- W empik go
Ukojenie - ebook
Ukojenie - ebook
Trzeci tom bestsellerowej powieści "Drżenie".
Zbliża się polowanie, czy ktoś uratuje wilki...? Współczesna powieść o wilkołakach? Tak! A w niej nie tylko wielka miłość, ale także pożegnania i śmierć, ból niezrozumienia i niemożność bycia razem. Grace i Sam spotykają się w „Drżeniu”. W „Niepokoju” walczą o to, żeby być razem. W „Ukojeniu” ich życiu zagraża prawdziwe niebezpieczeństwo. Stawka staje się coraz wyższa. Zaczyna się polowanie na wilki… Sam zrobi dla Grace wszystko. Ale czy jeden człowiek i jedna miłość mogą naprawdę zmienić wrogi świat? Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zderzają się ze sobą w jednej chwili – chwili śmierci lub powrotu do życia. Czy bohaterowie naszej sagi wreszcie odnajdą ukojenie?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3239-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Shelby
Potrafię poruszać się tak cicho. Bezszelestnie.
Pośpiech jest wrogiem ciszy. Niecierpliwość przeszkadza w polowaniu. Ja się nie śpieszę.
Bezgłośnie skradam się w ciemnościach. Pyłki kurzu niczym miriady gwiazd wirują w świetle księżyca, które smugami przebija się przez baldachim gałęzi.
Słyszę tylko swój oddech, gdy powoli wciągam powietrze poprzez obnażone kły. Poduszki moich łap miękko opadają na wilgotne leśne runo. Nozdrza mi drgają. Wsłuchuję się w bicie własnego serca, tłumiące szmer pobliskiego strumyka. Suchy patyk zaczyna pękać pod moją łapą.
Zamieram.
Czekam.
Mija dużo czasu, zanim znów ostrożnie unoszę łapę. „Cicho” – powtarzam sobie. Czuję kolejny zimny powiew powietrza. Żołądek mam ściśnięty i pusty. Nagle moją uwagę przykuwa jakiś szelest w pobliżu.
Ruszam dalej w mrok. Nadstawiam uszu. Ogarnięte paniką zwierzę jest blisko. Czy to jeleń? Przystaję znowu na dłuższą chwilę, której ciszę zakłóca jedynie brzęczenie nocnego owada i gwałtowne bicie mojego serca. Jak duże jest to zwierzę? Jeśli jest ranne, to nie będzie miało znaczenia, że poluję sama.
Coś ociera się o mój bark. Miękko. Czule.
Powstrzymuję przemożną potrzebę, żeby się wzdrygnąć, spojrzeć do tyłu i kłapnąć to coś zębami. Zamieram na długi, naprawdę długi moment, a potem odwracam głowę, żeby zobaczyć, co tak delikatnie niczym piórko ociera się o moje ucho.
Nie potrafię tego nazwać. To unosi się w powietrzu, dryfuje na wietrze, raz za razem dotykając mojego ucha. Umysł mi płonie i skręca się w bolesnej próbie odnalezienia właściwego określenia.
Papier…?
Nie rozumiem, dlaczego tam jest. Dlaczego zwisa z gałęzi, skoro nie jest liściem. Czuję się przez to nieswojo. Dokoła na ziemi walają się rzeczy przesycone nieznajomym, wrogim zapachem. Jest też skóra jakiegoś niebezpiecznego zwierzęcia, zdarta i pozostawiona samej sobie. Odsuwam się, obnażając zęby, i nagle dostrzegam swoją ofiarę.
Tylko że to nie jest jeleń.
To dziewczyna. Leży w błocie, orząc palcami ziemię, wijąc się i skomląc. W miejscach, gdzie pada światło księżyca, skóra nieznajomej wydaje się biała jak śnieg na tle czarnej gleby. Strach bije od niej falami i wypełnia moje nozdrza. Czuję niepokój. Futro na moim karku jeży się i unosi. Ona nie jest wilkiem, ale pachnie jak wilk.
Zbliżam się bezszelestnie.
Dziewczyna nie zauważa mojego nadejścia.
Kiedy otwiera oczy, stoję tuż przed nią. Nasze nosy niemal się stykają. Na mój widok jej gorący, dyszący oddech się urywa.
Mierzymy się wzrokiem.
Pod wpływem tego spojrzenia futro na moim karku i wzdłuż kręgosłupa jeży się coraz bardziej.
Jej palce gorączkowo grzebią w ziemi. Kiedy się porusza, pachnie mniej wilkiem, a bardziej człowiekiem. W mojej czaszce rozbrzmiewają sygnały ostrzegawcze.
Obnażam kły, wycofuję się. Potrafię myśleć tylko o ucieczce. Pragnę znaleźć się znów pośród drzew, z dala od niej. Ale nagle przypominam sobie papier zwisający z drzewa i skórę na ziemi. Czuję się osaczona – ta dziwna dziewczyna przede mną, ten dziwny i obcy liść za mną. Przykucam i zaczynam szorować brzuchem po poszyciu, z ogonem pomiędzy tylnymi łapami.
Warkot w moim gardle narasta tak powoli, że czuję jego wibracje na języku, zanim stanie się słyszalny.
Jestem uwięziona pomiędzy dziewczyną a tamtymi przedmiotami, które leżą na ziemi, tańczą wśród gałęzi i pachną jak ona. Nieznajoma patrzy mi prosto w oczy, rzuca mi wyzwanie, próbuje unieruchomić spojrzeniem. Jestem jej więźniem i nie mogę uciec.
Ale kiedy zaczyna krzyczeć, zabijam ją.Rozdział pierwszy
Grace
Stałam się nie tylko wilkiem, lecz także złodziejką.
Ocknęłam się w ludzkiej postaci na granicy lasu Boundary. Gdzie dokładnie, nie wiedziałam – tutejsze lasy były ogromne, ciągnęły się kilometrami. Jako wilk przemierzałam je bez trudu, ale pokonywanie odległości w ciele dziewczyny sprawiało już więcej problemów. Był przyjemny, ciepły dzień – wspaniały jak na wiosnę w Minnesocie. O ile człowiek nie był zagubiony i nagi…
Wszystko mnie bolało. Czułam, jakby ktoś pomylił moje kości z wałeczkami ciastoliny i uparcie próbował uformować z nich wybrane kształty. Skóra mnie swędziała, zwłaszcza w okolicach kostek, kolan i łokci. W uchu mi dzwoniło. Miałam problemy z koncentracją i dziwne uczucie déjà vu.
Skrępowanie własną nagością pogłębiała świadomość, że znajdowałam się bardzo blisko cywilizacji. Muchy bzyczały leniwie, gdy podnosiłam się z ziemi, żeby się rozejrzeć. Przez rzadką ścianę drzew prześwitywały tylne podwórka kilku niewielkich domów. U moich stóp leżał rozdarty worek na śmieci, którego zawartość wysypała się na ziemię. Prawdopodobnie to było moje śniadanie. Uznałam, że lepiej będzie się nad tym nie zastanawiać.
Wolałam nie skupiać myśli na niczym konkretnym. Wspomnienia wracały do mnie falami, wypływając na powierzchnię świadomości niczym na wpół zapomniane sny. I w miarę jak się pojawiały, coraz wyraźniej uświadamiałam sobie, że nie przeżywam tego stanu po raz pierwszy. Niejednokrotnie przechodziłam już przez ten dezorientujący moment bycia nowo narodzonym człowiekiem. Doświadczałam tego wiele razy. W różnych miejscach. Powoli dotarło do mnie, że to po prostu kolejna przemiana w tym roku. I że znów zapomniałam o wszystkim, co się działo pomiędzy.
Cóż… prawie o wszystkim.
Zacisnęłam powieki. Zobaczyłam jego twarz, jego złotożółte oczy, jego ciemne włosy. Przypomniałam sobie, jak moja dłoń pasowała do jego dłoni. Widziałam we wspomnieniach, jak siedzę obok niego w samochodzie, który już nie istniał.
Ale nie byłam w stanie przypomnieć sobie jego imienia. Jak mogłam je zapomnieć?
Nagle usłyszałam warkot silnika samochodu, który rozległ się echem po okolicy. Hałas powoli ucichł, gdy auto się oddaliło, ale jeszcze wyraźniej uświadomił mi, jak blisko mnie znajduje się prawdziwy świat.
Znowu otworzyłam oczy. Nie powinnam teraz rozmyślać o tym chłopaku. Wiedziałam, że prędzej czy później wspomnienia do mnie wrócą, a tymczasem musiałam się skupić na bieżącej sytuacji.
Miałam do wyboru kilka opcji. Przede wszystkim: mogłam wrócić do ciepłych wiosennych lasów w nadziei, że wkrótce z powrotem przemienię się w wilka. Problem polegał jednak na tym, że w tej chwili czułam się człowiekiem i nic nie zwiastowało rychłej metamorfozy. Mogłam też zdać się na łaskę ludzi mieszkających w niebieskim domku, który znajdował się przede mną. Ostatecznie skorzystałam już z ich pomocy, najwyraźniej częstując się śmieciami – i to nie tylko ich, lecz także sąsiadów. Niestety, to rozwiązanie niosło ze sobą wiele komplikacji. Mimo że w tej chwili czułam się pewnie w ludzkiej skórze, nie miałam pojęcia, jak długo potrwa ten stan. Byłam też naga i zagubiona. Jak mogłabym to komuś wyjaśnić, nie trafiając przy okazji do szpitala psychiatrycznego albo na posterunek policji?
Sam.
Jego imię powróciło nagle, a wraz z nim tysiące innych wspomnień: wiersze szeptane niepewnie do mojego ucha, gitara w jego dłoniach, kształt cienia pod obojczykiem, sposób, w jaki palce gładziły strony książki, kiedy czytał. Kolor ścian księgarni. Brzmienie jego głosu, gdy leżał obok i szeptał coś z głową wtuloną w moją poduszkę. Lista postanowień noworocznych spisanych dla każdego z nas. I cała reszta też: Rachel, Isabel, Olivia. Tom Culpeper rzucający mi pod nogi martwego wilka.
Moi rodzice. Boże, moi rodzice! Przypomniałam sobie, jak stałam w kuchni, czując wypełzającego ze mnie wilka, i kłóciłam się z nimi o Sama. Przypomniałam sobie, jak wepchnęłam ubrania do plecaka i uciekłam do domu Becka. Jak dławiłam się własną krwią…
Grace Brisbane.
Zapomniałam o tym wszystkim jako wilk. I znowu o tym zapomnę.
Zachwiałam się i przykucnęłam, obejmując nogi ramionami. Brązowy pająk przebiegł mi po stopie, zanim zdążyłam zareagować. W górze śpiewały ptaki. Drgające cętki słonecznego światła obdarzały podszycie lasu gorącymi pocałunkami. Wiosenny wietrzyk szumiał pośród świeżych jasnozielonych liści zdobiących gałęzie. Las wokół mnie oddychał głęboko raz za razem, ponownie budząc się do życia. Wszystko wokół niewzruszenie toczyło się stałym rytmem, wyznaczonym przez Matkę Naturę. A ja byłam jej wybrykiem i nie wiedziałam już, do którego świata przynależę i co powinnam zrobić.
W tym momencie kolejny ciepły podmuch wiatru, niosący ze sobą nieznośnie cudowny zapach serowych ciasteczek, potargał mi włosy i podsunął jeszcze jedno rozwiązanie. Mieszkańcy ceglanego domu, wyraźnie optymistycznie nastawieni do zwodniczej wiosennej pogody, rozwiesili na zewnątrz pranie do wysuszenia. Powiewające na wietrze ubrania przykuły moją uwagę. Sznur pełen schludnie poprzypinanych możliwości. Właścicielka strojów była co najmniej kilka rozmiarów większa ode mnie, ale jedna z sukienek miała pasek, więc mogło się udać. Starałam się nie myśleć o tym, że będę musiała kogoś okraść.
Zdarzało mi się już robić rzeczy, które ktoś mógłby uznać za niezbyt uczciwe, ale nigdy niczego nie ukradłam. A teraz miałam zamiar zabrać komuś najładniejszą sukienkę, zapewne upraną ręcznie, a następnie troskliwie rozwieszoną do wyschnięcia. Na sznurze suszyły się też bielizna, skarpetki i poszewki na poduszki, więc mieszkańców prawdopodobnie nie było stać na suszarkę. Czy naprawdę chciałam ukraść czyjąś odświętną sukienkę, żeby mieć szansę na powrót do Mercy Falls? Czy naprawdę taką osobą teraz byłam?
Zwrócę ją. Kiedy już będzie po wszystkim.
Zaczęłam się skradać wzdłuż linii drzew, żeby lepiej przyjrzeć się swojemu celowi. Aromat serowych ciasteczek, który prawdopodobnie przyciągnął mnie tu jeszcze jako wilka, sugerował czyjąś obecność w domu. Nikt nie potrafiłby przejść obojętnie obok takiego zapachu. Odkąd dotarła do mnie ta cudna woń, ciężko mi było skupić się na czymkolwiek innym. Zmusiłam się jednak do myślenia o ważniejszych problemach. Czy mieszkańcy domu mogą mnie zauważyć? A ich sąsiedzi? Jeśli będę sprytna, być może uda mi się pozostać poza zasięgiem ich wzroku przez większość czasu.
Podwórko mojej pechowej ofiary było podobne do wielu innych znajdujących się w obrębie lasu Boundary – zaśmiecone puszkami po pomidorach, ze starannie wykopanym dołem do barbecue oraz anteną telewizyjną z kablami prowadzącymi donikąd. Stała tam kosiarka do trawy na wpół przykryta brezentem, popękany dziecięcy basenik wypełniony nieświeżo wyglądającym piaskiem i zestaw mebli ogrodowych z plastikowymi pokrowcami ozdobionymi nadrukiem w słoneczniki. Nic, co dałoby mi osłonę.
Z drugiej strony mieszkańcy domu nie zauważyli nawet, że wilk porwał im z ganku torbę ze śmieciami. Miałam więc nadzieję, że pozostaną równie nieświadomi obecności nagiej licealistki kradnącej sukienkę z ich sznura na bieliznę.
Odetchnęłam głęboko, żałując, że nie mogę wziąć udziału w łatwiejszym przedsięwzięciu – na przykład wystartować w olimpiadzie matematycznej albo zerwać plaster z nieogolonej nogi – i jak strzała pomknęłam na podwórko. W pobliżu zaczął ujadać pies. Dopadłam do sukienki, chwyciłam ją, po czym uciekłam. Ani się obejrzałam, a już było po wszystkim. Schowałam się w zaroślach, krzewy wyglądały jak sumak jadowity. Ściskając zdobycz w dłoni, próbowałam uspokoić oddech.
Ktoś krzyknął na ujadającego psa: „Zamknij się, bo wywalę cię razem ze śmieciami!”.
Poczekałam, aż serce przestanie mi walić jak oszalałe. Potem, z wyrzutami sumienia, ale też z poczuciem triumfu, włożyłam sukienkę. Była ładna, niebieska, w kwiatki, choć tak naprawdę zbyt lekka jak na tę porę roku i wciąż odrobinę wilgotna. Prezentowałam się w niej chyba całkiem przyzwoicie, mimo że musiałam ją mocno związać w pasie, żeby na mnie nie wisiała.
Piętnaście minut później z ganku innego domu podwędziłam parę chodaków – jeden miał psią kupę na obcasie i pewnie dlatego buty zostały wystawione na zewnątrz – i ruszyłam wzdłuż drogi, swobodnie, jakbym mieszkała w okolicy. Dzięki naukom Sama, używając wilczych zmysłów i poddając się napływającym zewsząd bodźcom, potrafiłam stworzyć sobie w głowie znacznie bardziej szczegółowy obraz otaczającego mnie terenu niż za pomocą samego wzroku.
Ale pomimo wszystkich tych dodatkowych informacji tak naprawdę nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Wiedziałam tylko, że nie znajdowałam się w pobliżu Mercy Falls. Ale miałam plan. Wydostać się stąd, zanim ktoś rozpozna na mnie swoją sukienkę lub buty. Znaleźć jakiś sklep albo firmę, jakikolwiek punkt orientacyjny, który pomoże mi określić położenie, zanim cudze chodaki zafundują mi odciski. A potem skontaktować się z Samem.
To nie był plan idealny, ale tylko takim dysponowałam.Rozdział drugi
Isabel
Odmierzałam czas, licząc wtorki.
Trzy wtorki do początku ferii wiosennych.
Siedem wtorków, od kiedy Grace zniknęła ze szpitala.
Pięćdziesiąt dziewięć wtorków do końca liceum i opuszczenia tej dziury – Mercy Falls w Minnesocie.
Sześć wtorków, od kiedy po raz ostatni widziałam Cole’a St. Claira.
Wtorki od zawsze były najgorszym dniem tygodnia w domu Culpeperów. To był dzień kłótni. Wprawdzie u nas właściwie każdy dzień mógł pretendować do tego miana, ale we wtorki kłótnia była gwarantowana. Zbliżała się pierwsza rocznica śmierci mojego brata Jacka i po trwającym dwie godziny rodzinnym krzykatonie, który objął zasięgiem trzy piętra rezydencji i zakończył się groźbą rozwodu ze strony matki, ojciec znowu zaczął z nami chodzić na terapię grupową. A to oznaczało, że w każdą środę mama się perfumowała, tata na chwilę odkładał telefon, a ja wsiadałam do gigantycznego niebieskiego SUV-a ojca, starając się udawać, że tył auta nie śmierdzi martwym wilkiem.
