Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ukąszenie. Ród Argeneau. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukąszenie. Ród Argeneau. Tom 1 - ebook

Czy to gorący chłopak jest przywiązany do łóżka Lissianny Argeneau? Nie jest deserem - jest głównym daniem! Lissianna spędziła wieki usychając z tęsknoty za Panem Właściwym, i to nie tylko dla szybkiej przekąski, a ten seksowny facet, którego znalazła w swoim łóżku wyglądał jakby mógł być potencjalnym kandydatem. Ale była też inna, bardziej natarczywa kwestia: jej skłonność do mdlenia na widok krwi... szczególnie denerwujące dziwactwo jak na wampira. Jej matka myśli, że zna idealne rozwiązanie i serwuje jej terapeutę na srebrnej tacy (albo co najmniej żelaznym, kutym łóżku). Oczywiście nic nie szkodzi, że ten psycholog ma przepysznie wyglądającą szyję.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7619-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Listo­pad 2000

To tylko mała pro­szona kola­cja… – Aha.

Greg Hewitt wstał z fotela, przy­trzy­mu­jąc słu­chawkę mię­dzy ramie­niem a policz­kiem. Manew­ru­jąc tak, by nie wypa­dła, zaczął sprzą­tać biurko i szy­ko­wać się do wyj­ścia z pracy.

W gło­sie Anne pobrzmie­wały pro­sząco-naga­bu­jące tony, co ni­gdy nie wró­żyło dobrze. Greg wes­tchnął pod nosem i pokrę­cił głową, pod­czas gdy jego sio­stra jak kata­rynka opo­wia­dała o wykwint­nych daniach i innych pla­no­wa­nych atrak­cjach, w nadziei, że prze­ko­nają go do sta­wie­nia się na kola­cji. Zauwa­żył, że sło­wem nie wspo­mniała o gościach, lecz skład oso­bowy nie sta­no­wił dla niego tajem­nicy. Prze­czu­wał, że szy­kuje się kolejny wie­czór w towa­rzy­stwie młod­szej sio­stry, jej męża Johna oraz ich kolej­nej samot­nej zna­jo­mej, którą Anne będzie pró­bo­wała wyswa­tać.

– To jak będzie?

Greg zamilkł na chwilę i prze­ło­żył słu­chawkę do dłoni.

Naj­wy­raź­niej coś mu umknęło.

– Prze­pra­szam, o co pytasz?

– No, o któ­rej się cie­bie jutro spo­dzie­wać?

– Jutro nie dam rady. Będę za gra­nicą – dodał szybko, by uprze­dzić maru­dze­nie sio­stry.

– Jak to? – spy­tała i zamil­kła na chwilę. – Dla­czego?

Dokąd jedziesz? – dodała podejrz­li­wie.

– Wyla­tuję do Mek­syku na waka­cje. Wła­śnie dla­tego do cie­bie dzwo­ni­łem. Mam z samego rana samo­lot do Cancún.

Zado­wo­lony z efektu Greg uśmiech­nął się sze­roko. Prze­ło­żył tele­fon do dru­giej dłoni, zakła­da­jąc zrzu­coną w ciągu dnia mary­narkę.

– Na waka­cje? – prze­mó­wiła wresz­cie Anne. – Do Mek­syku?

Greg nie wie­dział, czy zdzi­wie­nie sio­stry bar­dziej go bawiło, czy napa­wało smut­kiem, sta­no­wiąc smętny komen­tarz do jego dotych­cza­so­wego życia. To miały być jego pierw­sze waka­cje, odkąd osiem lat temu otwo­rzył wła­sny gabi­net psy­cho­lo­giczny. A tak naprawdę nie miał praw­dzi­wego urlopu od początku stu­diów. Był typo­wym, nasta­wio­nym na suk­ces pra­co­ho­li­kiem, goto­wym poświę­cić na osią­gnię­cie celu nie­zli­czone godziny. A takie podej­ście nie zosta­wia wiele miej­sca na życie towa­rzy­skie… Ten wyjazd nale­żał mu się już dawno.

– Słu­chaj, muszę się zbie­rać. Wyślę ci pocz­tówkę z Mek­syku. Pa! – Greg odło­żył słu­chawkę, zanim Anne zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć, chwy­cił za teczkę i wybiegł z biura.

Gdy zamy­kał drzwi, gonił go natar­czywy dzwo­nek tele­fonu. Anne ni­gdy nie dawała łatwo za wygraną, uśmiech­nął się lekko. Zigno­ro­wał ten dźwięk, scho­wał klu­cze do kie­szeni i ruszył przez kory­tarz do windy.

Dok­tor Gre­gory Hewitt wła­śnie ofi­cjal­nie roz­po­czął waka­cje i odda­la­jąc się z tą świa­do­mo­ścią od biura, czuł coraz więk­szy luz. Pogwiz­du­jąc pod nosem, wsiadł do windy i odwró­cił się, by wci­snąć przy­cisk z sym­bo­lem P3. Na widok zamy­ka­ją­cych się drzwi kobieta na kory­ta­rzu przy­śpie­szyła kroku. Greg prze­stał gwiz­dać i odru­chowo się­gnął do tablicy, szu­ka­jąc wzro­kiem przy­cisku otwie­ra­ją­cego drzwi. Nie­po­trzeb­nie – nie­zna­joma oka­zała się nie­zwy­kle szybka. Prze­mknęła przez szparę tuż przed zatrza­śnię­ciem.

Greg opu­ścił dłoń i uprzej­mie zro­bił miej­sce nowej pasa­żerce. W drzwiach powi­tał ją zacie­ka­wio­nym spoj­rze­niem, zasta­na­wia­jąc się, skąd wła­ści­wie się wzięła? Szedł prze­cież przez pusty kory­tarz i nie sły­szał trza­sku zamy­ka­nych lub otwie­ra­nych drzwi… Choć, z dru­giej strony, mógł być zato­piony w myślach o nad­cho­dzą­cych waka­cjach. Na tym samym pię­trze, co jego gabi­net, mie­ściło się jesz­cze kilka biur i nie­zna­joma mogła wyjść z każ­dego z nich, Greg był jed­nak prze­ko­nany, że ni­gdy wcze­śniej jej nie widział.

Twarz tajem­ni­czej kobiety zale­d­wie mu mignęła; nie potra­fił dokład­nie przy­po­mnieć sobie jej rysów. Zapa­mię­tał jedy­nie nie­zwy­kłe oczy o nie­co­dzien­nym kolo­rze sre­brzy­stego błę­kitu. Nie­ty­powe i jakże piękne! Z pew­no­ścią nosi soczewki kon­tak­towe, pomy­ślał, i natych­miast stra­cił zain­te­re­so­wa­nie. Potra­fił doce­nić kobiecą urodę i nie był prze­ciw­ni­kiem zabie­gów mają­cych wydo­być jej atuty, znie­chę­cało go jed­nak sztuczne popra­wia­nie wdzię­ków dla zwró­ce­nia na sie­bie uwagi.

