- promocja
Udręka braku pożądania - ebook
Udręka braku pożądania - ebook
Najnowsze opowieści Janusza Leona Wiśniewskiego pomagają lepiej zrozumieć siebie, a także nasz coraz bardziej oszalały świat!
Autor obdarowuje czytelników historiami o ludziach i ich przeznaczeniu. Te krótkie opowiadania poruszają to, co w człowieku najważniejsze, a czasem najgłębiej skrywane: tęsknotę za miłością, rany, które nie chcą się zabliźnić, rozpacz po rozwodzie i lęk przed odrzuceniem. Autor – mistrz krótkiej formy, za pomocą kilku zaledwie zdań potrafi przekazać prawdę o ludzkiej naturze. Nikt tak jak on nie pisze o trudnych i wstydliwych tematach, w tak otwarty sposób: o menopauzie, strachu przed rakiem, piekle pedofilii, niewolnictwie seksualnym, ofiarach przemocy domowej i nałogach.
To książka z przesłaniem – otwórzcie się, nigdy nie jest za późno, przestańcie się bać. Nawet po najbardziej bolesnych doświadczeniach jest nadzieja na udane życie.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05842-8 |
Rozmiar pliku: | 1 014 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stara, zaniedbana kamienica przy opustoszałej ulicy na obrzeżach centrum Frankfurtu. Nikt nie wie, gdzie się kończy i zaczyna centrum tego miasta, ale ta ulica z pewnością do niego należy. Chociażby ze względu na ceny mieszkań i brak miejsc do parkowania. Kiedyś ryzykowało się tam mandat. Dzisiaj podwórze przed kamienicą jest małym parkingiem. I także można dostać mandat, ponieważ stają tam bardzo duże samochody. Gdy zaparkują trzy, to dla innych nie ma już miejsca. Za parkowanie „na czwartego” niemiecka policja nie zna litości. Dlatego najlepiej dotrzeć w to miejsce metrem, rowerem, skuterem lub pieszo. Cały parter kamienicy zajmuje biuro podróży. Tak przynajmniej jest napisane w drukowanych informatorach i w Internecie. Nad wejściem do biura podróży nie ma jednak żadnego szyldu. Drewniane drzwi przypominają wejście do piwnicy, a na szybie obok ktoś nakleił kiedyś pewnie czarne, ale teraz już wypłowiałe od słońca, szare i nieoszczędzone przez czas litery układające się w słowo „ARS” powstałe ze skrótu, którego nikt dzisiaj już nie potrafi rozszyfrować. W poczekalni są drewniane krzesła, plastikowy zbiornik z wodą i wielka mapa świata na ścianie. Na stoliku w środku poczekalni leży kilka atlasów w różnych językach i kilkanaście albumów z fotografiami. Nikt nie podaje tu kawy, nikt nie usprawiedliwia czekania w kolejce. Za szybą poczekalni znajduje się przestronna sala, w której czterech rogach stoją cztery biurka, a na nich komputery.
Ludzie, którzy tutaj docierają, chcą się dowiedzieć, gdzie warto spędzić tydzień, dwa tygodnie, dwa miesiące, a także dwa lata swojego życia w podróży. Mają dość „niewiarygodnie tanich ofert podróży do Kambodży” lub „tygodnia na Seszelach za mniej, niż się wydaje”. Są wśród nich tacy, dla których pieniądze nie odgrywają żadnej roli. To ich duże samochody zajmują pół parkingu. Chcą posłuchać o miejscach, do których pragną dotrzeć. Tych wymarzonych. W „ARS” opowiada się o tym. Gdyby nie mówiono im prawdy, nikt tutaj by nie zaglądał. Za jednym z biurek w sali za szybą siedzi Judyta. Przyjechała do Frankfurtu z Peru, po dwóch latach pracy w jakiejś fundacji budującej tam szkoły. Wcześniej zwiedziła kawałek świata. Jest Polką. Pochodzi z Warszawy, studiowała w Krakowie. Większość osób w poczekalni chce do Judyty. Trzydziestolatka o dziewczęcej twarzy. Opowiada o świecie w pięciu językach obcych, nie licząc polskiego.
— Lizbona, proszę pana? — pyta. — Tam chce pan jechać? Lizbona jest kobietą. Zjawiskowa, klimatyczna, niepowtarzalna, urocza, nostalgiczna, piękna. Ci, którzy ją odwiedzili, nie mylili się. To kobieta, do której najmocniej się tęskni. Tęsknił pan kiedyś tak bardzo, że aż bolało? Nie, nie za kobietą w sensie fizycznym, tylko za miastem, miejscem, które przypominało kobietę? Nie jest pospolita, oczywista i jednoznaczna. Jest szczelnie odziana tysiącem niedopowiedzeń, osnuta niejedną tajemnicą, dotknięta niezadanym pytaniem i brakującą odpowiedzią. Jest czasami senna, a czasami żywiołowa. Kusi, zatraca każdego czującego, odziera ze skóry, rozdrapuje rany, by po chwili słodko je zabliźnić. Jest ukrwiona. Tętni, pulsuje, żyje. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. A pan? Ja potrzebuję wielu wejrzeń, by się zatracić. Wie pan, jak zwiedzać Lizbonę? Przewodnik po mieście najlepiej nieopatrznie zostawić na stoliku przy porannej kawie, wziąć mapę i ruszyć skoro świt, schodząc z siedmiu wzgórz, krok za krokiem, w stronę oceanu. Po drodze warto się zagubić w labiryncie uliczek, zaułków, zajrzeć na podwórka i spojrzeć wysoko w górę, by pod sklepieniem nieba ujrzeć nie błękit, tylko suszące się w pełnym słońcu pranie. Najlepiej wtedy, kiedy zamknięte okiennice obwieszczają światu porę sjesty. Spoglądając w górę, zauważy pan kłębowisko kabli pociągniętych na fasadach domów. Sprawiają wrażenie tymczasowości, prowizorycznego życia, ułudy, że tu też dotarła cywilizacja. Ta tymczasowość jest nam, Polakom, bardzo bliska. Poczuje się pan tam jak w domu. Przyznam się panu, że to właśnie Lizbona stała się wytchnieniem dla mojej duszy. Gdyby zapytał pan dlaczego, odpowiedziałabym, że przez jej nieuporządkowanie. Po Frankfurcie nad Menem, gdzie wszystko jest jak pod linijkę, chaos Lizbony uspokaja. Pozwala uwierzyć, że tak naprawdę obcy ludziom porządek to stan nietrwały. Wieżowce w Lizbonie? Niech Pan Bóg broni. Jest ich kilka, bo to znak czasu, ale są jak wrzody na ciele tego miasta. Wyglądają jak futurystyczny nieudany eksperyment jakiegoś nawiedzonego architekta. Lizbona jest miastem jak ze snu ludzi wrażliwych, poszukujących, eterycznych, miłujących sztukę i nostalgiczną muzykę fado. Słuchał pan kiedyś fado? Jeśli nie, to proszę wyobrazić sobie siebie we łzach po kolana, widziałam kiedyś taki plakat w jednej z knajp, bardzo mnie rozczulił. Bo Lizbona jest po prostu rozczulająca. Jeśli jest pan zakochany, to niech pan koniecznie jedzie do Lizbony, a jeśli nie, to tym bardziej.
W poczekalni do tego biura podróży większość ludzi czeka w kolejce na „konsultacje” u Judyty. Ciekawe, co opowie tym, którzy chcą jechać do Warszawy lub Krakowa…