W środy wszyscy zachowywali się wzorowo. Kilka godzin po terapii upływało w spokoju i doskonałej harmonii: obiad w St. Paul, odmóżdżające zakupy lub wspólny seans w kinie. A potem, godzina po godzinie, zaczynaliśmy się oddalać od tego ideału – aż do następnego wtorku, kiedy to dochodziło do kolejnych eksplozji oraz walki na pięści.
We wtorki zazwyczaj starałam się wymykać z domu.
Tego konkretnego dnia stałam się jednak ofiarą własnego niezdecydowania. Po powrocie ze szkoły nie mogłam się zebrać, żeby zadzwonić do Taylor albo Madison i umówić się na wyjście. W zeszłym tygodniu pojechałam z nimi i z ich kolegami do Duluth. Wydałam dwieście dolców na buty dla mojej matki, sto na koszulkę dla siebie i pozwoliłam chłopakom wydać jedną trzecią tej samej kwoty na lody, których nawet nie zjedliśmy. Nie widziałam sensu w odtwarzaniu tego scenariusza, chyba żeby zależało mi na zaszokowaniu Madison szastaniem kartą kredytową – buty pewnie poniewierały się gdzieś przy łóżku mamy, koszulka dziwnie na mnie leżała, a ja nie potrafiłam nawet przypomnieć sobie imion tamtych chłopaków. Jedno chyba zaczynało się na „j”.
Mogłam się też zadowolić moją drugą ulubioną rozrywką – wsiąść do SUV-a, pojechać dokądś, włączyć muzykę na cały regulator, odpłynąć myślami i udawać, że jestem daleko. Zwykle potrafiłam zająć sobie w ten sposób tak dużo czasu, żeby wrócić do domu już po finale kłótni rodziców. Jak na ironię – gdy mieszkałam w Kalifornii, w ogóle tego nie potrzebowałam; miałam milion razy więcej możliwości na spędzenie dnia poza domem.
Tak naprawdę chciałam zadzwonić do Grace i powłóczyć się z nią po mieście albo poleżeć na jej łóżku, kiedy będzie odrabiała pracę domową. Nie wiedziałam, czy to jeszcze kiedykolwiek będzie możliwe.
Spędziłam tyle czasu na rozważaniu możliwych opcji, że przegapiłam szansę na ucieczkę. Stałam właśnie w holu z telefonem w dłoni, kiedy mój ojciec zbiegł hałaśliwie po schodach, a w drzwiach salonu na dole pojawiła się matka. Utknęłam pomiędzy dwoma frontami pogodowymi. Mogłam tylko przygotować się na najgorsze i mieć nadzieję, że wichura nie porwie krasnala ogrodowego.
Napięłam wszystkie mięśnie.
Mój ojciec poklepał mnie po głowie.
– Hej, ptysiu – rzucił.
Ptysiu?
Zamrugałam, gdy mnie mijał: efektowny i wpływowy, olbrzym na swoich włościach. Zupełnie jakbym cofnęła się w czasie o rok.
Gapiłam się jeszcze na niego, gdy stanął w drzwiach przy mojej matce. Czekałam, aż wymienią przytyki. Zamiast tego wymienili pocałunek.
– Co zrobiliście z moimi rodzicami? – zapytałam.
– Ha! – zawołał ojciec głosem, który można by opisać jako jowialny. – Byłbym wdzięczny, gdybyś włożyła coś zakrywającego brzuch, zanim Marshall tu dotrze. Chyba że będziesz siedzieć cały czas na górze.
Mama obdarzyła mnie spojrzeniem typu: „A nie mówiłam”, mimo że w żaden sposób nie skomentowała mojego stroju, gdy wróciłam ze szkoły.
– Kongresmen Marshall? – zapytałam zdziwiona. Wielu kumpli mojego ojca z college’u obejmowało teraz wysokie stanowiska. Ale od śmierci Jacka tata nie spędzał z nimi za dużo czasu. Co nie zmienia faktu, że słyszałam sporo pikantnych historii na ich temat, zwłaszcza kiedy dorośli powtarzali je przy zakrapianych alkoholem spotkaniach. – Grzybek Marshall? – upewniłam się. – Ten, który bzykał mamę, zanim zaczęliście być razem?
