wchodziło jednak w grę. Arashi zabezpieczyło się dobrze na taką okoliczność. Wysłani na dalekie placówki robotnicy musieli odbębnić swoje, czyli przepracować pełną dekadę. Perspektywa wywalczenia zasłużonej podwyżki wydawała im się niezwykle kusząca, zwłaszcza że Thorwald miał dar przekonywania. W dodatku umiarkowanym optymizmem napawały ich informacje napływające z pobliskich systemów, w których ludzie także się buntowali.
Przyparci do ściany zwierzchnicy woleli przyklepać ekstra kredyt czy dwa na głowę, byle nie utracić premii przysługujących im za wykonanie wyśrubowanych norm i planów. Ta pieprzona kopalnia przynosiła kilka milionów czystego zysku miesięcznie, zatem czym było podniesienie uposażeń o skromne trzysta do sześciuset kredytów rocznie? Szczególnie że mowa o zaledwie sześćdziesięciu czterech pensjach. To przecież nawet nie promil wypracowywanego tutaj dochodu. Tak rozumowali strajkujący, decydując się na wysłanie ultimatum.
Nie byli pierwsi ani nawet setni w tym pasie. Terytoria Zewnętrzne wrzały już od dłuższego czasu. To nie tak miało wyglądać. Gdy ludzkość wyruszała do gwiazd, można było odnieść wrażenie, że chyląca się ku upadkowi cywilizacja otrzyma w końcu upragnioną szansę rehabilitacji za doprowadzenie Ziemi na skraj zniszczenia. Setki nowych światów czekały na zasiedlenie, a dzięki napędom nadprzestrzennym były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co z tego, że w przytłaczającej większości okazały się nieprzyjazne człowiekowi, a czasami nawet zabójczo niebezpieczne, skoro oferowały milionom kolonistów wolność i – co chyba ważniejsze – przestrzeń życiową. Po dekadach spędzonych w klaustrofobicznie ciasnych mrowiskach zwanych metapoliami wszystko było lepsze od pozostania w ruinach kolebki ludzkości.
Upstrzone gwiazdami niebo nad głową zamiast sufitu i setek wyższych kondygnacji, odległy horyzont zastępujący cztery ciasne ściany bez okien i tyle pracy, ile dusza zapragnie. To nic, że firmament można było oglądać wyłącznie przez wizjery ciężkich hełmów, a otaczające kolonistów krajobrazy przypominały raczej piekło niż raj. „To twoja przestrzeń obiecana, a ty jesteś nie tylko kowalem, ale wręcz panem własnego losu!” Koniec kropka!
Ludzie ruszali więc w kosmos milionami, pełni marzeń i nadziei. Budowali zręby kolejnych kolonii zlokalizowanych na setkach planet, zapuszczając się coraz dalej w nieznane, zasiedlając sektor za sektorem, pas za pasem. Po niespełna wieku ekspansji podbili, ujarzmili i eksploatowali setki systemów gwiezdnych. Z czterech miliardów migrantów zrobiło się szybko osiem, potem trzynaście, ale na tym nie koniec. Rok dwa tysiące dwieście dwudziesty drugi powitały dwadzieścia cztery miliardy ludzi rozsianych po ciągnących się na przestrzeni tysiąca dziewięciuset lat świetlnych Systemach Centralnych i pasach leżących jeszcze dalej od Ziemi, zwanych pospołu Terytoriami Wewnętrznymi i Zewnętrznymi.
Problem jednak w tym, że ekspansja nie przełożyła się w żaden sposób na podwyższenie poziomu życia większości kolonistów. Pracy i miejsca było mnóstwo, to fakt, ale obiecanej wolności nie zaznał niemal nikt. Koszt dotarcia do odległych systemów okazał się tak wysoki, że na jego pokrycie stać było tylko korporacje. Statki zdolne do pokonywania tuneli czasoprzestrzennych kosztowały przecież krocie, a cena biletów, nawet do najbliższych systemów, zwalała z nóg. Można było ją porównać do wydatków na turystykę orbitalną, tak popularną w kręgach bogaczy dwudziestego pierwszego wieku. Każdy, kto wsiadał na pokład tych liniowców, musiał podpisać cyrograf zobowiązujący do odpracowania kosztów podróży, a te – rozbite oczywiście na lata – wiązały delikwenta z korporacją nierzadko na resztę życia.
Nic dziwnego więc, że już szóste pokolenie kolonistów znalazło się ponownie w punkcie wyjścia. Kapitał zbity w początkowej fazie dzikiego podboju przestrzeni ulotnił się niczym kamfora (czymkolwiek była ta zapomniana w pomroce dziejów i zapewne bardzo lotna substancja), a na planetach tlenowych, których w podbitej do tej pory przestrzeni było zaledwie czternaście, mieszkała garstka wybrańców z wielomiliardowej rzeszy kolonistów. Reszta ludzkości zajmowała nieprzyjazne globy, gdzie trzeba było płacić za wszystko, nie wyłączając wody, a nawet powietrza do oddychania.
Korporacje, jak się szybko okazało, nie miały zamiaru odpuszczać ani uczyć się na własnych błędach. Od samego początku zmierzały do pełnego zdominowania kolonii, a im większe sukcesy odnosiły na tym polu, tym mocniej dokręcały śrubę. Zadłużeni po uszy koloniści musieli się godzić na coraz niższe stawki oferowane im za harówkę na kolejnych planetach, a jeśli komuś coś się nie podobało, na jego miejsce znajdowano w ekspresowym tempie pięciu innych desperatów, którzy zdążyli zaznać „rozkoszy” pozaziemskiego bezrobocia.