Porzu­ciw­szy roz­my­śla­nia o nie­zna­jo­mej, oparł się o ścianę windy i powró­cił do pla­no­wa­nia nad­cho­dzą­cej podróży. Marzyły mu się roz­liczne wycieczki, ni­gdy bowiem nie był w kraju tak egzo­tycz­nym, jak Mek­syk, i chciał zoba­czyć moż­li­wie naj­wię­cej atrak­cji. Oprócz wyle­gi­wa­nia się na plaży miał nadzieję spró­bo­wać lotu na spa­do­chro­nie za moto­rówką, nur­ko­wa­nia z fajką i – kto wie? – być może kar­mie­nia del­fi­nów z łódki.

Zapla­no­wał wyprawę do muzeum Casa Maya, parku i skan­senu w jed­nym, gdzie odtwo­rzono warunki życia daw­nych gospo­da­rzy tej ziemi – Majów. Ponoć po par­ko­wych ścież­kach prze­cha­dzały się zamiesz­ku­jące tam zwie­rzęta. Nie zapo­mi­najmy o noc­nym życiu, pomy­ślał. O ile wystar­czy mi ener­gii po tak aktyw­nym wypo­czynku, może wybiorę się do jakiejś dys­ko­teki w stylu coco bongo lub do Bul­l­dog Café powy­gi­nać się z innymi w takt ogłu­sza­ją­cej muzyki?

Z zamy­śle­nia nad pół­na­gimi tan­cer­kami wyrwał go wysoki dźwięk zapo­wia­da­jący otwar­cie drzwi. Greg zer­k­nął na wyświe­tlacz. Wid­niał na nim sym­bol P3, czyli trze­cie pię­tro par­kingu. Tu wysiada.

Poże­gnał towa­rzyszkę grzecz­nym ski­nie­niem głowy, wyszedł i ruszył przez ogromny, nie­mal pusty par­king. W zakąt­kach jego myśli wciąż sza­lały skąpo odziane tan­cerki, więc nie od razu usły­szał zbli­ża­jące się kroki. Już miał się obej­rzeć, lecz w pół drogi zmie­nił zda­nie. Po par­kingu niósł się cha­rak­te­ry­styczny stu­kot obca­sów o beton – ryt­miczne, ostre i odbi­ja­jące się echem krót­kie odgłosy.

Bru­netka z windy naj­wy­raź­niej też zosta­wiła samo­chód na trze­cim pię­trze.

Greg omiótł opu­sto­szały par­king nie­obec­nym wzro­kiem. Gdzieś tutaj powi­nien znaj­do­wać się jego samo­chód… Nagle jego spoj­rze­nie padło na pod­pie­ra­jącą sufit jedną z belek. Wid­niał na niej duży, wyma­lo­wany czarną farbą na beto­no­wym dźwi­ga­rze sym­bol P1. Greg zwol­nił kroku i zasta­no­wił się przez chwilę. Poziomy P1 i P2 były zare­zer­wo­wane dla gości roz­ma­itych biur i firm mają­cych sie­dzibę w tym budynku, a on zawsze zosta­wiał swoje auto na P3. I jesz­cze ten wyświe­tlacz w win­dzie… Naj­wy­raź­niej coś mu się pomy­liło. Zatrzy­mał się i zawró­cił.

To jest wła­ściwy poziom, dotarło do niego. Samo­chód stoi naprze­ciwko.

– Oczy­wi­ście! – wymam­ro­tał pod nosem i ruszył naprzód. Pod­szedł do samot­nie sto­ją­cego auta.

Myśl, że ten mały, spor­towy wozik wcale do niego nie należy, prze­mknęła mu przez głowę dopiero, gdy otwie­rał bagaż­nik. Prze­cież ja jeż­dżę gra­na­to­wym bmw! Nie­po­ko­jący impuls znikł jed­nak rów­nie szybko, jak się poja­wił, zdmuch­nięty niczym wątły pło­mień świecy.

Greg się odprę­żył, wrzu­cił teczkę do bagaż­nika, po czym umo­ścił się w cia­snej prze­strzeni obok i zatrza­snął za sobą klapę.ROZDZIAŁ 1

ROZ­DZIAŁ 1

Mmm. Uwiel­biam zapach two­ich wło­sów.

– Ojej, Bob, dzię­kuję. – Lis­sianna Arge­neau rozej­rzała się ostroż­nie po ciem­nym par­kingu i z ulgą stwier­dziła, że oprócz nich nie było tam żywego ducha. – Czy mógł­byś jed­nak zabrać dłoń z mojej pupy?

– Dwayne.

– Słu­cham? – Skon­ster­no­wana Lis­sianna zer­k­nęła na przy­stoj­niaka.

– Mam na imię Dwayne – wyja­śnił, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Och – wes­tchnęła. – Zatem, Dwayne, czy możesz zabrać dłoń z mojej pupy?

– Myśla­łem, że ci się podo­bam – rzekł, nie odkle­ja­jąc dłoni od jej lewego pośladka. Co gor­sza, zaczął ją pod­szczy­py­wać w zde­cy­do­wa­nie zbyt poufały spo­sób.

Choć w pełni na to sobie zasłu­żył, Lis­sianna powstrzy­mała nagłą chęć zada­nia mu ogłu­sza­ją­cego ciosu i porzu­ce­nia w krza­kach. Zamiast tego przy­wo­łała na twarz wymu­szony uśmiech.

– Ow­szem, ale pocze­kajmy może, aż doj­dziemy do two­jego wozu…

– Ach, tak. Mój wóz… – prze­rwał jej. – No więc… Lis­sianna zatrzy­mała się w pół kroku i spoj­rzała na Dwayne’a badaw­czo. Na widok zmie­sza­nej miny chło­paka jej oczy zamie­niły się w wąskie szparki.

– Co znowu?

– Nie mam samo­chodu – wyznał Dwayne.

Lis­sianna zamru­gała, powoli przy­swa­ja­jąc tę rewe­la­cję. W Kana­dzie każdy, kto koń­czy dwa­dzie­ścia pięć lat, ma samo­chód. No, pra­wie każdy. Nawet jeśli było to stwier­dze­nie nieco na wyrost, więk­szość samot­nych męż­czyzn w wieku rand­ko­wym dys­po­no­wała jakimś pojaz­dem. Tak brzmiała nie­pi­sana zasada.

Zanim zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć, Dwayne dodał szybko:

– Myśla­łem, że to ty masz samo­chód.