– Dla ciebie to „pan Landy” – upomniał mnie ojciec, ale nie wyglądał na zirytowanego. – Nie bądź niegrzeczna wobec matki – dodał, przechodząc do kuchni.
Matka podążyła za nim. Słyszałam, jak rozmawiają. W którymś momencie mama nawet się zaśmiała.
We wtorek…
Był wtorek, a ona się śmiała.
– Dlaczego on tu przychodzi? – zapytałam podejrzliwie, dołączając do nich.
Spojrzałam na kuchenny blat. Połowę jego powierzchni pokrywały torebki z czipsami i warzywa, na drugiej leżały podkładki do pisania, teczki z dokumentami i zabazgrane notatniki.
– Jeszcze się nie przebrałaś – zauważyła mama.
– Wychodzę – wyjaśniłam, podejmując decyzję dokładnie w tym momencie. Wszyscy kumple taty uważali, że są wyjątkowo zabawni, a byli wyjątkowo nudni, więc nie miałam wyboru. – Po co przychodzi tu Marshall?
– Pan Landy – uparcie poprawił mnie ojciec. – Będziemy omawiać pewne istotne kwestie prawne, a potem nadrabiać zaległości.
– Jakiś proces sądowy? – Coś przykuło mój wzrok, więc powoli przesunęłam się w kierunku pokrytej papierami części blatu. Słowo „wilki” było wszędzie.
Na widok dokumentów zadrżałam. W zeszłym roku, zanim poznałam Grace, przeszyłby mnie dreszcz ekscytacji na myśl o tym, że ktoś wreszcie zemści się na wilkach za śmierć Jacka. Teraz, o dziwo, czułam tylko strach.
– To przepisy dotyczące ochrony wilków w Minnesocie… – zaczęłam.
– Prawdopodobnie wkrótce się zmienią – oświadczył ojciec. – Landy ma kilka pomysłów. Może uda nam się pozbyć całej sfory.
To dlatego był taki szczęśliwy! On, Landy i mama spotykają się, żeby zaplanować eksterminację wilków! Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę uważa, iż to pomoże mu się uporać ze śmiercią Jacka.
Grace była w tych lasach. W tej chwili. On o tym nie wiedział, ale właśnie planował jej morderstwo.
– Fantastycznie – podsumowałam. – Zmywam się stąd.
– Dokąd idziesz? – zapytała mama.
– Do Madison.
Mama zamarła w połowie otwierania paczki czipsów. Miała wystarczająco dużo jedzenia, żeby wykarmić cały kongres Stanów Zjednoczonych.
– Naprawdę do niej idziesz czy mówisz mi tak tylko dlatego, że wiesz, iż będę zbyt zajęta, żeby to sprawdzić?
– Okej – przyznałam. – Idę do Kenny’s, ale nie wiem jeszcze z kim. Zadowolona?
– Wniebowzięta – rzuciła mama.
Nagle zauważyłam, że ma na sobie buty, które jej kupiłam. Poczułam się dziwnie. Mama założyła prezent ode mnie, rodzice się uśmiechali, a ja się zastanawiałam, czy uda im się zastrzelić moją przyjaciółkę.
Złapałam torebkę i wyszłam. Wsiadłam do swojego SUV-a i zamknęłam się w dusznym wnętrzu. Nie przekręcałam kluczyka w stacyjce, tylko siedziałam przez chwilę z telefonem w dłoniach i próbowałam wykombinować, co dalej. Wiedziałam, co powinnam zrobić, ale nie wiedziałam, czy tego chcę. Minęło sześć wtorków, od kiedy z nim rozmawiałam. Może to Sam odbierze telefon. Z Samem mogłabym pogadać.
Nie, ja wręcz musiałam porozmawiać z Samem. Bo kongresmen Marshall Landy i mój ojciec naprawdę mogą coś uknuć podczas tej napędzanej czipsami narady wojennej. Nie miałam wyboru.
Zagryzłam wargę i wybrałam numer domu Becka.
– Da?
Głos w słuchawce był nieskończenie znajomy, a nerwowe szepty w moim żołądku zamieniły się w wycie.
To nie był Sam.
– Cole, to ja. – Mój głos bezwiednie zabrzmiał lodowato, choć tego nie chciałam.
– Och – odpowiedział chłopak i się rozłączył.