- W empik go
Układ - ebook
Układ - ebook
Utwory ze zbioru opowiadań Układ są dowodem na to, że weird fiction w Polsce wchodzi na nowy poziom, a ich surrealistyczna kompozycja wywołuje w czytelniku autentyczne poczucie derealizacji. Największymi inspiracjami są dla autora tacy pisarze jak Philip K. Dick, Kurt Fawver i Damian Zdanowicz.
Wydanie zawiera przede wszystkim premierowy Cykl terrorystyczny, czyli trzy teksty o przekręcie polityczno-metafizycznym w miejscowości zwanej dla zabawy „Metropolią”. Pozostałe utwory dotyczą m.in. przewidywania przyszłości czy uzależnienia od zakładów bukmacherskich.
Dwa z ośmiu tekstów były wcześniej publikowane, sześć jest premierowych. Wszystkie łączy motyw szeroko pojmowanej degeneracji objawiającej się z różnym natężeniem w wielu obszarach istnienia. Niektóre wątki Układu można zakwalifikować jako humorystyczne, ale jest to humor bardzo osobliwy.
Spis treści
Cykl terrorystyczny
Metropolia (I)
Układ w tym plugawym miejscu (II)
[…] chodzące ze mną spać (III)
Gracz
Pomyłka
Łapa
(poradnik) Prawa ręka Zosi
Doświadczenie umarłego miasta
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963610-1-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_To wszystko jest zmyślone._
FRANZ KAFKA, _Proces_
* * *
Sprawdzam: portfel, klucze, telefon. Odchylam kurtkę leżącą na tylnej kanapie – tego akurat nie musiałem sprawdzać, ale kałach bez ognia ciągłego nadal tam jest. Wygładzam ostrożnie materiał, nic już nie widać. Oddycham głęboko, patrząc w przednią szybę. Raz-dwa. Rozluźnij mięśnie twarzy – rozluźniam mięśnie twarzy. Jazda.
Noc jest bezchmurna, ciepła. Piękna. Niektóre członki mam nadal trochę spięte, inne całkiem się skurczyły. Staram się wciskać sprzęgło, uginając kolano, bo stopa była niedawno połamana i jeszcze nie wróciła do pełnej sprawności. Jakoś idzie. Czy dzisiaj umrę? Na razie jakoś idzie.
Muzyczka.
_My mother once told me_
_She walked into the ocean_
_Didn’t want to die_
_Just couldn’t tell where the horizon was_
Ktoś mnie śledzi: czarny samochód, opel insignia. Psy latały tu takim jeszcze niedawno, ale nie panikuję, bo teraz jeżdżą chyba betą piątką. Skąd oni, kurwa, mają kasę na to wszystko, złodzieje jebani?
Jednak trochę panikuję. Ciągle patrzę w lusterko, jedno, drugie. Nieświadomie przyspieszam, a potem od razu zwalniam w odruchu samokontroli. To mogą być pały.
Siedzą mi na zderzaku.
Wyłączam muzykę i wybieram numer do Sylwii.
_Tyrytyt, tyrytyt_.
— Hal…
— Powiedz mu, żeby jeszcze nie wychodził, chyba ktoś… a dobra, nieważne, niech czeka dalej.
Rozłączam się, kręcąc głową. Jestem wkurwiony na samego siebie.
Skręcili. Ktokolwiek to był, już go za mną nie ma. Spanikowałeś. Spanikowałem. Dialog wewnętrzny, pierdolnij się w łeb, głęboki oddech, raz, dwa, trzy, cztery… dziesięć.
Wszystko w porządku, noc jest czarna, ciepła i piękna. Nic się nie zmieniło.
Zakładam kaptur i zajeżdżam pod blok. Blachy są lewe, papier w podłokietniku.
— Blachy są lewe? — pyta zakapturzony pasażer, otwierając drzwi.
— Mhm — odpowiadam.
— Mogłeś poprosić o jakiś śmieszny napis.
— Za to była dopłata.
— Aha.
Ruszam, jedziemy. Jesteśmy w drodze do celu, do domu tego skurwysyna.
— Sylwia się nie boi o ciebie? — pytam, by przerwać ciszę.
— A Wiktoria?
— A Wiktoria myśli, że wyszedłem pojeździć — mówię szczerze.
— Sylwia też.
Dzisiaj nie pogadamy. W każdym jego słowie czuć tę nienaturalność, wyjątkowość chwili. W moim pewnie podobnie.
Stres – staram się nie zjebać pod siebie od momentu wyruszenia z domu, zwieracze na razie trzymają. Może będzie dobrze.
Krajobraz się zmienia, na razie powoli, spokojnie – ale pojawił się już jakiś niepokój, ten ostrzejszy ścisk żołądka. Ciekawe, czy Dawid czuje to tak samo, czy też jest tak wrażliwy. Nie będę pytał.
