- W empik go
Ulica Włóczęgów - ebook
Ulica Włóczęgów - ebook
Zbiór reportaży o Polakach żyjących w Stanach Zjednoczonych. O tych którym się powiodło, ale głównie o tych, którzy nie potrafili prześnić amerykańskiego snu. Więcej: o tych, dla których ten sen stał się sennym koszmarem.
Sam autor pisze o sobie tak: "Ja jestem dziennikarzem starej daty, ze szkoły Krzysztofa Kąkolewskiego, co z dumą dzisiaj podkreślam. Wiem i rozumiem, że dziennikarstwo się zmienia, ale nie zmieniają się problemy ludzi, i to że ludziom wciąż trzeba pomagać. Ja nie pisałem swoich reportaży korzystając z internetu, z Facebooka czy Twittera... pisałem wszystkie swoje reportaże uczestnicząc w życiu tych, których opisuję. Szedłem nad rzekę Passaic, zanosiłem tym ludziom ubrania, jedzenie... ba, starałem się tym ludziom pomagać w różny sposób: szukałem dla nich pracy, szukałem dla nich mieszkania... Mógłbym prawie do każdego reportażu dopisać ciąg dalszy. Na przykład dzięki mnie bohaterka reportażu »Sceny miłosne znad rzeki Passaic« odnalazła się. Odnalazła rodzinę. Przeszła operację o odzyskała wzrok. Dzisiaj jest ukochaną mamą i babcią. Gdyby nie ja – skończyłaby w rzece..."
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-654-1139-6 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Decydując się na emigrację, na życie poza Polską, marzymy o czymś lepszym, piękniejszym. Wszyscy ci, którzy wyjechali kiedyś do USA, zapewne marzyli o tym, że spełni się ich „American dream”. Reportaże w tej książce pokazują, że jednak trudno jest spełnić ten sen, a dla wielu zamienił się on w koszmar.
Życie na emigracji nie jest łatwe – to jest prawda, w którą trudno uwierzyć. Trzeba bowiem walczyć od początku o swoje miejsce na nowej ziemi. Niektórzy osiągają sukces, spełniają się, znajdują swoje miejsce i szczęście. Są jednak tacy, którzy nie potrafią sobie poradzić z przeciwnościami, nie potrafią pokonać różnych barier, chociażby bariery językowej i... poddają się. Kończą potem pod mostem, na ulicy, nad rzeką... Trudno jest im pomóc, bo oni często nie bardzo wiedzą, czego oczekują i nie potrafią tej pomocy wykorzystać. Ich Ameryka jest inna.
Bycie blisko tych ludzi jest wstrząsającą szkołą życia. Ja tę szkołę przeszedłem. Kilkanaście z tych lekcji, które udało mi się utrwalić, zamieszczam w niniejszym zbiorze reportaży.
Janusz M. SzlechtaKiedy się prześnią amerykańskie sny...
43-letni Kossakowski należy do tej nowej generacji emigrantów, która zamieniła – może niezbyt dostatnie, ale w miarę spokojne – życie w Polsce na marzenia o dobrobycie i życiu w stylu amerykańskim. Dzisiaj w brudnych dżinsach, znoszonych sneakersach, kurtce nieokreślonego koloru i czapce, która była kiedyś czerwona, włóczy się ulicami Botany Village w nadziei, że może coś się zdarzy... Tutaj liczni polscy emigranci, którzy osiągnęli sukces, mają własne agencje podróży, sklepy spożywcze, sklepy z upominkami.
– Ja też miałem marzenia, lecz one zgasły – mówi Kossakowski.
Piętnaście lat temu mieszkał koło Zambrowa. Miał żonę i syna. Żył skromnie, bez większych perspektyw – ale był u siebie i wśród swoich. Co to naprawdę znaczy, zrozumiał dużo później, już w Ameryce. Dzisiaj Mieczysław Kossakowski nie ma nikogo, komu mógłby zaufać, na kim mógłby się oprzeć. Nie posiada też nic, o czym mógłby powiedzieć: „to jest moje”. Po południu nie wie jeszcze, gdzie będzie spał w nocy. Pewnie znowu, jak codziennie od kilku lat, poszuka przyjaznych schodów lub starego samochodu. Podobnie jak inni, nie głaskani przez los Polacy, dryfujący z prądem życia gdzieś pomiędzy Clifton i Passaic w stanie New Jersey. Zaledwie 13 mil na północ jest Manhattan, pępek świata. Ale do Manhattanu jest im stąd tak samo daleko, jak do Polski.
Polscy imigranci, którzy osiedlili się w dolnej części powiatów Bergen i Passaic, ciężko pracowali na swoją pozycję i na to, aby żyć godziwie. Kossakowski i niewielka grupka jemu podobnych rzucają cień na ich reputację. W Clifton, a zwłaszcza w Botany Village, gdzie znakomita większość mieszkańców zalicza się do klasy średniej, bezdomni Polacy przyjmowani są ze zdziwieniem i dezaprobatą. Włóczą się ulicami od Clifton do Passaic, wystają przed polskimi sklepami, aby wyprosić jakąś bułkę czy herbatę, albo przed Eagle Liquors, żeby wyżebrać parę dolarów i kupić najpodlejszą wódkę. A potem idą nad Passaic River, wypijają co mają wypić i w krzakach, zagrzebani w szmaty i gałęzie, przesypiają noc. Ranek jest bolesny, bo wygania ich chłodem ciągnącym od rzeki i przypomina, że znów muszą pracowicie przemierzać ulice obu miast.
Passaic Street w Passaic w stanie New Jersey – ulubiona ulica polskich bezdomnych. (fot. Janusz M. Szlechta)
Ludzie ci zazwyczaj nie mają papierów, przebywają w Stanach nielegalnie, na dodatek nie mówią po angielsku, więc nie są nawet w stanie poszukać profesjonalnej pomocy. Oficjalnie nikt nie wie o ich istnieniu, więc nie figurują na listach lokalnych schronisk czy też agencji niosących pomoc socjalną. Jest wśród nich były student, były właściciel dużej fermy kur; był nauczyciel i ksiądz. Nielicznym udaje się wyrwać, jeśli zdążą. Pozostali kończą tragicznie.
– Widziałem trzech polskich imigrantów, którzy zamarzli z zimna – mówi policjant John Michael, który od lat patroluje Botany Village.
– Na ulicach Clifton pojawili się jakieś 4-5 lat temu. Śpią pod brudnymi kocami i kołdrami nad rzeką Passaic, albo w opuszczonych domach i samochodach – dodaje.
Policjanci w Clifton twierdzą, że bezdomnych Polaków jest sześciu albo siedmiu (są też bezdomni Murzyni i Latynosi, ale to nikogo nie dziwi). Żywią się najczęściej tym, co znajdą na śmietnikach. No i dużo piją. Rzadko są trzeźwi. Na ogół nie są agresywni, ale od czasu do czasu wdają się w awantury; najczęściej biją się między sobą.
– Ich opuchnięte, podrapane i posiniaczone twarze to widok raczej normalny – twierdzi John Michael.
Przedsiębiorczych Polaków, prowadzących z powodzeniem rozmaite interesy w Botany Village, widok podrapanych, brudnych i cuchnących rodaków wprawia w zakłopotanie, jest wręcz bolesny.
– Często ich widzę, lecz doprawdy nie wiem, co można zrobić, aby im pomóc – mówi Maria Boczniewicz. Pani Maria prowadzi wraz z mężem Michałem agencję turystyczną. – W Ameryce musi się pracować, a oni nie chcą pracować. Mówią, że są za słabi do pracy – dodaje z grymasem dezaprobaty.
– W dzielnicy Atenia, w której mieszkam, bumy – bo tak się nazywa potocznie bezdomnych – pojawiają się z rzadka – twierdzi Andrzej Ciecieręga, mieszkający z rodziną w Clifton od 1992 roku. – Wiem, że ‘od zawsze’ kręcili się w Passaic. Kiedyś dwóch bumów przychodziło do mojego sąsiada. Dawał im jeść, pozwalał spać w szopie za domem. Kiedy żona pojechała do Polski, zaczął z nimi pić. Po powrocie żony drzwi dla bezdomnych zostały zatrzaśnięte.
John Chadwick, reporter dziennika „The Record”, usiłował dociec, skąd bierze się w polskiej społeczności imigranckiej niechęć do szukania pomocy oraz z drugiej strony – niechęć do jej udzielania w sposób systematyczny i zorganizowany. Stwierdził, że być może bierze się to stąd, iż każdy z Polaków w Ameryce stara się być samodzielny i samowystarczalny. Na co dzień w polskiej społeczności obowiązuje zasada: „każdy sobie rzepkę skrobie”.
Ciekawe są i inne spostrzeżenie amerykańskiego reportera. Twierdzi on mianowicie, że pomimo iż polscy imigranci nie mają papierów i w każdej chwili grozi im deportacja to przecież – jeśli chcą – znajdują pracę u kontraktorów na budowach. Nie zawsze ta praca jest, niestety, stała i bywa, że nie pozwala związać końca z końcem, mimo że ludzie ci ciężko pracują. Kossakowski opowiada o krzywdach doznanych w pracy. Inni opowiadaj ą, jak kontraktorzy ich oszukiwali; bywało, że zamiast gotówką płacili im... alkoholem. A najtragiczniejsze w tej całej historii jest to, iż ci kontraktorzy to często również Polacy, którzy tak samo zaczynali, jak Kossakowski czy „Gulka”. Oszukiwani i pomiatani nie mają się do kogo zwrócić o pomoc. Mogliby ją znaleźć w instytucjach amerykańskich, lecz na przeszkodzie stoi nieznajomość języka. Natomiast w polskiej społeczności – w odróżnieniu od innych nacji – nie ma zorganizowanej sieci pomocy dla nowych imigrantów. Nawet najbliżsi często w ogóle nie interesują się losem przybyszów.