- promocja
- W empik go
Ukąszenie. Ród Argeneau. Tom 1 - ebook
Ukąszenie. Ród Argeneau. Tom 1 - ebook
Czy to gorący chłopak jest przywiązany do łóżka Lissianny Argeneau? Nie jest deserem - jest głównym daniem! Lissianna spędziła wieki usychając z tęsknoty za Panem Właściwym, i to nie tylko dla szybkiej przekąski, a ten seksowny facet, którego znalazła w swoim łóżku wyglądał jakby mógł być potencjalnym kandydatem. Ale była też inna, bardziej natarczywa kwestia: jej skłonność do mdlenia na widok krwi... szczególnie denerwujące dziwactwo jak na wampira. Jej matka myśli, że zna idealne rozwiązanie i serwuje jej terapeutę na srebrnej tacy (albo co najmniej żelaznym, kutym łóżku). Oczywiście nic nie szkodzi, że ten psycholog ma przepysznie wyglądającą szyję.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7619-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Listopad 2000
To tylko mała proszona kolacja… – Aha.
Greg Hewitt wstał z fotela, przytrzymując słuchawkę między ramieniem a policzkiem. Manewrując tak, by nie wypadła, zaczął sprzątać biurko i szykować się do wyjścia z pracy.
W głosie Anne pobrzmiewały prosząco-nagabujące tony, co nigdy nie wróżyło dobrze. Greg westchnął pod nosem i pokręcił głową, podczas gdy jego siostra jak katarynka opowiadała o wykwintnych daniach i innych planowanych atrakcjach, w nadziei, że przekonają go do stawienia się na kolacji. Zauważył, że słowem nie wspomniała o gościach, lecz skład osobowy nie stanowił dla niego tajemnicy. Przeczuwał, że szykuje się kolejny wieczór w towarzystwie młodszej siostry, jej męża Johna oraz ich kolejnej samotnej znajomej, którą Anne będzie próbowała wyswatać.
– To jak będzie?
Greg zamilkł na chwilę i przełożył słuchawkę do dłoni.
Najwyraźniej coś mu umknęło.
– Przepraszam, o co pytasz?
– No, o której się ciebie jutro spodziewać?
– Jutro nie dam rady. Będę za granicą – dodał szybko, by uprzedzić marudzenie siostry.
– Jak to? – spytała i zamilkła na chwilę. – Dlaczego?
Dokąd jedziesz? – dodała podejrzliwie.
– Wylatuję do Meksyku na wakacje. Właśnie dlatego do ciebie dzwoniłem. Mam z samego rana samolot do Cancún.
Zadowolony z efektu Greg uśmiechnął się szeroko. Przełożył telefon do drugiej dłoni, zakładając zrzuconą w ciągu dnia marynarkę.
– Na wakacje? – przemówiła wreszcie Anne. – Do Meksyku?
Greg nie wiedział, czy zdziwienie siostry bardziej go bawiło, czy napawało smutkiem, stanowiąc smętny komentarz do jego dotychczasowego życia. To miały być jego pierwsze wakacje, odkąd osiem lat temu otworzył własny gabinet psychologiczny. A tak naprawdę nie miał prawdziwego urlopu od początku studiów. Był typowym, nastawionym na sukces pracoholikiem, gotowym poświęcić na osiągnięcie celu niezliczone godziny. A takie podejście nie zostawia wiele miejsca na życie towarzyskie… Ten wyjazd należał mu się już dawno.
– Słuchaj, muszę się zbierać. Wyślę ci pocztówkę z Meksyku. Pa! – Greg odłożył słuchawkę, zanim Anne zdążyła cokolwiek powiedzieć, chwycił za teczkę i wybiegł z biura.
Gdy zamykał drzwi, gonił go natarczywy dzwonek telefonu. Anne nigdy nie dawała łatwo za wygraną, uśmiechnął się lekko. Zignorował ten dźwięk, schował klucze do kieszeni i ruszył przez korytarz do windy.
Doktor Gregory Hewitt właśnie oficjalnie rozpoczął wakacje i oddalając się z tą świadomością od biura, czuł coraz większy luz. Pogwizdując pod nosem, wsiadł do windy i odwrócił się, by wcisnąć przycisk z symbolem P3. Na widok zamykających się drzwi kobieta na korytarzu przyśpieszyła kroku. Greg przestał gwizdać i odruchowo sięgnął do tablicy, szukając wzrokiem przycisku otwierającego drzwi. Niepotrzebnie – nieznajoma okazała się niezwykle szybka. Przemknęła przez szparę tuż przed zatrzaśnięciem.
Greg opuścił dłoń i uprzejmie zrobił miejsce nowej pasażerce. W drzwiach powitał ją zaciekawionym spojrzeniem, zastanawiając się, skąd właściwie się wzięła? Szedł przecież przez pusty korytarz i nie słyszał trzasku zamykanych lub otwieranych drzwi… Choć, z drugiej strony, mógł być zatopiony w myślach o nadchodzących wakacjach. Na tym samym piętrze, co jego gabinet, mieściło się jeszcze kilka biur i nieznajoma mogła wyjść z każdego z nich, Greg był jednak przekonany, że nigdy wcześniej jej nie widział.
Twarz tajemniczej kobiety zaledwie mu mignęła; nie potrafił dokładnie przypomnieć sobie jej rysów. Zapamiętał jedynie niezwykłe oczy o niecodziennym kolorze srebrzystego błękitu. Nietypowe i jakże piękne! Z pewnością nosi soczewki kontaktowe, pomyślał, i natychmiast stracił zainteresowanie. Potrafił docenić kobiecą urodę i nie był przeciwnikiem zabiegów mających wydobyć jej atuty, zniechęcało go jednak sztuczne poprawianie wdzięków dla zwrócenia na siebie uwagi.
Porzuciwszy rozmyślania o nieznajomej, oparł się o ścianę windy i powrócił do planowania nadchodzącej podróży. Marzyły mu się rozliczne wycieczki, nigdy bowiem nie był w kraju tak egzotycznym, jak Meksyk, i chciał zobaczyć możliwie najwięcej atrakcji. Oprócz wylegiwania się na plaży miał nadzieję spróbować lotu na spadochronie za motorówką, nurkowania z fajką i – kto wie? – być może karmienia delfinów z łódki.
Zaplanował wyprawę do muzeum Casa Maya, parku i skansenu w jednym, gdzie odtworzono warunki życia dawnych gospodarzy tej ziemi – Majów. Ponoć po parkowych ścieżkach przechadzały się zamieszkujące tam zwierzęta. Nie zapominajmy o nocnym życiu, pomyślał. O ile wystarczy mi energii po tak aktywnym wypoczynku, może wybiorę się do jakiejś dyskoteki w stylu coco bongo lub do Bulldog Café powyginać się z innymi w takt ogłuszającej muzyki?
Z zamyślenia nad półnagimi tancerkami wyrwał go wysoki dźwięk zapowiadający otwarcie drzwi. Greg zerknął na wyświetlacz. Widniał na nim symbol P3, czyli trzecie piętro parkingu. Tu wysiada.
Pożegnał towarzyszkę grzecznym skinieniem głowy, wyszedł i ruszył przez ogromny, niemal pusty parking. W zakątkach jego myśli wciąż szalały skąpo odziane tancerki, więc nie od razu usłyszał zbliżające się kroki. Już miał się obejrzeć, lecz w pół drogi zmienił zdanie. Po parkingu niósł się charakterystyczny stukot obcasów o beton – rytmiczne, ostre i odbijające się echem krótkie odgłosy.
Brunetka z windy najwyraźniej też zostawiła samochód na trzecim piętrze.
Greg omiótł opustoszały parking nieobecnym wzrokiem. Gdzieś tutaj powinien znajdować się jego samochód… Nagle jego spojrzenie padło na podpierającą sufit jedną z belek. Widniał na niej duży, wymalowany czarną farbą na betonowym dźwigarze symbol P1. Greg zwolnił kroku i zastanowił się przez chwilę. Poziomy P1 i P2 były zarezerwowane dla gości rozmaitych biur i firm mających siedzibę w tym budynku, a on zawsze zostawiał swoje auto na P3. I jeszcze ten wyświetlacz w windzie… Najwyraźniej coś mu się pomyliło. Zatrzymał się i zawrócił.
To jest właściwy poziom, dotarło do niego. Samochód stoi naprzeciwko.
– Oczywiście! – wymamrotał pod nosem i ruszył naprzód. Podszedł do samotnie stojącego auta.
Myśl, że ten mały, sportowy wozik wcale do niego nie należy, przemknęła mu przez głowę dopiero, gdy otwierał bagażnik. Przecież ja jeżdżę granatowym bmw! Niepokojący impuls znikł jednak równie szybko, jak się pojawił, zdmuchnięty niczym wątły płomień świecy.
Greg się odprężył, wrzucił teczkę do bagażnika, po czym umościł się w ciasnej przestrzeni obok i zatrzasnął za sobą klapę.ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 1
Mmm. Uwielbiam zapach twoich włosów.
– Ojej, Bob, dziękuję. – Lissianna Argeneau rozejrzała się ostrożnie po ciemnym parkingu i z ulgą stwierdziła, że oprócz nich nie było tam żywego ducha. – Czy mógłbyś jednak zabrać dłoń z mojej pupy?
– Dwayne.
– Słucham? – Skonsternowana Lissianna zerknęła na przystojniaka.
– Mam na imię Dwayne – wyjaśnił, uśmiechając się szeroko.
– Och – westchnęła. – Zatem, Dwayne, czy możesz zabrać dłoń z mojej pupy?
– Myślałem, że ci się podobam – rzekł, nie odklejając dłoni od jej lewego pośladka. Co gorsza, zaczął ją podszczypywać w zdecydowanie zbyt poufały sposób.
Choć w pełni na to sobie zasłużył, Lissianna powstrzymała nagłą chęć zadania mu ogłuszającego ciosu i porzucenia w krzakach. Zamiast tego przywołała na twarz wymuszony uśmiech.
– Owszem, ale poczekajmy może, aż dojdziemy do twojego wozu…
– Ach, tak. Mój wóz… – przerwał jej. – No więc… Lissianna zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na Dwayne’a badawczo. Na widok zmieszanej miny chłopaka jej oczy zamieniły się w wąskie szparki.
– Co znowu?
– Nie mam samochodu – wyznał Dwayne.
Lissianna zamrugała, powoli przyswajając tę rewelację. W Kanadzie każdy, kto kończy dwadzieścia pięć lat, ma samochód. No, prawie każdy. Nawet jeśli było to stwierdzenie nieco na wyrost, większość samotnych mężczyzn w wieku randkowym dysponowała jakimś pojazdem. Tak brzmiała niepisana zasada.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Dwayne dodał szybko:
– Myślałem, że to ty masz samochód.