Najpierw to czujesz, potem dopiero widzisz – coś się jakby nie zgadza, coś jest nie tak. Może las, który tu rośnie. Chyba jeszcze niedawno go nie było. Albo dziura w ziemi, którą zawsze musiałeś omijać, teraz mieści się z łatwością między kołami. Albo wschód zmienił się stronami z zachodem, chociaż to nie jest takie pewne, bo nigdy nie zwracałeś na to uwagi. Czasem miałem wrażenie, że już prawie rozumiem, o co chodzi, że już prawie doszedłem do sedna sprawy, ale to uczucie szybko znikało. Bardzo trudno dojść do sedna sprawy.
My właśnie dochodzimy, a raczej dojeżdżamy. Sednem sprawy jest metropolia.
— Jak myślisz, kiedy się pojawiła… tak wyraźna? — pytam Artura.
— Mieliśmy z dziesięć, dwanaście lat — odpowiada po dłuższej chwili. — Ale nie więcej.
Mam ochotę się nie zgodzić – wydaje mi się, że raczej dużo później. Rok, może dwa lata temu. Powstrzymuję się jednak, tego typu spory nigdy się nie kończą.
Dawniej nie zwracałem na nią uwagi. Jej istnienie ma charakter poboczny, nigdy nie wypływa na sam wierzch. Jest gdzieś na marginesie, na krawędzi pola widzenia. Prawie niemożliwe, żeby o metropolii mówić bezpośrednio – szybko ma się wrażenie, że rozmowa dotyczy jakiegoś fantastycznego świata. Metropolia wydaje się wytworem umysłu, ale wytwarza ją więcej niż jeden umysł.
— Kiedy ci się objawiła?
— Możesz zamknąć, kurwa, mordę?
Nie zadaję już więcej pytań.
Dziurawa droga zmienia się powoli w krajówkę, a potem w coś podobnego do zagranicznych autostrad. Nie widać jednak żadnych innych samochodów, dosłownie nic tędy nie jedzie. Wiem, dlaczego tak jest, a przynajmniej wydaje mi się, że wiem. Boją się. Wszyscy ludzie się boją.
— Chłopie — odzywa się Artur — a może zawrócimy?
Hamuję tak, że rzuca nas do przodu. Pasy trzymają. Zjeżdżam do prawej.
Spoglądam na niego jak na kogoś obcego.
— Wypierdalaj z samochodu — mówię cicho.
On jednak nie patrzy na mnie, wzrok ma wbity w przednią szybę. Zastanawiam się, czy jest, kurwa, poważny.
— Nie możesz mieć wątpliwości — kontynuuję. — Nie możesz być taką pizdą, że w połowie drogi…
— Zobacz.
Zerkam tam, gdzie gapi się Artur. Dwie wieże. Dwie potężne, betonowe wieże. Władca Pierścieni.
Wrzucam z powrotem jedynkę i ruszam. Nie było tematu.
— Też to widzisz, nie? Tę wielką antenę.
Nie reaguję, mimo że nie widzę przecież żadnej anteny. Uznaję jego słowa za dobry znak – jesteśmy niedaleko, a przynajmniej jedziemy w dobrym kierunku. Nie pomyliłem się, przynajmniej na razie.
Czasem jest tak, że metropolia pojawia się tylko w snach i masz nadzieję, że nigdy nie zobaczysz jej w rzeczywistości. Wychodzisz pobawić się z psem i wiesz, że na zewnątrz nic nie ma, nigdy nie było i nie będzie. Siedzisz z laską na tarasie, pijecie prosecco czy inne gówno tego typu, i jakoś leci – bez metropolii. Idziesz na spacer, idziesz pobiegać – nie musisz na to patrzeć, bo tego nie ma. I nagle szlag trafia spokój, widzisz jedną wieżę, drugą, antenę, wszystko naraz.
— Kiedy zobaczyłeś metropolię po raz pierwszy? — pytam.
— Kiedy mi się objawiła? Ja lubię o tym myśleć w ten sposób: że się _objawiła_.
— To przecież mój pomysł, z tym _objawieniem_. No to kiedy?
— Byłem w przedszkolu, chciałem z niego uciec. To moje najwyraźniejsze wczesne wspomnienie, miałem pewnie z cztery lata. Był tam taki kolega, Darek. Darek też chciał uciec, był może mądrzejszy ode mnie. Miał plan, mieliśmy iść do szatni, założyć tylko czapki i tyle. Nie mogliśmy się zebrać, więc zamiast uciec z przedszkola, fantazjowaliśmy o zabiciu wszystkich przedszkolanek i dzieci. To dziwne, ale tak było. Ja chciałem wynająć do tego wojowników z mieczami, Darek proponował, żeby wysadzić wszystko dynamitem. To dziwne, ale tak było. W końcu przyszedł dzień ucieczki – przedszkolanka odwróciła wzrok, a my wyszliśmy z sali i pobiegliśmy do szatni. Faktycznie założyliśmy tylko czapki, i ja może też złapałem za szalik, ale nie umiałem go założyć, poważnie. I kiedy wyszedłem na zewnątrz razem z Darkiem, miałem to przeczucie, jakby coś się zmieniło, jakbym wyszedł nie tylko z przedszkola. Wrażenie, że znalazłem się w metropolii. Drzewo, które rosło obok przedszkola, wydawało mi się ogromnym wieżowcem. W oddali piętrzyły się dwa potężne kominy, które widzisz teraz przed sobą. Wtedy po raz pierwszy mi się objawiła. I przedszkolanka zabrała mnie stamtąd, wciągnęła z powrotem do środka. Ale nie zapomniałem, nigdy nie zapomniałem. Pewnie dlatego nic mnie potem nie zdziwiło.
Bardzo mnie irytuje pewna sytuacja, która wypływa podczas monologu Artura. Nie jest to nic związanego z metropolią, niestety sprawa zdaje się o wiele bardziej prozaiczna. Nie mam benzyny – to znaczy mam niewiele. W aucie brakuje licznika elektronicznego, nie wiem, ile dokładnie zostało, ale strzałka jest już na tej krytycznej części rezerwy. Jestem wkurwiony, bo wiem, że to część tej całej wyprawy. Widocznie nie można się dostać do metropolii od tak – musi ci się coś przydarzyć, zawsze są jakieś przeszkody. To jest nasza.
— Słuchaj — zaczynam — nie masz przy sobie kanistra, najlepiej pełnego?
— Co?
— Nie mamy paliwa. Musimy zajechać na stację.
— Na jaką stację, chłopie?
— Na stację benzynową.
— Po drodze nie ma żadnej stacji…
— Będzie.
— Nie.
Kiwam i kręcę głową. Można się było tego spodziewać.
— Myślę, że będzie, stary.
Mimo że jedziemy naprawdę szybko, wieżowce wcale nie rosną, jakby zawieszone w stałej odległości. Jeszcze niedawno rosły, a teraz już nie. Mam wrażenie, że tak jest dla zmyłki, to znaczy: one nie rosną, ale i tak zaraz dojedziemy do metropolii. To stanie się jakoś niespodziewanie, jednak z pełną mocą. Albo i będzie zupełnie inaczej.
Artur wychyla się, by zobaczyć deskę rozdzielczą.
— Stary — mówi — my naprawdę zaraz staniemy. Bez kitu.
Wskazówka jest już maksymalnie z lewej, cholera. Nie rusza się.
— A jakbyś teraz zobaczył stację, to byś na nią skręcił? — pyta Artur.
— Tu przecież nie ma żadnej…
I jest. Ale nie tam, gdzie mi się wydawało. Widać ją na horyzoncie, przy końcu małej górki. Wjazd do tej stacji odbija w bok, do takiego przydrożnego lasku.
— Zjeżdżamy tam?
— Musimy — mówię i słyszę, jak dziwnie brzmi mój głos.
Jak w kiczowatych amerykańskich filmach, horrorach kręconych pralką. Ceny paliw są podświetlone, ale nigdzie nie widzę żadnego logo. W BP i Orlenie mają zajebiste hot-dogi, myślę głupio, i łapię się na tym natychmiast.
To nie może być _tego typu_ stacja. Jesteśmy przecież _na drodze do metropolii_. Jeszcze raz, z akcentami: to nie jest _normalna_ stacja, tylko _stacja na drodze do metropolii_.
Zatrzymujemy się przy dystrybutorze. Arturowi polecam nalać, a sam idę zapłacić. Nie miałem racji – tu oczywiście też są hot-dogi, jak wszędzie.
— Dzień dobry — mówię w środku, tylko że nikogo chyba nie ma. Półki z kawą, batonami i innymi takimi wydają się nieodkurzane od dawna. Rysuję palcem pentagram na brudnym opakowaniu chusteczek; rysowanie pentagramów to taki mój tik nerwowy.
Z zaplecza wychodzi jakiś łeb, mały i chudy. Zastanawiam się, czy w ogóle widział kiedyś świat zewnętrzny.
— Dzień dobry — powtarzam, a on zatrzymuje się przy kasie, jednak nie patrzy na mnie i nie odpowiada.
Zerkam przez okno — Artur odkłada wąż.
— Benzyna z dwójki — mówię. — Nie zbieram punktów — dodaję odruchowo.
Kurdupel się nie porusza, to jakaś, kurwa, lalka albo manekin. Bardzo mnie to denerwuje.
— Chłopie — podnoszę głos — benzyna z pierdolonej dwójki! Nie słyszysz?
Kątem oka widzę, że Artur otwiera tylne drzwi samochodu. Mój Boże, on zaraz tu przyjdzie. Idzie. Ruchome drzwi zapraszają go do środka.
Artur mierzy do kasjera z karabinu.
— Słyszałem, jak krzyczałeś — mówi cicho. — Co zrobił?
(...)