Stan ten uległ zmianie dopiero niedawno, gdy wykorzystywani i niewidzący szans na poprawę losu ludzie zaczęli w końcu podnosić głowy.
Rubieże zamieniały się powoli w przesterowany, pozostawiony samemu sobie reaktor, który lada moment może osiągnąć masę krytyczną i eksplodować z niewyobrażalną mocą. Korporacje zdawały sobie z tego sprawę. Johannesbjörn także o tym wiedział, ponieważ miał stały kontakt z kolegami, którzy postawili się systemowi w innych układach planetarnych i wywalczyli swoje. Może nie były to rewolucyjne ustępstwa ze strony pracodawców, lecz nawet skromny kredyt podwyżki zmieniłby położenie górników z Invictusa na lepsze. Ich konta zaczęłyby się w końcu zapełniać, pozostawione kilka pasów dalej rodziny otrzymałyby większe wsparcie. Pojawiłoby się światełko w tunelu.
Dlatego Thorwald był pewien, że wysunięta przez niego propozycja spotka się z akceptacją, podobnie jak postulaty z pobliskiej Indry 21. Dzień przestoju kopalni trunitu wart był wielokrotnie więcej niż suma żądań zdesperowanych górników. Od wysłania wiadomości minął jednak tydzień, a odpowiedź, nawet negatywna, nie nadchodziła. Dzisiaj, dokładnie za osiemnaście godzin, upływał termin postawionego korporacji ultimatum. Właśnie z tego powodu samozwańczy przywódcy strajku zebrali się w sterowni. Ale zanim zdążyli podjąć jakąkolwiek decyzję, z punktu skoku nadszedł meldunek o pojawieniu się dwu nieznanych jednostek.
Otrzymali w końcu odpowiedź, tylko że zamiast spodziewanej transmisji nadprzestrzennej na Invictusa przysłano okręt wojenny, i to bardzo konkretnego rodzaju. Transportowiec szturmowy. Najnowocześniejszą jednostkę przystosowaną do zbrojnego przejmowania celów zarówno planetarnych, jak i orbitalnych.
– Mówiłeś… – powtórzył roztrzęsiony Koudelka. – Zapewniałeś, że nie będzie żadnych komplikacji.
– Wiem, co mówiłem – warknął poirytowany Johannesbjörn.
Metakorporacje do tej pory nie stawiały sprawy na ostrzu noża i Arashi nie było tu wyjątkiem. Coraz częstsze „pożary” gaszono w zarodku, płacąc za to naprawdę niewygórowaną cenę. Wiele wskazywało na to, że obie strony są zadowolone, tymczasem…
Coś musiało się wydarzyć, skoro zamiast podjąć negocjacje, góra zdecydowała się sięgnąć po rozwiązanie siłowe. Coś niepokojącego i ważnego. Coś, o czym załoga Invictusa nie mogła jeszcze wiedzieć.
– Te bozony to tak na poważnie? – wymamrotał Koudelka, wpatrując się w wiszące na tle pustki okręty.
– Nie. Wielmożny pan prezes Harada, oby mu transplantowane narządy wygniły dzień po przeszczepie, wysłał puszkę pełną zajebiście wypasionych komandosów, żeby uczcili twoje nadchodzące urodziny okolicznościowym salutem i chóralnym śpiewem – wysyczał wkurzony Hans, po czym zapytał: – Ilu ich tam może być?
– Według Galaktopedii jednostka tej klasy przewozi batalion piechoty przestrzennej z pełnym wsparciem sprzętowym i ogniowym.
– Czyli? – Andremy uprzedził otwierającego usta kolegę.
– Od trzystu sześćdziesięciu do czterystu dwudziestu żołnierzy – uściślił Estebantonio.
– Kurwirtual! – Morozow pokręcił głową.
– Myślicie, że mamy jakieś szanse…? – zaczął niepewnie Koudelka po kilku sekundach zastanowienia.
– Szanse?! – obruszył się Hans. – Co ty bredzisz? Jeden taki skurwyklon w egzoszkielecie rozpieprzyłby nas wszystkich w drzazgi, i to przed śniadaniem, a przysłali ich tu trzy albo i cztery setki! Mamy przesrane, panowie, ot co. Już jesteśmy trupami.
– Moglibyśmy aktywować ekrany ochronne – rzucił z pewnym wahaniem Hernandez.
– Serio? – zaśmiał się Morozow. – Przeciążyliby je już pierwszą salwą. To prosty system, obliczony na powstrzymanie drobnego kosmicznego śmiecia, a nie dziesiątków inteligentnych rakiet.
– Gdybym przekierował większość mocy reaktora… – Estebantonio bronił pomysłu, choć bez większego przekonania.
– Może od razu przesteruj rdzeń, durny bozonie, i zagroź im wysadzeniem stacji! – wypalił Hans. – To chyba jedyne działanie, które mogłoby zapobiec przejęciu tej kupy złomu.
– Ty tak… – Pobladły Hernandez omiótł wzrokiem konsolę stanowiska kontrolnego, jakby sprawdzał, czy odczyty reaktora pozostają w normie. – Ty tak na poważnie?
– Nie, kurwirtual, z nudów na żarty mi się zebrało!
– W czarną dziurę palec, panowie, my nawet nie mamy czym stąd spieprzyć – wyjęczał nie mniej spanikowany Koudelka.
Thorwald przysłuchiwał się tej wymianie zdań, ale tylko jednym uchem. Nadal nie mógł uwierzyć w tak zdecydowaną odpowiedź korporacji, a im dłużej się przyglądał nadlatującym jednostkom, tym większy niepokój odczuwał, bynajmniej nie z powodu zagrożenia, jakie mogła stanowić obecność okrętu wojennego. Wiedział, że coś jest nie tak, lecz choć wytężał umysł, nie umiał powiedzieć, co tak naprawdę budzi jego obawy.
– Ta druga jednostka… – odezwał się, gdy jego towarzysze zamilkli po kolejnej wymianie nic niewnoszących zdań.
– Co z nią? – zainteresował się Hans.
– Co o niej wiemy? – To pytanie Johannesbjörn zadał, odwracając się do siedzącego przed konsolą Estebantonia.
Hernandez wprowadził nową komendę, po czym się zawahał.
– To… dziwne.
– Co jest dziwne? – Hans i Andremy odezwali się równocześnie.
Thorwald poczuł znajome mrowienie w opuszkach palców.
– Jeśli wierzyć danym z transpondera, mamy do czynienia z jednostką cywilną – wyjaśnił technik. – Korporacyjną co prawda, ale… Na pewno nie należy ona do Arashi. Jest zarejestrowana na NeuroTek.
– NeuroTek? – powtórzył Morozow. – To, zdaje się, też te bozony od spania-srania czy jak to tam leciało?
– Tak.
NeuroTek nie brał udziału w wyścigu po surowce. Jego laboratoria specjalizowały się w tworzeniu najbardziej zaawansowanych systemów sztucznej inteligencji, a spółki zależne oferowały szeroki wachlarz usług – od najnowocześniejszych automedów po wirtualne rozrywki wszelkiego rodzaju. Nie wspominając o najnowszym wynalazku, dzięki któremu najbogatsi klienci mieli możliwość przeżywania we śnie całych dekad fikcyjnego życia, przynajmniej jeśli wierzyć reklamom NeuroTeku.
Co statek tej korporacji robił na Invictusie należącym niepodzielnie do Arashi? I dlaczego towarzyszył mu okręt wojenny Federacji? Pytania mnożyły się w głowie Johannesbjörna.
– Coś jest nie tak – mruknął, zerkając z obawą na nieodmiennie martwy panel komunikatora. – Coś jest bardzo nie tak.ROZDZIAŁ 2
Terytoria Wewnętrzne,
przestrzeń wewnątrzukładowa,
System Invictus 7, Sektor Whisky,
28.04.2234
Komandor Dreade-Ravenore nawet się nie odwrócił, gdy profesor Diakow pojawił się na mostku. Nie powitał go jednym mruknięciem. Siedział nieruchomo niczym posąg wykuty w szklistym czarnym tworzywie, wpatrując się ze znudzeniem w zajmującą połowę ekranu kulę sinego dymu i wiszący obok niej, mikroskopijny w tej skali, odwrócony stożek stacji orbitalnej. Panele boczne wyświetlacza dawały mu podgląd wnętrza instalacji, która była celem misji. Zarząd korporacji Arashi udostępnił flocie komplet kodów pozwalających na przejęcie każdego systemu kopalni zarówno na orbicie, jak i pod powierzchnią Delty.
– Chciałbym poinformować, że zakończyliśmy kalibrację sprzętu – wycedził poirytowany chłodnym powitaniem naukowiec.
Komandor przechylił lekko głowę, jakby zastanawiał się nad czymś.
– Wykonać! – rzucił moment później do nieruchomych jak on podoficerów obsługujących stanowiska dowodzenia pionów bojowych.
W prawym górnym rogu każdego wyświetlacza pojawił się timer odliczający czas, a konkretnie: trzydzieści sekund. Profesor drgnął, gdy stacja zniknęła z głównego ekranu. Zastąpiło ją sześć mniejszych okien przedstawiających obie sterownie, główną i reaktora, przestronną mesę i jeszcze trzy pomieszczenia, których przeznaczenia nawet się nie domyślał. We wszystkich obecnie przebywali strajkujący.
Odliczanie szybko dobiegło końca, ale ku zaskoczeniu Diakowa nic się nie wydarzyło. Lekko zaniepokojony tym faktem zerknął nawet w kierunku komandora, ale ten spoglądał na transmitowany obraz z niezmąconym spokojem, jakby niczego innego się nie spodziewał.
Widocznie tak powinno być…
W tym właśnie momencie uwagę naukowca przykuł gwałtowniejszy ruch w jednym z okien. W mesie – z tego, co zdążył już zauważyć – zgromadziła się większość górników zatrudnionych na Delcie. Jeden z nich, siwawy drągal o posturze atlety, który stał przed pozostałymi i coś im zawzięcie tłumaczył, zachwiał się nagle, jakby poczuł zawroty głowy. Zaskoczony oparł się prawą ręką o najbliższy blat, ale nie uchroniło go to przed upadkiem. Pozbawiona czucia dłoń ześlizgnęła się z gładkiej krawędzi i mężczyzna runął z impetem na kratownicę pokładu.
Dziwne, pomyślał profesor na widok braku reakcji u pozostałych strajkujących i przyjrzał się bacznie ich twarzom. Wszyscy wyglądali, jakby zostali odurzeni. Powieki opadały im z wolna, tak samo jak żuchwy. Kilku zaczęło pochylać głowę, jak gdyby morzył ich sen. Ci, którzy mieli przed sobą stoły, opierali się o nie czołami, paru innych wylądowało na podłodze, idąc w ślady tego, co przed momentem do nich przemawiał. Górnicy na pozostałych ekranach także znieruchomieli w nienaturalnych pozach.