Lissianna nachmurzyła się, usłyszawszy pobrzmiewające w tym zdaniu oskarżycielskie tony. W niektórych dziedzinach życia emancypantki naprawdę wyświadczyły kobietom niedźwiedzią przysługę! Gdzie te czasy, w których Dwayne, jako mężczyzna, albo miałby samochód, albo bez zastanowienia wziąłby na siebie ciężar znalezienia im ustronnego miejsca. Tymczasem to on wyglądał na niezadowolonego. Zupełnie jakby to Lissianna go zawiodła!
– Owszem, mam samochód – powiedziała obronnym tonem. – Ale dziś wieczorem ktoś mnie tutaj podwiózł.
– Ta laska z różowymi włosami?
– Nie, to moja przyjaciółka, Mirabeau. Przywiózł nas tu mój kuzyn, Thomas – odparła Lissianna, błądząc myślami gdzie indziej. Analizowała sytuację.
Dwayne nie miał wozu, jeep Thomasa zaś stał zamknięty na parkingu. Mogłaby pobiec do baru, odnaleźć kuzyna i poprosić go o kluczyki. Z drugiej strony jednak nie chciała wykorzystywać jego samochodu do…
– Nic nie szkodzi. Nie mam nic przeciwko zabawom na świeżym powietrzu.
Dwayne przyciągnął Lissiannę za biodra, kładąc kres jej rozmyślaniom. Wzdrygnęła się i odsunęła odruchowo, unikając bliższego kontaktu z jego torsem. Mimo to udało mu się wymusić kontakt na wysokości lędźwi i od razu stało się jasne, że i on nie miał nic przeciwko zabawom na świeżym powietrzu. Co więcej, napotkana twardość zdradziła Lissiannie, że ta perspektywa zdecydowanie go podniecała. Cóż, najwyraźniej kręci go byle co, stwierdziła w duchu. Jej samej świeże powietrze nie wydawało się pociągające, a już z pewnością nie w środku kanadyjskiej zimy.
– No, chodź. – Dwayne puścił jej biodra, chwycił ją za dłoń i pociągnął za sobą na koniec parkingu.
Jego intencje pojęła w pełni, dopiero gdy zaprowadził ją za duże, metalowe kontenery na śmieci w najciemniejszym rogu.
Zmełła w ustach złośliwy komentarz na temat jego romantycznej duszy i podziękowała losowi, że jest dopiero wczesna zima. Jeszcze nie spadł pierwszy śnieg, chłód zaś skutecznie zapobiegał rozprzestrzenianiu się fetoru gnijących resztek.
– Tu będzie dobrze. – Dwayne przyparł ją do lodowatej powierzchni pojemnika.
Lissianna westchnęła w duchu i szczerze pożałowała, że płaszcz pozostawiła w samochodzie. Choć znosiła chłód lepiej niż przeciętni ludzie, nie była nań uodporniona całkowicie. Zimny metal pod plecami wysysał z niej ciepło, zmuszając ciało do dodatkowej pracy przy utrzymywaniu temperatury. Lissianna była głodna i odwodniona i dodatkowy wysiłek był ostatnią rzeczą, której jej organizm potrzebował w tej chwili.
Z zamyślenia wyrwał ją niespodziewany i niezdarny pocałunek. Uznała, że najwyższa pora przejąć kontrolę nad sytuacją. Zignorowała nieśmiało ocierający się o jej zaciśnięte wargi język, zacisnęła palce na połach kurtki Dwayne’a i wykonała obrót, przypierając go do kosza nieco mocniej, niż zamierzała.
– Ho, ho! – zachichotał, a w jego oczach pojawił się błysk. – Dzikuska!
– Podoba ci się? – spytała sucho. – Zatem to spodoba ci się jeszcze bardziej!
Rozpięła jego kurtkę i przesunęła palcami wzdłuż karku. Przeczesała dłonią jego włosy i chwyciła za krótkie kosmyki. Odchyliła mu głowę do tyłu i zbliżyła usta do szyi.
Gdy delikatnie przesuwała wargi wzdłuż żyły szyjnej, Dwayne pomrukiwał z rozkoszy. Znalazłszy najdogodniejsze miejsce, Lissianna otworzyła usta, nabrała powietrza przez nos, wysunęła okazałe kły, a następnie zatopiła je w szyi ofiary.
Dwayne stęknął cicho. Nagle cały spięty, na ułamek sekundy ścisnął ją z całej siły, chwilę później jednak jego mięśnie rozluźniły się, a ciało opadło na zimny kontener. Lissianna przekazywała mu własne doznania – satysfakcję z przepływu krwi wprost do jej ciała, które, pobudzone i oszołomione, chciwie przyjmowało zdobycz.
Jedyne zjawisko, do którego potrafiłaby przyrównać to uczucie, to niebezpieczny przechył statku wywołany przejściem wszystkich pasażerów na jedną burtę. Ciało Lissianny reagowało podobnie – wygłodniała fala ruszyła ze wszystkich jej kończyn wprost do głowy, by wchłonąć życiodajny płyn, wpompowywany przez kły do jej organizmu. W niczym nie przypominało to nieprzyjemnych zawrotów głowy. Lissianna wyobrażała sobie, że podobne doznania towarzyszą przyjęciu dawki narkotyku. Z tym że w jej przypadku nie był to żaden psychotrop, a substancja niezbędna do życia.
Dwayne wydał z siebie cichy jęk rozkoszy. Odgłos był jak echo jej niemego westchnienia w reakcji na powoli obejmujące ciało rozluźnienie.
Za wolno!, zdała sobie sprawę. Coś jest nie tak!
Nie wyjmując kłów z szyi ofiary, zaczęła czytać w myślach chłopaka. Szybko zidentyfikowała źródło problemu. Dwayne wcale nie był takim zdrowym i krzepkim okazem, na jaki wyglądał. Jego myśli zdradziły, że twardość wpierająca się w jej podbrzusze to schowany wcześniej w spodniach ogórek, szerokie ramiona – zasługa wszytych do kurtki poduszek, apetyczna zaś, sportowa opalenizna to wynik działania samoopalacza. Miała ukrywać spowodowaną anemią naturalną bladość…
Lissianna, klnąc pod nosem, oderwała się od jego szyi. Szybko schowała kły i przyjrzała się ofierze. Odruchowo ponownie wśliznęła się w jej myśli, by odpowiednio zmodyfikować wspomnienia. Była wściekła.
Była wściekła i na Mirabeau, bo poderwała chłopaka na przekąskę wyłącznie ze względu na jej nalegania. Lissianna doskonale wiedziała, że jej matka trzyma coś w zanadrzu, i chciała poczekać z ucztą do przyjęcia urodzinowego, lecz jej kuzynka Jeanne Louise i Mirabeau martwiły się, że widząc bladość córki, Marguerite Argeneau umieści ją w domu pod kroplówką.
Cała historia zmierzała w kierunku nieszczęśliwego finału. Gdy Dwayne zaczął się do niej zalecać, Lissianna dała się namówić Mirabeau i wciągnęła go na przekąskę. Dopiero po chwili zorientowała się, że coś z nim nie tak, a potem potrzebowała kolejnych kilku minut, by doszukać się informacji o jego anemii. Miała tylko nadzieję, że w tym czasie nie pozbawiła go zbyt dużej ilości krwi.
Skończywszy modyfikować pamięć Dwayne’a, Lissianna spojrzała na niego z troską i poirytowaniem jednocześnie. Mimo sztucznej opalenizny wyglądał blado, lecz był w stanie stać o własnych siłach. Przyłożyła palce do jego nadgarstka, zmierzyła mu puls i uspokoiła się nieco; tętno, choć przyśpieszone, było łatwo wyczuwalne. Do rana powinien wydobrzeć. Przez pewien czas zapewne będzie się czuł słabo, choć z drugiej strony zasłużył sobie na to, usiłując podrywać dziewczyny na ogórki i poduszki na ramionach. Idiota.
Niektórzy ludzie to straszni głupcy, pomyślała ze złością. Dzieci przebierają się, żeby udawać starszych, a dorośli prowadzają się w gorsetach, z poduszkami na ramionach czy z innymi silikonowymi dodatkami, udając kogoś, kim w rzeczywistości nie są, lub by przydać sobie cech, które uważają za atrakcyjne. Z czasem to się tylko pogarsza. Zastanawiała się, dlaczego do śmiertelników nie dociera, że są wystarczająco dobrzy tacy, jacy są. Powinni wiedzieć, że osoby, które wpędziły je w poczucie niższości, mają z tym jeszcze większy problem.
Lissianna wprowadziła do pamięci Dwayne’a wspomnienie, że gorzej się poczuł i wyszedł, by zaczerpnąć powietrza. Nakazała mu zostać na zewnątrz, aż minie osłabienie, a potem wrócić taksówką do domu. Zamknęła mu powieki i na zakończenie wymazała z jego wspomnień swoją osobę. Upewniwszy się, że dobrze wykonała zadanie, zostawiła go na chwiejnych nogach tam, gdzie był, i omijając śmietniki, wróciła na parking.
– Lissi? – Z mroku wyłoniła się ciemna postać.
– Ojciec Joseph? – Lissianna uniosła brew i skręciła w kierunku starszego pana.
Duchowny był jej zwierzchnikiem w ośrodku dla bezdomnych, w którym pracowała na nocną zmianę. Przesiadywanie w barach po nocy raczej nie należało do jego rozrywek.
– Co ojciec tu robi?
– Bill powiedział mi, że na ulicach pojawił się nowy dzieciak. Jego zdaniem ma najwyżej dwanaście lub trzynaście lat i prawie na pewno żywi się resztkami z tych śmietników. Miałem nadzieję, że go tu spotkam i namówię na przenosiny do naszego przytułku.
– Och. – Lissianna rozejrzała się po parkingu.
Bill bywał w ośrodku częstym gościem i nierzadko wskazywał im osoby, które mogły potrzebować pomocy. Jeśli powiedział, że na ulicy pojawił się nowy dzieciak, to znaczyło, że się pojawił. W tych sprawach Bill był niezawodny. Z kolei ojciec Joseph był równie niezawodny w kwestii odnajdywania zagubionych dzieci, zanim w odruchu desperacji zrobią coś głupiego lub dadzą się wciągnąć w narkotyki albo prostytucję.
– Mogę pomóc. – Zaoferowała się Lissianna. – Pewnie jest gdzieś tutaj. Ja…
– Nie, nie trzeba. Masz dzisiaj wolne – powiedział ojciec Joseph, po czym spoważniał. – Co więcej, nie masz na sobie płaszcza. Co tu robisz o tej porze bez okrycia?
– Och. – Lissianna zerknęła w popłochu na śmietniki, zza których docierały głuche łomoty.
Szybko podejrzała myśli Dwayne’a. Idiota, uderzył głową o pojemnik, na którym się wspierał. Odwróciła się i pochwyciła wzrok ojca Josepha, badawczo przyglądającego się kontenerom.
– Zostawiłam coś w samochodzie kuzyna – powiedziała szybko, próbując odwrócić jego uwagę od hałasów.
Było to bezczelne kłamstwo. Lissianna miała szczerą nadzieję, że mężczyzna nie zauważył, skąd dokładnie wychodziła, i uzna, że wysiadła z małej, czarnej mazdy zaparkowanej w pobliżu śmietników. Nie chcąc kłamać więcej, niż było to konieczne, zaczęła rozcierać ramiona.
– Jednak ma ojciec rację. Strasznie tu zimno!
– Zgadza się – spojrzał z troską. – Lepiej wracaj do baru. Lissianna skinęła głową i życząc mu spokojnej nocy, salwowała się ucieczką. Energicznym truchtem pokonała parking, skręciła za rogiem i zwolniła dopiero, gdy weszła do zatłoczonej i głośnej przestrzeni.
Nie była w stanie wyłowić z tłumu Thomasa, lecz za sprawą cyklamenowego balejażu na końcówkach czarnych włosów przyjaciółki niemal od razu zauważyła przy barze Mirabeau i Jeanne Louise.
– Hm, wyglądasz… – Zawiesiła głos ta pierwsza.
– …dokładnie tak samo. Co się stało? – spytała.
– Anemik – rzuciła poirytowana Lissianna.
– A wyglądał tak zdrowo! – westchnęła Jeanne Louise.
– Wypchane ramiona i samoopalacz – odparła. – Ale to jeszcze nie wszystko.
– Aż się boję zapytać – stwierdziła sucho Mira.
– Włożył sobie ogórek w spodnie – oznajmiła Lissianna, krzywiąc twarz.
Jeanne popatrzyła na nią z niedowierzaniem i zachichotała, Mirabeau zaś tylko stęknęła.
– To musiał być chyba ogórek wąż, bo wyglądał imponująco…
– Przyglądałaś mu się? – Lissianna otworzyła szeroko usta.
– A ty nie?
Jeanne Louise wybuchnęła dzikim śmiechem. Lissianna pokręciła głową i rozejrzała się po barze.
– Gdzie jest Thomas?
– Tutaj.
Poczuła jego dłoń na ramieniu i odwróciła głowę.
– Dobrze słyszałem? Wasz Romeo paradował z ogórkiem w gaciach? – zapytał, wyraźnie rozbawiony, rozmasowując ramię Lissianny.
Skinęła głową z obrzydzeniem.
– Nie do wiary, prawda? Thomas się roześmiał.
– Choć nie jest to szczególnie zabawne, nie jest niemożliwe. Kobiety zaczęły od wypychania staników, to teraz mężczyźni wypychają bokserki. – Pokręcił głową. – Co za świat! Jego słowa sprawiły, że usta Lissianny powoli rozciągnęły się w uśmiechu i zupełnie przeszło jej poirytowanie. Nie była zła, że Dwayne paradował z ogórkiem; w gruncie rzeczy mało ją interesowała zawartość bokserek. Nawet nie chciała robić sobie z niego przegryzki. Złościł ją zmarnowany czas oraz fakt, że zużyła więcej energii na dogrzewanie się na zewnątrz, niż udało jej się uzyskać ze słabej krwi ofiary. Teraz była jeszcze bardziej głodna niż przed wyjściem. Całe przedsięwzięcie jedynie podrażniło jej apetyt.
– Kiedy będziemy ruszać do mamy? – spytała z nadzieją w głosie.
Mirabeau i kuzyni jednak już wcześniej postanowili zabrać ją do klubu tanecznego, a dopiero stamtąd na organizowane przez matkę przyjęcie urodzinowe. Wtedy pomysł ten przypadł Lissiannie do gustu, lecz teraz była wygłodniała jak wilczyca i najchętniej jak najszybciej pojechałaby na imprezę i skonsumowała cokolwiek, co mama trzymała w zanadrzu dla swojej córeczki. Osiągnęła stadium, w którym pozwoliłaby się nakarmić dożylnie, a to już coś znaczyło. Lissianna nienawidziła karmienia przez kroplówkę.
– Jest dopiero parę minut po dziewiątej – stwierdziła Mirabeau, zerkając na zegarek. – Marguerite zabroniła nam przywozić cię przed dwudziestą drugą.
– Hm. – Lissianna skrzywiła usta. – Czy ktoś z was wie, dlaczego przyjęcie zaczyna się tak późno?
– Ciocia Marguerite powiedziała, że musi jeszcze odebrać coś na mieście i że może to zrobić dopiero po dziewiątej – wyjaśnił Thomas. – Trzeba doliczyć czas na powrót, co oznacza, że wszystko zacznie się nie wcześniej niż po godzinie – wzruszył ramionami.
– Na pewno pojechała po prezent – uznała Mirabeau.
– Nie sądzę – rzekł Thomas. – Wspominała coś o karmieniu Lissianny. Podejrzewam, że odbiera jakiś specjalny deser. Albo coś w tym guście.
– Specjalny deser? – Znienacka zainteresowała się Jeanne Louise. – Na mieście? Po dziewiątej? – Spojrzała na podekscytowaną pomysłem jubilatkę. – Czyżby „słodki ząbek”? – Podsunęła życzliwie.
– Niewątpliwie. – Zgodziła się Lissianna i wyszczerzyła się w uśmiechu na samą myśl o niespodziance.
Odziedziczyła po matce słabość do słodyczy, a „słodkie ząbki” – jak określało się niezdiagnozowanych diabetyków z niebezpiecznie wysokim poziomem cukru we krwi – uchodziły za najlepsze. Jednak przysmak stanowił prawdziwą rzadkość, bo wskutek wampirzej działalności ich liczba malała z roku na rok. Po przekąsce krwiopijcy zawsze zostawiali ofiarę z myślą, że powinna umówić się na badanie, czym na trwale usuwali ten konkretny „słodki ząbek” z menu.
– Rzeczywiście, może i o to chodzi – stwierdził Thomas. – To by wyjaśniało nagłą ochotę ciotki Marguerite na przejażdżkę po Toronto. Przecież ona nie znosi jazdy po mieście i unika jej jak ognia.
– Mogła poprosić Bastiena, żeby podesłał jej samochód służbowy z kierowcą – powiedziała Mirabeau.
Na wspomnienie o bracie Lissianny, szefie Argeneau Enterprises, Thomas tylko pokręcił głową.
– Nie. Prowadziła wóz samodzielnie i nie wyglądała na szczęśliwą z tego powodu.
Lissianna kręciła się zniecierpliwiona.
– To jak? Kiedy możemy ruszać? – spytała. Thomas się zawahał.
– Jest piątkowy wieczór i mogą być korki. Wszyscy jadą na weekend za miasto… – Zamyślił się. – Sądzę, że możemy się zbierać za kwadrans, bez ryzyka, że przyjedziemy za wcześnie.
– A może wyruszymy zaraz, tylko będziesz jechał powoli? – Podsunęła Lissianna.
– A co, tacy jesteśmy nudni? – zapytał rozbawiony.
– Nie, nie chodzi o was. To ten bar. Czuję się tutaj jak na mięsnym targu. – Zmarszczyła nos Lissianna.
– W porządku, małolatko. – Thomas z rozczuleniem zmierzwił jej włosy.
Był od niej cztery lata starszy, ale bliższy niż rodzeni bracia. Cóż, w końcu razem dorastali.
– Jedziemy. Będę nas wiózł najwolniej, jak się da.
– Jasne! – Prychnęła Jeanne Louise. – Już to widzę. Zebrali płaszcze i ruszyli do wyjścia, a Lissianna uśmiechnęła się szeroko. Thomas lubił szybką jazdę i sceptycyzm Jeanne Louise był w pełni uzasadniony. Ona sama zaś miała pewność, że dotrą do domu przed czasem i zezłoszczą matkę, była jednak skłonna ponieść to ryzyko.
Gdy proponowała opuszczenie baru, zdążyła już niemal zapomnieć o spotkaniu z ojcem Josephem. Nie natknęli się na niego również po drodze do jeepa. Najwyraźniej poddał się albo kontynuował poszukiwania w innym miejscu. Kolejna myśl Lissianny dotyczyła Dwayne’a. Już z samochodu rzuciła okiem na mijane śmietniki, wypatrując siedzącej postaci, lecz nie było po niej śladu. Cóż, też sobie poszedł. Lissianna była wprawdzie nieco zaskoczona, że chłopak tak szybko doszedł do siebie, lecz zbyła sprawę wzruszeniem ramion. W końcu nie leżał nieprzytomny na środku parkingu, musiał więc złapać taksówkę.
Przez miasto przejechali bez trudu. Było na tyle późno, że ominęli najgorsze korki i szybko dotarli do domu na przedmieściach. Zbyt szybko.
– Jesteśmy pół godziny przed czasem… – powiedziała Jeanne Louise z tylnego siedzenia, gdy Thomas parkował jeepa za czerwonym, zgrabnym sportowym wozem Marguerite.
– Aha. – Spojrzał na dom i wzruszył ramionami. – Chyba nie będzie się gniewać?
– Co oznacza, że przestanie się gniewać, gdy tylko obdarzysz ją tym swoim słodkim uśmiechem – parsknęła Jeanne Louise. – Zawsze miałeś sposoby na ciotkę Marguerite.
– A jak myślisz, czemu tak lubiłam bawić się z Thomasem, gdy byliśmy mali? – zapytała niewinnie Lissianna.
– No tak! – roześmiał się, wysiadając z samochodu.
– Prawda wyszła na jaw. Lubisz mnie tylko dlatego, że zawsze ratowałem ci skórę przed matką.
– Chyba nie sądziłeś, że tak po prostu przepadałam za twoim towarzystwem? – droczyła się Lissianna.
– Małolata! – Podszedł do niej i poklepał po głowie.
– Czy to aby nie jest samochód Bastiena? – spytała Mirabeau, wygramoliwszy się wreszcie z siedzenia pasażera i trzasnąwszy drzwiami.
Lissianna zerknęła na ciemnego mercedesa i skinęła głową.
– Na to wygląda.
– Ciekawe, czy oprócz niego jest ktoś jeszcze… – mruknęła pod nosem Jeanne Louise.
Lissianna wzruszyła ramionami.
– Nie widzę tu żadnych innych wozów. Niewykluczone jednak, że Bastien mógł zorganizować kilka służbowych samochodów do transportu gości.
– Nawet jeśli to zrobił, wątpię, żeby ktoś był już na miejscu – stwierdziła Mirabeau przy drzwiach wejściowych. – Wiadomo, że punktualne pojawianie się na przyjęciu nie jest w dobrym tonie. Robią tak tylko ignoranci bez wyczucia stylu.
– Co czyni z nas takowych – skwitowała Lissianna.
– A tam! My wyznaczamy nowe trendy – oznajmił Thomas, wywołując powszechne chichoty.
Bastien otworzył im drzwi, zanim zdążyli zapukać.
– Chyba słyszałem samochód.
– Cześć, ziom! – powitał go jowialnie Thomas i od razu przekroczył próg, by go wyściskać. Starszy pan aż znieruchomiał, zaskoczony. – Jak leci?
Lissianna zagryzła wargi, by nie wybuchnąć śmiechem, i zerknęła kątem oka na Jeanne Louise i Mirabeau. Czym prędzej odwróciła wzrok, gdyż przyjaciółkom równie trudno było zachować pokerową twarz w obliczu zagrywki Thomasa. Z całkiem normalnego gościa w mgnieniu oka przeistoczył się w złośliwego prowokatora.
– Tak… więc… Cześć, Thomas. – Bastien wyplątał się z objęć wylewnego młodszego kuzyna.
Wyglądał na nieco speszonego, jak zwykle zresztą, bo nie do końca wiedział, jak ma sobie radzić z tak młodym człowiekiem. Właśnie jego konsternacja sprawiała, że Thomas zachowywał się wobec niego tak, a nie inaczej. Obaj starsi bracia Lissianny (liczyli sobie, odpowiednio, czterysta lat z okładem i ponad sześćset) traktowali go z góry, trochę jak szczeniaka, co denerwowało go nadzwyczajnie. Obchodzenie się z kimś, kto ma ponad dwieście lat, bywa dla zainteresowanego potwornie irytujące, więc Thomas przekornie zachowywał się przy nich jak przygłup. Zakłopotanie, w jakie nieodmiennie wprawiał przy tym obu panów – podejrzewała Lissianna – dawało mu poczucie przewagi. Odkąd pamiętała, jej bracia byli bowiem do Thomasa uprzedzeni, i jej zdaniem nie doceniali go tak, jak na to zasługiwał.
Ona sama musiała zmagać się z identycznymi uprzedzeniami, więc w pełni rozumiała postawę kuzyna. Widok starszych braci zwijających się z konfuzji nie przestawał jej bawić.
– To co, ziom, gdzie ta impreza? – zapytał wesoło Thomas.
– Jeszcze się nie zaczęła – odparł Bastien. – Jesteście pierwsi.
– O nie, ziom, to ty byłeś pierwszy. – Radośnie poprawił go Thomas. – Nawet nie wiesz, jaką sprawiłeś mi ulgę! Gdybyśmy przyszli pierwsi, to, zgodnie ze słowami Mirabeau, bylibyśmy ignorantami bez wyczucia stylu. Ale nie jesteśmy. I to dzięki tobie! – wyznał.
Lissianna zakasłała gwałtownie, żeby nie wybuchnąć śmiechem na widok miny starszego brata, gdy dotarło do niego, co przed chwilą usłyszał. Gdy się opanowała, Bastien stał prosty jak struna, spięty i nieco poirytowany. Zrobiło jej się go szkoda, więc szybko zmieniła temat.
– Gdzie jest mama? Czy już możemy wchodzić, czy zaczekać jeszcze kwadrans?
– Możecie. – Bastien ustąpił im miejsca w przejściu.
– Sam dojechałem przed chwilą. Mama mnie wpuściła i poszła na górę się przebrać. Za kilka minut powinna być na dole. Najlepiej zaczekajcie na nią w bawialni. Może nie życzyć sobie, żebyście oglądali dekoracje, zanim nie zjadą się wszyscy goście.
– W porządku. – Zgodziła się Lissianna i weszła do domu.
– Może partyjka bilarda, ziom? – zapytał pogodnie Thomas, idąc w ślady kuzynki.
– Eee… Nie. Dziękuję, ale dopóki mama nie będzie gotowa, muszę witać gości – odparł Bastien, wycofując się w głąb korytarza. – Powiem jej, że już jesteście.
– On mnie uwielbia – stwierdził Thomas z rozbawieniem, odprowadzając Bastiena wzrokiem.
Rozłożył ramiona i szerokim gestem skierował towarzystwo do zamkniętych drzwi po prawej stronie.
– Chodźcie, rozerwiemy się trochę. Czy ktoś ma ochotę na bilarda?
– Ja! – zadeklarowała Mirabeau. – Lissi, masz podarte rajstopy – dodała.
– Gdzie? – Lissianna zatrzymała się i zaczęła oglądać swoje łydki.
– Z tyłu, na prawej. Lissianna wykręciła głowę.
– Ech! Pewnie zaczepiłam o coś przy tych śmietnikach
– mruknęła z obrzydzeniem, przyglądając się imponującemu oczku.
– Przy jakich śmietnikach? – Zainteresował się Thomas.
– Nie pytaj! – Ucięła i psyknęła. – Muszę zmienić rajstopy. Całe szczęście, że przy wyprowadzce mama kazała mi zostawić trochę zapasowych ciuchów. W moim pokoju coś powinno się znaleźć. Idźcie do bawialni, dogonię was.
– Tylko raz-dwa! – zawołał za nią Thomas, gdy wbiegała po schodach.
Poirytowana, machnęła dłonią z półpiętra i ruszyła przez korytarz do sypialni, choć w duchu przyznawała Thomasowi rację. Marguerite Argeneau prawdopodobnie nie będzie zachwycona ich wcześniejszym przybyciem, lecz kuzynek z pewnością szybko ją obłaskawi. Już choćby z tego jednego powodu lepiej by było, gdyby zdążyła powitać mamę razem ze wszystkimi, na dole.
– Ależ z ciebie tchórz! – Zganiła się na głos.
W wieku ponad dwustu lat już dawno powinna przestać się bać matczynego gniewu.
– Akurat! – wymamrotała pod nosem, stwierdzając w duchu, że pewnie będzie się jej obawiać tak samo, gdy dobije sześćsetki.
Wystarczyło spojrzeć na braci. Byli niezależni, samowystarczalni i… mówiąc wprost, starzy, a wciąż liczyli się z humorami Marguerite.
– Najwyraźniej to u nas rodzinne – stwierdziła Lissianna, otwierając drzwi swojego dawnego pokoju. Sypiała w nim okazjonalnie, zwłaszcza gdy zasiedziała się w rodzinnym domu zbyt długo, by powrócić do swojego mieszkania przed wschodem słońca.
Wpadła z impetem do sypialni i stanęła jak wryta, patrząc w osłupieniu na rozciągniętego na łóżku mężczyznę.
– Przepraszam, pomyliłam pokoje… – wymamrotała, zamykając za sobą drzwi.
Odetchnęła, nieprzytomnie rozejrzała się po korytarzu i po chwili pojęła, że wcale nie popełniła pomyłki. To była jej dawna sypialnia. W końcu spędziła w niej kilkadziesiąt lat swojego życia i potrafiła rozpoznać własny pokój. Skąd jednak wziął się w nim obcy mężczyzna? I dlaczego był przywiązany na wznak do jej łóżka?
Zastanowiła się przez chwilę. Jej mama raczej nie wynajęłaby nikomu pokoju, a nawet gdyby miała taki pomysł, najpierw skonsultowałaby go z dziećmi. Na pewno też nie umieściłaby lokatora w starej sypialni Lissianny, z której wciąż przecież korzystała jej córka, rzadko, bo rzadko, ale jednak… Ponadto fakt, że mężczyzna tkwił na łóżku skrępowany, raczej eliminował możliwość, że przebywał tu z własnej woli.
Na to samo wskazywałaby kokarda, pomyślała. Nieznajomy miał na szyi fantazyjnie zawiązaną czerwoną wstążkę, którą niemal przygniótł brodą, gdy podniósł głowę, by przyjrzeć się intruzowi.
Kokarda ostatecznie uspokoiła Lissiannę oraz przekonała ją, że mężczyzna to zapewne niespodzianka, po którą matka wybrała się samochodem na miasto; „słodki ząbek”, jak przypuszczała Jeanne Louise. Jednak gość na jej łóżku wyglądał na całkiem zdrowego, choć z drugiej strony trudno to stwierdzić, dopóki nie podejdzie się wystarczająco blisko cukrzyka. Rozstrzygająca byłaby charakterystyczna słodka woń…
Krótko mówiąc, Lissianna właśnie podejrzała niechcący swój mobilny tort urodzinowy. I do tego całkiem apetyczny, stwierdziła, przypominając sobie rysy twarzy obcego. Facet miał przeszywający i inteligentny wzrok, prosty nos, zdecydowany podbródek i… całkiem ładne ciało. Wyciągnięty na łóżku, sprawiał wrażenie wysokiego, umięśnionego i dość foremnego.
Naturalnie, po doświadczeniu z Dwayne’em Lissianna wiedziała już, że każda marynarka może kryć rozmaite ulepszacze. Wprawdzie nie przyjrzała się swemu prezentowi pod kątem ogórków, ale zdążyła dostrzec brak wyraźnej opalenizny (ani osiągniętej za pomocą samoopalacza, ani żadnej innej), choć mężczyzna nie wyglądał na anemika. Nie, matka Lissianny z pewnością nie popełniłaby takiego błędu! Znając Marguerite, jeśli zdecydowała się już na podarunek, musiała mieć co do niego stuprocentową pewność. Lissianna pomyślała, że Jeanne Louise prawdopodobnie ma rację. Na moim łóżku leży niezdiagnozowany diabetyk, stwierdziła. Żadne inne wyjaśnienie nie miało sensu. Jej matka z pewnością nie wybrałaby się samochodem do miasta tylko po to, by przywieźć zwykłego, zdrowego osobnika. Wystarczyłoby, według sprawdzonego schematu, zamówić pizzę i sprezentować Lissiannie dostawcę…
Dobra, zatem słodki upominek, uznała Lissianna, czując jednocześnie, że jej żołądek skręca się z głodu. A może szybko coś przekąsić już teraz? Wziąć odrobinę na ząb jeszcze przed oficjalnym wręczeniem prezentu? Szybko odegnała pokusy, bo gdyby wycięła taki numer, nawet Thomas nie byłby w stanie uratować sytuacji. Spróbowanie nie wchodziło w grę, ale wzięcie rajstop na zmianę – jak najbardziej.
Choć czuła, że najrozsądniej byłoby po prostu zawrócić do bawialni, postanowiła, że – skoro i tak już zepsuła sobie niespodziankę – nie będzie się skazywać na wieczór w dziurawych rajstopach. W końcu była już pod drzwiami i wyciągnięcie nowej pary z szuflady było kwestią zaledwie kilku chwil.