Lis­sianna nachmu­rzyła się, usły­szaw­szy pobrzmie­wa­jące w tym zda­niu oskar­ży­ciel­skie tony. W nie­któ­rych dzie­dzi­nach życia eman­cy­pantki naprawdę wyświad­czyły kobie­tom niedź­wie­dzią przy­sługę! Gdzie te czasy, w któ­rych Dwayne, jako męż­czy­zna, albo miałby samo­chód, albo bez zasta­no­wie­nia wziąłby na sie­bie cię­żar zna­le­zie­nia im ustron­nego miej­sca. Tym­cza­sem to on wyglą­dał na nie­za­do­wo­lo­nego. Zupeł­nie jakby to Lis­sianna go zawio­dła!

– Ow­szem, mam samo­chód – powie­działa obron­nym tonem. – Ale dziś wie­czo­rem ktoś mnie tutaj pod­wiózł.

– Ta laska z różo­wymi wło­sami?

– Nie, to moja przy­ja­ciółka, Mira­beau. Przy­wiózł nas tu mój kuzyn, Tho­mas – odparła Lis­sianna, błą­dząc myślami gdzie indziej. Ana­li­zo­wała sytu­ację.

Dwayne nie miał wozu, jeep Tho­masa zaś stał zamknięty na par­kingu. Mogłaby pobiec do baru, odna­leźć kuzyna i popro­sić go o klu­czyki. Z dru­giej strony jed­nak nie chciała wyko­rzy­sty­wać jego samo­chodu do…

– Nic nie szko­dzi. Nie mam nic prze­ciwko zaba­wom na świe­żym powie­trzu.

Dwayne przy­cią­gnął Lis­siannę za bio­dra, kła­dąc kres jej roz­my­śla­niom. Wzdry­gnęła się i odsu­nęła odru­chowo, uni­ka­jąc bliż­szego kon­taktu z jego tor­sem. Mimo to udało mu się wymu­sić kon­takt na wyso­ko­ści lędźwi i od razu stało się jasne, że i on nie miał nic prze­ciwko zaba­wom na świe­żym powie­trzu. Co wię­cej, napo­tkana twar­dość zdra­dziła Lis­sian­nie, że ta per­spek­tywa zde­cy­do­wa­nie go pod­nie­cała. Cóż, naj­wy­raź­niej kręci go byle co, stwier­dziła w duchu. Jej samej świeże powie­trze nie wyda­wało się pocią­ga­jące, a już z pew­no­ścią nie w środku kana­dyj­skiej zimy.

– No, chodź. – Dwayne puścił jej bio­dra, chwy­cił ją za dłoń i pocią­gnął za sobą na koniec par­kingu.

Jego inten­cje pojęła w pełni, dopiero gdy zapro­wa­dził ją za duże, meta­lowe kon­te­nery na śmieci w naj­ciem­niej­szym rogu.

Zmełła w ustach zło­śliwy komen­tarz na temat jego roman­tycz­nej duszy i podzię­ko­wała losowi, że jest dopiero wcze­sna zima. Jesz­cze nie spadł pierw­szy śnieg, chłód zaś sku­tecz­nie zapo­bie­gał roz­prze­strze­nia­niu się fetoru gni­ją­cych resz­tek.

– Tu będzie dobrze. – Dwayne przy­parł ją do lodo­wa­tej powierzchni pojem­nika.

Lis­sianna wes­tchnęła w duchu i szcze­rze poża­ło­wała, że płaszcz pozo­sta­wiła w samo­cho­dzie. Choć zno­siła chłód lepiej niż prze­ciętni ludzie, nie była nań uod­por­niona cał­ko­wi­cie. Zimny metal pod ple­cami wysy­sał z niej cie­pło, zmu­sza­jąc ciało do dodat­ko­wej pracy przy utrzy­my­wa­niu tem­pe­ra­tury. Lis­sianna była głodna i odwod­niona i dodat­kowy wysi­łek był ostat­nią rze­czą, któ­rej jej orga­nizm potrze­bo­wał w tej chwili.

Z zamy­śle­nia wyrwał ją nie­spo­dzie­wany i nie­zdarny poca­łu­nek. Uznała, że naj­wyż­sza pora prze­jąć kon­trolę nad sytu­acją. Zigno­ro­wała nie­śmiało ocie­ra­jący się o jej zaci­śnięte wargi język, zaci­snęła palce na połach kurtki Dwayne’a i wyko­nała obrót, przy­pie­ra­jąc go do kosza nieco moc­niej, niż zamie­rzała.

– Ho, ho! – zachi­cho­tał, a w jego oczach poja­wił się błysk. – Dzi­ku­ska!

– Podoba ci się? – spy­tała sucho. – Zatem to spodoba ci się jesz­cze bar­dziej!

Roz­pięła jego kurtkę i prze­su­nęła pal­cami wzdłuż karku. Prze­cze­sała dło­nią jego włosy i chwy­ciła za krót­kie kosmyki. Odchy­liła mu głowę do tyłu i zbli­żyła usta do szyi.

Gdy deli­kat­nie prze­su­wała wargi wzdłuż żyły szyj­nej, Dwayne pomru­ki­wał z roz­ko­szy. Zna­la­zł­szy naj­do­god­niej­sze miej­sce, Lis­sianna otwo­rzyła usta, nabrała powie­trza przez nos, wysu­nęła oka­załe kły, a następ­nie zato­piła je w szyi ofiary.

Dwayne stęk­nął cicho. Nagle cały spięty, na uła­mek sekundy ści­snął ją z całej siły, chwilę póź­niej jed­nak jego mię­śnie roz­luź­niły się, a ciało opa­dło na zimny kon­te­ner. Lis­sianna prze­ka­zy­wała mu wła­sne dozna­nia – satys­fak­cję z prze­pływu krwi wprost do jej ciała, które, pobu­dzone i oszo­ło­mione, chci­wie przyj­mo­wało zdo­bycz.

Jedyne zja­wi­sko, do któ­rego potra­fi­łaby przy­rów­nać to uczu­cie, to nie­bez­pieczny prze­chył statku wywo­łany przej­ściem wszyst­kich pasa­że­rów na jedną burtę. Ciało Lis­sianny reago­wało podob­nie – wygłod­niała fala ruszyła ze wszyst­kich jej koń­czyn wprost do głowy, by wchło­nąć życio­dajny płyn, wpom­po­wy­wany przez kły do jej orga­ni­zmu. W niczym nie przy­po­mi­nało to nie­przy­jem­nych zawro­tów głowy. Lis­sianna wyobra­żała sobie, że podobne dozna­nia towa­rzy­szą przy­ję­ciu dawki nar­ko­tyku. Z tym że w jej przy­padku nie był to żaden psy­cho­trop, a sub­stan­cja nie­zbędna do życia.

Dwayne wydał z sie­bie cichy jęk roz­ko­szy. Odgłos był jak echo jej nie­mego wes­tchnie­nia w reak­cji na powoli obej­mu­jące ciało roz­luź­nie­nie.

Za wolno!, zdała sobie sprawę. Coś jest nie tak!

Nie wyj­mu­jąc kłów z szyi ofiary, zaczęła czy­tać w myślach chło­paka. Szybko ziden­ty­fi­ko­wała źró­dło pro­blemu. Dwayne wcale nie był takim zdro­wym i krzep­kim oka­zem, na jaki wyglą­dał. Jego myśli zdra­dziły, że twar­dość wpie­ra­jąca się w jej pod­brzu­sze to scho­wany wcze­śniej w spodniach ogó­rek, sze­ro­kie ramiona – zasługa wszy­tych do kurtki podu­szek, ape­tyczna zaś, spor­towa opa­le­ni­zna to wynik dzia­ła­nia samo­opa­la­cza. Miała ukry­wać spo­wo­do­waną ane­mią natu­ralną bla­dość…

Lis­sianna, klnąc pod nosem, ode­rwała się od jego szyi. Szybko scho­wała kły i przyj­rzała się ofie­rze. Odru­chowo ponow­nie wśli­znęła się w jej myśli, by odpo­wied­nio zmo­dy­fi­ko­wać wspo­mnie­nia. Była wście­kła.

Była wście­kła i na Mira­beau, bo pode­rwała chło­paka na prze­ką­skę wyłącz­nie ze względu na jej nale­ga­nia. Lis­sianna dosko­nale wie­działa, że jej matka trzyma coś w zana­drzu, i chciała pocze­kać z ucztą do przy­ję­cia uro­dzi­no­wego, lecz jej kuzynka Jeanne Louise i Mira­beau mar­twiły się, że widząc bla­dość córki, Mar­gu­erite Arge­neau umie­ści ją w domu pod kro­plówką.

Cała histo­ria zmie­rzała w kie­runku nie­szczę­śli­wego finału. Gdy Dwayne zaczął się do niej zale­cać, Lis­sianna dała się namó­wić Mira­beau i wcią­gnęła go na prze­ką­skę. Dopiero po chwili zorien­to­wała się, że coś z nim nie tak, a potem potrze­bo­wała kolej­nych kilku minut, by doszu­kać się infor­ma­cji o jego ane­mii. Miała tylko nadzieję, że w tym cza­sie nie pozba­wiła go zbyt dużej ilo­ści krwi.

Skoń­czyw­szy mody­fi­ko­wać pamięć Dwayne’a, Lis­sianna spoj­rzała na niego z tro­ską i poiry­to­wa­niem jed­no­cze­śnie. Mimo sztucz­nej opa­le­ni­zny wyglą­dał blado, lecz był w sta­nie stać o wła­snych siłach. Przy­ło­żyła palce do jego nad­garstka, zmie­rzyła mu puls i uspo­ko­iła się nieco; tętno, choć przy­śpie­szone, było łatwo wyczu­walne. Do rana powi­nien wydo­brzeć. Przez pewien czas zapewne będzie się czuł słabo, choć z dru­giej strony zasłu­żył sobie na to, usi­łu­jąc pod­ry­wać dziew­czyny na ogórki i poduszki na ramio­nach. Idiota.

Nie­któ­rzy ludzie to straszni głupcy, pomy­ślała ze zło­ścią. Dzieci prze­bie­rają się, żeby uda­wać star­szych, a doro­śli pro­wa­dzają się w gor­se­tach, z podusz­kami na ramio­nach czy z innymi sili­ko­no­wymi dodat­kami, uda­jąc kogoś, kim w rze­czy­wi­sto­ści nie są, lub by przy­dać sobie cech, które uwa­żają za atrak­cyjne. Z cza­sem to się tylko pogar­sza. Zasta­na­wiała się, dla­czego do śmier­tel­ni­ków nie dociera, że są wystar­cza­jąco dobrzy tacy, jacy są. Powinni wie­dzieć, że osoby, które wpę­dziły je w poczu­cie niż­szo­ści, mają z tym jesz­cze więk­szy pro­blem.

Lis­sianna wpro­wa­dziła do pamięci Dwayne’a wspo­mnie­nie, że gorzej się poczuł i wyszedł, by zaczerp­nąć powie­trza. Naka­zała mu zostać na zewnątrz, aż minie osła­bie­nie, a potem wró­cić tak­sówką do domu. Zamknęła mu powieki i na zakoń­cze­nie wyma­zała z jego wspo­mnień swoją osobę. Upew­niw­szy się, że dobrze wyko­nała zada­nie, zosta­wiła go na chwiej­nych nogach tam, gdzie był, i omi­ja­jąc śmiet­niki, wró­ciła na par­king.

– Lissi? – Z mroku wyło­niła się ciemna postać.

– Ojciec Joseph? – Lis­sianna unio­sła brew i skrę­ciła w kie­runku star­szego pana.

Duchowny był jej zwierzch­ni­kiem w ośrodku dla bez­dom­nych, w któ­rym pra­co­wała na nocną zmianę. Prze­sia­dy­wa­nie w barach po nocy raczej nie nale­żało do jego roz­ry­wek.

– Co ojciec tu robi?

– Bill powie­dział mi, że na uli­cach poja­wił się nowy dzie­ciak. Jego zda­niem ma naj­wy­żej dwa­na­ście lub trzy­na­ście lat i pra­wie na pewno żywi się reszt­kami z tych śmiet­ni­ków. Mia­łem nadzieję, że go tu spo­tkam i namó­wię na prze­no­siny do naszego przy­tułku.

– Och. – Lis­sianna rozej­rzała się po par­kingu.

Bill bywał w ośrodku czę­stym gościem i nie­rzadko wska­zy­wał im osoby, które mogły potrze­bo­wać pomocy. Jeśli powie­dział, że na ulicy poja­wił się nowy dzie­ciak, to zna­czyło, że się poja­wił. W tych spra­wach Bill był nie­za­wodny. Z kolei ojciec Joseph był rów­nie nie­za­wodny w kwe­stii odnaj­dy­wa­nia zagu­bio­nych dzieci, zanim w odru­chu despe­ra­cji zro­bią coś głu­piego lub dadzą się wcią­gnąć w nar­ko­tyki albo pro­sty­tu­cję.

– Mogę pomóc. – Zaofe­ro­wała się Lis­sianna. – Pew­nie jest gdzieś tutaj. Ja…

– Nie, nie trzeba. Masz dzi­siaj wolne – powie­dział ojciec Joseph, po czym spo­waż­niał. – Co wię­cej, nie masz na sobie płasz­cza. Co tu robisz o tej porze bez okry­cia?

– Och. – Lis­sianna zer­k­nęła w popło­chu na śmiet­niki, zza któ­rych docie­rały głu­che łomoty.

Szybko podej­rzała myśli Dwayne’a. Idiota, ude­rzył głową o pojem­nik, na któ­rym się wspie­rał. Odwró­ciła się i pochwy­ciła wzrok ojca Jose­pha, badaw­czo przy­glą­da­ją­cego się kon­te­ne­rom.

– Zosta­wi­łam coś w samo­cho­dzie kuzyna – powie­działa szybko, pró­bu­jąc odwró­cić jego uwagę od hała­sów.

Było to bez­czelne kłam­stwo. Lis­sianna miała szczerą nadzieję, że męż­czy­zna nie zauwa­żył, skąd dokład­nie wycho­dziła, i uzna, że wysia­dła z małej, czar­nej mazdy zapar­ko­wa­nej w pobliżu śmiet­ni­ków. Nie chcąc kła­mać wię­cej, niż było to konieczne, zaczęła roz­cie­rać ramiona.

– Jed­nak ma ojciec rację. Strasz­nie tu zimno!

– Zga­dza się – spoj­rzał z tro­ską. – Lepiej wra­caj do baru. Lis­sianna ski­nęła głową i życząc mu spo­koj­nej nocy, sal­wo­wała się ucieczką. Ener­gicz­nym truch­tem poko­nała par­king, skrę­ciła za rogiem i zwol­niła dopiero, gdy weszła do zatło­czo­nej i gło­śnej prze­strzeni.

Nie była w sta­nie wyło­wić z tłumu Tho­masa, lecz za sprawą cykla­me­no­wego bale­jażu na koń­ców­kach czar­nych wło­sów przy­ja­ciółki nie­mal od razu zauwa­żyła przy barze Mira­beau i Jeanne Louise.

– Hm, wyglą­dasz… – Zawie­siła głos ta pierw­sza.

– …dokład­nie tak samo. Co się stało? – spy­tała.

– Ane­mik – rzu­ciła poiry­to­wana Lis­sianna.

– A wyglą­dał tak zdrowo! – wes­tchnęła Jeanne Louise.

– Wypchane ramiona i samo­opa­lacz – odparła. – Ale to jesz­cze nie wszystko.

– Aż się boję zapy­tać – stwier­dziła sucho Mira.

– Wło­żył sobie ogó­rek w spodnie – oznaj­miła Lis­sianna, krzy­wiąc twarz.

Jeanne popa­trzyła na nią z nie­do­wie­rza­niem i zachi­cho­tała, Mira­beau zaś tylko stęk­nęła.

– To musiał być chyba ogó­rek wąż, bo wyglą­dał impo­nu­jąco…

– Przy­glą­da­łaś mu się? – Lis­sianna otwo­rzyła sze­roko usta.

– A ty nie?

Jeanne Louise wybuch­nęła dzi­kim śmie­chem. Lis­sianna pokrę­ciła głową i rozej­rzała się po barze.

– Gdzie jest Tho­mas?

– Tutaj.

Poczuła jego dłoń na ramie­niu i odwró­ciła głowę.

– Dobrze sły­sza­łem? Wasz Romeo para­do­wał z ogór­kiem w gaciach? – zapy­tał, wyraź­nie roz­ba­wiony, roz­ma­so­wu­jąc ramię Lis­sianny.

Ski­nęła głową z obrzy­dze­niem.

– Nie do wiary, prawda? Tho­mas się roze­śmiał.

– Choć nie jest to szcze­gól­nie zabawne, nie jest nie­moż­liwe. Kobiety zaczęły od wypy­cha­nia sta­ni­ków, to teraz męż­czyźni wypy­chają bok­serki. – Pokrę­cił głową. – Co za świat! Jego słowa spra­wiły, że usta Lis­sianny powoli roz­cią­gnęły się w uśmie­chu i zupeł­nie prze­szło jej poiry­to­wa­nie. Nie była zła, że Dwayne para­do­wał z ogór­kiem; w grun­cie rze­czy mało ją inte­re­so­wała zawar­tość bok­se­rek. Nawet nie chciała robić sobie z niego prze­gryzki. Zło­ścił ją zmar­no­wany czas oraz fakt, że zużyła wię­cej ener­gii na dogrze­wa­nie się na zewnątrz, niż udało jej się uzy­skać ze sła­bej krwi ofiary. Teraz była jesz­cze bar­dziej głodna niż przed wyj­ściem. Całe przed­się­wzię­cie jedy­nie podraż­niło jej ape­tyt.

– Kiedy będziemy ruszać do mamy? – spy­tała z nadzieją w gło­sie.

Mira­beau i kuzyni jed­nak już wcze­śniej posta­no­wili zabrać ją do klubu tanecz­nego, a dopiero stam­tąd na orga­ni­zo­wane przez matkę przy­ję­cie uro­dzi­nowe. Wtedy pomysł ten przy­padł Lis­sian­nie do gustu, lecz teraz była wygłod­niała jak wil­czyca i naj­chęt­niej jak naj­szyb­ciej poje­cha­łaby na imprezę i skon­su­mo­wała cokol­wiek, co mama trzy­mała w zana­drzu dla swo­jej córeczki. Osią­gnęła sta­dium, w któ­rym pozwo­li­łaby się nakar­mić dożyl­nie, a to już coś zna­czyło. Lis­sianna nie­na­wi­dziła kar­mie­nia przez kro­plówkę.

– Jest dopiero parę minut po dzie­wią­tej – stwier­dziła Mira­beau, zer­ka­jąc na zega­rek. – Mar­gu­erite zabro­niła nam przy­wo­zić cię przed dwu­dzie­stą drugą.

– Hm. – Lis­sianna skrzy­wiła usta. – Czy ktoś z was wie, dla­czego przy­ję­cie zaczyna się tak późno?

– Cio­cia Mar­gu­erite powie­działa, że musi jesz­cze ode­brać coś na mie­ście i że może to zro­bić dopiero po dzie­wią­tej – wyja­śnił Tho­mas. – Trzeba doli­czyć czas na powrót, co ozna­cza, że wszystko zacznie się nie wcze­śniej niż po godzi­nie – wzru­szył ramio­nami.

– Na pewno poje­chała po pre­zent – uznała Mira­beau.

– Nie sądzę – rzekł Tho­mas. – Wspo­mi­nała coś o kar­mie­niu Lis­sianny. Podej­rze­wam, że odbiera jakiś spe­cjalny deser. Albo coś w tym guście.

– Spe­cjalny deser? – Znie­nacka zain­te­re­so­wała się Jeanne Louise. – Na mie­ście? Po dzie­wią­tej? – Spoj­rzała na pod­eks­cy­to­waną pomy­słem jubi­latkę. – Czyżby „słodki ząbek”? – Pod­su­nęła życz­li­wie.

– Nie­wąt­pli­wie. – Zgo­dziła się Lis­sianna i wyszcze­rzyła się w uśmie­chu na samą myśl o nie­spo­dziance.

Odzie­dzi­czyła po matce sła­bość do sło­dy­czy, a „słod­kie ząbki” – jak okre­ślało się nie­zdia­gno­zo­wa­nych dia­be­ty­ków z nie­bez­piecz­nie wyso­kim pozio­mem cukru we krwi – ucho­dziły za naj­lep­sze. Jed­nak przy­smak sta­no­wił praw­dziwą rzad­kość, bo wsku­tek wam­pi­rzej dzia­łal­no­ści ich liczba malała z roku na rok. Po prze­ką­sce krwio­pijcy zawsze zosta­wiali ofiarę z myślą, że powinna umó­wić się na bada­nie, czym na trwale usu­wali ten kon­kretny „słodki ząbek” z menu.

– Rze­czy­wi­ście, może i o to cho­dzi – stwier­dził Tho­mas. – To by wyja­śniało nagłą ochotę ciotki Mar­gu­erite na prze­jażdżkę po Toronto. Prze­cież ona nie znosi jazdy po mie­ście i unika jej jak ognia.

– Mogła popro­sić Bastiena, żeby pode­słał jej samo­chód służ­bowy z kie­rowcą – powie­działa Mira­beau.

Na wspo­mnie­nie o bra­cie Lis­sianny, sze­fie Arge­neau Enter­pri­ses, Tho­mas tylko pokrę­cił głową.

– Nie. Pro­wa­dziła wóz samo­dziel­nie i nie wyglą­dała na szczę­śliwą z tego powodu.

Lis­sianna krę­ciła się znie­cier­pli­wiona.

– To jak? Kiedy możemy ruszać? – spy­tała. Tho­mas się zawa­hał.

– Jest piąt­kowy wie­czór i mogą być korki. Wszy­scy jadą na week­end za mia­sto… – Zamy­ślił się. – Sądzę, że możemy się zbie­rać za kwa­drans, bez ryzyka, że przy­je­dziemy za wcze­śnie.

– A może wyru­szymy zaraz, tylko będziesz jechał powoli? – Pod­su­nęła Lis­sianna.

– A co, tacy jeste­śmy nudni? – zapy­tał roz­ba­wiony.

– Nie, nie cho­dzi o was. To ten bar. Czuję się tutaj jak na mię­snym targu. – Zmarsz­czyła nos Lis­sianna.

– W porządku, mało­latko. – Tho­mas z roz­czu­le­niem zmierz­wił jej włosy.

Był od niej cztery lata star­szy, ale bliż­szy niż rodzeni bra­cia. Cóż, w końcu razem dora­stali.

– Jedziemy. Będę nas wiózł naj­wol­niej, jak się da.

– Jasne! – Prych­nęła Jeanne Louise. – Już to widzę. Zebrali płasz­cze i ruszyli do wyj­ścia, a Lis­sianna uśmiech­nęła się sze­roko. Tho­mas lubił szybką jazdę i scep­ty­cyzm Jeanne Louise był w pełni uza­sad­niony. Ona sama zaś miała pew­ność, że dotrą do domu przed cza­sem i zezłosz­czą matkę, była jed­nak skłonna ponieść to ryzyko.

Gdy pro­po­no­wała opusz­cze­nie baru, zdą­żyła już nie­mal zapo­mnieć o spo­tka­niu z ojcem Jose­phem. Nie natknęli się na niego rów­nież po dro­dze do jeepa. Naj­wy­raź­niej pod­dał się albo kon­ty­nu­ował poszu­ki­wa­nia w innym miej­scu. Kolejna myśl Lis­sianny doty­czyła Dwayne’a. Już z samo­chodu rzu­ciła okiem na mijane śmiet­niki, wypa­tru­jąc sie­dzą­cej postaci, lecz nie było po niej śladu. Cóż, też sobie poszedł. Lis­sianna była wpraw­dzie nieco zasko­czona, że chło­pak tak szybko doszedł do sie­bie, lecz zbyła sprawę wzru­sze­niem ramion. W końcu nie leżał nie­przy­tomny na środku par­kingu, musiał więc zła­pać tak­sówkę.

Przez mia­sto prze­je­chali bez trudu. Było na tyle późno, że omi­nęli naj­gor­sze korki i szybko dotarli do domu na przed­mie­ściach. Zbyt szybko.

– Jeste­śmy pół godziny przed cza­sem… – powie­działa Jeanne Louise z tyl­nego sie­dze­nia, gdy Tho­mas par­ko­wał jeepa za czer­wo­nym, zgrab­nym spor­to­wym wozem Mar­gu­erite.

– Aha. – Spoj­rzał na dom i wzru­szył ramio­nami. – Chyba nie będzie się gnie­wać?

– Co ozna­cza, że prze­sta­nie się gnie­wać, gdy tylko obda­rzysz ją tym swoim słod­kim uśmie­chem – par­sk­nęła Jeanne Louise. – Zawsze mia­łeś spo­soby na ciotkę Mar­gu­erite.

– A jak myślisz, czemu tak lubi­łam bawić się z Tho­ma­sem, gdy byli­śmy mali? – zapy­tała nie­win­nie Lis­sianna.

– No tak! – roze­śmiał się, wysia­da­jąc z samo­chodu.

– Prawda wyszła na jaw. Lubisz mnie tylko dla­tego, że zawsze rato­wa­łem ci skórę przed matką.

– Chyba nie sądzi­łeś, że tak po pro­stu prze­pa­da­łam za twoim towa­rzy­stwem? – dro­czyła się Lis­sianna.

– Mało­lata! – Pod­szedł do niej i pokle­pał po gło­wie.

– Czy to aby nie jest samo­chód Bastiena? – spy­tała Mira­beau, wygra­mo­liw­szy się wresz­cie z sie­dze­nia pasa­żera i trza­snąw­szy drzwiami.

Lis­sianna zer­k­nęła na ciem­nego mer­ce­desa i ski­nęła głową.

– Na to wygląda.

– Cie­kawe, czy oprócz niego jest ktoś jesz­cze… – mruk­nęła pod nosem Jeanne Louise.

Lis­sianna wzru­szyła ramio­nami.

– Nie widzę tu żad­nych innych wozów. Nie­wy­klu­czone jed­nak, że Bastien mógł zor­ga­ni­zo­wać kilka służ­bo­wych samo­cho­dów do trans­portu gości.

– Nawet jeśli to zro­bił, wąt­pię, żeby ktoś był już na miej­scu – stwier­dziła Mira­beau przy drzwiach wej­ścio­wych. – Wia­domo, że punk­tu­alne poja­wia­nie się na przy­ję­ciu nie jest w dobrym tonie. Robią tak tylko igno­ranci bez wyczu­cia stylu.

– Co czyni z nas tako­wych – skwi­to­wała Lis­sianna.

– A tam! My wyzna­czamy nowe trendy – oznaj­mił Tho­mas, wywo­łu­jąc powszechne chi­choty.

Bastien otwo­rzył im drzwi, zanim zdą­żyli zapu­kać.

– Chyba sły­sza­łem samo­chód.

– Cześć, ziom! – powi­tał go jowial­nie Tho­mas i od razu prze­kro­czył próg, by go wyści­skać. Star­szy pan aż znie­ru­cho­miał, zasko­czony. – Jak leci?

Lis­sianna zagry­zła wargi, by nie wybuch­nąć śmie­chem, i zer­k­nęła kątem oka na Jeanne Louise i Mira­beau. Czym prę­dzej odwró­ciła wzrok, gdyż przy­ja­ciół­kom rów­nie trudno było zacho­wać poke­rową twarz w obli­czu zagrywki Tho­masa. Z cał­kiem nor­mal­nego gościa w mgnie­niu oka prze­isto­czył się w zło­śli­wego pro­wo­ka­tora.

– Tak… więc… Cześć, Tho­mas. – Bastien wyplą­tał się z objęć wylew­nego młod­szego kuzyna.

Wyglą­dał na nieco spe­szo­nego, jak zwy­kle zresztą, bo nie do końca wie­dział, jak ma sobie radzić z tak mło­dym czło­wie­kiem. Wła­śnie jego kon­ster­na­cja spra­wiała, że Tho­mas zacho­wy­wał się wobec niego tak, a nie ina­czej. Obaj starsi bra­cia Lis­sianny (liczyli sobie, odpo­wied­nio, czte­ry­sta lat z okła­dem i ponad sześć­set) trak­to­wali go z góry, tro­chę jak szcze­niaka, co dener­wo­wało go nad­zwy­czaj­nie. Obcho­dze­nie się z kimś, kto ma ponad dwie­ście lat, bywa dla zain­te­re­so­wa­nego potwor­nie iry­tu­jące, więc Tho­mas prze­kor­nie zacho­wy­wał się przy nich jak przy­głup. Zakło­po­ta­nie, w jakie nie­odmien­nie wpra­wiał przy tym obu panów – podej­rze­wała Lis­sianna – dawało mu poczu­cie prze­wagi. Odkąd pamię­tała, jej bra­cia byli bowiem do Tho­masa uprze­dzeni, i jej zda­niem nie doce­niali go tak, jak na to zasłu­gi­wał.

Ona sama musiała zma­gać się z iden­tycz­nymi uprze­dze­niami, więc w pełni rozu­miała postawę kuzyna. Widok star­szych braci zwi­ja­ją­cych się z kon­fu­zji nie prze­sta­wał jej bawić.

– To co, ziom, gdzie ta impreza? – zapy­tał wesoło Tho­mas.

– Jesz­cze się nie zaczęła – odparł Bastien. – Jeste­ście pierwsi.

– O nie, ziom, to ty byłeś pierw­szy. – Rado­śnie popra­wił go Tho­mas. – Nawet nie wiesz, jaką spra­wi­łeś mi ulgę! Gdy­by­śmy przy­szli pierwsi, to, zgod­nie ze sło­wami Mira­beau, byli­by­śmy igno­ran­tami bez wyczu­cia stylu. Ale nie jeste­śmy. I to dzięki tobie! – wyznał.

Lis­sianna zaka­słała gwał­tow­nie, żeby nie wybuch­nąć śmie­chem na widok miny star­szego brata, gdy dotarło do niego, co przed chwilą usły­szał. Gdy się opa­no­wała, Bastien stał pro­sty jak struna, spięty i nieco poiry­to­wany. Zro­biło jej się go szkoda, więc szybko zmie­niła temat.

– Gdzie jest mama? Czy już możemy wcho­dzić, czy zacze­kać jesz­cze kwa­drans?

– Może­cie. – Bastien ustą­pił im miej­sca w przej­ściu.

– Sam doje­cha­łem przed chwilą. Mama mnie wpu­ściła i poszła na górę się prze­brać. Za kilka minut powinna być na dole. Naj­le­piej zacze­kaj­cie na nią w bawialni. Może nie życzyć sobie, żeby­ście oglą­dali deko­ra­cje, zanim nie zjadą się wszy­scy goście.

– W porządku. – Zgo­dziła się Lis­sianna i weszła do domu.

– Może par­tyjka bilarda, ziom? – zapy­tał pogod­nie Tho­mas, idąc w ślady kuzynki.

– Eee… Nie. Dzię­kuję, ale dopóki mama nie będzie gotowa, muszę witać gości – odparł Bastien, wyco­fu­jąc się w głąb kory­ta­rza. – Powiem jej, że już jeste­ście.

– On mnie uwiel­bia – stwier­dził Tho­mas z roz­ba­wie­niem, odpro­wa­dza­jąc Bastiena wzro­kiem.

Roz­ło­żył ramiona i sze­ro­kim gestem skie­ro­wał towa­rzy­stwo do zamknię­tych drzwi po pra­wej stro­nie.

– Chodź­cie, roze­rwiemy się tro­chę. Czy ktoś ma ochotę na bilarda?

– Ja! – zade­kla­ro­wała Mira­beau. – Lissi, masz podarte raj­stopy – dodała.

– Gdzie? – Lis­sianna zatrzy­mała się i zaczęła oglą­dać swoje łydki.

– Z tyłu, na pra­wej. Lis­sianna wykrę­ciła głowę.

– Ech! Pew­nie zacze­pi­łam o coś przy tych śmiet­ni­kach

– mruk­nęła z obrzy­dze­niem, przy­glą­da­jąc się impo­nu­ją­cemu oczku.

– Przy jakich śmiet­ni­kach? – Zain­te­re­so­wał się Tho­mas.

– Nie pytaj! – Ucięła i psyk­nęła. – Muszę zmie­nić raj­stopy. Całe szczę­ście, że przy wypro­wadzce mama kazała mi zosta­wić tro­chę zapa­so­wych ciu­chów. W moim pokoju coś powinno się zna­leźć. Idź­cie do bawialni, dogo­nię was.

– Tylko raz-dwa! – zawo­łał za nią Tho­mas, gdy wbie­gała po scho­dach.

Poiry­to­wana, mach­nęła dło­nią z pół­pię­tra i ruszyła przez kory­tarz do sypialni, choć w duchu przy­zna­wała Tho­ma­sowi rację. Mar­gu­erite Arge­neau praw­do­po­dob­nie nie będzie zachwy­cona ich wcze­śniej­szym przy­by­ciem, lecz kuzy­nek z pew­no­ścią szybko ją obła­skawi. Już choćby z tego jed­nego powodu lepiej by było, gdyby zdą­żyła powi­tać mamę razem ze wszyst­kimi, na dole.

– Ależ z cie­bie tchórz! – Zga­niła się na głos.

W wieku ponad dwu­stu lat już dawno powinna prze­stać się bać mat­czy­nego gniewu.

– Aku­rat! – wymam­ro­tała pod nosem, stwier­dza­jąc w duchu, że pew­nie będzie się jej oba­wiać tak samo, gdy dobije sześć­setki.

Wystar­czyło spoj­rzeć na braci. Byli nie­za­leżni, samo­wy­star­czalni i… mówiąc wprost, sta­rzy, a wciąż liczyli się z humo­rami Mar­gu­erite.

– Naj­wy­raź­niej to u nas rodzinne – stwier­dziła Lis­sianna, otwie­ra­jąc drzwi swo­jego daw­nego pokoju. Sypiała w nim oka­zjo­nal­nie, zwłasz­cza gdy zasie­działa się w rodzin­nym domu zbyt długo, by powró­cić do swo­jego miesz­ka­nia przed wscho­dem słońca.

Wpa­dła z impe­tem do sypialni i sta­nęła jak wryta, patrząc w osłu­pie­niu na roz­cią­gnię­tego na łóżku męż­czy­znę.

– Prze­pra­szam, pomy­li­łam pokoje… – wymam­ro­tała, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Ode­tchnęła, nie­przy­tom­nie rozej­rzała się po kory­ta­rzu i po chwili pojęła, że wcale nie popeł­niła pomyłki. To była jej dawna sypial­nia. W końcu spę­dziła w niej kil­ka­dzie­siąt lat swo­jego życia i potra­fiła roz­po­znać wła­sny pokój. Skąd jed­nak wziął się w nim obcy męż­czy­zna? I dla­czego był przy­wią­zany na wznak do jej łóżka?

Zasta­no­wiła się przez chwilę. Jej mama raczej nie wyna­ję­łaby nikomu pokoju, a nawet gdyby miała taki pomysł, naj­pierw skon­sul­to­wa­łaby go z dziećmi. Na pewno też nie umie­ści­łaby loka­tora w sta­rej sypialni Lis­sianny, z któ­rej wciąż prze­cież korzy­stała jej córka, rzadko, bo rzadko, ale jed­nak… Ponadto fakt, że męż­czy­zna tkwił na łóżku skrę­po­wany, raczej eli­mi­no­wał moż­li­wość, że prze­by­wał tu z wła­snej woli.

Na to samo wska­zy­wa­łaby kokarda, pomy­ślała. Nie­zna­jomy miał na szyi fan­ta­zyj­nie zawią­zaną czer­woną wstążkę, którą nie­mal przy­gniótł brodą, gdy pod­niósł głowę, by przyj­rzeć się intru­zowi.

Kokarda osta­tecz­nie uspo­ko­iła Lis­siannę oraz prze­ko­nała ją, że męż­czy­zna to zapewne nie­spo­dzianka, po którą matka wybrała się samo­cho­dem na mia­sto; „słodki ząbek”, jak przy­pusz­czała Jeanne Louise. Jed­nak gość na jej łóżku wyglą­dał na cał­kiem zdro­wego, choć z dru­giej strony trudno to stwier­dzić, dopóki nie podej­dzie się wystar­cza­jąco bli­sko cukrzyka. Roz­strzy­ga­jąca byłaby cha­rak­te­ry­styczna słodka woń…

Krótko mówiąc, Lis­sianna wła­śnie podej­rzała nie­chcący swój mobilny tort uro­dzi­nowy. I do tego cał­kiem ape­tyczny, stwier­dziła, przy­po­mi­na­jąc sobie rysy twa­rzy obcego. Facet miał prze­szy­wa­jący i inte­li­gentny wzrok, pro­sty nos, zde­cy­do­wany pod­bró­dek i… cał­kiem ładne ciało. Wycią­gnięty na łóżku, spra­wiał wra­że­nie wyso­kiego, umię­śnio­nego i dość forem­nego.

Natu­ral­nie, po doświad­cze­niu z Dwayne’em Lis­sianna wie­działa już, że każda mary­narka może kryć roz­ma­ite ulep­sza­cze. Wpraw­dzie nie przyj­rzała się swemu pre­zen­towi pod kątem ogór­ków, ale zdą­żyła dostrzec brak wyraź­nej opa­le­ni­zny (ani osią­gnię­tej za pomocą samo­opa­la­cza, ani żad­nej innej), choć męż­czy­zna nie wyglą­dał na ane­mika. Nie, matka Lis­sianny z pew­no­ścią nie popeł­ni­łaby takiego błędu! Zna­jąc Mar­gu­erite, jeśli zde­cy­do­wała się już na poda­ru­nek, musiała mieć co do niego stu­pro­cen­tową pew­ność. Lis­sianna pomy­ślała, że Jeanne Louise praw­do­po­dob­nie ma rację. Na moim łóżku leży nie­zdia­gno­zo­wany dia­be­tyk, stwier­dziła. Żadne inne wyja­śnie­nie nie miało sensu. Jej matka z pew­no­ścią nie wybra­łaby się samo­cho­dem do mia­sta tylko po to, by przy­wieźć zwy­kłego, zdro­wego osob­nika. Wystar­czy­łoby, według spraw­dzo­nego sche­matu, zamó­wić pizzę i spre­zen­to­wać Lis­sian­nie dostawcę…

Dobra, zatem słodki upo­mi­nek, uznała Lis­sianna, czu­jąc jed­no­cze­śnie, że jej żołą­dek skręca się z głodu. A może szybko coś prze­ką­sić już teraz? Wziąć odro­binę na ząb jesz­cze przed ofi­cjal­nym wrę­cze­niem pre­zentu? Szybko ode­gnała pokusy, bo gdyby wycięła taki numer, nawet Tho­mas nie byłby w sta­nie ura­to­wać sytu­acji. Spró­bo­wa­nie nie wcho­dziło w grę, ale wzię­cie raj­stop na zmianę – jak naj­bar­dziej.

Choć czuła, że naj­roz­sąd­niej byłoby po pro­stu zawró­cić do bawialni, posta­no­wiła, że – skoro i tak już zepsuła sobie nie­spo­dziankę – nie będzie się ska­zy­wać na wie­czór w dziu­ra­wych raj­sto­pach. W końcu była już pod drzwiami i wycią­gnię­cie nowej pary z szu­flady było kwe­stią zale­d­wie kilku chwil.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: