Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Ukryte Motywy. Baleary #1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 października 2024
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Ukryte Motywy. Baleary #1 - ebook

Byłam cierniem w królewskim tyłku mojego ojca. Nicola Cinnante byłaby zwykłą amerykańską nastolatką, gdyby nie fakt, że przyszła na świat w TEJ rodzinie. Z racji urodzenia powinna być mafijną księżniczką, ale zamiast wychowywać się w luksusie i przywilejach, stała się skrzętnie ukrywanym przez lata sekretem. Dziewczyna, której jedynym przyjacielem jest kot znajda, dorastała w przekonaniu, że jest brzydka, głupia i nikomu niepotrzebna. Nagle cały znany jej świat zostaje wywrócony do góry nogami. Kiedy z winy swojego ojca staje się zakładniczką mafii i trafia na Baleary, ukryte motywy w końcu wychodzą na jaw. Czy pojawienie się nowych uczestników gry okaże się dla niej kolejną pułapką, czy wybawieniem? Kiedy więc potwór przestaje być potworem? Kiedy się w nim zakochas

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367355094
Rozmiar pliku: 572 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Wszyst­kie szczęśli­we ro­dzi­ny są do sie­bie po­dob­ne, ka­żda nie­szczęśli­wa ro­dzi­na jest nie­szczęśli­wa na swój spo­sób_1. Ileż praw­dy było w tym cy­ta­cie. Przy­cho­dził mi do gło­wy już mi­lio­ny razy, ale dzi­siaj, sły­sząc zno­wu, jak je­stem bez­war­to­ścio­wa, ja­koś szcze­gól­nie czu­łam zna­cze­nie tych słów.

By­łam cier­niem w kró­lew­skim ty­łku mo­je­go ojca.

Nie by­łam ani ład­na, ani szczu­pła. Moje szkol­ne stop­nie też zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­ły od prze­ci­ęt­nej. _In mi­nus._ Ni­g­dy się nie sta­ra­łam, żeby były lep­sze, a to dla­te­go, że i tak nikt by tego nie do­ce­nił. Moja mat­ka dba­ła tyl­ko o mo­ich bra­ci. I tak mia­łam szczęście, że przy­szłam na świat ra­zem z moim bra­tem bli­źnia­kiem. Gdy­by­śmy żyli w śre­dnio­wie­czu, wy­rzu­co­no by mnie do fosy za­raz po uro­dze­niu. W XXI wie­ku – po­rzu­co­no mnie w ra­mio­nach opie­ku­nek, ku­cha­rek, sprząta­czek.

Ale na­wet słu­żba wie­dzia­ła, jak nie­chcia­na je­stem.

Jako dziec­ko wie­lo­krot­nie sły­sza­łam, że nic ze mnie nie będzie. Prze­śli­zgnęłam się przez szko­łę i w wie­ku nie­spe­łna dzie­wi­ęt­na­stu lat za­ko­ńczy­łam edu­ka­cję. Swo­je świa­dec­two ode­bra­łam w zu­pe­łnej ci­szy, nie­zau­wa­żo­na. Nie mia­łam ko­le­ża­nek. Ani jed­nej przy­ja­ció­łki. By­łam kro­plą w mo­rzu na­sto­lat­ków. Gru­bą ży­ra­fą. A moim świa­tem były ksi­ążki. I kot.

Ni­g­dy nie zwró­ci­łbyś na mnie uwa­gi na uli­cy. Nie mia­łam w so­bie nic szcze­gól­ne­go. By­łam za wy­so­ka, a w mo­jej twa­rzy nie dało się do­strzec na­wet śla­du pi­ęk­nych ry­sów mo­jej mat­ki. Do­brze, że cho­ciaż mój brat był skó­rą zdjętą z ojca, ina­czej pew­nie przy­pła­ci­ła­by ży­ciem na­sze na­ro­dzi­ny.

Kie­dy moi bra­cia mie­li ochro­nę i pry­wat­nych na­uczy­cie­li, ja cho­dzi­łam do pu­blicz­nej szko­ły, prze­mie­rza­jąc ka­żde­go dnia kil­ka ki­lo­me­trów na pie­cho­tę. Ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło, co ro­bię i gdzie je­stem. Nie bra­łam udzia­łu w żad­nych spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. W cza­sie tych or­ga­ni­zo­wa­nych w na­szym domu mia­łam su­ro­wy przy­kaz po­zo­sta­wa­nia w swo­im po­ko­ju na pod­da­szu. Po­noć nic w ży­ciu nie dzie­je się bez przy­czy­ny, tyle że ja nie mo­głam zna­le­źć żad­ne­go uza­sad­nie­nia dla ta­kie­go trak­to­wa­nia poza tym, że wi­zu­al­nie nie spe­łnia­łam ocze­ki­wań ojca.

Mam czte­rech bra­ci. Li­rio jest moim bli­źnia­kiem. Mamy po dzie­wi­ęt­na­ście lat. Ro­ber­to jest rok młod­szy, Da­vi­de sko­ńczy nie­dłu­go szes­na­ście, ale wy­gląda na wi­ęcej. Jest po­tężny jak byk. Vito jest naj­młod­szy, ma za­le­d­wie dzie­si­ęć lat, jed­nak z nich wszyst­kich jest naj­okrut­niej­szy.

Jako je­dy­na cór­ka mo­je­go ojca po­win­nam być roz­piesz­cza­ną ksi­ężnicz­ką jak dziew­czyn­ki, któ­re la­ta­mi ob­ser­wo­wa­łam z pod­da­sza w cza­sie przy­jęć uro­dzi­no­wych mo­ich bra­ci. Za­miast tego – praw­da była bru­tal­na – sta­łam się skrzęt­nie ukry­wa­nym se­kre­tem ro­dzin­nym.

Ko­bie­ty w ma­fij­nych ro­dzi­nach ni­g­dy nie mia­ły lek­kie­go ży­cia. Moja mat­ka, moje ciot­ki, ku­zyn­ki, wszyst­kie ra­zem i ka­żda z osob­na sta­no­wi­ły to­war, okup, któ­ry miał za­pew­nić ro­dzi­nie wspar­cie, pie­ni­ądze i ewen­tu­al­nie sprzy­mie­rze­ńców. Wszyst­ko to dla wła­dzy – pi­ęcia się po szcze­blach ma­fij­nej dra­bi­ny z na­dzie­ją, że uda się wkra­ść w ła­ski sze­fa sze­fów. Jesz­cze trzy­dzie­ści lat temu wi­ęzy krwi i ro­dzin­ne ko­li­ga­cje były naj­wa­żniej­sze. Te­raz za­stępo­wa­ła je po­li­ty­ka sil­niej­sze­go i zdol­niej­sze­go li­de­ra oraz lo­jal­no­ści.

W ca­łej tej ma­fij­nej ma­chi­nie tra­fia­li się jed­nak mężczy­źni, któ­rzy do­sko­na­le zda­wa­li so­bie spra­wę, że ich żony czy part­ner­ki przed­sta­wia­ją ogrom­ną war­to­ść. Do­świad­cze­nie tego na wła­snej skó­rze było jak ob­ja­wie­nie z nie­ba. Po­cho­dzi­ły­śmy z ró­żnych do­mów, ina­czej nas wy­cho­wa­no, otrzy­ma­ły­śmy od ży­cia lek­cje, o któ­re nie pro­si­ły­śmy, a któ­re ci­ąży­ły nam ba­ga­żem do­świad­czeń. Jed­no mia­ły­śmy wspól­ne: po­ko­cha­ły­śmy mężczyzn, któ­rzy w oczach prze­ci­ęt­ne­go śmier­tel­ni­ka są po­two­ra­mi. Dzi­ęki nim, mimo trud­nych lub wręcz trau­ma­tycz­nych prze­jść, od­na­la­zły­śmy swo­je ma­le­ńkie, lo­kal­ne nie­bo, któ­re no­si­ło cza­sem pie­kiel­ne zna­mio­na okra­szo­ne męskim imie­niem.

Na­zy­wam się Ni­co­la Cin­nan­te i to jest moja hi­sto­ria.ROZDZIAŁ 1

Nicola

By­łam wła­śnie w trak­cie czy­ta­nia ksi­ążki, kie­dy usły­sza­łam za­mie­sza­nie na dole, a po­tem krzy­ki. Na chwi­lę wszyst­ko za­ma­rło, ale za­raz do­szły mnie od­gło­sy wy­strza­łów. Zro­bi­łam pierw­szą rzecz, jaka przy­szła mi do gło­wy. Za­mknęłam ksi­ążkę i, sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać jak naj­ci­szej, wsu­nęłam się pod łó­żko w na­iw­nej na­dziei, że nie zo­sta­nę za­uwa­żo­na. Gło­śne kro­ki na ko­ry­ta­rzu zwia­sto­wa­ły zbli­ża­jące się w moją stro­nę nie­bez­pie­cze­ństwo.

Drzwi do po­ko­ju otwo­rzy­ły się i ude­rzy­ły głu­cho o ścia­nę. Za­mknęłam oczy i sta­ra­łam się od­dy­chać naj­pły­cej, jak po­tra­fię. Za­sty­głam w bez­ru­chu, pra­gnąc, żeby mężczy­zna so­bie po­sze­dł. Za­częłam od­li­czać se­kun­dy. Stał, nie po­ru­sza­jąc się. Na co cze­kał?

– Mo­żesz stam­tąd wy­jść sama albo cię wy­ci­ągnę.

Zer­k­nęłam na lewo i na­sze spoj­rze­nia spo­tka­ły się w lu­strze opar­tym pod kątem o ścia­nę. Może we­źmie mnie za jed­ną z po­ko­jó­wek, któ­re też miesz­ka­ły na tym pi­ętrze? Wy­su­nęłam się z prze­ciw­nej stro­ny, niż on stał, pod­nio­słam na ko­la­na i nie­śmia­ło wyj­rza­łam znad ma­te­ra­ca. Czar­na lufa była wy­mie­rzo­na w moją gło­wę. Unio­słam dło­nie do góry w ge­ście pod­da­nia, wy­szłam z po­ko­ju i do­łączy­łam do słu­żby zgro­ma­dzo­nej przy po­de­ście scho­dów i pil­no­wa­nej przez dwóch uzbro­jo­nych mężczyzn.

– Któ­ra z was to Ni­co­la?

Wszy­scy wpa­try­wa­li się w na­past­ni­ka, któ­ry za­dał py­ta­nie. Po chwi­li ci­szy unió­sł broń i ją od­bez­pie­czył.

– Nie za­mie­rzam przez cie­bie umie­rać, gru­ba­sko – syk­nęła za mo­imi ple­ca­mi Car­me­la, po­py­cha­jąc mnie do przo­du.

Za­czer­wie­ni­łam się, kie­dy usły­sza­łam to okre­śle­nie. Wszy­scy roz­stąpi­li się na boki, zo­sta­wia­jąc mnie na pa­stwę ob­cych – zde­ma­sko­wa­ną i zi­den­ty­fi­ko­wa­ną.

– Za­bierz ją na dół – roz­ka­zał.

Prze­śmiew­czym ge­stem, a przy­naj­mniej ja to tak ode­bra­łam, wska­zał scho­dy. Prze­łk­nęłam ci­ężko. Je­den z mężczyzn stał przy drzwiach, inny w prze­jściu do sa­lo­nu. Wszy­scy byli uzbro­je­ni. Ten, któ­ry pro­wa­dził mnie z góry, miał na so­bie ke­vla­ro­wą ka­mi­zel­kę. Po­dob­nie jak po­zo­sta­li.

Wi­dok w sa­lo­nie mnie zszo­ko­wał. Oj­ciec klęczał w ka­łu­ży krwi, któ­ra sączy­ła się z jego le­we­go ra­mie­nia. Był bla­dy, ale trzy­mał się pro­sto. Ob­rzu­cił mnie nie­przy­ja­znym spoj­rze­niem, ale mil­czał. Za to mój naj­młod­szy brat otwo­rzył bu­zię.

– Jak to się sta­ło, że por­tu­gal­skie zbi­ry zna­la­zły się tak da­le­ko od domu? – za­kpił.

– Nie bój się, chłop­czy­ku – od­pa­rł tym sa­mym to­nem pro­wa­dzący mnie mężczy­zna. – We­źmie­my, co na­sze, i już nas nie ma.

Zer­k­nęłam w stro­nę Vita. To, co zo­ba­czy­łam tuż za jego ple­ca­mi, spra­wi­ło, że się za­trzy­ma­łam, roz­chy­la­jąc usta w szo­ku. Mój bli­źniak le­żał roz­ci­ągni­ęty na dy­wa­nie, a jego klat­ka pier­sio­wa nie uno­si­ła się. Czy Li­rio nie żył?!

– Nie patrz – roz­ka­zał ktoś spo­koj­nym gło­sem, za­sła­nia­jąc mi wi­dok.

W polu wi­dze­nia mia­łam te­raz gra­na­to­wą ko­szu­lę z roz­pi­ętym pod szy­ją ko­łnie­rzy­kiem. Unio­słam wzrok i na­tra­fi­łam na naj­bar­dziej chmur­ne, sta­lo­we spoj­rze­nie, ja­kie wi­dzia­łam w ży­ciu. Moje oczy roz­sze­rzy­ły się w przy­pły­wie na­głe­go za­sko­cze­nia. Je­dy­ny mężczy­zna, któ­ry nie miał na so­bie ka­mi­zel­ki i, poza bro­nią w le­wej ręce, nie był ci­ężko uzbro­jo­ny.

– Chuj mnie ob­cho­dzi, czy za­bie­rzesz tę kupę gów­na sprzed mo­ich oczu – wark­nął mój oj­ciec, po­wo­du­jąc, że moje ra­mio­na opa­dły, a spoj­rze­nie wbi­ło się w zie­mię. Czu­łam, jak zdra­dziec­ki ru­mie­niec wsty­du wy­pe­łza mi na po­licz­ki. – Wy­świad­czy­łbyś mi przy­słu­gę, gdy­byś ją za­bił – za­śmiał się.

Po tylu la­tach po­win­nam być już przy­zwy­cza­jo­na do tego tonu, słów i za­cho­wa­nia. Mimo to gula ro­sła mi w gar­dle, utrud­nia­jąc prze­ły­ka­nie. Mężczy­źni wymienili parę słów, któ­rych nie ro­zu­mia­łam.

– Mam ten pier­dol­nik pod kon­tro­lą, Da­rius – oznaj­mił ktoś z tyłu.

Na­dal wpa­try­wa­łam się we wła­sne buty. Nie pod­nio­słam wzro­ku, nie śmia­łam. Fa­cet zła­pał mnie de­li­kat­nie za ra­mię i skie­ro­wał do wy­jścia.

Darius

Nie spo­dzie­wa­łem się, że Cin­nan­te pod­da się bez wal­ki, ale to, co od­wa­lił ra­zem z sy­na­mi, prze­szło moje ocze­ki­wa­nia. _Co za ro­dzin­ka! Ja pier­do­lę! Żeby za­sła­niać się wła­sną mat­ką…_

Va­da­la utrzy­my­wał, że cór­ka Cin­nan­te musi być co naj­mniej upo­śle­dzo­na, bo ro­dzi­na ni­g­dy jej nie po­ka­zy­wa­ła. Na pierw­szy rzut oka na­wet byś nie po­wie­dział, że Ni­co­la była jego cór­ką. Mimo że Li­rio to jej bli­źniak, wy­gląda­li jak dzień i noc. On ja­sny i przy­stoj­ny, ona ciem­na, dla wie­lu za­pew­ne prze­ci­ęt­na, przy ko­ści, cho­ciaż ja na­zwa­łbym to krągło­ścia­mi. Tak da­le­ka od smu­kłych ma­fij­nych ksi­ężni­czek w mod­nych ciu­chach.

Spo­koj­nie po­szła do sa­mo­cho­du, kie­dy mu­sie­li­śmy uśpić jej naj­młod­sze­go bra­ta le­ka­mi, żeby w ogó­le go okie­łznać. Za­py­ta­ła tyl­ko, czy je­śli nie pla­nu­je­my jej śmier­ci w naj­bli­ższym cza­sie, mo­gła­by za­brać ze sobą swo­je­go kota. Mar­co unió­sł brwi, rzu­ca­jąc, że nie będzie cze­kał na żad­ne­go prze­klęte­go sie­rściu­cha. Wte­dy do­ta­rły do mnie trzy sło­wa, któ­rych pra­wie mu­sia­łem się do­my­ślić:

– Mam tyl­ko jego.

– Je­śli coś kom­bi­nu­jesz… – ostrze­głem.

– Przy­si­ęgam! – Ude­rzy­ła się za­ci­śni­ętą pi­ęścią w pie­rś.

Po­bie­gła do ogród­ka i za­nim zdąży­łem ją do­go­nić, wró­ci­ła, nio­sąc w ra­mio­nach naj­brzyd­sze­go kota, ja­kie­go świat wi­dział. Wy­glądał, jak­by ka­żda jego część po­cho­dzi­ła z in­ne­go zwie­rza­ka. Miał tyl­ko część ogo­na i tyl­ko jed­no oko, któ­rym wpa­try­wał się we mnie prze­ni­kli­wie, sie­dząc spo­koj­nie w ra­mio­nach Ni­co­li. W sa­mo­cho­dzie roz­go­ścił się na jej ko­la­nach.

– Po­pe­łni­łeś błąd – ode­zwa­ła się nie­mal szep­tem, cały czas ob­ser­wu­jąc kra­jo­braz mia­sta prze­su­wa­jący się za oknem. W jej gło­sie było tyle pew­no­ści. Jak­by bez­względ­nie wie­rzy­ła w to, co mówi. – Po­wi­nie­neś wzi­ąć jed­ne­go z mo­ich bra­ci jako gwa­ran­cję. Ja je­stem dla mo­je­go ojca bez­u­ży­tecz­na. Bez­war­to­ścio­wa.

– Nie – za­prze­czy­łem, nie wda­jąc się w szcze­gó­ły.

– Po­pe­łni­łeś błąd – po­wtó­rzy­ła jak­by do sie­bie.

I ona, i kot wpa­try­wa­li się te­raz we mnie. Kot z kpi­ną, dziew­czy­na ze stra­chem.

– Nie mam żad­nej war­to­ści dla mo­je­go ojca. Będzie szczęśli­wy, że się mnie po­zbył.

– Nie znasz swo­jej war­to­ści – od­pa­rłem, wy­mie­nia­jąc w lu­ster­ku wstecz­nym spoj­rze­nie z De­me­triem.

Kie­dy do­je­cha­li­śmy na miej­sce i wsie­dli­śmy do win­dy, dziew­czy­na od­ru­cho­wo przy­su­nęła się do mnie. Mar­co wpa­try­wał się w to z nie­do­wie­rza­niem, jak wje­żdża­li­śmy na ostat­nie pi­ętro na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem. Było mi jej tro­chę szko­da, ale z dru­giej stro­ny po­cho­dzi­ła z ma­fij­nej ro­dzi­ny. _Z ro­dzi­ny do ro­dzi­ny_ – przy­szło mi do gło­wy.

Gio­van­ni cze­kał na nas ze swo­ją ob­sta­wą. Nie wy­glądał na za­do­wo­lo­ne­go. Też bym, kur­wa, nie był, gdy­by ktoś usi­ło­wał mi zro­bić ci­chy prze­wrót wła­dzy w or­ga­ni­za­cji. Nie uda­ło nam się w stu pro­cen­tach udo­wod­nić udzia­łu Cin­nan­te­go w spi­sku. Nie­ste­ty sło­wo jego żony zo­sta­ło od­rzu­co­ne przez pięć ro­dzin jako nie­wy­star­cza­jące. Mal­tre­to­wa­na la­ta­mi ko­bie­ta kon­tra mąż opraw­ca, któ­ry kon­tro­lo­wał bur­de­le w Chi­ca­go. Mie­li­śmy za­brać Li­ria i Ni­co­lę, jego naj­star­sze dzie­ci, jako za­bez­pie­cze­nie przed po­now­ny­mi eks­ce­sa­mi, ale ten mło­dy i na­rwa­ny gno­jek wy­ci­ągnął broń, więc Mar­co­wi nie zo­sta­ło nic in­ne­go, jak od­po­wie­dzieć ogniem.

_Plan się zje­bał, ale za­wsze, w ka­żdym pla­nie coś mu­sia­ło się spier­do­lić._

– Ja­kieś pro­ble­my? – spy­tał Gio­van­ni, uno­sząc brew.

– Li­rio – od­pa­rł Mar­co.

– Taka jest cena woj­ny – pa­dła su­cha od­po­wie­dź Pa­tric­ka.

Wzrok Gio­van­nie­go prze­nió­sł się na dziew­czy­nę. Scho­wał dło­nie do kie­sze­ni, lu­stru­jąc za­kład­nicz­kę swo­imi ciem­ny­mi ocza­mi. Na­wet jak miał do­bry dzień, wy­glądał na nie­przy­jem­ne­go skur­wy­sy­na, któ­ry sa­mym swo­im wi­do­kiem prze­ra­żał lu­dzi, a te­raz był wkur­wio­ny i wręcz ema­no­wał wście­kło­ścią.

– Czy to kot? – spy­tał nie­spo­dzie­wa­nie, spo­gląda­jąc na zwie­rza­ka, któ­re­go Ni­co­la trzy­ma­ła w ra­mio­nach.

Mar­co par­sk­nął nie­ele­ganc­ko i oznaj­mił:

– Naj­brzyd­sze zwie­rzę świa­ta!

Ni­co­la ski­nęła nie­pew­nie gło­wą. Cof­nęła się, gdy Gio­van­ni po­stąpił parę kro­ków w jej stro­nę, ale wpa­dła na mnie. Wi­dzia­łem, jak przy­ci­snęła zwie­rzę do sie­bie, pró­bu­jąc je chro­nić. Zła­pa­łem ją za ra­mię. Ko­ci­sko pod­nio­sło łeb i prze­su­nęło łapę tak, że wbi­ła mi się pa­zu­ra­mi w skó­rę mi­ędzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­jącym. Wy­ra­źne ko­cie ostrze­że­nie. Gio­van­ni pod­sze­dł bli­żej. Zwie­rzę fuk­nęło w jego stro­nę.

– Mam tyl­ko jego – po­wtó­rzy­ła za­wsty­dzo­na. – Pro­szę, nie rób mu krzyw­dy.

_Nie „nie rób mi krzyw­dy”, tyl­ko „nie rób krzyw­dy kotu”! Ja pier­do­lę, co oni ro­bi­li tej dziew­czy­nie?_

Oczy Gio­van­nie­go zła­god­nia­ły.

– Jak się na­zy­wa?

– Tur­nip2.

– Za­ska­ku­jąco traf­ne imię.

Za­gry­zła dol­ną war­gę.

– Nie mu­sisz się bać – za­pew­nił. – Ani kotu, ani to­bie nic nie gro­zi z na­szej stro­ny. Ty i Vito wy­bie­rze­cie się na małe wa­ka­cje na Ba­le­arach. Będzie was go­ścił je­den z mo­ich za­ufa­nych lu­dzi, Pa­trick.

Ni­co­la wzi­ęła drżący wdech.

– Pró­bo­wa­łam już wy­tłu­ma­czyć, że dla mo­je­go ojca je­stem ni­kim. – Znów ten iry­tu­jący, prze­pra­sza­jący ton. – Je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­re­go może się ugi­ąć, jest Vito. To jego ulu­bie­niec.

– Masz na na­zwi­sko Cin­nan­te… – za­czął.

– Nie ro­zu­miesz! – za­wo­ła­ła z de­spe­ra­cją.

Wy­mie­ni­li­śmy spoj­rze­nia po­nad jej gło­wą.

– Twój oj­ciec albo się pod­po­rząd­ku­je, albo cze­ka go upa­dek z wy­so­ka. – Od­wró­cił się do Pa­tric­ka. – Chcę, że­by­ście byli w po­wie­trzu jesz­cze dzi­siaj.

Nie do­dał nic wi­ęcej, bo drzwi się otwo­rzy­ły i do środ­ka we­szła Ma­rian­na, żona Gio­van­nie­go. Za­sty­gła z ręką na klam­ce.

– Ojej, prze­pra­szam…

_Zero skru­chy. Zero!_

– W po­rząd­ku. – Chy­ba na­wet nie był zdzi­wio­ny, że tu wpa­dła. Cie­ka­we, ile wie­dzia­ła o tym, co mia­ło się dzi­siaj stać, i o ca­łej sy­tu­acji. Ma­ni­pu­la­tor­ka pierw­szej wody. – Wła­ści­wie przy­da­ła­by mi się two­ja po­moc.

– Na­praw­dę? – Spy­ta­ła wy­ra­źnie za­sko­czo­na.

– Na­praw­dę – prze­drze­źnił ją, wy­ci­ąga­jąc do niej rękę.

Uśmiech­nęła się pro­mien­nie i po­de­szła bli­żej.

– Ma­rian­no, to jest…

– Ale cud­na kota! – za­wo­ła­ła, prze­sta­jąc zwra­cać uwa­gę na męża. – Mogę? – za­py­ta­ła Ni­co­li, któ­ra po­tak­nęła. Po­gła­ska­ła kota po gło­wie, a ten zmru­żył oczy i za­czął mru­czeć. – Ach, ale plu­szak – za­śmia­ła się.

Po­czu­łem, jak Ni­co­la re­lak­su­je się i mi­ęk­nie, na­dal opie­ra­jąc się o moje cia­ło. Ro­bi­ła to za­pew­ne nie­świa­do­mie. Gio­van­ni ob­ser­wo­wał po­dejrz­li­wie i ją, i kota.

– No co? – spy­ta­ła Ma­rian­na, dra­pi­ąc zwie­rza­ka pod bro­dą.

– Ten kot fuk­nął na mnie, za­nim się zbli­ży­łem.

– Cie­bie i two­ich spoj­rzeń boją się nie­mal wszy­scy.

– Poza moją żoną! – skon­tro­wał.

– Po­nie­waż je­stem two­ją żoną – spro­sto­wa­ła. – Po­my­śl, ja­kie to by­ło­by ża­ło­sne, gdy­bym się cie­bie bała, za­miast być dla cie­bie wy­zwa­niem. Znu­dzi­łbyś się mną szyb­ko. Mam ra­cję, Pa­trick?

– Nie wci­ągniesz mnie w swo­je ma­łże­ńskie roz­gryw­ki, Ma­rian­no – za­śmiał się za­py­ta­ny.

Prych­nęła osten­ta­cyj­nie, na­dal głasz­cząc kota.

– Czy nie je­steś naj­słod­szym plu­szacz­kiem we wszech­świe­cie? – za­szcze­bio­ta­ła.

Ni­co­la spoj­rza­ła po­now­nie na mnie przez ra­mię i uśmiech­nęła się lek­ko. Cała jej bu­zia sta­ła się ła­god­niej­sza, kra­wędzie zro­bi­ły się mi­ęk­kie, ku­szące, a w oczach po­ja­wił się blask.

– Ni­co­la wy­la­tu­je dzi­siaj na Ba­le­ary z Pa­tric­kiem.

Dziew­czy­na znów ze­sztyw­nia­ła na sło­wa Gio­van­nie­go i jesz­cze moc­niej na­pa­rła na mnie. Ma­rian­na od­kle­iła ją de­li­kat­nie, ale sta­now­czo, ob­jęła ra­mie­niem w pa­sie i skie­ro­wa­ła do drzwi.

– Je­stem pew­na, że przy­da ci się tro­chę rze­czy. Że o kon­te­ne­rze dla kota nie wspom­nę.

Pa­trick spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco. _Kur­wa, wy­cho­dzi­ło na to, że to nie Mar­co będzie jej pil­no­wał, tyl­ko ja. Jak­bym miał mało pro­ble­mów._

– Idziesz z nami, Da­rius? – za­py­ta­ła Ma­rian­na w drzwiach. _O pro­szę, i ona też wie­dzia­ła._ Po­sła­łem sze­fo­wi spoj­rze­nie ja­sno da­jące do zro­zu­mie­nia, że będzie mi coś wi­nien.

Po krót­kiej na­mo­wie uda­ło nam się prze­ko­nać Ni­co­lę, że Tur­ni­po­wi nic się nie sta­nie, kie­dy nas nie będzie. Ma­rian­na po­pro­si­ła na­wet jed­ne­go z ochro­nia­rzy, żeby sta­nął na stra­ży po­ko­ju, w któ­rym zo­sta­wi­li­śmy kota. Wia­do­mo, żo­nie sze­fa sze­fów się nie od­ma­wia. Dziew­czy­na jed­nak ci­ągle nie wy­da­wa­ła się prze­ko­na­na. Rzu­ca­ła nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia do mo­men­tu, kie­dy drzwi win­dy się za­mknęły.

– Je­śli chcesz, po­pro­szę Ne­via, żeby wy­sy­łał nam zdjęcia i ra­por­ty co pół go­dzi­ny – za­pro­po­no­wa­ła Ma­rian­na.

Wy­mie­ni­łem za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie z jej ochro­nia­rzem, Pau­lem. Kur­wa! Ma­rian­na to moja ku­zyn­ka, ale też mści­wa dupa. Wy­da­wa­ło się, że była uro­czą, słod­ką isto­tą. Była. Ale też po­tra­fi­ła zmie­nić ży­cie ma­fio­sów w pie­kło, uśmie­cha­jąc się przy tym jak anioł. Omo­ta­ła Gio­van­nie­go, za­nim jesz­cze się po­bra­li. Nie było rze­czy, któ­rej by dla niej nie zro­bił. Po­zwa­lał jej na wszyst­ko, o ile nie pod­wa­ża­ło to jego au­to­ry­te­tu, a ona była na tyle in­te­li­gent­na, żeby na sa­lo­nach grać ule­głą żon­kę. Ni­co­la spu­ści­ła gło­wę i za­częła sku­bać swo­ją ko­szul­kę.

– Nie, to będzie kło­pot…

– Och… ża­den kło­pot – za­szcze­bio­ta­ła Ma­rian­na. – Da­rius, mo­żesz za­dzwo­nić do…

– Nie.

– Ale…

– To, że owi­nęłaś so­bie sze­fa wo­kół pal­ca, nie zna­czy, że będziesz po­gry­wać ze mną – od­pa­rłem sta­now­czo.

Jej spoj­rze­nie ja­sno da­wa­ło do zro­zu­mie­nia, że wy­rów­na ze mną ra­chun­ki przy pierw­szej nada­rza­jącej się oka­zji. Mia­łem to gdzieś. Nie zna­la­złem się w tym miej­scu or­ga­ni­za­cji dla­te­go, że je­stem mi­łym fa­ce­tem.

Opie­ra­łem się o ladę w ko­lej­nym skle­pie, do któ­re­go za­ci­ągnęła nas Ma­rian­na, i za­sta­na­wia­łem się, jak dłu­go jesz­cze będzie się mści­ła. Ta ko­bie­ta wie­dzia­ła, jak uprzy­krzyć ży­cie mężczy­źnie: za­brać go na za­ku­py do cen­trum han­dlo­we­go. Nie dość, że był to kosz­mar, kie­dy sta­ra­łeś się ją chro­nić w ta­kim tłu­mie i uwa­żać na po­ten­cjal­ne za­gro­że­nia, to jesz­cze tor­tu­ra dla psy­chi­ki przez nie­ko­ńczące się ogląda­nie ciu­chów i bie­ga­nie po skle­pach. _Jezu, ile mo­żna?!_ Mia­łem wra­że­nie, że Ni­co­la my­śli po­dob­nie, ale spo­koj­nie podąża­ła za swo­ją prze­wod­nicz­ką.

By­łem pew­ny, że Ma­rian­na wy­da­ła kil­ka­na­ście ty­si­ęcy na same buty w jed­nym z bu­ti­ków. Skrzęt­nie jed­nak dba­ła o to, żeby nie po­ka­zy­wać me­tek Ni­co­li, któ­ra te­raz bar­dzo ład­nie pre­zen­to­wa­ła się w ciem­no­zie­lo­nej su­kien­ce, ide­al­nie pod­kre­śla­jącej jej krągło­ści. Bar­dzo ape­tycz­ne krągło­ści. Kie­dy w ko­ńcu uda­ło się ją wy­łu­skać z wor­ko­wa­tych dżin­sów i za du­żej ko­szul­ki, po­ka­za­ło się cia­ło, któ­re na­le­ża­ło wiel­bić. Uwiel­bia­łem krągło­ści. Ro­zu­mia­łem te­raz, dla­cze­go Ma­rian­na jako pierw­szy sklep wy­bra­ła ten z bie­li­zną. Wy­szli­śmy stam­tąd z po­ka­źną ko­lek­cją to­reb.

– Czy to aby nie na­sza gru­ba­ska? – za­py­tał do­no­śnie i prze­śmiew­czo dam­ski głos za mo­imi ple­ca­mi.

– Tak, to ona – za­śmiał się inny.

Od­wró­ci­łem się nie­znacz­nie. Trzy ko­bie­ty w po­dob­nym wie­ku sta­ły na środ­ku skle­pu, wpa­tru­jąc się w Ni­co­lę z po­gar­dą. Za­czer­wie­ni­ła się jak bu­rak i za­częła się ob­ra­cać, jak­by chcia­ła na­tych­miast uciec do prze­bie­ral­ni. Zła­pa­łem ją spoj­rze­niem, a ona za­sty­gła w bez­ru­chu.

Ma­rian­na już otwie­ra­ła usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale przed­tem ob­rzu­ci­ła mnie wy­cze­ku­jącym spoj­rze­niem. Unio­sła wy­żej pod­bró­dek i zmru­ży­ła oczy, cze­ka­jąc na moją re­ak­cję. Unio­słem dłoń i pal­cem przy­wo­ła­łem Ni­co­lę do sie­bie. Nie po­ru­szy­ła się, więc wy­zy­wa­jąco unio­słem brew do góry, cho­wa­jąc dło­nie do kie­sze­ni. Po­de­szła nie­pew­nie, cały czas zer­ka­jąc na ko­men­tu­jące jej wy­gląd ko­bie­ty. Na­ka­za­łem ge­stem, żeby się od­wró­ci­ła.

– Po­win­na do tej su­kien­ki za­ło­żyć pa­sek, będzie wy­glądać jak szyn­ka na Boże Na­ro­dze­nie! – wy­krztu­si­ła bru­net­ka, za­śmie­wa­jąc się.

Pod­sze­dłem do Ni­co­li o krok bli­żej. Na jej rzęsach wi­sia­ły łzy, go­to­we sto­czyć się po po­licz­kach. Ota­rłem jed­ną z nich z kąci­ka oka, za­nim po­pły­nęła w dół, i po­gła­dzi­łem jej usta kciu­kiem. Roz­chy­li­ła je mi­mo­wol­nie, a jej oczy zro­bi­ły się ogrom­ne.

– To ostat­ni raz, kie­dy po­zwa­lasz ko­mu­kol­wiek do­pro­wa­dzić się do pła­czu – oznaj­mi­łem sta­now­czo. – Po­do­ba mi się ta su­kien­ka. Wy­glądasz w niej jak bo­gi­ni. – _Moja bo­gi­ni_, pod­po­wia­dał mi mózg, ob­ser­wu­jąc po­głębia­jący się ru­mie­niec. _Skąd mi się to, kur­wa, wzi­ęło?_ – Jest tu coś jesz­cze, co ci się po­do­ba?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła szyb­ko. Nie­pew­nie zer­k­nęła na szy­dzące ko­bie­ty. – Mo­że­my już wra­cać?

– Buty – pod­po­wie­dzia­ła Ma­rian­na.

– Ży­ra­fa w san­da­łach. – Zło­śli­we­mu ko­men­ta­rzo­wi to­wa­rzy­szył ko­lej­ny wy­buch śmie­chu.

Ni­g­dy nie ude­rzy­łem ko­bie­ty, ale te­raz, przy­si­ęgam, świerz­bi­ły mnie pal­ce. Nie chcia­łem jed­nak stra­szyć mo­jej przy­szłej żony i po­ka­zy­wać po­two­ra, któ­ry był in­te­gral­ną częścią mnie. Od­wró­ci­łem się do szy­dzącej i zło­wiesz­czo zmru­ży­łem oczy. Spoj­rza­ła na mnie i cof­nęła się o krok, roz­po­zna­jąc dra­pie­żni­ka. Ide­al­nie. Do­kład­nie w stro­nę ścia­ny.

– Ze­chcesz po­wtó­rzyć? – wy­ce­dzi­łem przez zęby, ru­sza­jąc w jej stro­nę, a ona cof­nęła się o ko­lej­ny krok. Mu­sia­ła być głu­pia jak but z le­wej nogi, bo ośmie­li­ła się ode­zwać.

– Tak ją prze­zy­wa­li w szko­le. Gru­ba ży­ra­fa.

W ko­ńcu ple­ca­mi zde­rzy­ła się ze ścia­ną. Usi­ło­wa­ła mnie ode­pchnąć. Ży­czy­łem jej po­wo­dze­nia. Zła­pa­łem ją za gar­dło i za­ci­snąłem pal­ce, żeby w ko­ńcu zda­ła so­bie spra­wę, w ja­kich kło­po­tach się znaj­du­je. Otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy, w któ­rych zło­śli­wo­ść i roz­ba­wie­nie ustąpi­ły stra­cho­wi. Za­czy­na­łem czuć za­pach jej prze­ra­że­nia. Zła­pa­ła mnie za nad­gar­stek, ale szyb­ko się zo­rien­to­wa­ła, że kie­dy za­ci­ska swo­je pal­ce, za­ci­ska­ją się też moje.

Fa­bia­no sta­nął w stra­te­gicz­nym miej­scu przy we­jściu, żeby za­sło­nić to, co dzia­ło się w skle­pie.

– Da­rius… – Do­bie­gł mnie nie­mal prze­pra­sza­jący szept Ni­co­li. – To w po­rząd­ku… – za­wie­si­ła głos, do­ty­ka­jąc mo­je­go ra­mie­nia lek­ko jak piór­ko.

– Czy ona jest po­wi­ąza­na? – spy­ta­łem, spo­gląda­jąc na swo­ją bran­kę. Prze­łk­nęła ci­ężko śli­nę.

– Tak.

– Z któ­rą z ro­dzin?

– Gra­va­no.

Ma­rian­na sta­nęła obok pro­wo­dyr­ki za­mie­sza­nia i skrzy­żo­wa­ła ra­mio­na na pier­si, pa­trząc wy­cze­ku­jąco na Pau­la.

– Jed­na z ro­dzin od la­bo­ra­to­riów – po­in­for­mo­wał mnie. – Na­wet ni­czym nie za­rządza­ją.

– Czy wiesz, kim je­stem? – za­py­ta­łem swo­ją ofia­rę.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła zdu­szo­nym szep­tem.

– Czy wiesz, kim ona jest? – Wska­za­łem gło­wą na Ma­rian­nę.

– Nie – wy­zna­ła i rzu­ci­ła jej spło­szo­ne spoj­rze­nie.

– Jest żoną sze­fa. To Ma­rian­na Vi­tiel­li. – Oczy dziew­czy­ny były już te­raz jak dwa ogrom­ne spodki. Prze­ra­żo­ne. – Na­zy­wam się Da­rius Alva­rez, a moim ku­zy­nem jest Pa­trick Alva­rez-Ta­la­ve­ra, ku­zyn Car­lot­ty Luc­ces­se. Ni­co­la może i w tej chwi­li na­zy­wa się Cin­nan­te, ale to się nie­dłu­go zmie­ni! Więc okaż jej na­le­żny sza­cu­nek albo cię do tego zmu­szę! – za­zna­czy­łem, pusz­cza­jąc ją.

Ko­bie­ta i jej ko­le­żan­ki nie­mal bie­giem opu­ści­ły sklep. Sze­fo­wa sa­lo­nu po­pa­trzy­ła na mnie z prze­ni­kli­wym spo­ko­jem i de­li­kat­nym po­dzi­wem.

– Pój­dzie­my do fry­zje­ra, to dwa skle­py da­lej – oznaj­mi­ła Ma­rian­na jak gdy­by ni­g­dy nic i ra­zem z Ni­co­lą wy­szły w to­wa­rzy­stwie Pau­la i De­me­tria, zo­sta­wia­jąc mi ra­chu­nek do za­pła­ce­nia.

– Ja pier­do­lę, co na­sto­lat­ki mają te­raz w gło­wach? – wes­tchnął Fabi.

– Sia­no, kur­wa – wark­nąłem do nie­go.

Do­sko­na­le pa­mi­ęta­łem, jak by­łem świad­kiem po­dob­nej sce­ny z udzia­łem Mii, mo­jej sio­stry, i jej prze­śla­dow­czyń. My­śla­ły, że po­nie­waż wcze­śniej uda­ło im się to wie­lo­krot­nie, mogą po­wtó­rzyć swo­je za­gryw­ki w mo­jej obec­no­ści, a ja nie za­re­agu­ję, bo przy moim boku stoi ko­bie­ta. To był ostat­ni raz, kie­dy uwzi­ęły się na Mię. Ja sam na­wet nie mu­sia­łem nic ro­bić. Ta­tia­na Szew­czen­ko, któ­ra mi wte­dy to­wa­rzy­szy­ła, za­pro­po­no­wa­ła, że z przy­jem­no­ścią się nimi zaj­mie. Pó­źniej­sze wy­da­rze­nia wy­gląda­ły jak wy­pad­ki, ale Ta­tia­na po­sta­ra­ła się, aby ka­żda z tych dziew­czyn wie­dzia­ła, za co zo­sta­ła uka­ra­na. Jako wy­na­gro­dze­nie mu­sia­łem jej za­pew­nić ty­dzień nie­dwu­znacz­nych przy­jem­no­ści oraz kil­ka par bar­dzo dro­gich i bar­dzo eks­klu­zyw­nych bu­tów. Naj­le­piej wy­da­ne pie­ni­ądze w moim ży­ciu.

W ci­ągu na­stęp­nych pi­ęciu mi­nut eks­pe­dient­ki spa­ko­wa­ły wszyst­kie za­ku­py i by­li­śmy go­to­wi zro­bić run­dę do sa­mo­cho­du, żeby się tego po­zbyć. Fabi i De­me­trio po­szli na par­king, a ja i Paul usie­dli­śmy w ka­fej­ce na­prze­ciw­ko fry­zje­ra. Pa­trick wy­słał mi SMS z py­ta­niem, jak idzie. „Po­wo­li” było je­dy­ną od­po­wie­dzią.

Na­gle przy­po­mnia­łem so­bie o ko­cie. Za­bra­łem ze sobą De­me­tria i po­szli­śmy ob­ku­pić zwie­rza­ka. Kon­te­ner, szel­ki, żar­cie, mi­ski, ku­we­ta. Za wszyst­ko wy­szła za­wrot­na suma, ale dla mnie to nie pro­blem. To kro­pla w mo­rzu. Ja­koś uda­ło nam się upchnąć wszyst­ko do ba­ga­żni­ka te­re­nów­ki BMW.

– I, kur­wa, kot – mru­czał pod no­sem De­me­trio. – Ja pier­do­lę. – Wi­dząc moje spoj­rze­nie, unió­sł dłoń do góry, mam­ro­cząc: – Sor­ry, Da­rius.

Wró­ci­li­śmy na górę. Fabi nió­sł wła­śnie dwa kub­ki z ka­wiar­ni do fry­zje­ra, a Ma­rian­na z te­le­fo­nem przy uchu prze­cha­dza­ła się za szy­bą. Od cza­su do cza­su zer­ka­ła na nas trzech sie­dzących przy sto­li­ku. Czu­łem na so­bie spoj­rze­nia ota­cza­jących nas ko­biet, do­brze wie­dząc, że po­rów­nu­ją swo­ich part­ne­rów do tego, co wi­dzą. I to po­rów­na­nie nie wy­cho­dzi­ło na plus dla nich. Nie wy­szło­by na­wet, gdy­bym był ubra­ny w ko­szul­kę i dżin­sy za­miast sta­lo­wo­sza­re­go gar­ni­tu­ru.

W ko­ńcu, po ko­lej­nych trzy­dzie­stu mi­nu­tach, kie­dy by­łem już go­to­wy we­jść do środ­ka i wy­tar­gać obie siłą, Ma­rian­na po­ja­wi­ła się w drzwiach z ta­jem­ni­czym uśmie­chem. Czy ja chcę wie­dzieć? Zro­bi­ła krok w bok, po­zwa­la­jąc mi zer­k­nąć na Ni­co­lę.

Nie ma brzyd­kich ko­biet, są tyl­ko te nie­zad­ba­ne. Ewen­tu­al­nie mężczy­źni, któ­rzy nie zna­ją się na sztu­ce abs­trak­cyj­nej, _art no­uve­au_, im­pre­sjo­ni­zmie czy in­nych for­mach pi­ęk­na. Pi­ęk­no znaj­do­wa­ło się w oczach pa­trzące­go. Fry­zjer wie­dział, za co brał pie­ni­ądze. Zni­kł ku­cyk z tyłu gło­wy, a za­stąpi­ło go sto­żko­we ci­ęcie z grzyw­ką scho­dzącą cie­nio­wa­niem w dół. Ciem­ne wło­sy na­bra­ły bla­sku i były wy­pro­sto­wa­ne, co spra­wi­ło, że bu­zia wy­da­wa­ła się ła­god­niej­sza, szczu­plej­sza i… młod­sza.

Wi­dząc moje tak­su­jące spoj­rze­nie, Ni­co­la za­czer­wie­ni­ła się moc­no.

– Prze­pra­szam, że tak dłu­go, ale dzie­ła sztu­ki nie two­rzą się w mi­nu­tę – rzu­ci­ła prze­pra­sza­jąco moja ku­zyn­ka, ale do­sko­na­le wie­dzia­łem, że ma w du­pie, czy za­jęło to czter­dzie­ści mi­nut, czy parę go­dzin, bo jest żoną sze­fa sze­fów.

– Na­wet nie w czter­dzie­ści – od­po­wie­dział Paul, po­wo­li stu­diu­jąc spoj­rze­niem Ni­co­lę.

– Na­pa­trzy­łeś się? – wark­nąłem do nie­go, wsta­jąc. – Idzie­my!

Przy­naj­mniej moi lu­dzie nie mie­li pro­ble­mu z my­śle­niem i omi­ja­li dziew­czy­ny wzro­kiem. De­me­trio, któ­ry zna mnie naj­le­piej, upar­cie pa­trzył przed sie­bie. Mi­ęczak.

Gdy mi­ja­li­śmy sklep zoo­lo­gicz­ny, Ni­co­la spoj­rza­ła na nie­go tęsk­nie.

– Da­rius… – za­częła nie­śmia­ło.

– Wszyst­ko za­ła­twio­ne.

– Ale…

Po­ło­ży­łem dłoń ni­sko na jej ple­cach. Re­ak­cja była na­tych­mia­sto­wa: przy­śpie­szy­ła i zrów­na­ła się z Ma­rian­ną. Fabi i De­me­trio po­szli pierw­si, za nimi ko­bie­ty, na ko­ńcu ja i Paul. Mia­łem świet­ny wi­dok na ty­łek Ni­co­li. Za­częły mnie świerz­bić ręce.

_Aż chcia­ło­by się do­tknąć tych krągło­ści._

– Ob­ku­pi­li­ście kota? – spy­ta­ła Ma­rian­na.

Po­wstrzy­my­wa­ła śmiech na wi­dok za­war­to­ści ba­ga­żni­ka. Cmok­nęła mnie w po­li­czek i szep­nęła „dzi­ęku­ję”. Ni­co­la po­pa­trzy­ła na mnie, jak­bym na­gle stał się jej oso­bi­stym su­per­bo­ha­te­rem. Do­ty­ka­ła ko­cich sze­lek tak de­li­kat­nie, jak­by bała się, że znik­ną. Jej oczy wy­pe­łni­ły się łza­mi. Ma­rian­na przy­tu­li­ła ją do sie­bie, szep­cząc coś na ucho, a De­me­trio ze znie­cier­pli­wie­niem zer­k­nął na ze­ga­rek. Nie mie­li­śmy już cza­su!

Na wy­świe­tla­czu mo­je­go te­le­fo­nu po­ja­wi­ło się imię Pa­tric­ka.

– Mu­si­my ru­szać! – roz­ka­za­łem, od­bie­ra­jąc po­łącze­nie, i oznaj­mi­łem ku­zy­no­wi: – Będzie­my je­chać od razu na lot­ni­sko. Weź kota ze sobą.

Wi­dzia­łem, że Ni­co­la chce za­pro­te­sto­wać, ale Ma­rian­na po­pchnęła ją do sa­mo­cho­du. De­me­trio i Fa­bia­no wzi­ęli dru­gie auto. Paul usia­dł za kó­łkiem, zo­sta­wia­jąc mi sie­dze­nie pa­sa­że­ra. Za­mknąłem drzwi za Ni­co­lą, dys­kret­nie uru­cha­mia­jąc blo­ka­dę dzie­ci­ęcą. Tak, wiem, podły ze mnie gość, ale nie lu­bię nie­spo­dzia­nek.

Na lot­ni­sku po­ja­wi­li­śmy się ra­zem z dwo­ma in­ny­mi sa­mo­cho­da­mi. Z jed­ne­go z nich, z gło­śnym prze­kle­ństwem na ustach, wy­sia­dł wkur­wio­ny ochro­niarz Gio­van­nie­go. Na jego rękach do­strze­głem śla­dy ko­cich pa­zu­rów.

– Je­ba­ny, kur­wa, sie­rściuch! – klął na czym świat stoi.

Mia­łem ocho­tę się ro­ze­śmiać, ale Ni­co­la wy­gląda­ła, jak­by mia­ła ze­mdleć. Po­bla­dła, za­ci­snęła pi­ęści, wbi­ja­jąc pa­znok­cie we wnętrze dło­ni.

– Mój kot.

– W ba­ga­żni­ku, kur­wa! – wark­nął ten sam fa­cet.

Kie­dy otwo­rzy­li­śmy tyl­ną kla­pę, zwie­rzak sy­czał jak wście­kły. Nie dzi­wię mu się – na pew­no nie miał przy­jem­nej pod­ró­ży. Ni­co­la wy­ci­ągnęła do nie­go rękę, ale usi­ło­wał ją udra­pać, fu­cząc. Spoj­rza­ła na mnie nie­pew­nie, a po­tem za­częła prze­ma­wiać do Tur­ni­pa z czu­ło­ścią, żeby go uspo­ko­ić.

– Przy­nieś kon­te­ner – roz­ka­za­łem Fa­bie­mu.

W ko­ńcu po paru mi­nu­tach uda­ło nam się za­chęcić kota do we­jścia do kon­te­ne­ra. Na­wet sie­dząc już w środ­ku, wci­ąż sy­czał i war­czał. Ni­co­la przy­ci­ska­ła do sie­bie klat­kę, jak­by chcia­ła go chro­nić przed ca­łym świa­tem. Kie­dy po­dra­pa­ny wcze­śniej ochro­niarz usi­ło­wał ode­brać jej kon­te­ner przed we­jściem na scho­dy, w pa­ni­ce zro­bi­ła krok do tyłu i tyl­ko mój re­fleks ura­to­wał ją przed upad­kiem na pły­tę lot­ni­ska. Na wi­dok mo­je­go spoj­rze­nia fa­cet cof­nął się mo­men­tal­nie. Wie­dzia­łem, że je­śli za­pro­po­nu­ję Ni­co­li po­moc, od­mó­wi, więc pa­trzy­łem tyl­ko, jak nie­zgrab­nie wspi­na się po scho­dach. Kie­dy do­ta­rła na szczyt, ste­war­de­sa chcia­ła prze­jąć kon­te­ner, ale ona za­pro­te­sto­wa­ła gwa­łtow­nie.

Pa­trick wy­tar­gał z sa­mo­cho­du jej bra­ta. Dzie­ciak był nie­za­do­wo­lo­ny, a będzie jesz­cze bar­dziej. Wła­śnie zo­stał za­kład­ni­kiem. Wpa­dł do sa­mo­lo­tu, prze­py­cha­jąc się obok mnie i na­wet nie prze­pra­sza­jąc. Na­tych­miast po­pędził do miej­sca, gdzie przy oknie usa­do­wi­ła się jego sio­stra.

– Chcę tu usi­ąść. – To nie była pro­śba, tyl­ko bez­względ­ny roz­kaz wy­da­ny ta­kim to­nem, że moje brwi pod­je­cha­ły do góry. – Już! – wrzesz­czał na całe gar­dło, ko­pi­ąc w kon­te­ner.

Kie­dy Ni­co­la si­ęgnęła do swo­je­go pasa, żeby go od­pi­ąć i się prze­si­ąść, Vito unió­sł dłoń i wy­mie­rzył jej siar­czy­sty po­li­czek. By­łem za da­le­ko, żeby go po­wstrzy­mać. Ste­war­de­sa pa­trzy­ła na to sze­ro­ko otwar­ty­mi z za­sko­cze­nia ocza­mi. Dzie­ciak nie prze­sta­wał ko­pać w klat­kę, nie przej­mu­jąc się prze­ra­źli­wym miau­cze­niem kota. Ni­co­la sta­ra­ła się osło­nić zwie­rza­ka, więc kil­ka kop­nia­ków wy­lądo­wa­ło na jej ra­mio­nach i ple­cach.

Do­pa­dłem do nich w kil­ku kro­kach, zła­pa­łem szczy­la za kark i od­ci­ągnąłem na dru­gą stro­nę sa­mo­lo­tu. Uwol­ni­łem go i zmu­si­łem, żeby po­sa­dził ty­łek na sie­dze­niu. Za­mie­rzył się na mnie, ale bądźmy szcze­rzy, bez wy­si­łku zła­ma­łbym mu kark jed­ną ręką. Za­czął wrzesz­czeć i prze­kli­nać. Mar­co wy­jął z kie­sze­ni fiol­kę z le­kiem uspo­ka­ja­jącym. W ci­ągu trzy­dzie­stu se­kund za­pa­dła bło­ga ci­sza.

– Mo­żna do­stać bólu dupy od tych jego wrza­sków – wark­nął.

Ni­co­la za­częła prze­pra­szać. W jej oczach błysz­cza­ły łzy.

– To moja wina. Po­win­nam po­cze­kać, aż on zaj­mie miej­sce.

_Co tu jest, kur­wa, gra­ne?_ _Co ona pier­do­li?_

Obaj po­pa­trzy­li­śmy na nią z po­dejrz­li­wo­ścią. Kot na­dal urządzał kon­cert na jed­no gar­dło. Te­raz dla od­mia­ny na prze­mian wył i wy­da­wał dziw­ne, prze­ci­ągłe dźwi­ęki.

– Pod­róż ży­cia – skwi­to­wał Pa­trick, sia­da­jąc w fo­te­lu.

Przy­pi­ąłem nie­przy­tom­ne­go gno­ja pa­sa­mi, a po­tem po­pchnąłem Ni­co­lę z po­wro­tem na fo­tel i za­pi­ąłem ta­kże jej pas. Klat­kę z za­wo­dzącym ko­tem po­sta­wi­łem jej na ko­la­nach, ale choć sta­ra­ła się go uspo­ko­ić, nic nie dzia­ła­ło. A mia­ło być jesz­cze go­rzej, bo mu­siał ja­koś prze­trwać start.

_Ja pier­do­lę, i na chuj mi to wszyst­ko._

Dość dłu­go mu­sie­li­śmy cze­kać na okien­ko do star­tu, ale w ko­ńcu, kie­dy lot się usta­bi­li­zo­wał, od­pi­ąłem pas, a Ja­mes, nasz ulu­bio­ny pi­lot, ogło­sił:

– Wi­ta­my na au­to­stra­dzie do domu. Lot z Chi­ca­go na Ba­le­ary po­wi­nien nam za­jąć ja­kieś je­de­na­ście go­dzin. Roz­go­śćcie się, a na­sze uro­cze ste­war­de­sy za­dba­ją o wasz kom­fort pod­ró­ży.

Wzi­ąłem kon­te­ner i po­sze­dłem w stro­nę ma­łej sy­pial­ni z tyłu. Wie­dzia­łem, że Pa­trick nie będzie miał nic prze­ciw­ko.

– Znaj­dź szel­ki – po­pro­si­łem Ni­co­lę, wska­zu­jąc na kar­ton.

Wy­jęła je bez sło­wa. Kot na­dal pry­chał, ale jak­by mniej agre­syw­nie.

– Ni­g­dy się tak nie za­cho­wy­wał – wy­ja­śni­ła tym swo­im prze­pra­sza­jącym to­nem, któ­ry za­czy­nał mnie po­rząd­nie wkur­wiać. – Ale też ni­g­dy nie był w sa­mo­lo­cie.

– Boi się. Nowe miej­sce, nie­zna­ni lu­dzie.

Ona też po­win­na się bać, ale zno­si­ła wszyst­ko nad­zwy­czaj spo­koj­nie, z prze­pra­sza­jącym spoj­rze­niem. Przy­gląda­ła się kotu.

– Może.

– Może re­agu­je i za cie­bie, i za sie­bie? – Usi­ło­wa­łem za­żar­to­wać, ale na jej twa­rzy wy­kwi­tł ko­lej­ny ru­mie­niec i ca­łko­wi­te nie­do­wie­rza­nie.

Czu­łem się jak pi­ąte koło u wozu. Ona i kot zda­wa­li się mnie nie po­trze­bo­wać. Nie chcia­łem jed­nak zo­sta­wiać jej sa­mej. Moja wa­liz­ka le­ża­ła po­śród in­nych, więc wy­ci­ągnąłem z niej ta­blet i się za­lo­go­wa­łem.

– To dłu­gi lot, a nie wi­dzia­łem w two­jej dło­ni te­le­fo­nu. Nie­ste­ty nie mamy tu żad­nych ksi­ążek, tyl­ko parę sta­rych ma­ga­zy­nów. – Wska­za­łem na szaf­kę za nią. – Wo­lisz ksi­ążki? Krzy­żów­ki? Ja­kieś puz­zle? Ko­bie­ce cza­so­pi­sma?

Skrzy­wi­ła się nie­co na tę ostat­nią pro­po­zy­cję.

– Ksi­ążki będą w po­rząd­ku – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Musi ci wy­star­czyć ta­blet z apli­ka­cją Kin­dle'a. Mamy do­stęp do In­ter­ne­tu, więc po­szu­kaj so­bie cze­goś do czy­ta­nia.

– Mogę tu zo­stać? – za­py­ta­ła nie­mal szep­tem.

– Tak, je­śli ty i on czu­je­cie się tu bez­piecz­niej. – Po­da­łem jej urządze­nie. – Jak do­le­ci­my, Fabi przy­go­tu­je ci nowy te­le­fon. Będziesz mu­sia­ła mu po­dać swój sta­ry nu­mer, żeby od­zy­skał dla cie­bie dane.

– Nie trze­ba…

– Nie je­steś wi­ęźniem, Ni­co­la. Dam ci je­den ze swo­ich sa­mo­cho­dów…

Znów ucie­kła wzro­kiem.

– Nie mam pra­wa jaz­dy.

Opa­rłem się ra­mie­niem o ścian­kę.

– Na­uczę cię pro­wa­dzić, chcesz? – za­pro­po­no­wa­łem.

_Se­rio?! Na­praw­dę to po­wie­dzia­łem?!_

Ten mo­ment wy­brał so­bie Mar­co, żeby wpa­ro­wać do środ­ka.

– Jemy? – spy­tał, nie pa­trząc na Ni­co­lę, któ­ra, gdy­by była w sta­nie, wto­pi­ła­by się w ta­pe­tę. Dziew­czy­na bała się wła­sne­go cie­nia i ro­bi­ła wszyst­ko, by być nie­wi­dzial­na.

_Co tu jest, kur­wa, gra­ne?!_

– Do­bry po­my­sł – zgo­dzi­łem się. – Na co masz ocho­tę, Ni­co­la?

Na­wet nie pod­nio­sła wzro­ku, sku­bi­ąc szel­ki Tur­ni­pa ły­pi­ące­go na wszyst­kich złow­ro­go.

– Nie ma zna­cze­nia, zjem co­kol­wiek.

– Kur­czak, stek, ja­jecz­ni­ca, omlet? – za­cząłem wy­mie­niać. – Coś słod­kie­go?

– Do­sto­su­ję się do wszyst­kich.

Mar­co unió­sł brwi do góry, ale nie ode­zwał się sło­wem, tyl­ko wy­co­fał na wąski ko­ry­tarz. Wy­sze­dłem za nim.

– Moje kon­do­len­cje, sta­ry! – mruk­nął pod no­sem, prze­cze­su­jąc wło­sy.

Nie­mal prze­wró­ci­łem ocza­mi. Za­mó­wi­łem Ni­co­li obiad i roz­sia­dłem się w fo­te­lu na­prze­ciw­ko Pa­tric­ka. Spoj­rzał na mnie z cie­ka­wo­ścią, tak samo jak po­zo­sta­li.

– Jak two­ja nowa pod­opiecz­na? Wi­dzia­łem, że Ma­rian­na zro­bi­ła jej _ma­ke­over_, że o ko­cie nie wspom­nę.

– O co cho­dzi z tym sie­rściu­chem? – wy­rzu­cił z sie­bie Fabi.

– „Ten kot to wszyst­ko, co mam” – za­cy­to­wa­łem, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­si. – Tak po­wie­dzia­ła, kie­dy ją za­bie­ra­li­śmy. Nie wzi­ęła ze sobą z domu nic. Nie pro­si­ła o te­le­fon, kom­pu­ter czy na­wet ta­blet. Nie py­ta­ła o ro­dzi­nę. Nie pro­te­sto­wa­ła, szła, gdzie Ma­rian­na ka­za­ła, ro­bi­ła to, o co pro­si­ła. – Pod­pa­rłem bro­dę na dło­ni. – Mie­rzy­ła ubra­nia i bie­li­znę bez sło­wa pro­te­stu, ale też i bez wła­sne­go zda­nia. Po­tem ten po­miot ją ude­rzył i ka­wa­łki ukła­dan­ki wsko­czy­ły na miej­sce.

– Cu­dow­na ro­dzin­ka – wes­tchnął Pa­trick.

Mar­co z drin­kiem w dło­ni opa­rł się o sie­dze­nia po prze­ciw­nej stro­nie, kątem oka zer­ka­jąc na krząta­jące się po mi­nia­tu­ro­wej ku­chen­ce dwie ste­war­de­sy. Mo­głem się za­ło­żyć, że za­nim wy­lądu­je­my w domu, będzie któ­rąś ru­chał.

– Co za­mie­rza­my z nią zro­bić? – spy­ta­łem.

– Cin­nan­te sta­nie do ne­go­cja­cji w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny albo zo­sta­nie mu tyl­ko ta dwój­ka – oznaj­mił twar­do Pa­trick. – O ile nie we­źmie so­bie no­wej żony, to będą jego je­dy­ne dzie­ci. Ale nie sądzę, żeby któ­ra­kol­wiek ro­dzi­na dała mu swo­ją cór­kę, wie­dząc, jak trak­to­wał żonę i Ni­co­lę.

– Co się sta­ło z jej mat­ką? – spy­tał Adam.

– Li­rio się nią za­sło­nił – od­pa­rł Mar­co.

– Głu­pi skur­wiel – wark­nął De­me­trio.

_Nie­trud­no się z nim zgo­dzić._

– Do­ro­sły mężczy­zna wy­cho­wa­ny w ma­fii za­sła­nia się ko­bie­tą – wes­tchnąłem. – Wła­sną, kur­wa, mat­ką! Nie do po­my­śle­nia, że ta ro­dzi­na w ogó­le prze­trwa­ła pod rząda­mi Gio­van­nie­go.

– Po­wie­dzia­łeś jej? – spy­tał Pa­trick.

Po­ta­rłem twarz dło­ńmi.

– Nie.

– Będziesz mu­siał.

– Ale może nie te­raz?! – wy­rzu­ci­łem z sie­bie z nie­cier­pli­wo­ścią.

Pa­trick unió­sł brew, sły­sząc mój ton, ale nie ode­zwał się sło­wem.

Nicola

Czu­łam się jak Ali­cja w kra­inie cza­rów. Jak­bym wpa­dła do nory i zna­la­zła się w świe­cie, któ­re­go nie znam. Mężczy­źni w mo­jej ro­dzi­nie gar­dzi­li mną, a ró­wie­śni­cy pa­trzy­li prze­ze mnie, nie do­strze­ga­jąc ni­cze­go in­ne­go poza wzro­stem i wagą. Wi­dzie­li tyl­ko wady.

Gru­ba ży­ra­fa – to prze­zwi­sko Ash­ley uku­ła już w pierw­szym roku li­ceum. Nie­na­wi­dzi­łam go. Przez całe ży­cie ma­rzy­łam, żeby wy­glądać jak moja mat­ka. Sto sze­śćdzie­si­ąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, bu­rza mio­do­wych wło­sów. Ma­le­ńka, drob­na, ele­ganc­ka. „Z brzyd­kie­go dziec­ka nie wy­ro­śnie ślicz­ny do­ro­sły” – po­wta­rza­ła do znu­że­nia moja opie­kun­ka. Te sło­wa wy­ry­ły mi się w pa­mi­ęci. Sto­so­wa­łam mi­lio­ny diet, łącz­nie z gło­dów­ką, ale nic nie po­ma­ga­ło. Je­dy­ne, co tra­ci­łam, to czas! Nie by­łam w sta­nie schud­nąć.

Dzi­siej­szy dzień wy­da­wał się nie­re­al­ny. Wszyst­ko dzia­ło się jak­by obok mnie. Ubra­nia, bie­li­zna, fry­zjer, ma­ki­jaż. Ma­rian­na, któ­ra trak­to­wa­ła mnie miło. Kie­dy zwer­ba­li­zo­wa­łam swo­je oba­wy, po­wie­dzia­ła tyl­ko: „Przy­zwy­cza­isz się”. Za­ba­wia­ła mnie roz­mo­wą, opo­wia­da­ła aneg­dot­ki. Jak­by była moją sio­strą. Da­rius, któ­ry bez sło­wa pła­cił za za­ku­py. Z wła­snej woli ku­pił dla Tur­ni­pa ta­kie cu­dow­ne rze­czy, na któ­re ni­g­dy nie mo­gła­bym so­bie po­zwo­lić.

_Czy śnię i się obu­dzę?_

Pry­wat­ny sa­mo­lot był dla mnie czy­mś no­wym. Dla mo­je­go kota też, ale on roz­wa­lił się za­do­wo­lo­ny na łó­żku, ma­cha­jąc ogo­nem. Usia­dłam obok nie­go i usi­ło­wa­łam czy­tać. Gła­dzi­łam rękaw mo­jej no­wej su­kien­ki. Ma­te­riał mia­ła ele­ganc­ki i de­li­kat­ny. Po­pa­trzy­łam nie­mal ze łza­mi w oczach na buty na nie­wiel­kim ob­ca­sie. Nowe, mi­ęk­kie i nie ob­cie­ra­ły, w od­ró­żnie­niu od wszyst­kich in­nych, ja­kie kie­dy­kol­wiek no­si­łam.

_Je­śli to sen, nie chcę się obu­dzić._ROZDZIAŁ 3

Darius

By­łem zmęczo­ny. Zje­ba­ny! Do tego stop­nia, że in­te­li­gent­ny tem­po­mat w moim au­cie miał dzi­siaj uży­wa­nie. Nie spa­łem od po­nad doby, ale za­ła­twi­łem, co mu­sia­łem. Po raz ko­lej­ny prze­ta­rłem oczy, któ­re pie­kły mnie tak, jak­by mi ktoś syp­nął w nie pia­skiem. Okrop­ny ból pul­so­wał mi w czasz­ce, gdy par­ko­wa­łem po­mi­ędzy dwo­ma in­ny­mi au­ta­mi na pod­je­ździe ro­dzin­ne­go domu. Za­nim zwa­lę się na łó­żko, żeby ode­spać, chcia­łem spraw­dzić, jak so­bie ra­dzi Ni­co­la u mo­jej mat­ki. O tej po­rze pew­nie będą jeść ko­la­cję w ogro­dzie. Na­dal było upal­nie – po­go­da w lip­cu nie da­wa­ła wy­tchnie­nia na­wet wie­czo­rem. Zmarsz­czy­łem brwi, wi­dząc przy sto­le tyl­ko mat­kę i Mię.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij