Ugotować niedźwiedzia - ebook
Ugotować niedźwiedzia - ebook
Skandynawski kryminał w historycznej odsłonie.
Jest lato 1852 roku. W małej szwedzkiej wiosce leżącej za kołem podbiegunowym charyzmatyczny pastor Læstadius i jego pomocnik Jussi spędzają czas na długich rozmowach i badaniu roślin. Sielankę przerywa odnalezienie na bagnach zmasakrowanych zwłok pasterki. Rusza polowanie na niedźwiedzia posądzonego o zabicie dziewczyny. Pastor jednak odnajduje ślady wskazujące, że na wolności grasuje prawdziwy zabójca. Wkrótce okazuje się, że ma rację – niedługo potem morderca znowu zaatakuje…
Pastor i Jussi, pochłonięci śledztwem, nie zauważają nadciągających kłopotów. Działalność duchownego głoszącego odrodzenie religijne przysparza mu coraz więcej wrogów.
Ugotować niedźwiedzia to mroczny portret małej społeczności w obliczu zbrodni, w sytuacji, w której strach rodzi przemoc, bogaci nadużywają władzy, a rdzenni mieszkańcy są traktowani z pogardą.
Fantazjując o życiu Larsa Leviego Læstadiusa, Mikael Niemi czyni z niego nordyckiego prekursora Sherlocka Holmesa. To znakomita powieść detektywistyczna z zimnej Północy, ale też historia o tym, jak skomplikowana jest tożsamość północnego człowieka. Poruszająca książka.
Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”
Niemi prowadzi złożoną narrację, w której powiastka filozoficzna, powieść kryminalna i historyczna oraz obraz dojrzewania uzupełniają się nawzajem.
Alessia Gazzola, „La Stampa” (Włochy)
Opowieść o morderstwie, przesądach i bigoterii. Niemiemu udaje się skonstruować historię, która jest połączeniem kryminału i przekonującego studium niebezpiecznie zapatrzonej w siebie społeczności.
Nick Rennison, „Sunday Times” (UK)
Autor przenosi nas w dziwny i fascynujący świat – jednocześnie piękny i brutalny.
„Politiken” (Dania)
Mikael Niemi – wielokrotnie nagradzany szwedzki poeta i pisarz. Urodzony w Pajali – małej miejscowości położonej za kołem podbiegunowym, tuż przy granicy z Finlandią. Jako wnuk Saamki Niemi w swojej twórczości podejmuje wątki związane z rdzennymi ludami zamieszkującymi Skandynawię. Powieść Ugotować niedźwiedzia jest międzynarodowym bestsellerem, ogłoszono ją książką roku brytyjskiego czasopisma „Sunday Times”. Została także nominowana do Złotego Sztyletu, brytyjskiej nagrody literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej.
Lars Levi Læstadius, postać autentyczna, to żyjący w pierwszej połowie XIX wieku szwedzko-saamski pastor, botanik i założyciel laestadianizmu, religijnego ruchu odrodzeniowego.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-233-7336-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
budzę się we wszechogarniającej ciszy. Świat czeka na stworzenie. Otaczają mnie ciemność i niebo. Leżę z oczyma jak studnie skierowanymi w kosmos, ale niczego tam nie ma, nawet powietrza. Wśród tej ciszy pierś zaczyna mi drgać i falować. Konwulsje stają się coraz silniejsze, coś, co narasta we mnie, grozi wyrwaniem się na zewnątrz. Moje żebra rozciągają się niczym listwy w skrzynce. Nic nie mogę poradzić. Jedynie poddać się tej potwornej sile, jak dziecko, które pełznie po ziemi, a nad nim stoi rozwścieczony ojciec. Nigdy nie wiadomo, gdzie trafi następny cios. I to ja jestem tym dzieckiem. Ja jestem tym ojcem.
Zanim świat zdąży całkiem powstać, spiesznie wchodzę w szarość poranka. Tłumok na plecach, w ręku wykuta siekierka. Zatrzymuję się kawałek od niskiej obory, schowany w cieniu lasu. Udaję, że poprawiam ubranie, w razie gdyby ktoś mnie zobaczył i zaczął się zastanawiać, obwiązuję raz po raz cholewkę buta krajką, wytrzepuję z czapki niewidzialne wszy i udaję, że strząsam je w kwaśną wilgoć mrowiska. Przez cały czas zerkam w stronę podwórza. Pierwszy poranny dym unosi się z pieca w kuchennej izbie, co oznacza, że czeladź już wstała.
Wtedy wychodzi na dwór. Puste wiadra huśtają się w jej dłoniach. Chustka na głowie lśni bielą niczym pardwa w zimowy ranek, twarz – blady krąg o jasnych oczach i ciemnych brwiach. Zarys delikatnych policzków i drobne, różowe wargi, z których dobywa się cicha piosenka, wargi układające się w miękkie, proste słowa. Kiedy otwiera ciężkie wrota obory, wślizgując się do środka, bydełko nasłuchuje i porykuje w oczekiwaniu, z wymionami pełnymi porannego mleka. Wszystko dzieje się tak prędko, zdecydowanie zbyt szybko. Próbuję wyostrzyć zmysły, żeby zachować ten obraz i móc potem przywoływać go, kiedy zechcę. A to i tak za mało, muszę ją znowu jutro zobaczyć. Jej biodra kołyszące się pod fartuchem, łagodne zaokrąglenie kibici, dłoń chwytająca haczyk u drzwi. Podkradam się bliżej, niczym złodziej przemykam przez podwórze i zastygam przed wejściem. Moja dłoń zaciska się na skoblu. Moja spracowana, żylasta dłoń tam, gdzie jej drobna, miękka, jeszcze przed chwilą. Jej palce obejmują grube strzyki, a strugi białego mleka smagają brzegi skopka. Przez krótką chwilę ciągnę za skobel, jakbym chciał wejść do środka, lecz po chwili odwracam się i prędko odchodzę, bojąc się, że ktoś mógłby mnie zauważyć. Przez resztę dnia zachowuję to w dłoni. Ciepło jej skóry.2
w porze posiłku zawsze czekam do ostatniej chwili. Chowam się w kącie, podczas gdy pastorowa stawia na stół ciężki kociołek z owsianką. Dymi się z niego i jest czarny z wierzchu jak śmierć, jakby wzięty wprost z ogni piekielnych. Ale w środku owsianka jest jasna, złocista, trochę krupczasta i kremowa w miejscu, w którym przylepia się do drewnianej łyżki. Brita Kajsa miesza w garze łopatką, dogrzebuje się do dna i przewala na wierzch, rozrywając cienki kożuch, który powstał na samej górze. To sprawia, że zapach siana i pyłków wypełnia każdy kąt izby. Dzieciaki i czeladź siedzą w oczekiwaniu, widzę ich blade twarze, tę milczącą ścianę głodu. Z surową miną bierze miski i nakłada duże porcje starszym i mniejsze młodszym, rozdaje jedzenie służbie i gościom, którzy zajrzeli tu po drodze, każdy otrzyma swój przydział. Potem głowy pochylają się, a palce splatają nad stołem. Pastor czeka, aż wszystko ucichnie, wtedy on także pochyla głowę i żarliwie dziękuje za nasz chleb powszedni. I jedzą w milczeniu. Słychać tylko mlaskanie i odgłosy wylizywania łyżek. Najstarsi chcą dokładki i dostają. Łamią chleb, zwinnymi palcami jedzą zimnego gotowanego szczupaka, układając ości jak lśniące igły rzędem na stole. Kiedy zbliżają się do końca posiłku, gospodyni przypadkiem zerka w kąt, w którym siedzę.
– Chodź no tu, zjedz co.
– Nie trzeba.
– No chodź, siadaj, dzieciaki, zróbcie miejsce Jussiemu.
– Mogę poczekać.
Teraz mistrz także się odwraca. Ma szklisty wzrok, dostrzegam w nim mękę i to, jak walczy, by ją ukryć. Na jego krótkie skinienie przyczłapuję do stołu. Wyciągam moją kuksę*, którą sam wyrzeźbiłem na północy w Karesuando i która towarzyszyła mi przez całe życie, z początku biała jak skóra noworodka, z czasem pociemniała od słońca i soli i od płukania w tysiącu wód. Czuję ciężar, kiedy gospodyni opróżnia swoją łyżkę, i widzę, jak wyskrobuje resztki z brzegów kociołka, żeby zebrać więcej, ale ja już wracam do mojego kąta i przysiadam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Prędko pochłaniam gęstą owsiankę o posmaku jęczmienia, zdążyła już wystygnąć i teraz ma tę samą temperaturę, co moje usta. Czuję, jak sunie przełykiem i jak otaczają ją mięśnie żołądka. Tam przemienia się w siłę i ciepło, które pomagają mi przeżyć. Jem niczym pies, łapczywie i czujnie.
– Chodź no, weź więcej – zachęca gospodyni.
Ale wie, że nie przyjdę. Jem tylko raz. Biorę, co mi dadzą, nigdy – więcej.
Kuksa jest pusta. Gładzę poduszką kciuka jej zaokrągloną ściankę i oblizuję, cmoktam i smakuję, aż jest wymyta do czysta. Miękko wsuwa mi się do kieszeni. Ta kuksa daje mi jeść, przyciąga to, co akurat nadaje się do spożycia. Wiele razy byłem bliski śmierci głodowej. Ale jeśli wyciągnąłem przed siebie kuksę, pojawiała się w niej rybia głowa. Albo krew renifera. Albo zmrożone jagody z górskiego zbocza. Tak po prostu. A ja żułem i odzyskiwałem siły. Człowiek dostaje tyle, by przeżyć dzień. Na nic więcej nie liczę, to mój sposób na przetrwanie. To dlatego usiadłem na podłodze. Nigdy bym się nie pchał ani nie domagał, nie rzucał na jedzenie jak kruk czy warczał na innych jak rosomak. Wolę się usunąć w cień. Jeśli nikt mnie nie dostrzeże, pozostaję wśród cieni. Lecz gospodyni, ona mnie widzi. Niczego nie żądam, ale ona i tak podaje mi jedzenie. Jej surowa życzliwość, taka sama troska o wszystkie stworzenia, krowy czy psy. Wszystko, co żywe, musi jakoś żyć. Coś w tym rodzaju.
Mogę zniknąć w każdej chwili. Jak każdy wędrowiec. Teraz jestem tu, za chwilę będę tam. Staję na nogi, chwytam tobołek i idę. To wszystko. Człowiek ubogi może tak żyć. Cały dobytek noszę na sobie. Odzież na grzbiecie, nóż za pasem. Krzesiwo, kuksa, rogowa łyżka i woreczek z solą. Wszystko razem waży tyle co nic. Jestem lekki, chyżonogi, zanim ktoś odczuje mój brak, ja już będę w następnej dolinie. Nie zostawiam za sobą śladów. Nie więcej niż zwierzę. Stopy gniotą trawę i mech, które po chwili się prostują. Kiedy rozpalam ogień, wykorzystuję stare miejsca, a mój popiół na popiele innych ognisk staje się niewidzialny. Potrzeby załatwiam w lesie, odwracam darń i po wszystkim zakrywam z powrotem. Następny wędrowiec może postawić tam stopę i niczego nie zauważy, jedynie lis poczuje słaby zapach człowieka. Zimą prowadzę narty po miękkim niebie śnieżnego puchu, frunę kilka łokci nad ziemią, a gdy nadejdzie wiosna, ślad moich kroków rozpuści się i zniknie. Człowiek może tak żyć, nie pustosząc, nie niszcząc. Właściwie prawie nie istniejąc. Być jak las, jak letnia masa listowia i jesienna ściółka, jak śnieg w środku zimy i niezliczone pąki wykluwające się w wiosennym słońcu. Kiedy wreszcie zniknie na dobre, to jakby nigdy go tu nie było.
* Kuksa, guksa, kåsa – rodzaj kubka lub miski z uchwytem, tradycyjnie wyrabianego z drewna brzozowego w północnej Skandynawii.