Ulisses - ebook
Ulisses - ebook
Gdy Ulisses mimo przeszkód wreszcie ukazał się drukiem w 1922 roku, okrzyknięto go dziełem nieudanym, nieprzyzwoitym, niemoralnym itd. Uchodził za powieść, której porządny człowiek nie powinien nawet brać do ręki. Dziś, prawie sto lat później, jest powszechnie uważany za arcydzieło, którego nie wypada nie znać.
O czym jest Ulisses? Można odpowiedzieć na dwa sposoby: o zwyczajnym dniu Stefana Dedalusa i Leopolda Blooma w Dublinie na początku XX wieku – albo: o wszystkim. Okazuje się bowiem, że zwykły dzień zwykłego człowieka – który chodzi, je, rozmawia czy załatwia różne sprawy, ale też myśli, czuje, wspomina i marzy – to miniatura całego ludzkiego doświadczenia.
Czym jeszcze jest Ulisses? Jak napisał w posłowiu tłumacz Maciej Słomczyński, jest to „zapoczątkowanie nowego rodzaju sztuki i doprowadzenie go do doskonałości na przestrzeni jednego dzieła”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2092-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Leopold Bloom jadał z upodobaniem wewnętrzne organy bydła i drobiu. Lubił zawiesistą zupę z podróbek, orzechokształtne żołądki ptasie, nadziewane pieczone serca, płaty wątróbki podsmażane w tartej bułce, smażoną ikrę sztokfisza. A najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu.
Nerki tkwiły w jego myślach, gdy poruszał się po kuchni bezszelestnie, poprawiając na pogiętej tacy przybory śniadaniowe dla niej. Światło i powietrze w kuchni były lodowate, ale wszędzie na zewnątrz łagodny, letni poranek. To czyniło go nieco wygłodniałym.
Węgle czerwieniały.
Jeszcze kawałek chleba z masłem: trzy, cztery: dobrze. Nie lubiła przeładowanego talerza. Dobrze. Odwrócił się od tacy, uniósł imbryk z występu płyty kuchennej i postawił go na krawędzi ognia. Rozsiadł się on tam, tępy i przysadzisty, ze sterczącą szyjką. Filiżanka herbaty zaraz. Dobrze. Sucho w gardle.
Kotka sztywno obeszła nogę stołu, unosząc wysoko ogon.
– Mrkniau!
– O, tu jesteś, powiedział pan Bloom, odwracając się od ognia.
Kotka miauknęła w odpowiedzi i znowu sztywno obeszła nogę stołu, miaucząc. Tak samo sztywno stąpa po stole, przy którym piszę. Prr. Podrap mnie w głowę. Prr.
Pan Bloom serdecznie i z ciekawością przyglądał się gibkiemu czarnemu kształtowi. Czyste: połysk jej gładkiej sierści, biały guziczek pod nasadą ogona, zielone lśniące oczy. Pochylił się ku niej z dłońmi opartymi o kolana.
– Mleko dla kici, powiedział.
– Mrkniau! zawołała kotka.
Mówią, że są głupie. Rozumieją nas lepiej, niż my je rozumiemy. Ona rozumie wszystko, co chce. I mściwe są także. Ciekaw jestem, jak mnie widzi. Wysokiego jak wieża? Nie, bo może na mnie wskoczyć.
– Boi się kurczaków, powiedział drwiąco. Boi się kurczaczków. Nigdy nie widziałem takiej głupiej kici jak kicia.
Okrutna. Jej natura. Ciekawe, że myszy nigdy nie piszczą. Jakby to lubiły.
– Mrkniau! powiedziała kotka głośno.
Zamrugała chciwymi, wstydliwie przymkniętymi oczami, miaucząc żałośnie, przeciągle i ukazując mu mlecznobiałe zęby. Przyglądał się ciemnym szparkom źrenic, które łakomstwo zwęziło tak, że wreszcie oczy stały się zielonymi kamykami. Później podszedł do kredensu, wziął dzbanek napełniony przed chwilą przez mleczarza od Hanlona, nalał ciepłego, pokrytego bąbelkami mleka na spodek i postawił go ostrożnie na podłodze.
– Grrr! wrzasnęła pędząc, by chłeptać.
Przyglądał się jej wąsom, lśniącym w słabym świetle jak druciki, gdy zanurzywszy trzykrotnie koniuszek języka, zaczęła lekko chłeptać. Ciekawe, czy to prawda, że nie mogą łowić myszy, kiedy się im je obetnie. Dlaczego? Może dlatego, że one świecą po ciemku, te koniuszki. A może to taki rodzaj czułków w ciemności.
Przysłuchiwał się chlupchlap chłeptaniu. Jajka na szynce, nie. Nic dobrego jajka przy takiej suszy. Trzeba czystej, świeżej wody. Czwartek: też nie najlepszy dzień na nerki baranie u Buckleya. Przysmażone na maśle z odrobiną pieprzu. Lepiej nerkę wieprzową u Dlugacza. Zanim imbryk się zagotuje. Chłeptała wolniej, potem wylizała spodek do czysta. Dlaczego mają takie szorstkie języki? Żeby lepiej chłeptać, same porowate dziurki. Nic, co by mogła zjeść? Rozejrzał się. Nie.
W cichoskrzypiących butach wszedł po schodach do przedpokoju i przystanął przed drzwiami sypialni. Może będzie miała ochotę na jakiś przysmak. Lubi rano cienkie kromki chleba z masłem. Ale może: raz, dla odmiany.
Powiedział półgłosem w pustym przedpokoju:
– Idę na róg. Wrócę za minutę.
A kiedy usłyszał swój głos, wypowiadający to, dodał:
– Nie chcesz czegoś na śniadanie?
Senny, miękki pomruk odpowiedział:
– Mn.
Nie. Nie chciała niczego. Potem usłyszał ciepłe, ciężkie westchnienie, miększe, gdy przekręciła się i zabrzęczały luźne, mosiężne pierścienie ramy łóżka. Koniecznie trzeba je umocować. Szkoda. Całą drogę z Gibraltaru. Zapomniała tej odrobiny hiszpańskiego, którą znała. Ciekawe, ile jej ojciec dał za nie. Staromodne. Ach tak, oczywiście. Kupił je na licytacji gubernatorskiej. Młotek szybko opadł. Twardy jak kamień w interesach stary Tweedy. Tak, panie. To było pod Plewną. Wyrosłem z szeregów, panie, i jestem z tego dumny. Ale miał dosyć rozumu, żeby zająć się znaczkami. To było dalekowzroczne.
Dłoń jego zdjęła kapelusz z kołka, na którym wisiało opatrzone monogramem palto zimowe i płaszcz nieprzemakalny zakupiony w biurze znalezionych przedmiotów. Znaczki: lepkogrzbiete obrazki. Myślę, że wielu oficerów zajmuje się tym. Pewnie, że tak. Przepocony napis pośrodku podszewki kapelusza powiedział mu bezgłośnie: Plasto, najwyższej jakości kapelu. Zerknął szybko za skórzaną podkładkę. Biały skrawek papieru. Zupełnie bezpieczny.
Na progu sięgnął do tylnej kieszeni po klucz od zatrzasku. Nie tu. W spodniach, które zdjąłem. Muszę go wziąć. Ziemniak mam. Szafa z ubraniami skrzypi. Nie trzeba jej niepokoić. Była senna, kiedy się odwróciła teraz. Bardzo cicho pociągnął ku sobie drzwi wejściowe, jeszcze, póki dolna listwa nie nasunęła się miękko na próg, jak luźne wieko. Wyglądają jak zamknięte. W każdym razie tak będzie dobrze, dopóki nie wrócę.
Przeszedł na słoneczną stronę, omijając obluzowaną klapę piwnicy numeru siedemdziesiąt pięć. Słońce zbliżało się do wieży kościoła Świętego Jerzego. Zdaje się, że będzie ciepły dzień. W czarnym ubraniu szczególnie się to odczuwa. Czerń przewodzi, zatrzymuje (a może załamuje?) ciepło. Ale nie mógłbym pójść w tym jasnym ubraniu. Robić z tego majówkę. Chwilami powieki jego opadały miękko, gdy szedł tak w błogim cieple. Wóz piekarski Bolanda rozwożący w płytkich koszach nasz powszedni, ale ona woli wczorajsze kromki, przewracane nad ogniem, kruche i gorące od góry. To odmładza. Gdzieś na wschodzie: wczesny ranek: wyruszyć o świcie, podróżować dokoła, wyprzedzając słońce, ukraść mu cały dzień. Robić to w niekończoność i teoretycznie nie starzeć się nigdy ani o dzień. Iść wzdłuż brzegu, nieznana kraina, podejść do bramy miasta, tam strażnik, też stary wiarus z wielkimi wąsami starego Tweedy’ego, wsparty na czymś w rodzaju długiej włóczni. Wałęsać się po ocienionych płóciennymi daszkami ulicach. Przechodzą oturbanione twarze. Ciemne pieczary sklepów z dywanami, ogromny mężczyzna, Turko straszliwy, siedzi ze skrzyżowanymi nogami, paląc skręconą w pierścienie fajkę. Nawoływania sprzedawców w ulicach. Woda do picia, pachnąca koprem, sorbetem. Wałęsać się cały dzień. Można spotkać jednego albo dwu zbójców. To cóż, spotkać ich. Zbliża się zachód słońca. Cienie minaretów, wzdłuż kolumn: kapłan ze zwojem pergaminu. Drżenie drzew, sygnał, wieczorny powiew. Przechodzę. Coraz bledsze złote niebo. Matka patrzy z progu. Woła swe dzieci w ich ciemnym języku. Wysoki mur: za nim brzęk strun. Księżyc nocnego nieba, fioletowy, koloru nowych podwiązek Molly. Struny. Posłuchaj. Dziewczyna grająca na jednym z tych instrumentów, jakże się one nazywają: dulcymery. Przechodzę.
Prawdopodobnie ani trochę tak nie jest w rzeczywistości. Coś z tych bzdur, które się czyta: na tropach słońca. Słońce rozświetla okładkę. Uśmiechnął się, zadowolony. To, co Artur Griffith powiedział o winiecie nad artykułem wstępnym Człowieka Wolnego: słońce samorządu wschodzące na północnym zachodzie z zaułka na tyłach Banku Irlandzkiego. Nie przestawał uśmiechać się z zadowoleniem. To się nazywa trafić: słońce samorządu wschodzące na północnym zachodzie.
Zbliżył się do Larry’ego O’Rourke. Ponad kratą piwniczną unosiły się ciężkimi smugami opary porteru. Z otwartych drzwi baru buchała woń imbiru, herbacianego pyłu, pokruszonych herbatników. A jednak dobry lokal: na samym krańcu wielkomiejskiego ruchu. Na przykład, M’Auleya tam dalej: nd. jako punkt. Oczywiście, gdyby puścili linię tramwajową wzdłuż North Circular, z targowiska bydlęcego do nadbrzeży, wartość podskoczyłaby jak na sprężynie.
Łysa głowa nad firaneczką. Sprytny, stary dziwak. Nie warto namawiać go na ogłoszenie. Najlepiej zna swój interes. No pewnie, że jest tam, dzielny Larry, opiera się o worek z cukrem, rękawy koszuli ma zawinięte i patrzy na posługacza, który krząta się ze szczotką i wiadrem. Simon Dedalus naśladuje go znakomicie z oczyma uniesionymi w górę. Czy wie pan, co panu powiem? Co, panie O’Rourke? Czy wie pan? Rosjanie byliby tylko poranną przekąseczką dla Japończyków.
Zatrzymaj się i powiedz słowo: może o tym pogrzebie. Smutna sprawa z tym biednym Dignamem, panie O’Rourke.
Skręcając w Dorset Street powiedział ochoczo, pozdrawiając przez próg:
– Dzień dobry, panie O’Rourke.
– Dzień dobry panu.
– Piękna pogoda, proszę pana.
– To prawda.
Skąd biorą pieniądze? Przyjeżdżają jako rudowłosi posługacze z hrabstwa Leitrim, płuczą puste butelki i spijają resztki w piwnicy. A potem, patrzcie i podziwiajcie, rozkwitają jako Adam Findlater albo Dan Tallon. A pomyślcie o konkurencji. Ogólne pragnienie. To byłaby dobra łamigłówka przejść Dublin nie napotykając knajpy. Nie mogliby zaoszczędzić. Może z pijanych. Dać trzy, policzyć za pięć. Cóż to szkodzi, szyling tu, szyling tam, ziarnko do ziarnka. Może z hurtowych zamówień. Prowadząc podwójną grę z przyjezdnymi pośrednikami. Zaokrąglić to u szefa, a zyskiem się podzielimy, co?
Ile to by dało miesięcznie z porteru? Powiedzmy, dziesięć baryłek tego. Powiedzmy, że wziął dziesięć procent. O, więcej. Piętnaście. Minął szkołę powszechną Świętego Józefa. Brzdące hałasują. Otwarte okna. Świeże powietrze wspomaga pamięć. Albo porzekadełko. Abecede eefgie haijotka elemenope quereste. Czy to chłopcy? Tak. Inishturk. Inishark. Inishboffin. Uczą się swojej śmiechografii. Mojej. Slieve Bloom.
Zatrzymał się przed oknem wystawowym Dlugacza, wpatrzony w zwoje kiełbas i serdelków, ciemnych i jasnych. Piętnaście pomnożone przez. W jego umyśle cyfry zbladły bez rozwiązania: niezadowolony, dał im się rozpłynąć. Lśniące, nadziane mielonym mięsem ogniwa karmiły jego spojrzenie i wdychał spokojnie ciepły opar przegotowanej, ostro przyprawionej świńskiej krwi.
Nerka sączyła krwawe krople na półmisek o chińskim wzorku: ostatnia. Stanął przy ladzie obok dziewczyny sąsiadów. Czy ona ją też kupi, odczytawszy ze spisu na kartce, którą trzyma w dłoni. Spękane: soda do prania. I półtora funta serdelków. Jego oczy spoczęły na jej krzepkich biodrach. On się nazywa Woods. Ciekawe, czym się zajmuje. Żona jest starszawa. Świeża krew. Zalotnicy wzbronieni. Para silnych rąk. Łupiących w dywan na trzepaku. Ależ łupie w ten dywan, święty Jacku. I sposób, w jaki jej przekrzywiona spódnica kołysze się przy każdym łupnięciu.
Łasicooki rzeźnik złożył serdelki, które oderwał poplamionymi, serdeloróżowymi palcami. Zdrowe mięso jak u jałówki karmionej w oborze.
Uniósł stronicę ze stosu pociętych gazet. Wzorowa farma w Kinnereth nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego. Może stać się idealnym zimowym sanatorium. Mojżesz Montefiore. Zdawało mi się, że on. Wiejski dom, otoczony murem, bydło pasące się za mgiełką. Odsunął od siebie gazetę: interesujące: przybliżył ją znów, czytając, bydło pasące się za mgiełką, szeleszcząca strona. Młoda biała jałówka. Owe poranki na targu bydlęcym, trzody ryczące w zagrodach, znakowane owce, chlap i klap łajna, hodowcy w podkutych butach, ciężko stąpający po podściółce, uderzają dłońmi w nabite mięsem zady, ta jest pierwszorzędna, nie ostrugane kije w ich dłoniach. Cierpliwie trzymał stronę ukosem, poskramiając zmysły i pragnienie, a jego uległe, łagodne spojrzenie było pełne spokoju. Przekrzywiona spódnica kołysząca się, łup i łup i łup.
Rzeźnik pochwycił dwie stronice ze stosu, zawinął w nie jej pierwszorzędne serdelki i zrobił czerwony grymas.
– Proszę, moja panienko, powiedział.
Uśmiechając się zuchwale, podała monetę w wysuniętej grubej garści.
– Dziękuję panience. Szyling i trzy pensy reszty. Co dla pana, proszę?
Pan Bloom wskazał prędko. Dogonić i iść za nią, jeżeli będzie szła powoli, za jej poruszającymi się szynkami. Przyjemnie to widzieć z samego rana. Pospiesz się, do diabła. Kuj żelazo, póki gorące. Stanęła przed sklepem w blasku słońca, a potem ruszyła leniwie w prawo. Westchnął pod nosem: one nigdy nie rozumieją. Ręce spękane od sody. I zrogowaciałe paznokcie u nóg. Brunatne postrzępione szkaplerze, chroniące ją od przodu i tyłu. Ukłucie zlekceważenia rozżarzyło się w jego piersi, aż do cichego zadowolenia. Dla innego: policjant po służbie obmacywał ją w Eccles Lane. Oni lubią je rozłożyste. Pierwszorzędny serdelek. Och, proszę, Panie Policjancie, zagubiłam się w lesie.
– Trzy pensy, poproszę.
Dłoń jego przyjęła wilgotny, pulchny gruczoł i wsunęła go do bocznej kieszeni. Potem wyciągnęła trzy pensy z kieszeni spodni i położyła je na gumowej podstawce. Leżały, zostały szybko odczytane i szybko wsunięte, krążek po krążku, do szufladki kasy.
– Dziękuję panu. Do następnego razu.
Punkciki skwapliwego ognia w lisich oczach podziękowały mu. Po chwili odwrócił spojrzenie. Nie: lepiej nie: do następnego razu.
– Do widzenia, powiedział odchodząc.
– Do widzenia panu.
Ani śladu. Zniknęła. Co za różnica?
Powracał ulicą Dorset, czytając ze skupieniem. Agendath Netaim: stowarzyszenie osadników. W celu zakupienia piaszczystych nieużytków od rządu tureckiego i obsadzenia ich eukaliptusowymi drzewami. Znakomitymi dzięki swej cienistości, wartości opałowej i budulcowej. Gaje pomarańczowe i niezmierzone pola melonów na północ od Jaffy. Po zapłaceniu ośmiu marek zasadzą dla ciebie dunam ziemi oliwkami, pomarańczami, migdałami albo cytrusami. Oliwki tańsze: pomarańcze wymagają sztucznego nawadniania. Co roku otrzymasz przesyłkę plonów. Zostaniesz dożywotnio zapisany jako właściciel w księdze stowarzyszenia. Możesz zapłacić dziesięć teraz, a pozostałość w rocznych ratach. Bleibtreustrasse 34, Berlin, W. 15.
Nie da się zrobić. Ale jednak to pomysł.
Patrzył na bydło za mgiełką w srebrnym upale. Srebrzysto pudrowane drzewa oliwkowe. Spokojne, długie dni: przycinanie, dojrzewanie. Oliwki pakuje się w słoje, co? Zostało mi jeszcze trochę z tych od Andrewsa. Molly wypluwająca je. Teraz zna już ich smak. Pomarańcze w bibułkach, zapakowane do skrzynek. Cytrusy też. Ciekawe, czy biedny Citron z Saint Kevin’s Parade żyje jeszcze? I Mastiansky ze swoją starą cytrą. Miłe wieczory spędzaliśmy wtedy. Molly w wyplatanym krześle Citrona. Przyjemne w dotyku, chłodne, pachnące owoce, trzymać w dłoni, unieść do nozdrzy i wdychać woń. O tak: ciężka, słodka, dzika woń. Zawsze ta sama, rok po roku. Osiągały wysoką cenę, mówił mi Mojsel. Plac Arbutus: ulica Miła: miłe, dawne czasy. Muszą być bez skazy, powiedział. Przebywając całą tę drogę: Hiszpania, Gibraltar, Morze Śródziemne, Lewant. Skrzynki uszeregowane na nadbrzeżu w Jaffie, jakiś facet odkreśla je w książce, przenoszą je tragarze ubrani w brudne perkaliki. Ten jakże mu tam wychodzi z. Jak się pan? Nie widzi. Facet, którego zna się tylko tyle, żeby go pozdrowić, trochę nudziarz. Plecy ma podobne do pleców tego norweskiego kapitana. Ciekawe, czy go dzisiaj spotkam. Polewaczka uliczna. Żeby ściągnąć deszcz. Jako w niebie tak i na ziemi.
Chmura zaczęła zakrywać słońce zupełnie powolnie zupełnie. Szara. Daleka.
Nie, nie tak. Jałowy kraj, naga pustynia. Wulkaniczne jezioro, martwe morze: bez ryb, żadnych wodorostów, zapadłe głęboko w ziemię. Żaden wiatr nie wzburzyłby tych fal, szarego metalu, trujących mglistych wód. Nazywają to siarczanym deszczem: miasta na równinie: Sodoma, Gomorra, Edom. Martwe nazwy. Martwe morze pośród martwej krainy, szarej i starej. Starej teraz. Zrodziła najstarszą, pierwszą rasę. Zgarbiona starucha przeszła od Cassidy’ego, ściskając szyjkę niewielkiej butelki. Najstarszy lud. Tułał się daleko po całej ziemi, z niewoli w niewolę, rozmnażając się, umierając, rodząc wszędzie. Ona leży tam teraz. Nie może już rodzić. Martwa: starej kobiety: szara, zapadnięta pizda świata.
Opuszczenie.
Szare przerażenie przeniknęło jego ciało. Złożywszy stronicę i wsunąwszy ją do kieszeni, skręcił w Eccles Street, spiesząc ku domowi. Zimne oleje pełzły w jego żyłach, mrożąc krew: wiek opancerzał go słoną skorupą. No, ale na razie jestem tutaj. Kto rano wstaje, temu się źle zdaje. Wstałem lewą nogą z łóżka. Muszę zacząć te ćwiczenia Sandowa. Opadanie na dłoniach. Brudne brunatne baraki z cegły. Numer osiemdziesiąty ciągle nie wynajęty. Dlaczego? Oceniony tylko na dwadzieścia osiem. Towers, Battersby, North, MacArthur: okna salonu pozaklejane afiszami. Opatrunek na bolące oko. Czuć łagodny zapach herbaty, dym znad patelni, skwierczące masło. Być blisko jej rozłożystego, rozgrzanego łóżkiem ciała. Tak, tak.
Szybkie, ciepłe światło słoneczne nadbiegło z Berkeley Road, śmigłe w smukłych sandałach wzdłuż rozjaśniającego się chodnika. Biegnie, ona biegnie mi na spotkanie, dziewczyna o złotych włosach rozwianych na wietrze.
Dwa listy i kartka pocztowa leżały na podłodze w przedpokoju. Pochylił się i podniósł je. Pani Marion Bloom. Jego szybko bijące serce zwolniło natychmiast. Nakreślone śmiałą ręką. Pani Marion.
– Poldy!
Wchodząc do sypialni zmrużył oczy i ruszył przez ciepły żółty półmrok ku jej skotłowanemu łóżku.
– Do kogo te listy?
Spojrzał na nie. Mullingar. Milly.
– List do mnie od Milly, powiedział ostrożnie, i kartka do ciebie. I list do ciebie.
Położył kartkę i list na tkanej w pasy kapie, blisko zgięcia jej kolan.
– Chcesz, żeby podnieść storę?
Unosząc storę delikatnymi pociągnięciami, tam i na powrót, dostrzegł kątem oka, że zerknęła na list i wsunęła go pod poduszkę.
– Tyle wystarczy? zapytał odwracając się.
Czytała kartkę, wsparta na łokciu.
– Dostała rzeczy, powiedziała.
Czekał, póki nie odłożyła kartki na bok i nie zwinęła się ponownie w kłębek z błogim westchnieniem.
– Pospiesz się z tą herbatą, powiedziała. Usycham.
– Imbryk się gotuje, powiedział.
Ale zatrzymał się jeszcze, aby opróżnić krzesło: jej pasiasta halka, zmięta, poplamiona bielizna: i złożył wszystko razem w nogach łóżka.
Gdy schodził kuchennymi schodami, zawołała:
– Poldy!
– Co?
– Wyparz imbryczek.
Gotowała się z pewnością: pióropusz pary z dzióbka. Wyparzył i opłukał imbryczek, wsypał cztery pełne łyżeczki herbaty i pochylił imbryk, aby wlać wodę. Odstawiwszy herbatę, żeby naciągnęła, zdjął imbryk z ognia, postawił patelnię na rozżarzonych węglach i patrzył na kawałek masła, który ślizgał się i rozpuszczał. Gdy odwijał nerkę, kotka zamiauczała wygłodniale tuż przy nim. Dać jej za wiele mięsa, nie będzie łowić myszy. Mówią, że one nie jedzą wieprzowiny. Koszerne. Masz. Upuścił ku niej pokrwawiony papier i rzucił nerkę na syczące płynne masło. Pieprz. Rozsypał go palcami, koliście, z wyszczerbionego kieliszka na jajka.
Potem rozciął list, zerkając na obie strony kartki. Dziękuję: nowy beret: pan Coghlan: majówka nad jeziorem Owel: młody student: Bujnego Boylana nadmorskie dziewczęta.
Herbata naciągnęła. Uśmiechając się napełnił swą szeroką filiżankę, fałszywe Crown Derby. Urodzinowy prezent Śmiesznej Milly. Miała wtedy pięć lat. Nie, chwileczkę: cztery. Dałem jej wtedy bursztynowy naszyjnik, który rozerwała. Wkładałem dla niej do skrzynki pocztowej kawałeczki papieru pakunkowego. Uśmiechał się, nalewając.
O, Milly Bloom, w sercu cię noszę,
Jak w lustro patrzeć w ciebie mogę.
I wolę ciebie ubogą bez grosza
Niż Kasię Keogh z osłem i ogrodem.
Biedny stary profesor Goodwin. Okropny przypadek. Ale to był wytworny staruszek. Staroświecki sposób, w jaki kłaniał się Molly przy schodzeniu z estrady. A to malutkie lusterko w jego cylindrze. Ten wieczór, kiedy Milly przyniosła je do salonu. Zobaczcie, co znalazłam w kapeluszu profesora Goodwina! Śmieliśmy się wszyscy. Płeć już wtedy dawała znać o sobie. Była zuchwałym małym stworzonkiem.
Wbił widelec w nerkę i odwrócił ją z klaśnięciem: potem ustawił czajniczek na tacy. Kiedy ją uniósł, wypukłość stuknęła. Czy wszystko jest? Chleb z masłem, cztery, cukier, łyżeczka, jej śmietanka. Tak. Zaniósł tacę na górę, trzymając zagięty kciuk w uchu imbryczka.
Otworzywszy drzwi lekkim trąceniem kolana, wniósł tacę i postawił na krześle przy głowach łóżka.
– Ileż czasu ci to zajęło, powiedziała.
Mosiężne pierścienie zadzwoniły, kiedy uniosła się żywo, opierając łokieć o poduszkę. Spoglądał spokojnie w dół na jej pełne kształty i pomiędzy jej wielkie, miękkie piersi, opadające pod nocną koszulą jak kozie wymiona. Ciepło jej wypoczywającego ciała uniosło się w powietrzu, zmieszane z wonią herbaty, którą zaczęła nalewać.
Skrawek rozdartej koperty wyglądał spod zmiętej poduszki. Odchodząc zatrzymał się, by wyprostować kapę.
– Od kogo był ten list? zapytał.
Śmiałe pismo. Marion.
– Och, od Boylana. Będzie organizował program.
– Co będziesz śpiewała?
– Là ci darem z J. C. Doyle, powiedziała, i Starą Słodką Pieśń Miłosną.
Jej pełne wargi, pijąc, uśmiechnęły się. To kadzidło pozostawia na drugi dzień trochę stęchły zapach. Jak nieświeża woda po kwiatach.
– Chcesz, żeby uchylić okna?
Włożyła do ust złamaną we dwoje kromkę chleba, pytając:
– O której pogrzeb?
– Myślę, że o jedenastej, odpowiedział. Nie widziałem gazety.
Idąc za jej wskazującym palcem, ujął nogawkę przybrudzonych, leżących na łóżku majtek. Nie? Potem skręconą, szarą podwiązkę owiniętą wokół pończochy: pomięta, wyświecona stopa.
– Nie: tę książkę.
Druga pończocha. Jej halka.
– Musiała upaść, powiedziała.
Pomacał tu i tam. Voglio e non vorrei. Ciekawe, czy ona dobrze to wymawia: voglio. Nie ma w łóżku. Musiała się zsunąć. Pochylił się i uniósł falbanę kapy. Upuszczona książka leżała otwarta, wspierając się na wypukłości nocnika o pomarańczowej obwódce.
– Daj tu, powiedziała. Zaznaczyłam sobie w niej. Jest tam słowo, o które cię chciałam zapytać.
Przełknęła łyk herbaty z filiżanki trzymanej za ucho i wytarłszy szybko końce palców w kołdrę, zaczęła przesuwać szpilką do włosów po tekście, aż dotarła do tego słowa.
– Mnie tam co? zapytał.
– Tu, powiedziała. Co to znaczy?
Pochylił się i odczytał tuż przy wypolerowanym paznokciu jej kciuka.
– Metempsychoza?
– Tak. Co to za facet? Jak go nazywają ci, co go znają?
– Metempsychoza, powiedział marszcząc brwi. To greckie: pochodzi z greki. Oznacza transmigrację dusz.
– Och, brednie! powiedziała. Powiedz po ludzku.
Uśmiechnął się, zerkając z ukosa w jej drwiące oczy. Te same młode oczy. Ta noc po szaradach. Dolphin’s Barn. Przewrócił poplamione kartki. Ruby: Chluba Areny. Och, ilustracja. Ognisty Włoch z batem. A Ruby chluba musi być chyba tam na ziemi naga. Litościwie okręcona prześcieradłem. Potwór Mafei odstąpił i z przekleństwem odrzucił od siebie swą ofiarę. Okrucieństwo w tym wszystkim. Oszołomione narkotykami zwierzęta. Trapez w cyrku Henglera. Musiałem patrzeć w drugą stronę. Tłum gapił się. Skręć kark, a my będziemy skręcać się ze śmiechu. Całe rodziny ich. Wyłuskaj z nich kości za młodu, żeby mogli metempsychodzić. Że żyjemy po śmierci. Nasze dusze. Że dusza człowieka po jego śmierci. Dusza Dignama…
– Przeczytałaś do końca? zapytał.
– Tak, powiedziała. Nie ma w niej nic pieprznego. Czy ona kocha przez cały czas tego pierwszego faceta?
– Nie czytałem jej. Czy chcesz inną?
– Tak. Weź jeszcze jedną Paula de Kocka. Ma ładne nazwisko.
Nalała herbaty do filiżanki, przyglądając się jej z boku.
Muszę odnowić abonament w tej bibliotece przy Capel Street, inaczej napiszą do Kearneya, mojego poręczyciela. Reinkarnacja: to jest to słowo.
– Niektórzy ludzie wierzą, powiedział, że po śmierci żyjemy w innym ciele, że żyliśmy przedtem. Nazywają to reinkarnacją. Że wszyscy żyliśmy na ziemi przed tysiącami lat albo na jakiejś innej planecie. Mówią, że zapomnieliśmy o tym. Niektórzy twierdzą, że pamiętają swoje poprzednie życie.
Ciągliwa śmietanka wirowała leniwymi spiralami w jej herbacie. Lepiej przypomnieć jej to słowo: metempsychoza. Przykład byłby lepszy. Przykład?
Kąpiel nimfy nad łóżkiem. Ofiarowana razem z wielkanocnym numerem Foto-Okruchów: Wspaniałe arcydzieło w artystycznych barwach. Herbata, nim wleje się do niej mleko. Podobna do niej, kiedy ma włosy rozrzucone: smuklejsza. Trzy szylingi i sześć pensów dałem za ramkę. Powiedziała, że będzie ładnie wyglądać nad łóżkiem. Nagie nimfy: Grecja: i na przykład wszyscy ludzie, którzy żyli wtedy.
Przekartkował do tyłu.
– Metempsychozą, powiedział, nazywali to starożytni Grecy. Wierzyli, że można być zmienionym w zwierzę albo w drzewo, na przykład. To, co nazywali nimfami, na przykład.
Jej łyżeczka przestała mieszać cukier. Patrzyła przed siebie wciągając powietrze przez rozdęte nozdrza.
– Czuć spaleniznę, powiedziała. Czy zostawiłeś coś na ogniu?
– Nerka! krzyknął.
Wsunął gwałtownie książkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i uderzywszy palcami nóg o kulawą komodę, wybiegł w kierunku swądu, zstępując pospiesznie po schodach na swych przerażonych bocianich nogach. Gryzący dym buchał wściekle ze skraja patelni. Wsadziwszy zęby widelca pod nerkę, oderwał ją i przewrócił na grzbiet. Tylko trochę przypalona. Cisnął ją z patelni na talerz i skąpo polał brunatnym sosem.
Teraz filiżanka herbaty. Usiadł, ukroił i posmarował masłem kawałek chleba. Odciął skrawek przypalonego mięsa i cisnął kotce. Potem wsunął do ust widelcem wielki kęs i żuł ze znawstwem sprężyste, smaczne mięso. W sam raz. Łyk herbaty. Później zaczął odcinać kostki chleba, zamoczył jedną w sosie i włożył do ust. Co to było o tym młodym studencie i majówce? Rozprostował wyjęty z kieszeni list obok na stole i powoli czytał, żując, maczając drugi kawałek chleba w sosie i unosząc go do ust.
Najdroższy Papli,
Dziękuję ogromnie za śliczny prezent urodzinowy. Jest mi w nim doskonale. Wszyscy mówią, że jestem ogromnie szykowna w moim nowym szkockim berecie. Dostałam pudełko doskonałych nadziewanek od mamy i piszę do niej. Są doskonałe. Zaczynam wypływać w fachu fotograficznym. Pan Coghlan zrobił mi zdjęcie, a Pani prześle je, kiedy będzie wywołane. Wczoraj mieliśmy wielki ruch. Śliczny dzień i całe to wolonogie bydełko zbiegło się do nas. Jedziemy nad jezioro Owel w poniedziałek z paroma przyjaciółmi na składkową majówkę. Dla mamusi i dla ciebie wielkie całusy i podziękowania. Słyszę ich przy pianinie na dole. W sobotę ma być koncert w Greville Arms. Czasem przychodzi tu wieczorami młody student, nazywa się Bannon, jego kuzyni, czy ktoś taki, są grubymi rybami, śpiewa Boylana (o mało nie napisałam Bujnego Boylana) piosenkę o tych nadmorskich dziewczętach. Powiedz mu, że śmieszna Milly przesyła wyrazy szacunku. Muszę teraz kończyć z najczulszą miłością.
Twoja najczulsza córka,
MILLY
PS – Wybacz bazgraninę, ale się spieszę. Pa pa.
M.
Skończyła wczoraj piętnaście. Ciekawe, że był to też piętnasty dzień miesiąca. Jej pierwsze urodziny z dala od domu. Rozłąka. Pamiętam ten letni poranek, kiedy się urodziła, biegłem, żeby zbudzić panią Thornton przy Denzille Street. Wesoła stara kobieta. Masę dzieci musiała wyprowadzić na świat. Od razu wiedziała, że biedny mały Rudi nie wyżyje. Cóż, pan Bóg jest dobry, proszę pana. Wiedziała od razu. Miałby teraz jedenaście, gdyby żył.
Jego puste spojrzenie spoczęło z żalem na postscriptum. Wybacz bazgraninę. Spieszę się. Przy pianinie na dole. Wykluwa się ze swej skorupki. Sprzeczka z nią w kawiarni XL o bransoletkę. Nie chciała jeść ciastek ani przemówić, ani spojrzeć. Złośnica. Zanurzał kolejnie kostki chleba w sosie i zjadał nerkę, kawałek po kawałku. Dwanaście szylingów i sześć pensów tygodniowo. Niewiele. Ale mogło być gorzej. Statystka w music-hallu. Młody student. Wypił łyk chłodniejszej herbaty, żeby spłukać posiłek. Potem znowu odczytał list: dwukrotnie.
No cóż: wie, jak się ma zachowywać. A jeżeli nie? Nie, nic się nie stało. Oczywiście, może się stać. Zaczekać w każdym razie, póki się nie stanie. Dzikuska. Jej smukłe nogi wbiegające na schody. Przeznaczenie. Dojrzewa teraz. Próżna: bardzo.
Uśmiechnął się z zakłopotaną czułością w stronę kuchennego okna. Ten dzień, kiedy przyłapałem ją na ulicy, szczypiącą sobie policzki, żeby je zarumienić. Trochę anemiczna. Za długo dostawała mleko. Na Królu Erynu ten dzień wokół latarni Kish. Przeklęta stara balia kołysała bez przerwy. Nie miała wcale stracha. Jej bladoniebieska szarfa i jej włosy rozwiane na wietrze.
Ich policzki, ich loki, ich oczęta,
W głowie szumi jak morze piosenka.
Nadmorskie dziewczęta. Rozdarta koperta. Z rękami w kieszeniach spodni stangret, mający wolny dzień, śpiewa. Przyjaciel domu. Szumi, powiada. Latarnie na molo, letni wieczór, orkiestra.
Dziewczęta, dziewczęta, dziewczęta,
Śliczne nadmorskie dziewczęta.
Milly także. Młode pocałunki: pierwsze. Dawno minione teraz. Pani Marion. Czyta teraz, leżąc na wznak, rozdzielając pasma włosów, uśmiechając się, splatając je.
Miękki żałosny smutek spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, rosnąc. To się stanie, tak. Zapobiec. Bezużyteczne: nie mogę działać. Słodkie, przelotne wargi dziewczęce. To też się stanie. Poczuł, że go zalewa żałość. Nie warto nic robić. Wargi całowane całujące całowane. Pełne, lepkie wargi kobiece.
Lepiej, że jest tam, gdzie jest: daleko. Ma zajęcie. Chciała mieć psa, żeby wypełnić sobie czas. Można by się tam przejechać. W wolny dzień w sierpniu, powrotny tylko dwa i pół szylinga. Ale to jeszcze sześć tygodni. Mógłbym wykombinować przejazd dziennikarski. Albo przez M’Coya.
Kotka, oczyściwszy sobie futerko, powróciła do poplamionego mięsem papieru, obwąchała go i sztywno podeszła do drzwi. Obejrzała się na niego, miaucząc. Chce wyjść. Czeka przed drzwiami, bo kiedyś się otworzą. Niech czeka. Jest niespokojna. Naelektryzowana. Burza w powietrzu. I myła sobie ucho siedząc tyłem do ognia.
Był ociężały, wypełniony: później uczuł delikatny rozkurcz we wnętrznościach. Wstał, rozpinając pasek. Kotka miauknęła.
– Miau! odpowiedział. Zaczekaj, aż będę gotów.
Ociężałość: nadchodzi gorący dzień. Za wiele fatygi wchodzić po schodach na górę.
Gazeta. Lubił czytać w ustępie. Mam nadzieję, że żadna małpa nie przyjdzie i nie będzie pukała akurat wtedy, kiedy ja.
W szufladzie stołu znalazł stary numer Perełek. Złożył go i wsunął pod ramię, podszedł do drzwi i otworzył je. Kotka pobiegła w górę miękkimi susami. Ach, chciała się znaleźć na górze i zwinąć w kulkę na łóżku.
Nasłuchując, usłyszał jej głos:
– Chodź, chodź, kiciu. Chodź.
Wyszedł tylnymi drzwiami do ogrodu: przystanął, żeby posłuchać, co się dzieje w ogrodzie obok. Żadnego dźwięku. Może rozwiesza bieliznę do suszenia. Służebna była w ogródku. Piękny poranek.
Pochylił się, żeby popatrzeć na cienki rządek kwiatów mięty ogrodowej, rosnących pod murem. Zrobić tu altanę. Groszek pachnący. Dzikie wino. Trzeba by było wszędzie dać nawóz, parszywa gleba. Pokryta brązową siarczaną skorupą. Każda gleba jest taka, jeżeli się nie da nawozu. Pomyje. Iły, co to jest takiego? Kury w ogrodzie sąsiadów: ich odchody są bardzo dobrym nawozem dla wierzchniej warstwy. Ale najlepszy z wszystkich jest bydlęcy, szczególnie jeśli karmi się bydło makuchami. Obornik. Najlepsza rzecz do czyszczenia damskich kozłowych rękawiczek. Brudne czyści. Popiół także. Użyźnić cały grunt. Zasadzić groch w tamtym kącie. Sałatę. Zawsze miałoby się wtedy świeże warzywa. Ale ogrody mają swoje wady. Ta pszczoła czy też końska mucha tutaj w poniedziałek po Zielonych Świętach.
Poszedł dalej. A swoją drogą, gdzie jest mój kapelusz? Musiałem go znowu powiesić na kołku. Albo na górze. Dziwne, nie pamiętam tego. Wieszak w przedpokoju przepełniony. Cztery parasolki, jej nieprzemakalna peleryna. Kiedy podnosiłem listy. Dzwonek w drzwiach sklepu Drago zadźwięczał. To dziwne, że akurat w tej chwili, kiedy o nim pomyślałem. Brązowe wybrylantynowane włosy nad kołnierzykiem. Właśnie się umył i uczesał. Ciekawe, czy będę miał czas wykąpać się dziś przed południem. Tara Street. Mówią, że ten gość przy kasie pomógł w ucieczce Jamesowi Stephensowi. O’Brien.
Głęboki głos ma ten facet Dlugacz. Agendath, co to jest? Proszę, moja panienko. Entuzjasta.
Nogą otworzył wypaczone drzwi wychodka. Lepiej uważać, żeby nie zabrudzić tych spodni przed pogrzebem. Wszedł, pochylając głowę pod niską listwą. Nie domykając drzwi, odpiął szelki pośród zaduchu spleśniałego wapna i stęchłych pajęczyn. Zanim usiadł, zerknął przez szparę w okno sąsiadów. Król był w swym skarbczyku, chłopczyku. Nikogo. Rozsiadłszy się na desce rozwinął gazetę, przewracając stronice na obnażonych kolanach. Coś nowego i łatwego. Nie ma wielkiego pośpiechu. Przetrzymaj to trochę. Nasza nagrodzona perełka. Majstersztyk Matchama. Napisane przez pana Filipa Beaufoy, Klub Miłośników Teatru, Londyn. Pisarzowi wypłacono honorarium w wysokości jednej gwinei za szpaltę. Trzy i pół. Trzy funty i trzy szylingi. Trzy funty trzynaście szylingów i sześć pensów.
Przeczytał spokojnie, powstrzymując się, pierwszą szpaltę i, ustępując, ale stawiając opór, rozpoczął drugą. Pośrodku, gdy ostatni opór ustąpił, pozwolił swym wnętrznościom wypróżnić się spokojnie, czytając nadal, a potem czytał cierpliwie, a owo lekkie wczorajsze zatwardzenie minęło zupełnie. Mam nadzieję, że nie było dostatecznie duże, żeby znowu sprowadzić hemoroidy. Nie, w sam raz. Ach! Przy obstrukcji jedna tabletka cascara sagrada. Życie mogłoby być takie. Nie poruszyło go to i nie wstrząsnęło, ale było szybkie i zgrabne. Drukują teraz cokolwiek bądź. Głupi sezon. Czytał dalej, siedząc spokojnie nad swym własnym wznoszącym się smrodem. Z pewnością zgrabne. Matcham często rozmyśla o owym majstersztyku, dzięki któremu zdobył roześmianą czarodziejkę, która teraz. Rozpoczyna się i kończy moralnie. Dłoń w dłoni. Sprytne. Przejrzał to, co już przeczytał, i wczuwając się w spokojny odpływ moczu, zazdrościł serdecznie panu Beaufoy, który napisał to i otrzymał honorarium trzy funty trzynaście szylingów i sześć pensów.
Można by było zrobić szkic. Napisane przez pana i panią L. M. Bloom. Wymyślić opowiadanie ilustrujące przysłowie, które? Czas, kiedy starałem się notować na mankietach to, co mówiła przy ubieraniu. Nie lubię się ubierać razem. Zaciąłem się przy goleniu. Przygryzając dolną wargę zapinała haftki spódnicy. Zapisywałem czas. 9.15. Czy Roberts ci już zapłacił? 9.20. Co miała na sobie Greta Conroy? 9.23. A cóż mnie urzekło, żeby kupić ten grzebień? 9.24. Wzdęło mnie po tej kapuście. Pyłek na lakierze jej bucika.
Czyściła je zręcznie, kolejno ocierając o pończochy na łydkach. Poranek po tym balu dobroczynności, kiedy orkiestra Maya grała taniec godzin Ponchiellego. Wyjaśnić, że poranne godziny, południowe, potem nadchodzą wieczorne, a później godziny nocy. Czyszcząca zęby. To było pierwszego wieczoru. Jej roztańczona głowa. Klekoczące deszczułki jej wachlarza. Czy ten Boylan jest zamożny? Ma pieniądze. Dlaczego? Zauważyłem, że w tańcu ma przyjemny oddech. Nie warto nucić wtedy. Zrobić aluzję do tego. Dziwny rodzaj muzyki tego ostatniego wieczoru. Lustro było w cieniu. Szybko otarła swoje lusterko o wełniany przód sukni, kryjący jej pełną rozkołysaną pierś. Zerknęła w nie. Cętki w jej oczach. Nic się nie da wywnioskować.
Wieczorne godziny, dziewczęta w szarej gazie. Potem godziny nocy, czarne ze sztyletami i w maskach. Poetycki pomysł, różowe, potem złote, potem szare, potem czarne. W dodatku zgodnie z życiem. Dzień, potem noc.
Ostro oddarł połowę nagrodzonego opowiadania i podtarł się nim. Potem uniósł spodnie, zapiął szelki i guziki. Pchnął skrzypiące, drżące drzwi wychodka i wynurzył się z mroku na powietrze.
W jaskrawym świetle, lżejszy i odświeżony, obejrzał uważnie swe czarne spodnie, końce nogawek, kolana, pod kolanami. O której pogrzeb? Lepiej odszukać w gazecie.
Skrzypnięcie i ciemny zgrzyt wysoko w powietrzu. Dzwony kościoła Jerzego. Wydzwaniały godzinę: głośne posępne żelazo.
Hejho! Hejho!
Hejho! Hejho!
Hejho! Hejho!
Za piętnaście. I znowu dźwięk harmoniczny, podążający za nimi w powietrzu. Tercja.
Biedny Dignam!
________________________________
Równym krokiem pan Bloom przeszedł obok wozów ciężarowych, stojących wzdłuż nadbrzeża sir Johna Rogersona, minął Windmill Lane, tłocznię oleju lnianego Leaska, urząd pocztowo-telegraficzny. Można było podać i ten adres. Minął przytułek żeglarza. Porzuciwszy poranny zgiełk nadbrzeża, ruszył wzdłuż Lime Street. W pobliżu domków Brady’ego chłopak od garbarza z przewieszonym przez ramię kubłem bebechów siedział rozparty, ćmiąc wymiętoszony niedopałek papierosa. Mniejsza jeszcze dziewczynka, ze szramami egzemy na czole, wpatrywała się w niego, bezmyślnie obejmując wyszczerbioną obręcz beczki. Powiedzieć mu, że nie urośnie, jeśli będzie palił. A, niech tam. Życie jego nie jest usłane różami! Czeka przed knajpami, żeby sprowadzić tatę do domu. Chodź do domu, tato, do mamy. Martwa godzina: niewielu tam będzie. Przeciął Townsend Street, minął odrażającą fasadę Bethelu. El, tak: dom: Alepha, Betha. I minął przedsiębiorstwo pogrzebowe Nicholsa. To nastąpi o jedenastej. Jeszcze czas. Myślę, że Corny Kelleher wytrzasnął to zamówienie dla O’Neilla. Śpiewa z zamkniętymi oczami. Corny. Spotkał ją w ogrodzie. Po zachodzie. W całej krasie i urodzie. Szpicel policyjny. Swoje nazwisko i adres podała wówczas z moim tralala tralala hej. O, na pewno wytrzasnął. Pochowaj go tanio w czymkolwiek bądź. Z moim tralala, tralala, tralala, tralala.
Na Westland Row przystanął przed witryną Belfast and Oriental Tea Company i odczytał napisy na owiniętych srebrnym papierem paczkach: wyborowa mieszanka, najlepszy gatunek, herbata familijna. Jak ciepło. Herbata. Trzeba wziąć trochę od Toma Kernana. Ale nie mogę go przecież poprosić w czasie pogrzebu. Oczy jego nadal czytały płynnie, gdy zdjął kapelusz, wdychając spokojnie zapach brylantyny, i uniósł z powolnym wdziękiem prawą dłoń, by przesunąć nią po czole i włosach. Bardzo ciepły poranek. Spod opuszczonych powiek spojrzenie jego odnalazło maleńkie zgrubienie na skórzanej podkładce wysokiej jakości kapelu. Właśnie tam. Jego prawa dłoń opadła w głąb kapelusza. Palce odnalazły szybko kartkę za podkładką i przeniosły ją do kieszonki kamizelki.
Jak ciepło. Jego prawa dłoń raz jeszcze, jeszcze wolniej przesunęła się po czole i włosach: wyborowa mieszanka, przyrządzona z najlepszych cejlońskich odmian. Daleki Wschód. Musi to być piękne miejsce: ogród świata, wielkie, leniwe liście, na których można pływać, kaktusy, ukwiecone łąki, nazywają to wężowymi lianami. Ciekawe, czy tak jest. Ci Syngalezowie wałęsający się leniwie w słońcu, w dolce far niente. Nie kiwną palcem przez cały dzień. Przesypiają sześć miesięcy z dwunastu. Za gorąco, żeby się kłócić. Wpływ klimatu. Odrętwienie. Kwiaty lenistwa. Powietrze jest najbardziej odżywcze. Azoty. Cieplarnia w ogrodzie botanicznym. Mimozy. Lilie wodne. Płatki zbyt zmęczone, żeby. Śpiączka w powietrzu. Stąpać po płatkach różanych. I pomyśleć, że można jadać flaki i nóżki cielęce. Gdzie był ten facet, którego widziałem gdzieś na obrazku? Aha, w martwym morzu, unosił się na wznak, czytał książkę i miał otwarty parasol. Nie możesz utonąć, choćbyś chciał: tak gęste od soli. Ponieważ ciężar wody, nie, ciężar ciała w wodzie, jest równy ciężarowi. Czy może to objętość jest równa ciężarowi? Jest jakieś takie prawo. Vance w szkole, wyłamujący sobie palce, nauczający. Program studiów. Powyłamywany program. Czym jest ciężar naprawdę, jeżeli mówi się ciężar? Trzydzieści dwie stopy na sekundę, na sekundę. Prawo spadania ciał: na sekundę, na sekundę. Wszystkie spadają na ziemię. Ziemia. To siła przyciągania ziemskiego jest ciężarem.
Odwrócił się i z wolna przeszedł przez ulicę. Jak ona szła z tymi swoimi serdelkami? Trochę w ten sposób. Idąc wyjął z bocznej kieszeni złożony numer Człowieka Wolnego, rozłożył go, zwinął podłużnie w trąbkę i zaczął uderzać nim lekko w nogawkę spodni przy każdym powolnym kroku. Z niedbałą miną: wpadłem tylko zobaczyć. Na sekundę, na sekundę. Na sekundę to oznacza co sekundę. Z krawężnika rzucił bystre spojrzenie w drzwi urzędu pocztowego. Dodatkowe opróżnianie skrzynki. Poczta. Nikogo. Wejść.
Podał kartkę przez mosiężną kratę.
– Czy są dla mnie jakieś listy? zapytał.
Gdy urzędniczka przeszukiwała przegródkę, spojrzał na plakat rekrutacyjny, na którym paradowali żołnierze wszystkich rodzajów broni: i przytknął koniec zwiniętej gazety do nozdrzy, wdychając zapach świeżo zadrukowanego papieru. Prawdopodobnie nie ma odpowiedzi. Posunąłem się za daleko ostatnim razem.
Urzędniczka zwróciła mu przez kratę jego kartkę wraz z listem. Podziękował i zerknął szybko na kopertę zaadresowaną maszynowym pismem.
Pan Henryk Kwiatek
poste restante, Westland Row
w miejscu
W każdym razie odpowiedziała. Wsunął list i kartkę do bocznej kieszeni, raz jeszcze przyjmując paradę żołnierzy. Gdzie jest pułk starego Tweedy? Zwolniony ze służby. Tam: niedźwiedzia czapa i pióropusz. Nie, to grenadier. Spiczaste wyłogi. Tu jest: Królewscy Strzelcy Dublińscy. Czerwone kurtki. Za bardzo na pokaz. Pewnie dlatego kobiety tak lecą na nich. Mundur. Ułatwia werbowanie i musztrę. List Maud Gonne o tym, żeby zabronić im chodzenia nocą po ulicy O’Connella: hańba dla naszej irlandzkiej stolicy. Gazeta Griffitha też się teraz tego czepia: armia przeżarta wenerycznymi chorobami: zamorskie zapite imperium. Wyglądają jak ogłupiali: zahipnotyzowani. Zagapieni. Wybijają takt. Krata: rata. Stół: wół. Królewscy. Nie przebiera się nigdy za strażaka albo policjanta. Za masona, tak.
Wyszedł z urzędu pocztowego i skręcił w prawo. Słowa: jak gdyby to mogło coś naprawić. Dłoń jego wsunęła się do kieszeni, a wskazujący palec, wyczuwszy miejsce zaklejenia koperty, zaczął rozdzierać ją po kawałku. Myślę, że kobiety nie przykładają do tego wielkiej wagi. Jego palce wyciągnęły list z koperty i zgniotły ją w kieszeni. Coś przypiętego: może fotografia. Włosy? Nie.
M’Coy. Pozbyć się go szybko. Przeszkodzi mi. Nienawidzę towarzystwa, kiedy.
– Hallo, Bloom. Dokąd idziesz?
– Hallo, M’Coy. Właściwie to nigdzie.
– Jak zdrówko?
– Znakomicie. A twoje?
– Ledwie żyję, powiedział M’Coy.
Wpatrzony w czarny krawat i ubranie, zapytał z cichym uszanowaniem:
– Czy coś się… mam nadzieję, że nie jakieś zmartwienie? Widzę, że jesteś…
– Och, nie, powiedział pan Bloom. Biedny Dignam, wiesz chyba. Dziś jest pogrzeb.
– A tak, biedaczek. O której?
Fotografia to nie jest. Może coś do przypięcia.
– Je…jedenastej, odpowiedział pan Bloom.
– Postaram się tam przyjść, powiedział M’Coy. O jedenastej, tak? Usłyszałem o tym dopiero wczoraj wieczorem. Kto mi powiedział? Holohan. Znasz Hoppy’ego?
– Znam.
Pan Bloom spoglądał przez ulicę na odkrytą dwukółkę, która zajechała przed wejście do Grosvenoru. Portier położył walizę na koźle. Stała nieruchomo, czekając gdy mężczyzna, mąż, brat, podobny do niej, szukał drobnych po kieszeniach. Szykowny ten jej płaszcz z wywijanym kołnierzem. Za ciepły na taki dzień, wygląda jak koc. Stoi niedbale z rękami w tych naszytych kieszeniach. Jak tamto dumne stworzenie w czasie meczu polo. Kobiety pełne są ducha kastowości, dopóki nie trafisz w czułe miejsce. Piękna jest i pięknie czyni. Powściągliwa, zanim ulegnie. Czcigodna pani i Brutus jest czcigodnym człowiekiem. Raz zdobyta, traci sztywność.
– Byłem z Bobem Doranem, ma teraz jedno z tych swoich okresowych pijaństw, i z tym, jak mu tam, Bantam Lyonsem. Byliśmy, o tam, niedaleko stąd, u Conwaya.
Doran, Lyons u Conwaya. Uniosła ku włosom dłoń w rękawiczce. Wchodzi Hoppy. Wypił jednego. Uniósłszy głowę i spoglądając w dal spod opuszczonych powiek, dostrzegł jasnobrunatną skórkę lśniącą w blasku, obszyte guziczki. Wyraźnie dzisiaj widzę. Może to wilgoć w powietrzu daje taką dalekowzroczność. Mówi o tym lub owym. Dłoń damy. Z której strony wsiądzie?
– I powiedział: Smutna sprawa z tym naszym przyjacielem Paddy! Z jakim Paddy? powiedziałem. Biednym małym Paddy Dignamem, powiedział.
Wyjeżdża na wieś: pewnie do Broadstone. Wysokie brązowe buty z dyndającymi sznurowadłami. Pięknie utoczona stopa. Czemu on tak marudzi z tymi drobnymi? Widzi, że się przyglądam. Zawsze wypatrzy innego faceta. Dobrze mieć zapas. Dwie cięciwy w jej łuku.
– Dlaczego? powiedziałem. A co mu się stało? powiedziałem.
Dumna: bogata, jedwabne pończochy.
– Tak, powiedział pan Bloom.
Odsunął się nieco w bok od przemawiającej głowy M’Coya. Wsiądzie za chwilę.
– Co mu się stało? powiedział. Umarł, powiedział. I nalał znowu. Czy Paddy Dignam? powiedziałem. Nie mogłem uwierzyć, kiedy to usłyszałem. Byłem z nim, nie dalej niż w piątek, czy może w czwartek. Pod Arkadą. Tak, powiedział. Odszedł. Umarł w poniedziałek, biedaczek.
Patrz! Patrz! Błysk jedwabiu, kosztowne pończochy białe. Patrz!
Ciężki, dzwoniący tramwaj rozdzielił ich.
Straciłem to. Przekleństwo na twój wrzaskliwy tępy ryj. Jakby mnie wypędzili. Peri i raj. Zawsze się tak dzieje. Właśnie w takiej chwili. Dziewczyna w bramie przy Eustace Street, zdaje się w poniedziałek, poprawiała podwiązkę. Jej przyjaciółka zasłaniała widok tych. Esprit de corps. No, i na co się gapisz?
– Tak, tak, powiedział pan Bloom, wydawszy głuche westchnienie. Jeszcze jeden odszedł.
– Jeden z najlepszych, powiedział M’Coy.
Przejechał tramwaj. Odjechali w stronę mostu kolei obwodowej, jej dłoń w kosztownej rękawiczce na stalowym uchwycie. Fru, fru: płomienna wstążka jej kapelusza w słońcu: fru, fru.
– Żona ma się dobrze, mam nadzieję? powiedział zmieniony głos M’Coya.
– O tak, powiedział pan Bloom. Wyśmienicie, dziękuję.
Rozwinął z roztargnieniem rulon gazety i przeczytał z roztargnieniem:
Czym jest dom bez
Morela Marynaty Mięsnej?
Nieszczęsny.
Z nią – szczęścia przybytkiem.
– Moja pani właśnie dostała engagement. W każdym razie jest już prawie załatwione.
Znowu ten chwyt z walizką. Ale nie szkodzi. Dziękuję, nie nabiorę się.
Pan Bloom zwrócił na niego swoje powolne, przyjazne oczy o wielkich powiekach.
– Moja żona także, powiedział. Będzie śpiewała na bardzo szykownej imprezie w Ulster Hall, w Belfaście, dwudziestego piątego.
– Naprawdę? powiedział M’Coy. Cieszę się, mój stary. Kto to przygotowuje?
Pani Marion Bloom. Jeszcze nie gotowa. Królowa w swej sypialni jadła chlebuś i. Bez książki. Przybrudzone figury karciane leżą siódemkami wzdłuż jej uda. Ciemna dama i jasny pan. Kot, czarna futrzana kulka. Skrawek rozerwanej koperty.
Stara
Słodka
Pieśń
Miłosna
Brzmi miłosna, stara…
– Jest to rodzaj objazdu, rozumiesz? powiedział zamyślony pan Bloom. Słodka pieśń. Utworzono komitet. Udziały w wydatkach i dochodach.
M’Coy skinął potakująco, szczypiąc swój szczeciniasty wąs.
– No tak, powiedział. To dobra nowina.
Poruszył się, chcąc odejść.
– Cóż, cieszę się, że dobrze wyglądasz, powiedział. Do zobaczenia.
– Tak, powiedział pan Bloom.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.