Ukryci - ebook
Ukryci - ebook
MARCIE SYGIT WALI SIĘ ŚWIAT, KIEDY JEJ NIEPEŁNOSPRAWNY SYN ZOSTAJE UPROWADZONY. OKAZUJE SIĘ, ŻE PIOTREK NIE JEST JEDYNY, A PORYWACZ DZIAŁA JUŻ OD ROKU.
Zniechęcona brakiem postępów w śledztwie samotna matka znajduje nieoczekiwanie sprzymierzeńca w osobie Marka Bielawskiego, lokalnego przedsiębiorcy i ojca jednego z porwanych chłopców. Upór i determinacja prowadzą tę dwójkę tropem uprowadzonych niknącym we mgle domysłów i hipotez.
Zbieg okoliczności sprawia, że pojawia się szansa na zbliżenie się do porywacza, jednak konieczna jest interwencja wybitnego psychiatry i psychoterapeuty. Doktor Sobczak w zakamarkach umysłu przypadkowego świadka musi znaleźć odpowiedź na kluczowe pytanie: gdzie ukryci są chłopcy?
WSZYSCY MAJĄ ŚWIADOMOŚĆ, ŻE CZAS SIĘ KOŃCZY. CZY ZDĄŻĄ?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-138-5 |
Rozmiar pliku: | 598 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
UPROWADZENIE
1
– Dasz się wyciągnąć czy jednak zostajesz w aucie?
Popatrzyła na syna, jedyną bliską osobę, jaka jej jeszcze pozostała na tym świecie. Piotrek, nie odrywając wzroku od smartfona, pokręcił głową.
– Mięczak – powiedziała ciepłym głosem, żeby wiedział, że żartuje.
Wiedział, ale i tak nie chciała ryzykować. W jego wieku wystarczy jedna mała iskra, żeby wybuchł pożar. A w sytuacji, w jakiej się znajdował, czasem nie trzeba było nawet iskry i rozumiała to. Jej było ciężko, ale choć tkwili w tym razem, jemu z pewnością było bez porównania ciężej.
– Uhm – potwierdził obojętnie.
– Skoczę najpierw do drogerii. – Wskazała przez szybę wielki, różowy kaseton na budynku stojącym przy sklepowym parkingu. – Potem załatwię Lidla. Chcesz coś specjalnego?
– Nie – odparł. – Albo wiesz co…? Kup mi piwo.
– Za trzy lata sam sobie kupisz, cwaniaku. – Uśmiechnęła się. – Na pewno nie dasz się namówić?
Westchnął i spojrzał na nią tym swoim melancholijnym wzrokiem.
– Nawet jeśli zapytasz jeszcze sto razy, to odpowiedź za każdym razem będzie taka sama, okej?
– Okej, okej. – Machnęła ręką i sięgnęła do klamki. – Gdyby coś się działo, dzwoń.
– Co ma się dziać? – Teraz w jego oczach było niebotyczne zdumienie.
Zmierzwiła mu włosy, a on odsunął się lekko i odruchowo poprawił grzywkę. Poczuła w sercu niewielkie ukłucie. Jej mały chłopiec odszedł w niebyt, spontaniczne przytulanie i ciepłe gesty też, zamiast chłopca w domu miała już prawie mężczyznę, a świadomość, że kiedyś odejdzie, jak jego ojciec, bolała jak cholera. Tylko że w przypadku Piotrka to będzie naturalne. Bolesne dla niej, ale naturalne. I tak mogła się cieszyć, że zdoła to zrobić, bo jest silny.
Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwi. Obrzucając samochód ostatnim spojrzeniem, ruszyła w kierunku kilkunastopiętrowego budynku, w którego przyziemiu mieściły się lokale usługowe. W drogerii wzięła koszyk, zapakowała go kosmetykami, które akurat jak na złość skończyły się hurtowo. Zatrzymała się przy regale z perfumami. Akurat była promocja na wodę toaletową i pomyślała o synu. Z higieną nie było problemu, jednak nie dbał za bardzo o to, co ponad to, a ona uważała, że najwyższy czas zacząć to robić. Z powodu sytuacji, w jakiej się znajdował, nie przypuszczała, żeby dziewczyna przytrafiła mu się jakoś szybko, lepiej jednak dmuchać na zimne. Wybrała wodę w małym opakowaniu i przeliczając budżet z uwzględnieniem tego zakupu, ruszyła do kasy. Młoda kobieta za kontuarem rzuciła uprzejme „dzień dobry”, spojrzała jej w twarz, a potem przeniosła wzrok na jej włosy: rude, grube i kręcone, których nienawidziła w dzieciństwie, a których teraz zazdrościła jej niemal każda znajoma i koleżanka. Przyzwyczaiła się do tych spojrzeń i chociaż dziewczyna przed nią na swoje włosy nie mogła narzekać, to jednak w jej oczach widać było co najmniej uznanie.
Podstawiła telefon z kodem w aplikacji i zapłaciła, z kieszeni bojówek wyciągnęła anużkę, rozwinęła ją i zapakowała wszystko do środka. Kiedy przechodziła przez parking niedaleko swojego fiata, zerknęła w jego stronę, zastanawiając się, czy nie zostawić siatki, ale uznała, że to opóźni wszystko o kilka minut, bo pewnie nie powstrzyma się, żeby pogadać jeszcze chwilę z Piotrkiem. Dalsze próby wyciągnięcia go na zakupy były bezcelowe, więc uznała, że załatwi od razu spożywkę i będzie miała spokój.
W sklepie spędziła jakieś dwadzieścia minut. Listę zakupów miała w głowie, zresztą nie była długa, ale klientów obsługiwała tylko jedna tradycyjna kasa, a samoobsługowe były oblężone. Kiedy wreszcie wyszła na parking, odetchnęła z ulgą. Zaczęło lekko mżyć, więc przyśpieszyła kroku. Kiedy podeszła do auta, zobaczyła, że miejsce pasażera jest puste. To jeszcze nie wzbudziło jej podejrzeń, bo może Piotrek jednak zdecydował się gdzieś wyskoczyć, może się nawet minęli, choć nie miała pojęcia, jak mogłaby go nie zauważyć. Podeszła do tyłu samochodu, żeby schować siatkę z zakupami do bagażnika. Szczęknął zamek, pociągnęła klapę do siebie, a kiedy otworzyła je na pełną szerokość i zobaczyła koło z plastikową osłoną, na której szczerzył zęby Diabeł Tasmański z kreskówki Zwariowane melodie, serce zatrzepotało jej z niepokoju. Chwilę później niepokój zmienił się w przeraźliwy strach.
To było przecież niemożliwe.2
Następna godzina była jak wyjęta z koszmaru. Marta nie pamiętała z niej prawie nic, tylko parking przed Lidlem, rozmazane twarze ludzi i ich zdziwione spojrzenia. Sama nie wiedziała, jak dotarła na Kaszubską, nie powodując wypadku. Wbiegła do budynku komendy miejskiej policji, potrącając kogoś w drzwiach, ale nawet nie odwróciła się, żeby przeprosić. Gdy dotarła do okienka dyżurnego w holu wejściowym, niemal rzuciła się na kontuar, uderzając nosem w szybę oddzielającą dyżurkę od holu. Za nią siedziało dwóch policjantów. Starszy, sierżant i młodszy, posterunkowy.
– Chciałam zgłosić zaginięcie syna. – Głos jej drżał.
– Ile lat ma syn?
– Piętnaście. – Porozumiewawcze spojrzenia, jakie wymienili policjanci, wzbudziły jej niepokój.
– Kiedy zniknął?
– Godzinę temu. Niecałe półtorej.
Sierżant roześmiał się i dla niej to nie był śmiech, tylko ordynarny, pozbawiony empatii rechot.
– Nie wydaje się pani, że to trochę za wcześnie? – zapytał ten drugi.
– Wierzy pan w Boga?
– A co to ma do rzeczy?
– Syn jest niepełnosprawny – powiedziała zimno, patrząc sierżantowi w oczy. – Nie sądzę, żeby na pieprzonym przysklepowym parkingu miał miejsce cud, syn odzyskał władzę w nogach i poszedł swoją drogą, zostawiając wózek inwalidzki w samochodzie.
Twarze obu policjantów wydłużyły się nagle i zastygły w tym wyrazie. Spuścili głowy, a ona, nie chcąc ich pognębiać jeszcze bardziej, odwróciła głowę w stronę drzwi wejściowych.
– Proszę chwileczkę poczekać, zaraz ktoś do pani przyjdzie – powiedział jeden i wskazał rząd niewygodnych krzesełek pod ścianą.
Usiadła na skrajnym i głęboko westchnęła. Podejrzewała od początku, że cała procedura przypomina tę w szpitalu na izbie przyjęć, kiedy niemal wszystko polega na czekaniu na kogoś, potem na kogoś jeszcze i jeszcze, a czas mija. Tu zanosiło się na to, że będzie podobnie. Słuchała jednym uchem, jak sierżant mówi coś do słuchawki telefonu i kilka minut później na schodach pojawił się kolejny policjant.
Miał zupełnie inne nastawienie. Był poważny, na jego twarzy nie dostrzegła śladu kpiny czy wątpliwości. Poczuła się lepiej. Odrobinę, ale zawsze. Zaprowadził ją do jakiegoś pomieszczenia, w którym oprócz stołu i czterech krzeseł nie było niczego, tylko gołe ściany i okno. Ono też sprawiało fatalne wrażenie, bo od zewnątrz zamontowana była siatka.
Usiadła z wahaniem po jednej stronie stołu, funkcjonariusz wybrał krzesło naprzeciw niej. Usiadł, poprawił się na nim, a przed sobą położył notes i długopis. Przyjrzała się szarej okładce i poczuła lekkie zdziwienie. To nie był żaden formularz, tylko zwykły notes, na którym nie było żadnych rysunków, napisów czy logo. Policjant otworzył go i wziął długopis do lewej ręki.
– Imię? – zapytał.
– Marta.
– Nazwisko?
– Sygit.
– Imię syna?
– Piotr.
– Nazwisko takie samo?
– Nie. Nazwisko ma po ojcu. Rybicki.
– Rozumiem. Poproszę o dane ojca.
– Mariusz Rybicki, data urodzenia: trzynasty lutego siedemdziesiątego ósmego. To był raczej pechowy dzień.
– Gdzie przebywa ojciec dziecka?
– Nie mam pojęcia i mam to w dupie, tak samo jak on ma nas. Nie wiem kompletnie, co się z nim dzieje. I nie chcę wiedzieć.
– Dobrze… Proszę teraz opisać okoliczności zaginięcia.
Skupiła się. Trochę pocieszyło ją spostrzeżenie, że policjant pisze bardzo wyraźnie, drukowanymi literami.
– Odebrałam syna od kolegi i pojechaliśmy na zakupy. Nie miał ochoty wysiadać z samochodu, ja to uszanowałam i on w nim został. A ja poszłam do drogerii, potem zrobić szybkie zakupy w Lidlu.
– Którym?
– Na Witkiewicza. Drogeria jest obok, w tym budynku mieszkalnym na rogu Santockiej.
– Kojarzę.
– Kiedy wracałam z drogerii i przechodziłam przez parking, syn był jeszcze w samochodzie. Widziałam go przez szybę. Zakupy zajęły mi około dwudziestu minut, bo były kolejki do kas. I kiedy przyszłam do samochodu, Piotrka już nie było. A jego wózek dalej tkwił w bagażniku. Wie pan, to jest specjalny wózek, bardzo lekki, była cała akcja wśród kolegów, uzbieraliśmy na niego mnóstwo pieniędzy, a Piotrek ma bardzo silne ręce. On potrafił wyciągnąć sobie go z tyłu, przez rozsuwane drzwi, postawić obok samochodu i samemu się na niego przesiąść. Ale przecież wózek został, więc…
– Rozumiem. Dzwoniła pani do niego?
– Tak. Nie odbierał, a kiedy wsiadłam do auta, znalazłam jego telefon na siedzeniu, wciśnięty pod oparcie. – Z gardła wyrwał się jej nagle szloch. – Wtedy prawie wpadłam w panikę, bo on się z nim nie rozstaje. I już wiedziałam, że coś jest nie tak.
– Co zrobiła pani potem?
– Zaczęłam biegać po parkingu i go wołać. Pytałam ludzi, czy nie widzieli czołgającego się chłopca, albo żeby ktoś go niósł, ale… Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Wie pan, jakie to uczucie? Pana koledzy też tak na mnie patrzyli, kiedy tu przyszłam.
