Ukryte ciała - ebook
Ukryte ciała - ebook
Powraca budzący skrajne emocje i urzekająco socjopatyczny Joe Goldberg! Kontynuacja cieszącej się dużą popularnością debiutanckiej powieści Ty.
Trzydziestoparoletni Joe Goldberg ma wprawę w ukrywaniu zwłok - przez ostatnie dziesięć lat pozbył się czterech ciał, ofiar swych bezowocnych poszukiwań miłości. Teraz zmierza do Los Angeles, miasta drugiej szansy, zdecydowany zapomnieć o przeszłości i zacząć od nowa. W Hollywood Joe bez trudu integruje się z nowym środowiskiem – jada guacamole, pracuje w księgarni, flirtuje z sąsiadką - dziennikarką. Jednak cały czas ogląda się przez ramię, a czyny z przeszłości nie dają mu spokoju.
A przecież on tylko szuka prawdziwej miłości!
Gdy poznaje nową dziewczynę, która coraz bardziej go fascynuje,
nie chce jej skrzywdzić, pragnie być z nią na zawsze. Tylko jeśli ona odkryje, co zrobił, być może nie będzie miał wyboru…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7146-9 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kupuję fiołki dla Amy. Fiołki, nie róże, bo te wręczają ci, którzy coś przeskrobali, a ja tym razem nic nie przeskrobałem. Jestem dobrym chłopakiem. Dokonałem słusznego wyboru. Amy Adam żyje chwilą, a nie z nosem w komputerze.
– Fiołek jest symbolem stanu Rhode Island – informuję sprzedawcę, który zawija moje kwiaty w papier. Robi to niezdarnie i brudnymi palcami kaleczy płatki. Moje płatki. Jebany Nowy Jork.
– Taa? – Rechocze. – Patrz pan, człowiek się uczy całe życie.
Płacę gotówką i wychodzę z fiołkami na Wschodnią Siedemnastą. Jest gorąco jak na maj. Wącham kwiaty. Rhode Island. Byłem w Rhode Island. Zeszłej zimy pojechałem do Little Compton. Byłem beznadziejnie zakochany i śmiertelnie przerażony tym, że niestabilna emocjonalnie śp. Peach Salinger może narazić swoją przyjaciółkę, a moją ówczesną dziewczynę, śp. Guinevere Beck, na niebezpieczeństwo.
Ktoś na mnie trąbi. Przepraszam, zagapiłem się. Wiem, kiedy wina leży po mojej stronie – na przykład wtedy, gdy wchodzę na ulicę na czerwonym.
Zeszłej zimy wina też leżała po mojej stronie. Nieustająco przepracowuję w myślach błąd, który wtedy popełniłem. Wracam do tego, jak ukryłem się w szafie na piętrze w domu Salingerów. Jak musiałem się wysikać, ale nie mogłem się stamtąd ruszyć. Nalałem więc do kubka – do ceramicznego kubka – który następnie postawiłem na podłodze. Przy pierwszej okazji uciekłem, zupełnie zapominając o kubku.
Tamten dzień sprawił, że stałem się zupełnie innym człowiekiem. Nie sposób cofnąć się w czasie i sprawić, by przeszłość wyglądała inaczej, ale można zrobić krok naprzód, stać się kimś, kto pamięta. Dziś dużo bardziej dbam o szczegóły. Na przykład potrafię sobie przypomnieć ze szczegółami ten moment, w którym Amy Kendall Adam zjawiła się w Składzie Książek Mooneya – i w moim życiu. Widzę jej uśmiech, niesforne blond kosmyki i życiorys na kartce papieru (same kłamstwa). To było pięć miesięcy temu. Twierdziła, że rozgląda się za pracą, ale przecież oboje wiemy, że tak naprawdę szukała mnie. Zatrudniłem ją. Pierwszego dnia zjawiła się o czasie, przyniosła notatnik na spirali, listę rzadkich tytułów, które chciała obejrzeć, i szklany pojemnik z superowocami – powiedziała, że dzięki nim można żyć wiecznie. Odparłem, że nikt nie może żyć wiecznie, co skwitowała śmiechem. Śmiała się w przyjemny, niewymuszony sposób. Przyniosła też lateksowe rękawiczki.
– A to po co? – spytałem, biorąc jedną do ręki.
– Żebym nie uszkodziła żadnej książki – wyjaśniła.
– Potrzebuję cię na froncie – sprecyzowałem. – Chodzi o proste, podstawowe zadania. Uzupełnianie półek, obsługa kasy…
– Rozumiem – odparła. – A wiesz, że istnieją egzemplarze Alicji w Krainie Czarów warte ponad milion dolarów?
Wybuchnąłem śmiechem.
– Muszę cię rozczarować, ale na dole nie mamy Alicji.
– Na dole? – zainteresowała się. – To tam trzymacie rarytasy?
Miałem ochotę położyć dłoń w dołku jej pleców i zaprowadzić ją do piwnicy, do klatki, gdzie w pudłach leżą odpowiednio zabezpieczone rarytasy. Miałem ochotę zamknąć nas w środku, rozebrać ją i wziąć. Ale nie. Byłem cierpliwy. Wręczyłem jej formularz z urzędu skarbowego i długopis.
– Mogłabym ci pomóc w szukaniu okazji na garażówkach – zaproponowała. – Ludzie pozbywają się różnych perełek.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
– Pod warunkiem, że nie będziesz nazywała wyprzedaży garażówkami.
Zrewanżowała się uśmiechem. Wyobrażała to sobie tak, że skoro już miała tu pracować, zamierzała „odcisnąć swoje piętno” na tym miejscu. Chciała, żebyśmy jeździli na przedmieścia, zaliczali kiermasze, polowali na wyprzedaże biblioteczne i przetrząsali puste kartony na ulicy. Chciała, żebyśmy „współpracowali”, bo w ten sposób można szybko i dobrze poznać drugą osobę. Wchodzicie razem do zatęchłych pustych pomieszczeń, a potem prędko uciekacie, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i śmiejecie się, i wspólnie dochodzicie do wniosku, że po czymś takim koniecznie trzeba się napić. Stworzyliśmy zespół.
Spogląda na mnie starsza pani z balkonikiem. Pozdrawiam ją uśmiechem. Kobieta pokazuje palcem na fiołki.
– Miły z pana chłopiec.
To prawda. Dziękuję jej i idę dalej.
Jestem z Amy od kilku miesięcy. To się stało, kiedy poszliśmy do domu po nieboszczyku w Upper East Side, żeby przejrzeć osierocony księgozbiór. Amy złapała mnie za klapy granatowej marynarki, którą kupiła mi – za pięć dolarów – na likwidacji czyjejś kolekcji. Poprosiła, żebym wyłożył siedem stów na pomięty egzemplarz Wielkanocnej parady z autografem.
– Amy – szepnąłem. – Ostatnio Yates nie jest w cenie i nic nie wskazuje na to, żeby nagle zyskał na popularności.
– Ale ja go uwielbiam – jęknęła. – Ta książka jest dla mnie wszystkim.
Kobiety i ich sentymentalizm. Nie można prowadzić interesów, kierując się emocjami – ale nie sposób też spojrzeć na Amy, z tymi jej wielkimi niebieskimi oczami i długimi blond włosami jak z kawałka Guns N’ Roses, i odmówić.
– Jak mam cię przekonać? – spytała figlarnie.
No i przepłaciłem za Wielkanocną paradę. Godzinę później poszliśmy do starbucksa w Midtown i tam w toalecie Amy wzięła mój członek do ust. Było znacznie bardziej romantycznie, niż to zabrzmiało, bo naprawdę coś do siebie czuliśmy. Nie obciągnęła mi, o nie – zrobiła mi fellatio. Potem wstała, a ja rozpiąłem jej boyfriendy, zsunąłem je na podłogę – i zamarłem. Wiedziałem, że nie lubi się golić, jest za oszczędzaniem wody i w ogóle, i zauważyłem, że jej nogi często porasta ostra szczecina, ale nie spodziewałem się takiej gęstwiny. Pocałowała mnie.
– Welcome to the jungle.
Oto dlaczego się uśmiecham, idąc ulicą, i oto skąd się bierze szczęście. Amy i ja. Jesteśmy seksowniejsi niż Bob Dylan i Suze Rotolo na okładce The Freewheelin’ Bob Dylan i cwańsi niż Tom Cruise i Penélope Cruz w Vanilla Sky. Wymyśliliśmy sobie, że będziemy skupowali egzemplarze Kompleksu Portnoya. To jedna z naszych ulubionych książek. Kiedy czytaliśmy ją razem po raz kolejny, Amy zaczęła podkreślać ulubione fragmenty markerem z twardą końcówką. Powiedziałem, że powinna używać czegoś delikatniejszego.
– Nie jestem delikatna – odparła. – Nie cierpię delikatności.
To prawda, jest twarda jak końcówka markera. Jest namiętna i żarliwa. Uwielbia jebany Kompleks Portnoya, dlatego zamierzam zgromadzić wszystkie pożółkłe egzemplarze tej książki, jakie kiedykolwiek wydrukowano, i trzymać je w piwnicy po to, żebyśmy tylko my mieli do nich dostęp i mogli ich dotykać. Nie powinienem robić zbyt dużych zapasów jednego tytułu, ale posuwanie Amy pod stertą żółtych ksiąg sprawia mi mnóstwo przyjemności. Philip Roth na pewno wyraziłby aprobatę. Roześmiała się, kiedy jej to powiedziałem, i stwierdziła, że powinniśmy napisać do niego list. Ma dziewczyna wyobraźnię.
Dzwoni mój telefon. Gleason Brothers Electricians w sprawie nawilżacza powietrza. To może zaczekać. Przyszedł mail od BuzzFeed, chodzi o jakąś listę „kultowych niezależnych księgarni” – z tym też nie ma pośpiechu. Wszystko schodzi na dalszy plan, kiedy w twoim życiu gości miłość. Kiedy idziesz ulicą i wyobrażasz sobie dziewczynę, którą kochasz, leżącą nago na stercie pożółkłych Kompleksów.
Docieram do Składu Książek Mooneya. Otwieram drzwi, dzwonek oznajmia moje przybycie. Amy zakłada ręce na piersi i gromi mnie wzrokiem. Może jest uczulona na kwiaty? Albo może uważa, że fiołki są do kitu?
– O co chodzi? – pytam, modląc się w duchu, żeby to nie było to, czego się obawiam, początek końca; ten moment, kiedy dziewczyna staje się pizdą; kiedy auto przestaje pachnieć nowością.
– Kwiaty? – rzuca. – Wiesz, czego potrzebuję bardziej od kwiatów?
Kręcę przecząco głową.
– Kluczy – oznajmia. – Był klient, któremu mogłam sprzedać Yatesa, ale wyszedł z niczym, bo nie mam kluczy.
Kładę bukiet na ladzie.
– Spokojnie. Zostawił numer telefonu?
– Joe – zaczyna, wymownie stukając stopą. – Przecież wiesz, jak uwielbiam tę robotę i jak bardzo kręci mnie ten biznes, i owszem, nie zawsze postępuję mądrze, ale proszę cię. Naprawdę chciałabym dostać klucze.
Nic nie mówię. Muszę to zapamiętać, schować w sejfie pamięci: muzykę w tle – Sweet Virginia Stonesów, jeden z moich ulubionych kawałków – i grę świateł we wnętrzu księgarni. Nie zamykam drzwi, nie przekręcam tabliczki na „zamknięte”. Podchodzę do stojącej za ladą Amy, biorę ją w ramiona i całuję. Nie pozostaje mi dłużna.
Do tej pory nigdy nikomu nie dałem kluczy do piwnicy. Ale cóż, taka jest widać naturalna kolej rzeczy, że się rozwijasz, a wraz z tobą twoje życie. Twoje łóżko powinno być wystarczająco duże, by zmieściła się druga osoba, a gdy wreszcie się zjawia, twoim zadaniem jest wpuścić ją pod kołdrę. Chwytam przyszłość za rogi. Zamawiam absurdalnie drogie klucze z różowego metalu, w dodatku z kwiatowym motywem. Kładę je na wyciągniętej dłoni Amy, a ta podnosi je do ust i całuje.
– Wiem, że dla ciebie to nie byle co – mówi. – Dziękuję, Joe. Będę ich pilnowała jak oka w głowie.
Tamtego wieczoru przychodzi do mnie, oglądamy jeden z jej durnych filmów – Koktajl; nikt nie jest doskonały – potem uprawiamy seks, zamawiamy pizzę i psuje się klimatyzacja.
– Nie powinniśmy wezwać fachowca? – pyta.
– Pieprzyć to – mówię. – Niedługo Dzień Pamięci Narodowej, wiesz?
Uśmiecham się i kładę się na niej całym ciężarem. Drapie mnie szczeciną na nogach; już się przyzwyczaiłem. Oblizuje usta.
– Co kombinujesz? – pyta.
– Wrócisz do domu i spakujesz się – wydaję rozkaz. – Ja w tym czasie wynajmę czerwonego chevroleta corvette. Wybywamy stąd.
– Jesteś niemożliwy. Niby dokąd chcesz pojechać tą swoją czerwoną corvetką?
Gryzę ją w szyję.
– Zobaczysz.
– Porywasz mnie?
Owszem, jeśli właśnie tego pragnie.
– Masz dwie godziny. Zmykaj się pakować.3
Zatrzymujemy się pod Del’s Lemonade, siadamy przy stole piknikowym i wznosimy toast lemoniadą z kruszonym lodem. Amy wzrusza ramionami.
– Niezła – kwituje. – Ale szczerze mówiąc, nie aż tak dobra.
Lubię tę jej przekorę.
– Ludziom się wydaje, że na urlopie wszystko smakuje lepiej.
– Pokolenie Yelp – stwierdza. – Zrzęda powie, że to slushy jest na jedną gwiazdkę, a ktoś, komu brakuje pewności siebie i chce, żeby inni mu zazdrościli, nazwie je „najlepszym slushy everrrr”.
Czasem żałuję, że nie poznała i nie pozna Beck.
– Wow. Pasuje jak ulał do mojej byłej.
– Której?
Puszczam pytanie mimo uszu, bo jesteśmy na urlopie. Opowiadam trochę o Beck, mimo że nie powinno się rozmawiać z obecną dziewczyną o byłej.
– Aha, więc była laską z Ligi Bluszczowej. Zachowywała się jak snobka?
– Czasami. Ale przeważnie była smutna.
– Wiesz, większość ludzi, którzy studiują na tych uczelniach, jest psychiczna, bo przez całe dzieciństwo robią wszystko, byle się tam dostać. Tacy ludzie nie potrafią żyć chwilą.
Wyrucham ją tu i teraz, na tym stole.
– Święta racja – przyznaję. – Chodziłaś kiedyś z kimś takim?
Kręci głową.
– Możemy gadać o twoich byłych, ale nie o moich.
Ostatnia kobieta na świecie, która zna wartość tajemnicy. Wrzuca kubek po slushy do kosza. Kładziemy się na stole i wpatrujemy w gałęzie kołyszące się na wietrze.
– Opowiadaj – prosi.
Zaczynam od początku, czyli od spotkania w księgarni, od tego, że Beck nie miała biustonosza – Amy uważa, że to była chęć zwrócenia na siebie uwagi – i kupowała książkę Pauli Fox – Amy uważa, że to była chęć zaimponowania mi. Nie przerywa, żeby opowiedzieć własną historię albo wtrącić kąśliwą uwagę, i to jest w niej piękne i niezwykłe. Słucha mnie, chłonie moje słowa jak gąbka wodę. Możliwość wyżalenia się przed nią z całej podłości Beck działa na mnie oczyszczająco. Dlatego czasem warto wsiąść do samochodu i po prostu gdzieś wyjechać. Bo nie sądzę, żebyśmy zdobyli się na taką rozmowę w Nowym Jorku. Czuję, że Amy mnie rozumie, kiedy zwierzam się z tego, jak Beck tweetowała z Bemelmans Bar i jak musiała sprawdzić w słowniku znaczenie słowa „solipsystyczny”. Kiedy mówię, że Beck nazywała Little Compton „LC”, Amy unosi ręce. No jasne. Chwyta, łapie to wszystko. Zna mnie. Obraca głowę w moją stronę.
– Przyjeżdżaliście tu razem? – pyta lekko podniesionym, podejrzliwym tonem.
– Nie – mówię. I w gruncie rzeczy to prawda. Przyjechałem tu za Beck, śledząc ją. Zasadnicza różnica.
Opowiadam o tym, jak Beck zdradziła mnie z terapeutą.
– Okropne – stwierdza Amy. – Jak się dowiedziałeś?
Uwięziłem ją, włamałem się do jej mieszkania i znalazłem dowód na jej macbooku air.
– Miałem przeczucie – kłamię, ale to w sumie też w pewnym sensie prawda. – Zapytałem ją, powiedziała mi, i tyle. Zerwaliśmy.
Głaszcze mnie po nodze. Mówię, żeby wyguglowała sobie Nicholasa Angevine’a. Posłusznie wpisuje jego nazwisko do wyszukiwarki, przelatuje wzrokiem nagłówki i patrzy na mnie przerażona.
– Zabił ją?
– A-ha – potwierdzam. Imponujące: udało mi się tak skutecznie wrobić go w morderstwo, że nie ma ani słowa o mnie na stronie o zbrodni w Wikipedii. – Zamordował ją, a potem zakopał jej zwłoki w pobliżu letniego domu należącego do jego rodziny.
Przechodzi ją dreszcz.
– Tęsknisz za nią?
– Nie. Jasne, przykro mi z powodu tego, co ją spotkało, ale nie układało nam się. A kiedy się zjawiłaś… wiem, że to może zabrzmieć niesmacznie, ale wtedy… przestało mi jej brakować.
Stuka mnie kolanem w nogę.
– Ej, to słodkie. – Przyrzeka, że nie zdradzi mnie z terapeutą. Nie ufa lekarzom i psychiatrom, „ludziom, którzy żywią się cudzym bólem”.
Mój Boże, uwielbiam ten jej cudownie podejrzliwy mózg. Całuję ją.
– Zaraz wracam – mówi, zostawia mi swoją torebkę i idzie do toalety znajdującej się w drugim końcu parkingu. Specjalnie dla mnie kołysze biodrami, odwraca się i puszcza do mnie oczko tak samo, jak robi to w księgarni.
Kiedy znika za drzwiami toalety, sięgam po jej telefon.
Nigdy nie mam obaw o to, co w nim znajdę. Po prostu chcę wiedzieć wszystko. Jestem jak ten gość ze starego filmu z Julią Roberts, ten, który uwielbia patrzeć, jak Julia przymierza kapelusze i tańczy do Brown Eyed Girl. W telefonie Beck nie było nic, co budziłoby mój uśmiech, natomiast myszkowanie w aparacie Amy za każdym razem utwierdza mnie w słuszności tego, co do niej czuję. Pierwszą pozycją w historii wyszukiwarki jest hasło „Henderson ssie”. Amy czyta streszczenia odcinków jego talk-show F@#k Narcissism, który zniesmaczeni, ale zaintrygowani oglądamy kilka razy w tygodniu. Myk polega na tym, że gość Hendersona siedzi przy biurku, a on, gospodarz – na kanapie, ponieważ jest narcyzem, który ma ochotę gadać wyłącznie o sobie, ale i tak za każdym razem rozmowa schodzi na gówniany film, który „występujący w roli gospodarza gość” akurat promuje. Amy twierdzi, że sukces Hendersona dowodzi, że nasza kultura zmierza ku kanibalistycznej apokalipsie.
– Co robisz?
Podskakuję i o mało nie wypuszczam telefonu z ręki. Pada na mnie cień Amy. Unoszę wzrok z miną winowajcy. Amy stoi z założonymi rękami i mruży oczy.
Kurwa. Przełykam ślinę. Przyłapała mnie.
– Amy – zaczynam, ściskając aparat w dłoni. – Wiem, jak to wygląda, ale…
Wyciąga rękę.
– Oddaj.
– Amy – mówię błagalnym tonem. – Przepraszam.
Odwraca głowę. Oddaję jej telefon, chcę, żeby usiadła obok mnie, ale ona znów zakłada ręce na piersi. Jej oczy zachodzą łzami.
– I pomyśleć, że przed chwilą pomyślałam o tym, jaka jestem z tobą szczęśliwa.
– Przepraszam – powtarzam.
– Czemu węszysz? – pyta. – Czemu to psujesz?
– To nie tak – próbuję jeszcze raz, wyciągając do niej rękę.
– Nie – odpowiada, odtrącając moją dłoń. – Jasne, nie ufasz mi, bo niby dlaczego miałbyś ufać? W końcu tego dnia, kiedy się poznaliśmy, przyszłam do ciebie ze skradzioną kartą kredytową. To oczywiste, że mi nie ufasz.
– Ależ ufam – mówię; strasznie dziwnie brzmi prawda w moich ustach. – Zajrzałem do twojego telefonu, bo mam takiego pierdolca na twoim punkcie, że tęsknię za tobą, nawet kiedy idziesz do toalety. – Klękam i zaczynam się płaszczyć. – Amy, przysięgam. Nigdy za nikim tak nie szalałem. Wiem, że to brzmi jak wariactwo, ale naprawdę, kocham cię i żałuję każdej minuty, kiedy nie ma cię przy mnie. Nawet jeśli idziesz tylko do toalety.
Z początku brak reakcji. Kamienna twarz. A potem – westchnienie. Amy wyciąga rękę i mierzwi mi włosy.
– Wstań.
Sadowimy się z powrotem na ławce. Na parking wjeżdża minivan i wysypuje się z niego jakaś głośna rodzinka. Jeszcze pięć minut temu skomentowalibyśmy ją serią złośliwych żartów, a teraz? Siedzimy w ponurym nastroju. Pokazuję rodzinkę brodą.
– Nie wychowywaliśmy się w takich warunkach i dlatego jesteśmy spaczeni – mówię. – Obojgu nam trudno zaufać drugiej osobie. Ale ja ci ufam.
Amy patrzy, jak kobieta smaruje dzieci olejkiem do opalania.
– Masz rację – odzywa się. – W temacie gównianego dzieciństwa i zaufania.
Biorę ją za rękę i razem przyglądamy się, jak ojciec próbuje przemówić do rozsądku nierozsądnemu czterolatkowi; klaruje mu, że nie dostanie drugiego slushy, bo potem nie będzie chciał jeść hot dogów na grillu. Mały reaguje wrzaskiem. Nie chce hot dogów – chce slushy! Podchodzi matka, kuca przy chłopcu, obejmuje go, przytula i prosi: „Powiedz mamusi, na co masz ochotę”. Mały wrzeszczy: „Slushy!”. Ojciec mówi, że matka rozpuszcza dzieciaka, na co ona odpowiada, że trzeba rozmawiać z dziećmi i szanować ich potrzeby. Czuję się, jakbym oglądał telewizję. Program się kończy, kiedy rodzinka ładuje się z powrotem do auta.
Amy kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Lubię cię.
– Nie gniewasz się?
– Nie – mówi. – Bo jestem taka jak ty. Chwilami nie mogę uwierzyć, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni.
Nieruchomieję.
– Zaglądałaś do mojego telefonu?
CandaceBenjiPeachBeckKubeksików.
Wybucha śmiechem.
– Nie, ale jeśli zostawisz go bez opieki, na pewno to zrobię. Bo tak samo jak ty ufam ludziom, ale nie do końca.
Kiwam głową.
– Może być nam dobrze, wiesz?
Ściska moją dłoń.
– Chyba że coś spieprzę.
Bycie razem to najlepsza rzecz pod słońcem, lepsza niż seks, lepsza niż czerwony kabriolet i pierwsze „kocham cię”.
– Tak?
– Tak – odpowiada, a małpowanie jest oznaką miłości.
Ta wyprawa była dobrym pomysłem. Kupujemy jeszcze po jednym slushy na drogę i wracamy do corvette. Katastrofa nuklearna zmiotła wszystkich ludzi oprócz nas, jesteśmy jedynymi, którzy przeżyli – i dlatego nie powinno się popełniać samobójstwa: bo kiedyś, pewnego dnia będzie można usiąść w cieniu z kimś odświeżająco innym! Rozśmieszam ją tak mocno, że slushy wylewa jej się kącikami ust. Odjeżdżamy, znajduję ustronne miejsce i wsuwam się w nią językiem, a kiedy kończę, jej soki wylewają mi się kącikami ust. Nieważne, jak spędzasz urlop, na pewno nie robisz tego lepiej ode mnie. Zasłużyłem sobie. Amy nakryła mnie na myszkowaniu w jej telefonie, a mimo to rozłożyła przede mną nogi.
Kiedy docieramy do hotelu, zapiera jej dech w piersi.
– Wow – bąka.
A kiedy wchodzimy do pokoju i wyglądam na taras, tym razem ja jestem pod wrażeniem. Wiedziałem, że będziemy blisko, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będę widział go tak wyraźnie: dom Salingerów – rozmigotany, rozświetlony fajerwerkami, pełen ludzi, którzy może zauważyli mój kubek, a może nie. Amy wskazuje dom brodą.
– Znasz ich?
– Jedną z nich – mówię. – To Salingerowie.
Opowiadam jej o chorej przyjaźni Peach i Beck i o nieuniknionym samobójstwie tej pierwszej. Amy mnie obejmuje i gdybyśmy byli postaciami z kreskówki, wyciągnąłbym rękę, która byłaby jak z gumy, dosięgnąłbym do tamtego domu, wspiąłbym się po skrzypiących schodach, zakradł do sypialni i zabrał kubek z moim moczem, i wtedy miałbym już wszystko.