– Gaz obezwładniający? – Zdumiony Diakow przeniósł wzrok na komandora, ale ten znów go zignorował.
Do tej pory nie zastanawiał się, w jaki sposób Dreade-Ravenore załatwia te sprawy. Wystarczała mu wiedza, że dostawy są terminowe, a stan fizyczny obiektów nie pozostawia nic do życzenia, jeśli nie liczyć okazjonalnych sińców. Tym razem jednak musiał polecieć na akcję.
– Wszystkie cele zneutralizowane – zameldował wachtowy, ten sam, który aktywował protokół ataku. Pokład transportowca zadrgał kilkakrotnie, lekko, ale wyczuwalnie dla znajdujących się w sterowni ludzi. Właśnie odpalono sześć jednostek abordażowych. Kolejny suchy komunikat poprzedził pojawienie się nowego timera: – Trzy minuty do dokowania.
Diakow oblizał spierzchnięte wargi. Po raz pierwszy brał udział w operacji bojowej, dziwiło go więc, i to bardzo, że żołnierze podchodzą do biegu wydarzeń z takim opanowaniem, a nawet chłodem. Przyglądał im się uważnie od dłuższej chwili, lecz nie dostrzegł choćby śladu napięcia na twarzy żadnego z podoficerów. Były wyprane z uczuć do tego stopnia, iż wydawało mu się, że ma do czynienia z androidami. Oczywiście nie było to możliwe – prawo już od kilku dekad zabraniało produkcji i używania automatów imitujących wyglądem człowieka.
Tknięty tą myślą Siergiej zerknął bezwiednie w kierunku tylnej grodzi mostka, przy której w specjalnych wnękach stały tylko z grubsza humanoidalne roboty czekające na polecenia.
Odliczanie dobiegło końca chwilę po tym, gdy cylindryczne pojazdy przywarły miękko do włazów stacji. Cztery kapsuły zacumowały w najszerszej sekcji stożka, jedna w jego środkowej części, a ostatnia na samym dole, tuż nad kryzą oddzielającą część użytkową od kuli osłon reaktora. Kiedy na timerze pojawiły się same zera, obraz znów się zmienił i w centralnej części panoramiconu pojawiły się raz jeszcze ujęcia pomieszczeń wypełnionych nieprzytomnymi górnikami.
Żołnierze dotarli do nich symultanicznie mniej więcej minutę później. Diakow obserwował z uwagą, jak komandosi zabezpieczają teren. Poruszali się szybko, płynnie, z gracją nieosiągalną dla przeciętnego cywila. Przy tej akcji oszczędzono im zakładania pełnego opancerzenia, ponieważ nie musieli niczego szturmować. Lekkie egzoszkielety pozwalały na znacznie większą swobodę ruchów nawet przy pełnym ciążeniu, tutaj więc nie mieli najmniejszych problemów ze skuciem nieprzytomnych mężczyzn i kobiet.
Profesor drgnął ponownie, gdy idealną ciszę przerwało słowo wypowiedziane nosowym, lekko chrapliwym tonem.
– Lista!
Diakow potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, że to on jest adresatem żądania.
– Tak, oczywiście.
Podniósł rękę, ustawiając prawe przedramię na wysokości klatki piersiowej, po czym aktywował komunikator wprasowany w kombinezon i jednym zdecydowanym ruchem przesłał plik na terminal stanowiska dowodzenia.
– Zidentyfikować cele i przetransportować na wahadłowce Neurona w ustalonej kolejności! – rozkazał Dreade-Ravenore, przekazując dane dalej.
Diakow poruszył się niezgrabnie.
– Czy to już wszystko? – zapytał w swoim mniemaniu niepotrzebnie. Zrobił swoje, przekazał listę obiektów sporządzoną w oparciu o profile neuralne. Już wyciągał dłoń, by zakończyć połączenie…
– Gubernator metasektora chce z panem rozmawiać – rzucił obojętnym tonem komandor.
– Heinlein? – zdziwił się profesor.
Gdy Dreade-Ravenore nie odpowiedział, awatar Diakowa zamigotał i zgasł.
* * *
Profesor znał gubernatora wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten nienawidzi czekania. Wygładził więc kombinezon, po czym zamarł z dłonią wiszącą milimetry od wirtualnej klawiatury. Transmisja nadprzestrzenna pożre znaczne ilości energii, tej samej, której Neuron może potrzebować do przeprowadzenia procedury.
Ryzykując ściągnięcie na siebie gniewu najbardziej wpływowego polityka Terytoriów Wewnętrznych, przeprowadził kilka szybkich obliczeń i dopiero po uzyskaniu wyników wprowadził sekwencję kodu pozwalającą na otwarcie następnego połączenia. Rozmówca zgłosił się niemal natychmiast, co było wysoce niepokojące.
– Wreszcie – parsknął Heinlein poirytowanym głosem. – Gdzie wizja?
– W kluczowym dla eksperymentu momencie nie możemy sobie pozwolić na tak duży wydatek energetyczny – odparł Diakow, siląc się na rzeczowy ton.
– Ach tak… – Gubernator westchnął ciężko, po czym jak przystało na rasowego polityka, przeszedł od razu do sedna. – Jakie są szanse na to, że zakończycie testy w ciągu najbliższych siedmiu dni? – zapytał.
– Nie powiem, że zerowe, ale na pewno niezbyt wielkie – odparł profesor, z trudem zachowując spokój.
Nie zrozumiał pytania, a raczej myśli, która za nim stała. NeuroTek zawarł z Radą umowę, na mocy której miał dostarczyć dowództwu trzeciego metasektora trzysta sześćdziesiąt mobilnych centrów reedukacyjnych, jak nazwano transportowce wyposażone w kapsuły implementacyjne w liczbie od dwudziestu czterech do nawet siedemdziesięciu dwu. Termin odbioru sprzętu i oprogramowania wyznaczono na jedenastego maja, czyli za niecałe dwa tygodnie.
– Dlaczego?
– Co: dla… – Siergiej ugryzł się w język. Rozmawiając z tym człowiekiem, lepiej było zachować ostrożność. – Wszystko zależy od reakcji obiektów, a tej niestety nie umiemy w stu procentach przewidzieć…
– Konkrety, profesorze!
– Jeśli parametry dobrane dla następnej… miejmy nadzieję, ostatniej transzy… okażą się trafione lub choćby zadowalające, zdołamy zamknąć ostatni etap synchronizacji za dziesięć dni.
– A jeśli nie będą zadowalające? – Heinlein znów wpadł mu w słowo.
– Wtedy czeka nas pełny proces weryfikacji obejmujący konieczność przetestowania jeszcze jednej transzy obiektów, tyle że już w znacznie węższym zakresie. – Diakow był świadom, że zaczyna niebezpiecznie się oddalać od prawdy. – Musi pan zrozumieć, gubernatorze, że mówimy o niezwykle skomplikowanej procedurze, zależnej od tysięcy czynników, które musimy wychwycić i uwzględnić w trakcie badań, co oznacza…
Zniecierpliwiony gubernator nie pozwolił mu dokończyć.
– Jak długo?
– W najlepszym przypadku zakończymy eksperyment za dziesięć dni. W razie uzyskania niekompletnych wyników będziemy potrzebowali dodatkowych dwu, trzech dób, ale to nadal… – Diakow zawiesił głos.
– Dwa tygodnie, kurwirtualna jego mać?! – wybuchnął Heinlein.
Gdybyś wiedział, zapluty bozonie, jak wygląda najczarniejszy scenariusz, pomyślał z przekąsem naukowiec. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie przedstawić najgorszej opcji, która wiązała się z koniecznością wykonania dwu niemal pełnych transz procedury. Było to realne ryzyko, ponieważ pracował na fragmentarycznych wzorcach i nic nie mógł na to poradzić.
– Termin realizacji kontraktu pozostaje niezagrożony – zapewnił. – Ręczę, że…
– Przetestowaliście te cholerne procedury na ponad tysiącu ludzi – przerwał mu polityk – i ciągle wam mało?
– Pan chyba nie rozumie złożoności problemu. Każdy pozyskany dzięki naszej współpracy obiekt został wykorzystany do maksimum, niemniej…
– To pan nie rozumie! – wypalił gubernator. – Musimy podjąć ściśle określone działania. I musimy to zrobić zawczasu, żeby zaskoczenie było pełne. Dlatego chcę mieć niezachwianą pewność, że nie wciskacie nam kitu. Potrzebuję tych informacji nie za dwa tygodnie, tylko najpóźniej w piątek!
– Gdyby zgłosił pan swoje obiekcje wcześniej, admiralicja z pewnością wydałaby rozkaz przyśpieszenia pozyskań – rzucił Diakow w przedłużającą się ciszę. – W obecnej sytuacji nie widzę szans na znaczniejsze skrócenie terminu zakończenia prac. Nie wiedzieliśmy, że…
– Wybaczy pan, ale nie jestem wróżką – warknął wciąż rozeźlony polityk, po czym ku zaskoczeniu rozmówcy dodał znacznie spokojniej: – Sytuacja jest bardzo dynamiczna, profesorze. Wróg nie śpi, a każde kolejne „pozyskanie” przybliża go do poznania prawdy.
Jakbym o tym nie wiedział, pomyślał Diakow, po czym zerknął na ekrany wyświetlacza. Ewakuacja nieprzytomnych górników przebiegała bez przeszkód. Wahadłowiec Neurona przycumował już do głównej śluzy stacji, co oznaczało, że wyselekcjonowani do pierwszej transzy górnicy trafią na jego pokład za sześć minut, czyli zgodnie z ustalonym harmonogramem.
– Naprawdę nie możecie uprościć tych tam… testów? – Heinlein nie rezygnował.
– Jak pan to sobie wyobraża? – żachnął się profesor. – To pionierskie badania. Do niedawna opieraliśmy się wyłącznie na symulacjach, a te, jak wiadomo, potrafią być mylące…
– A co z tymi wszystkimi sesjami w koloniach karnych?
– Testowanie procedury na ludziach odsiadujących długie wyroki bardzo nam pomogło, nie da się ukryć, ale proszę pamiętać, że wyniki były na swój sposób skażone, ponieważ materiał wyjściowy…
– Może mi pan oszczędzić tego akademickiego bełkotu? – huknął niewidoczny rozmówca.
– Tak, tak. Chciałem powiedzieć, że testy na więźniach miały nieco inny cel. Chodziło o sprawdzenie, czy procedura działa, i to zostało w pełni potwierdzone. Ustalenie kompletu parametrów potrzebnych do kalibracji kapsuł to natomiast zupełnie inna sprawa.
– Prosiłem o coś!
– Oczywiście. – Diakow odchrząknął, by oczyścić gardło. – Aby stworzyć zamówioną przez Radę uniwersalną formułę obejmującą całość populacji, musieliśmy skatalogować ponad dwanaście milionów odrębnych parametrów. W normalnych warunkach wymagałoby to wielomiesięcznych, może nawet kilkuletnich badań, ale zapewniam pana, że dzięki funduszom Rady i nowatorskim rozwiązaniom NeuroTeku wyrobimy się w umówionym termi…
– W to właśnie nie mogę uwierzyć.
– W co?
– W to, że wyrobicie się w umówionym terminie. Jak sam pan przed momentem przyznał, ta faza badań powinna trwać znacznie dłużej.
– W normalnych warunkach – powtórzył profesor – prowadzilibyśmy badania na ochotnikach, ograniczając się do jednej, góra dwu procedur na osobę, aby nie doprowadzić do nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. To znacznie wydłużyłoby proces badań. Tymczasem dzięki umowie zawartej z Radą możemy zintensyfikować prace, ponieważ obiekty służą nam aż do stanu terminalnego. Zapewniam więc…
– Milcz pan i słuchaj! Mam tu sytuację kryzysową. Mówimy o wypowiedzeniu regularnej wojny dwu trzecim ludzkości. Jeśli mam podjąć właściwą decyzję, potrzebuję konkretów, i to najpóźniej za tydzień, rozumiemy się?
– Nie! – Diakow także podniósł głos. – Moi zwierzchnicy ustalili z Radą dokładny harmonogram prac! Jeśli chce pan jego zmiany, proszę kontaktować się z kanclerzem i zarządem naszej korporacji, a konkretnie z zastępcą dyrektora generalnego Grahamem Wyndhamem.
Gubernator zamilkł. Albo nie nawykł do takich hardych odpowiedzi, albo dotarło do niego, że rozmawia z niewłaściwym człowiekiem.
– Przepraszam za ten wybuch. – Ton polityka stał się nagle bardziej ugodowy. – Widzi pan, ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność. Znam ustalenia, ale ich realizacja wymaga podjęcia pewnych działań nie za dwa tygodnie, tylko już teraz…
– Mówił pan coś o piątku – wtrącił ostrożnie profesor.
– Proszę mnie nie łapać za słówka! – Heinlein nabrał tchu. – Ten wasz eksperyment ma jakieś założenia wyjściowe?
– Owszem – przyznał Diakow. – Podczas symulacji i testów przeprowadzonych wcześniej w koloniach karnych uzyskaliśmy bardzo zadowalające wyniki, jednak musi pan zrozumieć, że to nie koniec procesu weryfikacji wzorców. Ostateczne rezultaty uzyskamy dopiero po niezwykle dokładnym…
– Żeby nie przedłużać. – Gubernator znów przerwał mu bezceremonialnie. – Możecie rozpocząć ten wasz cały eksperyment od fazy drugiej albo i trzeciej, pomijając najoczywistsze ustawienia?
Siergiej przygryzł wargę. Jak wytłumaczyć biurokracie, któremu grunt pali się pod nogami, co sam zresztą otwarcie przyznaje, że jak wszyscy musi uzbroić się w cierpliwość?
– Powiem tak: mogę pominąć potwierdzanie najbardziej oczywistych ustawień, ale jeśli się okaże, że pewne założenia są błędne, to po upływie jakichś ośmiu dni znajdziemy się w punkcie wyjścia, a to poważnie zagrozi terminowej realizacji projektu.
– Jakie jest ryzyko, że tak będzie? – zapytał wprost Heinlein.
– Spore.
– Czyli?
– Powiedzmy, że wynosi około czterdziestu procent.
– Zatem mamy takie prawie fifty-fifty…
– Może mi pan wierzyć, że przy tego rodzaju badaniach to naprawdę marne rokowania.
– W polityce gra byłaby warta świeczki – oznajmił sentencjonalnie gubernator.
– Na pana nieszczęście mówimy o nauce, nie o polityce – skwitował profesor.
– Czy to znaczy, że nie mogę liczyć na pańską pomoc?
Nagła zmiana frontu zaskoczyła Diakowa.
– Ja… Nie… – Język mu się plątał, zamilkł więc na moment, by zebrać myśli. – Proszę zrozumieć, gubernatorze. Jeśli nie skalibrujemy odpowiednio implementacji dla każdego wariantu wzorca neuralnego, jakiś procent procedur nie przyniesie oczekiwanego skutku. Istnieje także inne ryzyko – dodał z pewnym wahaniem. – Jeśli przesadzimy z warunkami brzegowymi, obiekty poddawane procedurze zostaną… jak by to powiedzieć… wyeliminowane z procesu reedukacji, a chyba nie o to wam chodzi. Mówimy o zupełnie nowym wymiarze implementacji. O czymś, czego nie robiono nigdy wcześniej, o pozostawieniu w pamięci każdego obiektu wszystkich wszczepionych wspomnień. Nie poszczególnych wydarzeń, tylko niekiedy wielu lat dopisanego życia. Obiekty poddane procedurze będą pamiętały po wybudzeniu każdy dzień i każdy szczegół: ból, strach, wszystkie poniesione kary i cierpienie, a proszę pamiętać, że w ciągu doby możemy zaimplementować nawet pięć i pół roku najgorszej gehenny. Reasumując: obecna faza eksperymentu ma na celu ustalenie granic, do jakich możemy się posunąć bez zabijania pacjenta, to znaczy obiektu – poprawił się szybko. – Aby móc ruszyć dalej, musimy najpierw zmapować i sprawdzić wpływ procedury na wszystkie warianty wzorców neuralnych, co właśnie robimy.
– Badania na więźniach naprawdę nie dały wam jasności?
– Osadzeni, na których przeprowadzaliśmy wstępne testy, mieli za sobą długie lata odsiadki w najcięższych koloniach karnych. Przywykli do nieludzkich warunków bytowania, zdążyli się oswoić z nową brutalną rzeczywistością. Wie pan, gubernatorze, to jakby badać poziom stresu przed bitwą na żołnierzach jednostek specjalnych, a potem przenieść otrzymane wyniki na dowolnie wybrane grupy kobiet lub dzieci. Rozumie pan, o czym mówię?
– Tak, ale… – Heinlein nagle urwał. – Muszę kończyć, profesorze. Jak wspomniałem, mamy tu poważny kryzys. Od wyników waszego eksperymentu naprawdę dużo zależy. Za maksymalnie siedem dni muszę podjąć działania, które mogą nas wszystkich wiele kosztować, jeśli nie dostarczycie mi skutecznych narzędzi do dyscyplinowania wszystkich warchołów. Wolałbym nie robić czegoś takiego w ciemno.
Diakow milczał przez chwilę, zanim się odezwał:
– Chyba mówimy o dwu kompletnie różnych kwestiach. Ja jestem w stu procentach pewien, że rozpoczynane dzisiaj testy potwierdzą wszystkie założenia projektu.
– W stu procentach?
– Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu, ale to i tak znacznie więcej, niż wynosi polityczny próg ryzyka, o którym pan przed chwilą wspomniał. Nie dostarczę panu w pełni sprawnego oprogramowania w ciągu najbliższych siedmiu dni, lecz to nie oznacza, że sukces projektu jest wątpliwy. Wręcz przeciwnie, wiemy już, że jesteśmy w stanie zaimplementować dowolnemu obiektowi ogromną ilość dodatkowych wspomnień bez konieczności ich usuwania po zakończeniu procedury. Obecnie ustalamy, ile obiekt będzie mógł ich przyjąć, zanim jego mózg… odmówi współpracy. Uszczegółowienie i dopracowanie formuły to jedyny cel obecnej fazy eksperymentu.
– Zatem twierdzi pan, że wasze działania zakończą się sukcesem i że na czas dostarczycie w pełni sprawne kapsuły implementacyjne?
– Tak, jestem o tym przekonany. Nawet jeśli pozyskane dziś obiekty nie wystarczą do tego celu, komandor Dreade-Ravenore załatwi nam kolejną transzę i najdalej za osiem dni przeprowadzimy sesję uzupełniającą, która bez wątpienia dostarczy wystarczającą ilość danych, by opracować skuteczną procedurę, taką, która będzie w stanie złamać każdego warchoła, jak pan to obrazowo ujął. Sprzętowo jesteśmy gotowi, produkcyjnie też, nie przewiduję więc żadnych opóźnień w ustalonym harmonogramie.
– To właśnie chciałem usłyszeć.
Heinlein rozłączył się bez pożegnania. Diakow natomiast sprawdził pośpiesznie odczyty; rozmowa ze stolicą metasektora wyczerpała niemal połowę zapasu energii, jaką dysponował Neuron. To na szczęście nie zagrażało eksperymentowi.
Czas brać się do roboty.
* * *
Profesor opuścił mostek, gdy pierwszy z wahadłowców cumował do węzła dokującego. Neuron nie był duży, miał wyporność zaledwie pięciuset ton, jeśli liczyć na archaiczną modłę, której nie wiadomo dlaczego wciąż hołdowano, choć dzisiejsze okręty nie przemierzały oceanów, tylko bezgraniczną pustkę kosmosu. Osiemdziesięciopięciometrowy smukły kadłub składał się z trzech segmentów: niewielkiego dziobowego, zwanego sterującym, który był równocześnie autonomiczną jednostką zdolną do wykonywania lotów krótkodystansowych, także w atmosferze; kilkakrotnie większego śródokręcia, mieszczącego moduł roboczy, w którym ulokowano wszystkie laboratoria; wreszcie rufy, gdzie za kryzą ochronną znajdował się napęd i zasilający go reaktor.
Wędrówka wzdłuż szybów i korytarzy do pomieszczeń z dwudziestoma czterema eksperymentalnymi kapsułami implementacyjnymi zajęła Siergiejowi prawie pięć minut ze względu na konieczność pokonania kilku śluz oddzielających nie tylko segmenty, ale też poszczególne pokłady statku badawczego. Prócz Diakowa na Neuronie przebywało dwunastu członków załogi. Byli to dwaj piloci, dwaj mechanicy i ośmioro naukowców, którzy licząc z nim, tworzyli trzyosobowe zespoły nadzorujące przebieg poszczególnych faz eksperymentu.
Kapsuły zamontowano w największych, kulistych pomieszczeniach śródokręcia. W każdym z nich ustawiono rząd ośmiu cylindrycznych konstrukcji przypominających z grubsza proste automedy. To właśnie do nich trafią uśpieni górnicy – oczywiście po uprzednim gruntownym przebadaniu i zakwalifikowaniu do odpowiedniej grupy.
Profesor dołączył do Indiry i Gustawa Cohenów, z którymi miał dzisiaj współpracować, zanim pierwszy obiekt wylądował na żelowym leżu. Jak się okazało, był to ten sam drągal, który w mesie przemawiał do reszty strajkujących. Kolejne trzy pary noszy grawitacyjnych czekały już przy sąsiednich stanowiskach, a następne trafiły właśnie do śluzy.
Ewaluacja obiektów przebiegła szybko i sprawnie. Profile neuralne pasowały idealnie do kartotek dostarczonych przez Arashi – tym razem korporacja prezesa Harady stanęła na wysokości zadania i nie utajniła niczego. Najwyraźniej oligarchowie podchodzili do tej sprawy równie poważnie jak politycy. Było nie było, NeuroTek pracował nad rozwiązaniem, które miało zapewnić metakorporacjom pełnię kontroli nad podbitą częścią ramienia Galaktyki.
Diakow uśmiechnął się pod nosem.
Nic tak nie dyscyplinuje ludzi jak strach, a każdy, kto trafi do kokonu somnicznego, zazna niekończących się koszmarów. Jedyne ograniczenie stanowiła tu wyobraźnia scenarzystów, a Instytut zatrudniał najlepszych i najbardziej kreatywnych programistów, jakich znał ten świat.
Brzmiało to groźnie, ale Siergiej nie uważał się za potwora. Przeciwnie, był święcie przekonany, że opracowana przez niego procedura ocali niezliczone istnienia. Sytuacja w przygranicznych pasach nie wyglądała bowiem zbyt ciekawie. Ludzie, którzy wyemigrowali w przestrzeń, już po paru pokoleniach zatracili poczucie rozsądku. Kręcili nosem na warunki, o jakie modlili się ich pradziadowie. Przed exodusem w ziemskich i marsjańskich metapoliach pracowano za możliwość przeżycia kolejnego dnia. Jeden kredyt pozwalał zaspokoić podstawowe dobowe potrzeby człowieka; ktoś, kto dostawał dwie lub trzy dziesiąte ponad tę stawkę, czuł się, jakby chwycił samego Boga za nogi. A te skurwyklony, profesor zerknął z odrazą na nieprzytomnego górnika, biorą po dwa, a nawet trzy kredyty za dniówkę i wciąż się buntują…
Zanim ostatni z ośmiu mężczyzn został rozebrany, umyty i złożony w kokonie somnicznym, ożyły głośniki interkomu. Nawigator obwieścił naukowcom, że Neuron i Protektor ruszają w kierunku punktu skoku, aby zrobić miejsce dla transportowca przywożącego nową załogę kopalni. Arashi nawet w takiej sytuacji nie zamierzało tracić czasu ani pieniędzy. Kopalnia ruszy ponownie po zaledwie kilkugodzinnej przerwie.
Dreade-Ravenore zsynchronizował działania z terminem ultimatum przesłanego przez komitet strajkowy. Ostatnia zmiana wróciła na stację orbitalną pół godziny przed rozpoczęciem abordażu. Przeniesienie odurzonych górników i ich rzeczy trwało niewiele dłużej, co oznaczało, że korporacyjny transportowiec podążający śladem zespołu zadaniowego mógł już za chwilę przycumować do terminalu przewentylowanej stacji. Świeżo zatrudnieni szczęśliwcy polecą na Deltę zaraz po przydzieleniu im kabin i pobraniu przez nich sprzętu osobistego, nie mając pojęcia o tym, co wydarzyło się tuż przed ich przylotem. I co jeszcze ważniejsze, nawet nie przypuszczając, dlaczego trafili do tego systemu.
Nikt nigdy nie pozna prawdy, choćby zaistniała potrzeba zorganizowania następnej transzy. Ludzie komandora zadbali wcześniej o zablokowanie stacji monitorującej, by górnicy nie mogli wysyłać wiadomości do innych systemów (w ciągu ostatnich kilku godzin takich prób było niemało). Dzięki kodom otrzymanym z rąk prezesa zarządu regionalnego Arashi przejęto zdalnie kontrolę nad SIngapurem, czyli Systemem stacji, usuwając z niego wszystko, co miało związek z obecnością i działaniami strajkujących. Kasowane rejestry zastępowano od razu sfabrykowanymi wpisami. Wersja oficjalna, którą za moment poznają zmiennicy, mówiła o konieczności przeniesienia doświadczonej załogi do odległego systemu, w którym nie radzono sobie z eksploatacją bogatych złóż trunitu. Na stacji nie pozostało więc nic, co pozwoliłoby nowej załodze poznać prawdę.
Diakow uśmiechnął się pod nosem. W tak trudnych czasach lepiej być po stronie wygranych.
– Bierzmy się do roboty – ponaglił Cohenów.Robert J. Szmidt
CYKL „POLA DAWNO ZAPOMNIANYCH BITEW”
Pierwsza polska space opera wydana w USA dwukrotnie z rekomendacjami Davida Webera, Nancy Kress, Mike’a Resnicka, Jacka Campbella, Kevina J. Andersona
Toy Land
Seria „Bukowski”:
Tom 1. Per aspera ad astra
Tom 2. Uderzenie wyprzedzające
Tom 3. Do ostatniej kropli krwi (w przygotowaniu)
Tom 1. Łatwo być Bogiem
Tom 2. Ucieczka z raju
Tom 3. Na krawędzi zagłady
Tom 4. Zwycięstwo albo śmierć
Tom 5. Ostatnia misja Asgarda
Inne teksty z uniwersum „Pól dawno zapomnianych bitew”:
Mrok nad Tokyoramą
Śmierć to nie koniec