– Zostawmy ich i skupmy się na tym, co ważne. Jak to się stało, że pani syn musi poruszać się na wózku?
– Miał wypadek na deskorolce. Upadł plecami na betonowy element w skateparku dwa lata temu i złamał kręgosłup. Rdzeń kręgowy został nieodwracalnie uszkodzony. Ale nie poddał się. Najpierw miał załamanie, to zrozumiałe, ale ogarnął się szybko i postanowił, że nie pozwoli, żeby to zmarnowało mu życie. Zaczął grać w koszykówkę na wózkach, ćwiczyć ręce, być aktywny. Jest bardzo silny psychicznie. Psychologowie, którzy z nim pracowali, byli pod wrażeniem.
– Czy jest możliwe, że któryś z jego kolegów przyjechał po niego? Nie wiem, umówili się bez pani wiedzy, może chcieli zrobić kawał? Pani albo jemu?
– Obdzwoniłam jego najbliższych kolegów. Nikt z nich tego nie zrobił.
– Może ma takiego kolegę, o którym pani nie wie?
– To niemożliwe – zaperzyła się i już ułamek sekundy później zreflektowała się, że za szybko, bo policjant mógł mieć rację.
Musiała być obiektywna. Ale walczyła.
– Rozmawiamy ze sobą o wszystkim – powiedziała, ale już ciszej i mniej natarczywie.
– Zdaje sobie pani sprawę, że to może być tylko pani wrażenie?
– Tak. – Spuściła głowę.
Dalsza walka nie miała sensu. Nie wierzyła w to, ale takie prawdopodobieństwo istniało i on jej to właśnie uświadomił. Ludzie nie mówią innym ludziom wielu rzeczy. Nawet bliskim. Wiedziała to, oboje z Piotrkiem to wiedzieli. Czy jej syn wziął przykład z ojca i też jej czegoś nie powiedział?
– A ojciec? – Policjant jakby czytał jej w myślach. – Czy to on mógł go zabrać?
– Nie – odparła zdecydowanie. – Nie utrzymujemy kontaktu, mówiłam przed chwilą, że w ogóle się nami nie interesuje, niby dlaczego miałoby się to nagle dziś zmienić?
– Może pani po prostu nie znać powodów, ale to możliwe, prawda? Tak zwane porwania rodzicielskie to niestety dość częsta sprawa.
– Nawet jeśli, to przecież syn zadzwoniłby do mnie i powiedział, co się dzieje. No i dlaczego mój były nie zabrałby wózka? Zresztą… – parsknęła. – On nie jest ojcem Piotrka, on go tylko spłodził, rozumie pan? Ojciec nie zachowuje się tak jak on. Nie znika, opuszczając syna w potrzebie, w najgorszym momencie życia. Możecie spokojnie odpuścić sobie tę kwestię. To nie on.
– Czy syn zachowywał się ostatnio dziwnie? Nietypowo?
– Nie.
– Czy w ciągu ostatniej doby wydarzyło się coś niezwykłego?
– Co?
– Cokolwiek, co mogłaby pani uznać za sytuację nietypową, wręcz nienormalną.
– N-nie… Raczej nie. Wszystko było jak zwykle.
– Nigdy wcześniej nie znikał bez poinformowania pani o tym?
– No, zdarzało się, że nie zadzwonił, kiedy wychodził gdzieś z kolegami, ale wtedy dzwoniłam ja i wszystko było w porządku…
– Czy nastąpiła ostatnio jakaś raptowna i radykalna zmiana zachowania? Cokolwiek, co świadczyłoby o kryzysie?
– Proszę pana. – Roześmiała się. – Ostatnie dwa lata jego, naszego życia, to jeden wielki kryzys.
– Rozumiem… – Policjant pokiwał głową, nie patrząc na nią, długopis przesuwał się po kartce jak rysik sejsmografu. – Miała pani jakieś podejrzenia, jeśli chodzi o narkotyki?
– Nie. Raz powiedział mi, że zapalił z kolegami trawkę, ale mu się nie podobało. O twardych nie było mowy, i tak przez wiele miesięcy brał silne leki przeciwbólowe.
– Miał dziewczynę? – zapytał policjant.
– Nie miał. – Zawahała się. – W każdym razie nic o tym nie wiem. A co to ma wspólnego?
– Może nic, a może wszystko. Zbieram informacje, taka jest procedura.
– Myśli pan, że piętnastolatek, w dodatku niepełnosprawny, może chcieć uciec z dziewczyną z domu? – zapytała gorzko i ironicznie. – Gdzie, jak, za co?
W twarzy policjanta dostrzegła coś, co kazało jej zamilknąć.
– Parę lat temu nastolatek zabił rodziców, bo tak chciała jego dziewczyna – powiedział powoli, mrużąc lekko oczy. – To była głośna sprawa, pewnie pani o tym słyszała. Nie ma pani pojęcia, jakie rzeczy…
Nagle przerwał, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wibrujący telefon. Puknął w wyświetlacz, przyłożył komórkę do ucha i słuchał przez chwilę swojego rozmówcy, patrząc na Sygit nieprzeniknionym wzrokiem.
– Dobra, niech przyjdzie – rzucił sucho i położył telefon na stole, wciąż nie spuszczając z niej wzroku.
Przełknęła ślinę. Coś się działo. Czuła to.
– Za chwilę porozmawia pani z pewnym człowiekiem – powiedział policjant. – To oficer z komendy wojewódzkiej. Pewnie zada te same lub podobne pytania i proszę się tym nie denerwować, tylko współpracować, dobrze?
– Nie rozumiem? – żachnęła się. – Przecież chodzi o czas!? Powiedziałam panu już wszystko! Dlaczego nie zabierzecie się do poszukiwań, tylko chcecie w kółko wałkować to samo? A czas ucieka!
– Pani Marto. – Podniósł dłoń. – Proszę nam zaufać, dobrze? Traktujemy tę sprawę poważnie, bardzo poważnie. Zaraz pani sama się o tym przekona, tylko proszę zachować spokój. Możemy się tak umówić?
Zagryzła wargi i pokiwała głową.
– Cieszę się. Teraz panią zostawię, a za jakiś czas ktoś do pani przyjdzie. Ostrzegam, to może chwilę potrwać, proszę się nie denerwować.
Wstał i wyszedł z pokoju. Przez chwilę w szparze drzwi widziała, jak ogląda się i obrzuca ją spojrzeniem. Poczuła się dziwnie i pomyślała, że tak patrzy się na ludzi, których widzi się ostatni raz i chce zapamiętać. Przysiadła na krawędzi stołu i założyła ręce na piersiach. Przed sobą miała szarą ścianę i swój cień rozmyty mdłym światłem padającym przez okno. Znów poczuła to lodowate zimno na karku, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, drzwi otworzyły się i pojawił się w nich ten sam policjant.
– Będzie pani musiała poczekać około godziny.
– Dlaczego tak długo?
– Nie wiem, ja tylko przekazuję informację. Może pani wyjść i wrócić tu, albo zostać, jak pani woli.
– Wolę zostać.
Miała jakieś irracjonalne przekonanie, że jeśli stąd wyjdzie, coś ważnego ją ominie, straci nad czymś kontrolę, a tego nie chciała. Nawet jeśli ta kontrola była wyłącznie iluzoryczna.
Policjant pokiwał głową i zostawił ją samą, tym razem na dobre. Zostawił ją samą ze sobą i czarnymi myślami, które kłębiły się w jej głowie. Nie mogła usiedzieć na miejscu, tylko chodziła wkoło pomieszczenia, czasem przystawała przy oknie i wpatrywała się w widok za nim: szarą ulicę i odrapane ściany kamienic naprzeciwko. Jedyną pozytywną rzeczą było to, że skupiona na tych myślach nie zauważała upływu czasu, dlatego też zaskoczył ją dźwięk otwieranych drzwi. Drgnęła, odwróciła się od okna i spojrzała na mężczyznę, który się w nich pojawił. Nie stanął w wejściu, po prostu wszedł płynnie do środka pomieszczenia, obróciwszy się z gracją w progu, i tak samo płynnie zamknął drzwi. Między poszczególnymi ruchami nie było przerw ani zawahania, jakby robił to już tysiąc razy albo miał znakomitą koordynację – uznała, że raczej to drugie. Miał na sobie granatową marynarkę, koszulę w tym samym kolorze, tylko parę odcieni ciemniejszą, i dość obcisłe spodnie, które nie wszystkim mężczyznom pasują. Jemu pasowały, co Marta stwierdziła ku swojemu zaskoczeniu. Nie z powodu tego dopasowania; była tylko zdziwiona, że taka myśl przyszła jej w ogóle do głowy w takiej chwili, takich okolicznościach.
– Dzień dobry, nazywam się Marcin Najder. – Miał sympatyczny głos, trochę szorstki.
– O co tu chodzi? – Wstała ze stołu i poczuła, jak nagle wzbiera w niej złość. – Dlaczego przekazujecie mnie sobie jak pałeczkę w sztafecie?
– Spokojnie, pani Marto…
– Pan coś wie!
– Wszystko pani zaraz wyjaśnię…
– Żądam, żeby mnie poinformowano, co stało się z moim dzieckiem! – Ruszyła ku niemu. – Słyszy pan? Natychmiast!
– Siadaj!
Polecenie wydane zostało tak zimnym i nieznoszącym sprzeciwu tonem, że wykonała je natychmiast i bez zastanowienia. Tuż przed tym, jak jej pośladki dotknęły siedziska, zreflektowała się i napięła mięśnie nóg, żeby znów wstać, ale oficer to zauważył.
– Proszę zostać na krześle – powiedział już cieplej i ciszej.
Posłuchała. Uśmiechnął się do niej lekko, pocieszająco i przepraszająco równocześnie. Przez chwilę poczuła wdzięczność, ale zaraz potem to uczucie wyparowało, a pustkę po nim znów wypełniła złość. Ale tym razem nie odzywała się, tylko czekała. Najder, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, odsunął sobie krzesło i usiadł przed nią, po drugiej stronie stołu.
– To, co za chwilę powiem, ma zostać tajemnicą – odezwał się po chwili. – Informuję o tym, gdyby z jakichś powodów zdecydowała się pani tym z kimś podzielić. Na przykład z dziennikarzami. Nie zrobi pani tego dla własnego dobra, a właściwie dla dobra swojego syna.
– Nie rozumiem. – Poczuła, że zaczynają się jej trząść ręce, więc zacisnęła je w pięści i wsunęła je pod uda.
– Uważamy, że sprawa zniknięcia pani syna może mieć związek z inną, którą prowadzimy w komendzie od jakiegoś czasu. To nie jest jeszcze stuprocentowo pewne, ale… Cóż, wygląda na to, że wpisuje się w schemat niemal idealnie, więc idziemy w tym kierunku.
– Wyjaśni mi pan wreszcie, o co chodzi? – zapytała zimno.
– W okresie ostatniego roku w Szczecinie i okolicach porwanych zostało czworo dzieci w wieku od dziewięciu do dwunastu lat. Do tej pory ich nie odnaleziono, co może oznaczać, że one wciąż żyją.
– Może?
– Może, ale nie musi, jednak tak właśnie zakładamy: że żyją.
– Dlaczego? Bo nie odnaleźliście ciał?
– Nie tylko dlatego. – Najder złączył palce i lekko poruszał dłońmi, jakby je sobie delikatnie masował. – Jest coś jeszcze, co łączy te sprawy i co pozwala nam sądzić, że sprawca lub sprawcy mają jakiś cel, który realizują, ale nie jest nim zabójstwo samo w sobie. Inaczej faktycznie odnaleźlibyśmy chociaż jedno ciało. N-no, jest wysokie prawdopodobieństwo, że tak by się stało.
– Co to jest? Co łączy te sprawy? – Patrzyła mu w twarz wyzywająco, jakby żądała, żeby też spojrzał jej w oczy.
Zrobił to, a ona wytrzymała jego spojrzenie.
– Podobnie jak pani syn… – powiedział po chwili, teraz już niskim z napięcia głosem – pozostałe dzieci też były niepełnosprawne.3
– Co to za miejsce? Gdzie ja jestem?
– To prywatna klinika psychiatryczna.
– Jeezu, wylądowałem w wariatkowie?
– Nie, absolutnie nie. To nie tak. W skrócie: w wyniku przeżycia wyjątkowo silnych emocji związanych z wydarzeniami, w których pan uczestniczył, doznał pan szoku i w związku z tym ma pan całkowitą amnezję. To tak zwana amnezja dysocjacyjna całościowa. I zgeneralizowana, co oznacza, że utrata wspomnień dotyczy nie tylko zdarzeń, ale również własnej tożsamości. To się zdarza, to mechanizm obronny umysłu. W skrócie: wyparcie bolesnych wspomnień, a przy okazji wyczyszczenie pamięci, że tak to określę. To oczywiście znaczne uproszczenie, naprawdę bardzo duże, ale nie musi pan znać szczegółów. Poradzimy sobie bez tego.
– A pan jest…?
– Ja nazywam się Przemysław Sobczak i jestem psychiatrą oraz psychoterapeutą. Moim zadaniem jest wyciągnąć pana z tego. Oraz uzyskać kilka informacji, które być może pan przechowuje w głowie. Są one równie istotne, jak pana wyzdrowienie, a może nawet bardziej.
– To jest jakaś różnica między psychiatrą a psychotera…?
– Zasadnicza. Ale nie będziemy się na tym teraz skupiać, szkoda czasu.
– Co może być ważniejsze od mojego zdrowia?
– Dla pana niewiele jest takich rzeczy. I rozumiem to. Ale jest kilka osób, którym jednak bardziej niż na pańskim zdrowiu zależy na czymś innym. A właściwie na kimś. I te osoby też rozumiem.
– Ale tu biało… To światło musi tak razić?
– Chcę pana dobrze widzieć.
– A dlaczego masz takie wielkie zęby, baaaabciu…
– Tak, to niepożądany wpływ leków, ale to panu minie. Niestety, farmakoterapia jest konieczna w pańskim przypadku. A jeśli chodzi o mocne światło… Ja muszę pana dobrze widzieć, szczególnie twarz, rozumie pan?
– Nie do końca.
– Człowiek mówi nie tylko ustami, ale i ciałem. Szczególnie twarzą. A ja to wszystko muszę wychwycić.
– Okej… A dlaczego tu nie ma okna? Wtedy byłoby jasno?
– Pewnie tak, ale widzi pan… W tym gabinecie, na miejscu, na którym pan teraz jest, siedzą różni ludzie. Jedni, tak jak pan, są spokojni i chcą sobie pomóc. Chcą też dać sobie pomóc. Rozmawiają, przyjmują do wiadomości moje sugestie, pracują nad sobą. Ale inni… Cóż, inni daliby wszystko, żeby się stąd wydostać, nawet skacząc z okna.
– O, to grubo… A wysoko jesteśmy?
– Źle się wyraziłem: nie z okna, tylko przez okno. Nie chodzi o wysokość, tylko ogólnie o ucieczkę. Brak okna zmniejsza ryzyko, rozumie pan? Jego widok korciłby ich, prowokował. I stąd brak okna, a zamiast tego mocne sztuczne światło.
– Rozumiem… A mogę zapytać o coś jeszcze??
– Oczywiście.
– Ten zegar na ścianie. On nie chodzi?
– Nie.
– Nie pasuje tutaj, wie pan? Tak tu biało i czysto, stelyr…
– Sterylnie.
– T-tak. Trochę bełkoczę czy mi się wydaje?
– Nie wydaję się panu. To uboczny skutek działania leków. Ale ja pana doskonale rozumiem, więc proszę się tym absolutnie nie przejmować.
– Oookej… No, więc, tak tu ste-ryl-nie…
– Wie pan, w końcu to gabinet lekarski, prawda?
– No, niby tak, dlatego mówię, że akurat ten zegar tu nie pasuje. Drewniany taki.
– To pamiątka. Zegar z Zaandam.
– Po kim pamiątka?
– Po kimś bardzo mi bliskim.
– Uhm… Będzie kukał?
– Nie, nie ma kukułki. Proszę się nim nie przejmować.
– Ale on naprawdę tu nie pasuje. W dodatku nie chodzi.
– Jest sprawny, tylko unieruchomiony. Nie chcę, żeby pana rozpraszał tykaniem.
– To po co tu w ogóle wisi?
– Mówiłem panu, że to pamiątka. Lubimy mieć w miejscach, w których spędzamy dużo czasu, przedmioty, które nam się dobrze kojarzą, prawda? A ja w pracy spędzam go naprawdę mnóstwo. Pan nie ma takich przedmiotów?
– Ja… Nie pamiętam. Nawet nie pamiętam, gdzie pracowałem. I czy w ogóle?
– Spokojnie, dojdziemy do tego. Musimy zacząć od początku.
– Dobrze, zacznijmy od początku. Mówi pan o tych wydarzeniach, w których uczestniczyłem?
– Tak.
– A… Co się stało?
– Nie wiem.
– Nie wie pan?
– Nie.
– A skąd pan wie, że w ogóle coś się stało?
– To akurat wiem. Ale nie powiem panu, co wiem ani skąd. To pan musi do tego dojść. Po to tu jesteśmy. Obaj. Uogólniając, zamierzam zastosować metodę regresji, dzięki której naprawimy ślad pamięciowy, rozumie pan? Dojdziemy do momentu, w którym traumatyczne zdarzenie zablokowało pana umysł. Odkryjemy, co się stało. Nie, jeszcze inaczej: to pan to odkryje, a ja tylko będę panu towarzyszył i pana wspierał.
– Okej… To chyba będzie ciężko.
– Co pan pamięta?
– Nic, pustka. Nie wiem nawet, jak się tu znalazłem, kim jestem, jak się nazywam. Chyba… Powinienem być tym przerażony?
– A nie jest pan?
– Nie, już raczej… Rozbawiony w jakiś sposób.
– To również przez leki. Nie mogłem dopuścić, żeby wpadł pan w panikę. Pewnie czasem w trakcie naszej rozmowy będzie się panu chciało śmiać, ale proszę się nie krępować. Nawet jeśli śmiech będzie niestosowny, nie ma problemu. Jesteśmy tu tylko my dwaj. I jest pan pod dobrą opieką.
– Pana?
– Powiem nieskromnie, że tak. Coś nie w porządku?
– Sorry, sorry, wiem, że nie powinienem się śmiać.
– Nie ma sprawy. Mówiłem panu, proszę się nie krępować.
– Jest pan dobry? Mówię o kompenten…
– Hmm, niektórzy twierdzą, że najlepszy w tym kraju.
– Kto tak twierdzi?
– Pacjenci, który pomogłem. Także koledzy po fachu, oczywiście nie wszyscy. Zdarza się, że podsyłają mi najtrudniejsze przypadki, z którymi nie mogą sobie dać rady.
– Kiedyś panu nie wyszło? Nie dało się komuś pomóc?
– Czemu pana to tak interesuje?
– A jak pan myśli?
– Rozumiem. Cóż, powiem tak: zrobię wszystko, żeby nie został pan takim przypadkiem, co pan na to?
– Niech się pan stara.
– Ależ będę, zapewniam. Zresztą jak zawsze.
– Byłem tu już?
– A to miejsce wydaje się panu znajome?
– Nie. I chyba pamiętałbym ten zegar, tak myślę. A byłem?
– Nie, nie był pan. Jest pan tu po raz pierwszy. Wczoraj przywieziono pana do kliniki w bardzo złym stanie. Czemu mi się pan tak przygląda?
– Bo już kilka razy wydawało mi się, że znam kogoś podobnego do pana. Tylko nie pamiętam, kto to…
– To raczej na pewno wrażenie, a nie wspomnienie, ale nawet jeśli, to przypomni pan sobie, spokojnie. Po to tu jesteśmy, i pan, i ja. Razem z tego wyjdziemy. To co, zaczynamy?
– Proszę bardzo. A mogę się napić?
– Oczywiście, ta woda jest pańska. Niegazowana. Dobrze się pan czuje?
– Czuję się, jak… Rybicki.
– Proszę?
– Nazywam się Rybicki.
– A imię?
– Imię…
– Może zacznijmy od popularnych. Pierwsza litera M? Ma? Marek, Marcin, Maciej…
– Mariusz! Mariusz Rybicki!
– Brawo! Spokojnie, niech pan oddycha spokojnie, tak? Miarowo i głęboko. Już?
– Tak, już dobrze.
– Przypomniał pan sobie coś jeszcze?
– N-nie… Przepraszam…
– Nie ma pan za co przepraszać! Ale zrobił pan duży krok. To już coś! To jest właśnie początek. W wyniku skojarzenia z popularnym powiedzeniem przypomniał pan sobie bardzo istotną rzecz. A potem trochę panu pomogłem i przyszła następna. Stopniowo przypomni pan sobie wszystko.
– Jezu, co takiego musiało się stać, że zapomniałem wszystko? Wszystko!!!
– Dojdziemy do tego, tak? A teraz niech mi pan powie, co pan jeszcze pamięta.
– Mówiłem przed chwilą, że nic.
– Proszę się nie denerwować. To prawda, mówił pan. I nagle przypomniał pan sobie, jak się nazywa. Widzi pan? Czas. Minął jakiś czas, a pan sobie coś przypomniał. Ale nie mamy go dużo, dlatego niech się pan skupi i jeszcze raz zastanowi. Będę pana trochę męczył i zadawał to pytanie dość często. Co pan pamięta? Cokolwiek, urywki, oderwane zdarzenia, rzeczy pozornie bez znaczenia.
– Mogę zamknąć oczy?
– Może pan zrobić wszystko, co pomoże panu się skupić. Teraz przez chwilę nic nie będę mówił, a pan się ładnie postara. Proszę, zaczynamy.4
Kiedy Marta odrobinę ochłonęła, Najder podał jej plastikowy kubek z wodą. Wypiła ją łapczywie, jak gdyby nie piła cały dzień, i tak się czuła: szumiało jej w głowie, a usta i gardło miała wyschnięte na wiór.
Potem przeszli do innego pokoju, piętro wyżej, gdzie na ścianie, wysoko, prawie pod sufitem zawieszono spory monitor. Na stole stał laptop, obok niego leżał niewielki pilot, Najder wziął go do ręki i skierował na monitor, a kiedy ten rozjarzył się na niebiesko, usiadł przed laptopem.
– Niech pani sobie usiądzie – zaproponował Marcie.
– Dziękuję, postoję, nasiedziałam się już – odparła oschle.
Policjant tylko pokiwał głową wciąż wpatrzony w laptop. Nagle Marta kątem oka zauważyła jakiś ruch. Na monitorze pojawił się obraz i serce jej zatrzepotało, kiedy zorientowała się, co na nim jest.
– Ściągnęliśmy nagranie z kamery monitoringu Lidla, wygląda na to, że na razie to jedyne źródło, jakie mamy do dyspozycji. Wysłałem patrol, żeby przeczesał jeszcze inne sklepy w sąsiedztwie, zobaczymy, co znajdą. Dobrze, tu jest moment, w którym pani przyjeżdża na parking. – Najder wskazał jej wiśniowego fiata doblo, który wpasowywał się właśnie w przerwę między samochodami.
Trzy sąsiadujące ze sobą miejsca były wolne, wybrała to skrajne, po lewej. Patrzyła, jak autko zatrzymuje się i przez jakiś czas nic się nie dzieje. Wtedy próbowała wyciągnąć Piotrka ze sobą. Zamknęła na chwilę oczy i pomyślała, że powinna była zrobić wszystko, żeby z nią poszedł. Naprawdę wszystko. Kiedy ponad dachem sąsiedniego samochodu pojawiła się jej głowa i ramiona, Najder powiedział:
– Proszę spojrzeć tu. – I pokazał na monitorze szarego vana, który przejechał za nimi.
– To ważne? – zapytała.
– Tak, zaraz pani zobaczy – mruknął, a jej zrobiło się lodowato.
– Pan widział już ten film, tak? – zapytała.
Policjant pokiwał w milczeniu głową.
– To dlatego tyle pana nie było.
Tym razem głowa Najdera pozostała w bezruchu, więc Marta odwróciła się w stronę monitora. Patrzyła teraz na siebie; drobną postać z burzą włosów, które z tej odległości i w tym świetle nie wyglądały na rude, a uwagę zwracała jedynie ich objętość. Kiedy odeszła w stronę drogerii, van, którego pokazał jej Najder, wrócił i powoli wtoczył się w przerwę między samochodami, zajmując oba wolne miejsca postojowe. Milczeli oboje: ona stojąc pod ekranem z podniesioną głową i wpatrując się w niego jak zaczarowana. Kątem oka rejestrowała, że Najder na nią zerka.
– Nie widać, żeby się coś działo. – Odwróciła głowę w stronę policjanta, puściła ramię i wskazała na monitor.
– Wiem, wszystko rozgrywa się między autami. Widać tylko, jak odsuwają się drzwi w vanie tuż po tym, jak pani odeszła.
– Gdzie pan to zobaczył?
– Widać tylko ich górną krawędź nad dachem pani auta. Kamera jest dość daleko i pod niekorzystnym kątem, jeśli chodzi akurat o tę perspektywę.
– Myśli pan, że on o tym wiedział?
– Nie sądzę. To pani wybrała miejsce do zaparkowania. A on skorzystał z okazji.
– Czyli wybrał mojego syna przypadkowo? Jak to się ma do waszej teorii, że wybiera tylko niepełnosprawne dzieci?
– Nie mamy wątpliwości, że musiał wiedzieć, że pani syn jest niepełnosprawny. Jeśli faktycznie porywa dzieci z niepełnosprawnością, to po prostu musiał to wiedzieć i nie ma innej opcji. Jeździł za wami, dopóki nie nadarzyła się okazja do uderzenia. To miałem na myśli, mówiąc „okazja”.
– Gdybym zaparkowała w innym miejscu… – wyszeptała.
– Nie może pani tak myśleć. Znalazłby inną sposobność. A jeśli nie, to pomógłby sobie, na przykład robiąc krzywdę pani.
– To się zdarzyło wcześniej? Że zrobił komuś krzywdę? Rodzicowi?
– Nie. Ale to nie ma znaczenia. Zawsze jest pierwszy raz.
Patrzyła na niemal nieruchomy obraz z kamery ze świadomością, że na parkingu właśnie rozgrywa się tragedia. Jej i jej syna. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, Najder zauważył to.
– Kiedy wracałam z drogerii, przechodziłam obok i Piotrek jeszcze był w środku. – Jej głos był charkotem.
– Co robił? – zapytał spokojnie Najder.
– Siedział. Po prostu siedział.
– A kiedy pani wysiadła z samochodu? Używał telefonu?
– Skąd pan wie?
– Też mam syna, nawet w podobnym wieku. A więc?
– Tak, miał w rękach telefon. Nawet kiedy rozmawialiśmy wcześniej, to też w niego zerkał.
– A potem? – Najder leniwym ruchem wskazał monitor. – Kiedy pani wracała?
Skupiła się, a kiedy wspomnienie dotarło do niej, spojrzała na policjanta szeroko otwartymi oczami.
– Miał głowę opartą o zagłówek… – Poczuła, jak pod powiekami wzbierają jej łzy.
Gdyby zajrzała do środka, zorientowałaby się, że coś jest nie w porządku. Może nawet zobaczyłaby tego gnoja. Zaczęłaby krzyczeć, walczyć, zrobiłaby cokolwiek.
Najder widział, co się z nią dzieje, bo wstał i podszedł do niej z plastikowym kubkiem z wodą. Odmówiła i policjant odstawił go z powrotem na stół.
– Prawdopodobnie zapukał w szybę, zagadał i kiedy odwrócił tym jego uwagę, uśpił go – powiedział.
– Jak?
– Nie wiem. Może użył jakiejś substancji w spreju, może przyłożył mu do twarzy nasączoną nią chusteczkę.
– A skąd pan wie, że nie uderzył go w głowę?
– W samochodzie nie było śladów krwi. Nie było, prawda? Koledzy już go oglądają, ale pani niczego takiego nie widziała, prawda?
– Nie, nie widziałam śladów krwi, ale to jeszcze niczego nie oznacza! Mógł go zabić na setki bezkrwawych sposobów!
– Proszę sobie nie dopowiadać najgorszych rzeczy. Gdyby chciał go zabić, nie trudziłby się tak. Nie ryzykował. Po co? Potrzebował pani syna żywego.
– Do czego go potrzebował?
– Tego też nie wiemy. Przykro mi.
Wzruszył lekko ramionami i wrócił na swoje miejsce za stołem.
– Jaki jest pani syn? – zapytał. – Jak zachowuje się w sytuacjach stresowych?
– Jest bardzo silny psychicznie – powiedziała z dumą w głosie. – Wyjątkowo. Nad wiek dojrzały. Został kaleką i opuścił go ojciec. Każdy na jego miejscu by się poddał. A on nie. On jest twardy…
– Po matce? – Najder spojrzał na nią uważnie.
– Po… – Urwała zaskoczona. – No, nie wiem, czy po mnie, ale na pewno nie po ojcu.
Wciągnął wargi i lekko pokiwał głową.
– Nie macie żadnych hipotez? – Marta wykorzystała chwilę przerwy. – Po co został porwany? Na sprzedaż? Na organy? Czyjaś zemsta? Po co?
– Sprzedaż? – Brwi Najdera podjechały do góry. – Nie, to stary koń… Przepraszam, wie pani, o czym mówię… Jeśli chodzi z kolei o pozyskanie narządów do przeszczepu, to mocno wątpliwie. – Najder westchnął, jakby mówił to wbrew sobie. – Te dzieci są niepełnosprawne, może to nie jest totalna dyskwalifikacja, ale to po prostu nie ma sensu.
– A sprzedaż? Są ludzie, którzy świadomie adoptują niepełnosprawne dzieci.
– Adoptują, pani Marto…
– Może im nie chciano zezwolić na adopcję?
– I co, porwali sobie kilkoro i żyją, chwaląc się sąsiadom: patrzcie, jakie mamy dzieciaki?
Zamilkła i zagryzła dolną wargę.
– Zemsta?
– Tego naprawdę nie wiemy. Jeszcze. – Głos Najdera brzmiał teraz, jakby chciał sam siebie o tym przekonać.
– Chcę porozmawiać z rodzicami pozostałych dzieci – powiedziała nagle.
– Słucham?
– Chcę porozmawiać…
– To wykluczone – przerwał jej zdecydowanie. – Nie podamy pani ich danych.
– Dlaczego?
– Po co chce pani się z nimi kontaktować?
– Zapytać, jak to znoszą? Złączyć się w bólu? Pocieszyć się wzajemnie? – Popatrzyła na niego jak na wariata. – Uczucia. Wie pan, co to takiego? Czy już pan zapomniał? Podobno ma pan syna?
Najder odchylił się do tyłu i oparł, zakładając ręce za głowę.
– Niestety, nie mogę tego zrobić, nawet gdybym chciał. Takie są zasady.
– Kto je ustalił?
– Nie rozumiem pytania.
– Pytam, kto ustalił te zasady. Skoro ustalił, to pewnie jest również władny, żeby je zmienić. I ja chcę z tą osobą porozmawiać.
Najder roześmiał się cicho. Patrzyła, jak odwraca wzrok, świadomy, że ona może to odebrać jako afront. I tak zresztą było, ale nic nie powiedziała. Nie chciała walczyć, tylko coś uzyskać.
– To są ogólne zasady, jakie przyjęto w tego typu sprawach – powiedział policjant. – Nie mogę wskazać osoby, o którą pani chodzi. I nie mogę udzielić pani informacji na temat rodziców pozostałych… – Urwał, a ona była pewna, że chciał powiedzieć „ofiar”, tylko w ostatniej chwili ugryzł się w język. – Przykro mi.
– Kto szuka mojego syna i reszty dzieci? – zapytała. – Pan?
– Tak.
– Sam?
– Nie, nie sam. W komendzie wojewódzkiej został powołany zespół celowy, mający za zadanie wyjaśnić tę sprawę. Jestem jego szefem.
– Ilu was jest?
– Po co pani taka informacja?
– A jak pan myśli? – Znów spojrzała kpiąco na Najdera.
– Jest nas wystarczająco dużo. Nie tłum, ale mamy rozdzielone między siebie zadania i je wykonujemy.
– Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, ilu was jest w tym zespole? – naciskała.
– Po pierwsze, to pani nic nie da…
– Da. – Przerwała mu. – Da nadzieję, że traktujecie to serio.
– Traktujemy. – Najder wyprostował się na krześle i zrobił minę, jakby go uraziła. – Takie informacje nie powinny wydostawać się na zewnątrz, rozumie pani? Czy nie? – Spojrzał na nią poważnie.
Zamilkła. Miał rację, zrozumiała to teraz.
– Chcę wiedzieć od razu, jeśli tylko pojawią się jakieś nowe informacje w tej sprawie, rozumie pan? – powiedziała cicho z opuszczoną głową. – Rozumie pan samotną matkę, która być może straciła właśnie jedynego syna?
– Tak – odparł poważnie. – A teraz poproszę panią o przesłanie mailem aktualnego zdjęcia syna i kontaktów do jego najbliższych kolegów.
Wstał z krzesła, jakby dawał jej sygnał, że spotkanie jest skończone i być może tak właśnie było.
– Rozumiem panią i obiecuję, że dam znać – dodał jeszcze, jakby chciał ją uspokoić.
Mimo to wyszła z komendy wściekła, przekonana, że jeśli nie zrobi czegoś sama, to nikt za nią tego nie zrobi. Miała tak przez całe życie, i taka postawa chyba nawet pomagała jej przez nie iść; przeć wbrew przeciwnościom losu. A ten nie oszczędzał jej. Nieudane małżeństwo, a właściwie nieudany mąż. Śmierć rodziców, kiedy na nich najbardziej liczyła: na ich wsparcie, na ich pomoc, gdy urodził się syn, a potem zaczął chorować. Potem wypadek Piotrka i teraz to… Ile jeszcze była w stanie znieść? Wsiadając do samochodu, doszła do wniosku, że nie jest to czas ani na takie pytania, ani tym bardziej na szukanie na nie odpowiedzi. Musiała się skupić na tym, co naprawdę ważne. Na Piotrku. On był sensem jej życia, a nie to, co minęło. Był jej jedynym sensem.
Jadąc do domu, uspokoiła się trochę i postanowiła, że zaufa policjantom. Prawie zaczęła wierzyć, że mogą odnaleźć Piotrka, żywego, ale po powrocie, kiedy trochę ochłonęła, wiara jednak trochę osłabła, choć nie zgasła całkiem. Przez następne kilkanaście minut nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niepokój, wzrastający momentami do potwornego strachu, nie pozwalał jej skupić się na niczym, więc chodziła po mieszkaniu jak tygrys w klatce: od okna do okna i wyglądała bezmyślnie to na ulicę, to na oficyny otaczające wewnętrzne podwórko. Myślami była daleko, sama nie wiedziała gdzie, tak jak nie miała pojęcia, gdzie jest Piotrek. W pewnym momencie, stojąc oparta o grzejnik ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę kamienicy, poczuła, że żal, strach, bezradność wzbierają w niej i podchodzą do gardła, szukając ujścia w płaczu. Nie pozwoliła sobie na łzy. Zagryzła wargi, zacisnęła pięści i zaczęła rytmicznie uderzać nimi w drewniany parapet, czując jego drżenie za każdym, coraz mocniejszym ciosem. Potem odetchnęła, otarła powieki, bo kilka łez wydostało się jednak na zewnątrz, i przeszła do lustra. Oceniła straty w makijażu, knykciem starła rozmazany tusz i nagle coś wpadło jej do głowy. Poszła do pokoju syna i stanęła niezdecydowanie przy biurku. Nie było przy nim krzesła jak przy innych biurkach w innych domach. Było tylko sporo miejsca na wózek. Marta nie wniosła go na górę, został w samochodzie. Nie chciała, żeby swoim widokiem rozrywał jej serce, ale kiedy teraz patrzyła na to puste miejsce, zaczęła żałować, że tego nie zrobiła. Już chyba wolałaby pusty wózek… Nie zeszła jednak do auta, tylko przysunęła sobie taboret, na którym zwykle siadali koledzy Piotrka. Przycupnęła na skraju i oparła łokcie o blat biurka.
Na nim leżał laptop Piotrka. Zamknięty, ale włączony, o czym świadczyła świecąca na korpusie diodka. Marta uniosła klapę, kliknęła klawisz spacji i ekran się rozjarzył. Znała hasło, zresztą bardzo proste, bo Piotrek pozwalał jej korzystać ze swojego komputera, a ona zdawała sobie sprawę, że to, czego nie powinna oglądać, jest dobrze ukryte. Ale to jej nie interesowało, wiedziała, że chłopaki w jego wieku muszą mieć swoje tajemnice. Ona też w jego wieku miała, chociaż nie była chłopakiem, tylko wyszczekaną rudą małpą, która nie pozwalała, żeby ktoś jej podskakiwał.
Weszła w historię przeglądania stron, ale ta była wyczyszczona, co jej nawet nie zdziwiło. W innej sytuacji nawet nie przyszłoby jej do głowy, żeby to sprawdzać, a teraz właściwie też zrobiła to raczej machinalnie i bezwiednie. Efekt był i tak żaden. Wpatrywała się w monitor szklanym wzrokiem i czuła, że zaraz rozpadnie się na kawałki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej