- promocja
Upadek Hyperiona - ebook
Upadek Hyperiona - ebook
Tajemnicze Grobowce Czasu otwierają się. W rękach Dzierzby, który się z nich wynurzył, może spoczywać los całego rodzaju ludzkiego. Wygnańcy przypuścili szturm na Hegemonię Człowieka. Stworzone przez nas Sztuczne Inteligencje obróciły się przeciwko nam w próbie zbudowania Najwyższego Intelektu: Boga. Boga Maszyn. Jego powstanie może oznaczać unicestwienie ludzkości.
Za sprawą nieznanych sił losy Hegemonii, Wygnańców, SI i całego wszechświata splatają się wokół Dzierzby.
Oto wspaniała wizja przyszłości, w której wysoko rozwinięta technika miesza się z pradawnymi religiami, odkrycia naukowe łączą się z ponadczasową tajemnicą, a niezrównana ekstaza płynnie przechodzi w obezwładniającą zgrozę.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-603-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Norbert Wiener, God and Golem, Inc.
Czyż nie jest możliwe, że istnieją jakieś istoty wyższe, które bawi elegancki, choć samorzutny stan mojego umysłu, tak jak ja znajduję uciechę w instynktownej czujności gronostaja lub płochliwości sarny? Wszak nawet jeśli uliczna awantura jest rzeczą godną pogardy, to wyzwoloną w niej energię należy cenić... Podobnie postrzegać może istota wyższa nasze rozumowanie – jako błędne, lecz wartościowe. I to właśnie jest istotą poezji...
– John Keats w liście do brata
Wyobraźnię można przyrównać do snu Adama: Adam obudził się i stwierdził, że to, co wyśnił, jest prawdą.
– John Keats w liście do przyjacielarozdział 1
W dniu, kiedy armada wyruszyła na wojnę – w ostatnim dniu życia, do jakiego przywykliśmy – zostałem zaproszony na przyjęcie. Wszędzie odbywały się wtedy przyjęcia, w ponad stu pięćdziesięciu światach Sieci, ale tylko to jedno naprawdę się liczyło.
Za pośrednictwem datasfery potwierdziłem przyjęcie zaproszenia, upewniłem się, że mój najlepszy smoking jest świeżo wyprany, bez pośpiechu wykąpałem się i ogoliłem, ubrałem z wyszukaną elegancją i użyłem jednorazowego klucza w chipie zaproszeniowym, aby o oznaczonej porze przenieść się z Esperance na Centralną Tau Ceti.
Na tej półkuli CTC zapadał zmierzch. Padające niemal poziomo promienie słońca łagodnie oświetlały wzgórza i doliny Jeleniego Parku, szare wieże położonego daleko na południu Centrum Administracyjnego, płaczące wierzby i płomienne paprocie ogniste nad brzegami Tetydy, a także białą kolumnadę samej siedziby rządu. Goście przybywali tysiącami. Pracownicy biura ochrony witali każdego z osobna, porównywali podany na zaproszeniu kod z wzorcem DNA, po czym wdzięcznym gestem wskazywali drogę do baru i bufetu.
– M. Joseph Severn? – spytał uprzejmie mój przewodnik.
– Tak – skłamałem. Tak się teraz nazywałem, nie była to jednak moja prawdziwa tożsamość.
– Przewodnicząca Gladstone chętnie się z panem spotka, dziś wieczorem, ale nieco później. Zostanie pan zawiadomiony, gdy będzie mogła pana przyjąć.
– Znakomicie.
– Jeżeli życzyłby pan sobie innych napojów, przystawek lub rozrywek niż te, które już są do dyspozycji gości, wystarczy, że wypowie pan swoje życzenie na głos. Monitory dołożą wszelkich starań, aby je spełnić.
Skinąłem głową, uśmiechnąłem się i ruszyłem dalej. Zanim zdążyłem zrobić dziesięć kroków, mój przewodnik zwrócił się już do następnych gości schodzących z platformy terminalu.
Z mojego punktu widokowego – znajdowałem się na niewielkim wzniesieniu – widziałem kilkutysięczny tłum gości: kłębili się na setkach akrów wypielęgnowanej trawy, a niektórzy spacerowali po zagajnikach ozdobnie przyciętych drzew i krzewów. Powyżej rozległego trawnika, na którym stałem, tonącego już w cieniu nadrzecznych drzew, rozciągały się reprezentacyjne ogrody, za nimi zaś wznosił się majestatyczny gmach rządowy. Na patio grała orkiestra, a ukryte głośniki niosły muzykę do najdalszych zakątków Jeleniego Parku. Spod zawieszonego w górze transportalu na ziemię spływał spiralą nieprzerwany strumień EM-ów. Przez chwilę obserwowałem kolorowo odzianych pasażerów, wysiadających na platformie obok terminalu dla pieszych. Fascynowała mnie różnorodność pojazdów: wieczorne słońce odbijało się nie tylko w lśniących karoseriach standardowych vikkenów, altzów i sumatso, ale błyszczało też na rokokowych pokładach barek lewitacyjnych i metalowych kadłubach zabytkowych śmigów, które uchodziły za staromodne jeszcze w czasach, gdy istniała Stara Ziemia.
Długim łagodnym zboczem zszedłem nad samą Tetydę, nieopodal przystani, gdzie pasażerowie szerokimi strumieniami wylewali się z wprost niewiarygodnej zbieraniny pojazdów pływających. Tetyda była jedyną rzeką przecinającą Sieć: przepływając przez zbudowane specjalnie dla niej transportale, łączyła ponad dwieście planet i księżyców, a zamieszkujący na jej brzegach ludzie należeli do najbogatszych w całej Hegemonii. Pojazdy, którymi przybywali na Centralną Tau Ceti, jednoznacznie to potwierdzały – potężne krążowniki z blankowanymi kasztelami; powiewające mnóstwem żagli barkentyny; pięciopoziomowe barki, niejednokrotnie zaopatrzone w generatory lewitacyjne; ozdobne łodzie mieszkalne z własnymi transportalami na pokładzie; małe ruchome wyspy przeniesione z oceanów Maui-Przymierza; sportowe ślizgacze i łodzie podwodne pochodzące z czasów przed hidżrą; ręcznie rzeźbione wodne pojazdy EM z Renesansu; przybyło też kilka nowoczesnych jachtów terenowych – ich kadłuby kryły się pod jajowatymi, lustrzanymi, idealnie gładkimi powłokami pól siłowych.
Goście, którzy z nich wysiadali, prezentowali nie mniej barwny i imponujący przekrój gustów i stylów: od pochodzących sprzed hidżry konserwatywnych strojów wieczorowych okrywających ciała nietknięte kuracjami Poulsena, po najnowsze twory projektantów mody z Centralnej Tau Ceti, drapowane na sylwetkach rzeźbionych przez najsłynniejszych ARNistów Sieci.
Ruszyłem dalej i zatrzymałem się przy podłużnym stole, by nałożyć sobie na talerz plaster rostbefu, sałatkę, filet z podniebnej kałamarnicy, curry z Parwati i świeży, jeszcze ciepły chleb.
Zanim znalazłem w pobliżu ogrodu miejsce do siedzenia, blask zachodzącego słońca przybladł, nastał zmierzch i pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światła miasta i Centrum Administracyjnego zostały na ten jeden wieczór przyćmione, by ułatwić podziwianie armady. Niebo nad Centralną Tau Ceti od wieków nie było tak czyste i pogodne.
Siedząca nieopodal kobieta zerknęła z uśmiechem w moją stronę.
– My się chyba znamy...
Odpowiedziałem uśmiechem, chociaż wiedziałem, że się myli. Była niezwykle atrakcyjna i – na oko – dwukrotnie starsza ode mnie: miała około pięćdziesięciu lat standardowych, wyglądała jednak młodziej niż ja, dwudziestosześciolatek, a wszystko dzięki pieniądzom i Poulsenowi. Skórę miała tak białą, że niemal przezroczystą, włosy zaplecione w warkocz i upięte do góry, piersi – które delikatna jak mgiełka suknia bardziej odsłaniała niż ukrywała – idealne. W jej oczach czaiło się okrucieństwo.
– Być może – odparłem. – Wydaje mi się to jednak mało prawdopodobne. Nazywam się Joseph Severn.
– Naturalnie! Jest pan artystą!
Nie byłem artystą. Kiedyś, dawno temu, byłem... poetą. Ale rzeczywiście, z danych persony Severna, którą przejąłem przed rokiem, po stracie mojej pierwotnej tożsamości, wynikało, że jestem artystą. Wszystko zostało zapisane w moim pliku we Wszechrzeczy.
– Pamiętam pana! – Roześmiała się.
Kłamała. Za pomocą drogiego komlogu wszczepionego w ciało połączyła się z datasferą.
Ja nie musiałem się z niczym „łączyć”... Cóż to było za niezręczne i niepotrzebne określenie; gardziłem nim mimo jego starożytnej proweniencji. Wystarczyło, że w wyobraźni zamknąłem oczy – i już byłem w samym środku datasfery. Omijałem symboliczne zabezpieczenia Wszechrzeczy i nurkowałem w powierzchniowych falach informacji, podążając za świetlistą pępowiną dostępową w głąb mrocznej toni „bezpiecznego” strumienia danych.
– Nazywam się Diana Philomel – powiedziała. – Mój mąż jest zarządcą transportu regionalnego na Sol Draconi Septem.
Skinąłem głową i uścisnąłem podaną mi dłoń. Ani słowem nie wspomniała o tym, że jej mąż był kiedyś naczelnym palantem w związku zawodowym skrobaczy pleśni na Wrotach Niebios, zanim polityczni protektorzy awansowali go na Sol Draconi; ani że dawniej nazywała się Dinee Cycatka i zarabiała na życie jako kelnerka i kurewka obsługująca czyścicieli przewodów wentylacyjnych Środkowego Zbiornika; ani że dwa razy aresztowano ją za nadużywanie czaru wspomnień – przy drugiej okazji poważnie poharatała niedoszłego lekarza rodzinnego; ani że w wieku dziewięciu lat otruła swojego przyrodniego brata, po tym, jak zagroził, że powie jej ojczymowi o schadzkach Dinee z górnikiem z Błotniska, który nazywał się...
– Miło mi panią poznać, M. Philomel – powiedziałem.
Miała ciepłą dłoń. Odrobinę zbyt długo przytrzymała moje palce.
– Czy to nie ekscytujące? – wyszeptała.
– Co takiego?
Zamaszystym gestem ogarnęła noc, zapalające się żarkule, tłumy w ogrodach.
– Ach, to przyjęcie, ta wojna... Wszystko.
Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową i spróbowałem rostbefu. Był krwisty i całkiem niezły, choć lekki słonawy posmak zdradzał, że pochodzi z kadzi klonowniczych na Lususie. Za to kałamarnica wydała mi się najzupełniej prawdziwa. Kelnerzy podali szampana, napiłem się trochę; smakował podle. Dobre wino, szkocka whisky i kawa – tych trzech towarów nie dało się niczym zastąpić po śmierci Starej Ziemi.
– Myśli pani, że ta wojna jest konieczna? – zapytałem.
Diana Philomel otworzyła usta, żeby mi odpowiedzieć, ale mąż ją uprzedził.
– Ależ naturalnie, do licha!
Podszedł od tyłu i dołączył do nas na sztucznej kłodzie drewna, na której zasiedliśmy do kolacji. Był wysokim mężczyzną, dobre półtorej stopy wyższym ode mnie. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że ja jestem raczej niski. Pamięć podpowiada mi, że kiedyś napisałem wiersz, w którym zadrwiłem z siebie tymi słowy: „Pan John Keats, co ma pięć stóp wzrostu”. W rzeczywistości mierzę całe pięć stóp i jeden cal, ale już za życia Wellingtona i Napoleona nie było to dużo, bo średni wzrost mężczyzny kształtował się w granicach pięciu i pół stopy; w czasach współczesnych zaś, gdy ludzie z planet o przeciętnej sile ciążenia dorastają do sześciu, siedmiu stóp, jest to wręcz rozpaczliwie mało. Nie miałem ani grubych kości, ani potężnej muskulatury, które sugerowałyby, że wywodzę się z któregoś ze światów o większej grawitacji, dla przeciętnego obserwatora byłem więc zwyczajnie niski. (Kiedy cytuję tu swoje przemyślenia, odruchowo używam miar, w których myślę... Ze wszystkich zmian, jakie zaszły od czasu moich ponownych narodzin w Sieci, zdecydowanie najwięcej trudności sprawia mi myślenie w systemie metrycznym. Czasem staram się tego w ogóle nie robić).
– Dlaczego wojna miałaby być konieczna? – zwróciłem się do Hermunda Philomela, męża Diany.
– Bo tamci się o nią prosili, do diabła – odburknął.
Miał masywną żuchwę, na której (kiedy zaciskał zęby) wyraźnie rysowały się wszystkie mięśnie, i kiełkujący zarost, skutecznie opierający się próbom depilacji i golenia. Prawie nie miał szyi, za to jego dłonie były półtora raza większe – i wielokrotnie silniejsze – od moich.
– Rozumiem – powiedziałem.
– Ci przeklęci Wygnańcy. Sami się o nią prosili – powtórzył, po czym postanowił przywołać (na mój użytek) co ważniejsze argumenty: – Podskoczyli nam na Bressii, a teraz znowu podskakują na... na tym, no... jakże on się nazywa...
– W układzie Hyperiona – podpowiedziała mu żona, nie odrywając ode mnie oczu.
– No właśnie – przytaknął jej pan i małżonek. – W układzie Hyperiona. Próbują fikać, więc musimy tam polecieć i pokazać im, że u nas, w Hegemonii, nie będziemy tego tolerować. Rozumiesz pan?
Pamięć podszeptuje mi, że w dzieciństwie zostałem posłany do akademii Johna Clarke’a w Enfield, do której uczęszczało całkiem sporo byczków o ptasich móżdżkach i łapach jak bochny, takich jak ten tutaj. Z początku schodziłem im z drogi lub starałem się ich udobruchać. Po tym, jak moja matka umarła i cały mój świat wywrócił się do góry nogami, rzucałem się na nich z kamieniami, zaciskając na nich drobne piąstki, a kiedy po ciosach ruszały mi się zęby i krwawiłem z rozbitego nosa, wstawałem z ziemi i zamierzałem się do następnego uderzenia.
– Rozumiem – przytaknąłem cicho.
Mój talerz był pusty. Resztką szampana wzniosłem toast na cześć Diany Philomel.
– Niech mnie pan narysuje.
– Słucham?
– Proszę mnie narysować, M. Severn. Jest pan artystą.
– Malarzem. – Bezradnie skinąłem pustą dłonią. – Przykro mi, nie mam piórka.
Sięgnęła do kieszeni męża i podała mi wyjęte z niej pióro świetlne.
– Niech mnie pan narysuje, bardzo proszę.
Narysowałem ją. Portret nabierał kształtów w powietrzu pomiędzy nami; linie wznosiły się, opadały, zakrzywiały i zawijały jak neonowe włókna w rzeźbie z drutu. Wokół nas zebrał się tłumek gapiów, który nieśmiałymi oklaskami powitał ukończenie dzieła. Rysunek nie był wcale taki zły: udało mi się uchwycić zmysłową krzywiznę długiej szyi, łuk podpiętego warkocza, wydatne kości policzkowe... nawet ten delikatny, dwuznaczny błysk w oku. Lepiej nie mogłem jej narysować, bazując na kuracji RNA i lekcjach, które przygotowały mnie do przejęcia nowej persony. Prawdziwy Joseph Severn poradziłby sobie lepiej... Naprawdę był niezły. Pamiętam, jak mnie rysował, kiedy umierałem.
M. Diana Philomel rozpromieniła się, zachwycona. M. Hermund Philomel spochmurniał.
– Są! – krzyknął ktoś. – Tam, patrzcie!
Tłum zaszemrał i ludzie zaczęli z zapartym tchem uciszać się nawzajem. Żarkule i lampy ogrodowe pociemniały, a potem całkiem pogasły. Tysiące gości wzniosły oczy ku niebu. Zmazałem rysunek i odłożyłem pióro na miejsce, do kieszeni Hermunda.
– To armada – powiedział nobliwy starszy pan w czarnym mundurze ARMII. Kieliszkiem wskazywał coś towarzyszącej mu młodej damie. – Właśnie otworzyli bramę. Pierwsze przejdą przez nią okręty zwiadu, później eskortowce.
Z tej odległości nie widzieliśmy samego transportalu; przypuszczam, że nawet oglądany z bliska, z kosmosu, byłby widzialny zaledwie jako prostokątna nieregularność na gwiaździstym niebie. Doskonale widoczne były za to płomienie z dysz okrętów zwiadowczych: najpierw przypominały stado świetlików albo lśniących muślinków, później, kiedy uruchomiły główne silniki i pomknęły przez układ Tau Ceti, upodobniły się do roju komet. Pojawienie się eskortowców wyrwało z piersi gości zbiorowe westchnienie; dysze olbrzymich statków pluły ogniem na sto razy większą odległość niż silniki jednostek zwiadowczych. Czerwonozłote smugi pocięły całe nocne niebo nad CTC, od zenitu po widnokrąg.
Ktoś gdzieś zaczął klaskać i kilkanaście sekund później wszystkie ogrody i trawniki Jeleniego Parku rozbrzmiały szaleńczym aplauzem i hałaśliwymi wiwatami; elegancki tłum miliarderów, urzędników rządowych i arystokratów ze stu różnych planet dał się porwać zapomnianemu szowinizmowi i żądzy wojowania, rozbudzonymi na nowo po trwającym ponad półtora wieku uśpieniu.
Ja nie klaskałem. Samotnie wzniosłem kolejny toast – już nie za lady Philomel, lecz za trwałą głupotę mojej rasy. Dopiłem szampana, który przez ten czas stracił resztkę bąbelków.
Nad naszymi głowami pojawiały się tymczasem najważniejsze okręty floty. Musnąwszy przelotnie datasferę (jej powierzchnia, wzburzona falami informacji, coraz bardziej upodabniała się do sztormowego morza), dowiedziałem się, że trzon armady ARMII: kosmos stanowi ponad setka ogromnych okrętów liniowych: czarnych, matowych lotniskowców, które w tej chwili, ze złożonymi wyrzutniami myśliwców, musiały przywodzić na myśl włócznie w locie. Towarzyszyły im okręty flagowe klasy 3K, równie piękne – i równie niezgrabne – jak meteory z czarnego kryształu; pękate niszczyciele, trochę przypominające przerośnięte liniowce, którymi zresztą w istocie były; wedety obronne, składające się w większym stopniu z czystej energii niż z materii – ich pola siłowe, nastawione na całkowite odbicie, upodabniały je do zwierciadeł, w których przeglądały się Tau Ceti i setki ognistych smug na niebie; szybkie krążowniki, poruszające się jak rekiny w ławicach wolniejszych statków; ociężałe transportowce, wiozące w bezgrawitacyjnych ładowniach tysiące komandosów; oraz dziesiątki okrętów wsparcia – fregat, myśliwców, torpedowców, okrętów łącznościowych i statków przenoszących ruchome transportale – ogromnych, dwunastościennych, zjeżonych baśniowym lasem anten i sond.
Dookoła floty wojennej, posłuszne komunikatom kontroli ruchu i zachowujące bezpieczny dystans, przemykały jachty, klipry słoneczne i prywatne statki międzyplanetarne, łapiąc w żagle światło gwiazd i blask armady.
Goście w ogrodach klaskali i wiwatowali hucznie; mężczyzna w czarnym mundurze cicho szlochał. Dyskretnie ukryte szerokopasmowe holokamery przekazywały ten obraz do wszystkich światów Sieci, a za pośrednictwem hiperłączy także do dziesiątek planet, które do Sieci nie należały.
Pokręciłem głową. Nie wstałem z kłody.
– M. Severn?
Nade mną stała jedna ze strażniczek.
– Tak, to ja. Słucham?
Ruchem głowy wskazała budynek rządowy.
– Przewodnicząca Gladstone przyjmie pana teraz.rozdział 2
W każdej epoce obfitującej w konflikty i niebezpieczeństwa pojawia się przywódca, będący dla niej wprost stworzonym; polityczny olbrzym, którego brak – z perspektywy czasu, kiedy historycy tę epokę opisują – wydaje się wręcz nie do pomyślenia. Meina Gladstone była takim właśnie przywódcą w naszej Ostatniej Erze, choć wtedy nikt nawet nie przypuszczał, że to właśnie ja, nikt inny, spiszę prawdziwą historię jej samej i czasów, w których żyła.
Tylokrotnie już porównywano ją do klasycznej postaci Abrahama Lincolna, że kiedy w końcu w trakcie przyjęcia uświetniającego wyruszenie armady poznałem ją osobiście, trochę się chyba zdziwiłem, że nie nosi czarnego surduta i cylindra. Przewodnicząca Senatu, kierująca rządem sprawującym pieczę nad stu trzydziestoma miliardami ludzi, przyjęła mnie ubrana w garnitur z szarej wełny, z marynarką dyskretnie obszytą czerwoną lamówką na szwach i przy mankietach. Na mój gust wcale nie przypominała Abrahama Lincolna; nie przywodziła również na myśl Alvarez-Temp, drugiej z popularnych bohaterów starożytnych, którą media często przywoływały jako jej rzekomego sobowtóra. Wyglądała jak zwykła starsza pani.
Była wysoka i chuda, lecz rysy miała bardziej orle niż lincolnowskie: nos jak tępo zakrzywiony dziób; ostre kości policzkowe; szerokie, wyraziste usta o wąskich wargach; siwiejące włosy wznoszące się nad czołem niedbale przystrzyżonymi falami, do złudzenia przypominające pióra. Ale najbardziej zapadały w pamięć oczy Meiny Gladstone – duże, piwne i nieskończenie smutne.
Nie byliśmy sami. Zaprowadzono mnie do długiego pokoju, gdzie w przyćmionym świetle ciągnęły się wzdłuż ścian drewniane regały, wypełnione setkami drukowanych książek. Podłużna holorama udawała okno, z którego roztaczał się widok na ogród. W pokoju właśnie dobiegało końca jakieś spotkanie: tuzin nieznanych mi ludzi, siedzących i stojących, otaczał nierównym półkolem biurko przewodniczącej. Gladstone stała przed nimi w niedbałej pozie, oparta tyłem o biurko, z założonymi na piersi rękami. Spojrzała na mnie, kiedy wszedłem.
– M. Severn?
– Tak.
– Dziękuję, że pan przyszedł.
Znałem jej głos z tysięcy debat Wszechrzeczy: lekko chropowaty ze starości, a zarazem delikatny i płynny jak drogi trunek. Słynęła ze swojego akcentu – precyzyjną składnię łączyła z niemal zapomnianą melodią prehidżryjskiej angielszczyzny, jaką słyszało się już ponoć tylko w rzecznych deltach Patawpha, jej macierzystej planety.
– Panie i panowie, przedstawiam wam M. Josepha Severna – powiedziała.
Kilkoro gości skinęło mi głową, w oczywisty sposób zdumiewając się moją obecnością. Gladstone nie kontynuowała prezentacji, sięgnąłem jednak na mgnienie oka do datasfery, by ich zidentyfikować: troje członków gabinetu, w tym minister obrony; dwóch szefów sztabu ARMII; dwoje asystentów Gladstone; czworo senatorów, w tym niezwykle wpływowy senator Kolczew; oraz projekcja reprezentującego TechnoJądro radcy Albedo.
– Zaprosiłam M. Severna, by odniósł się do naszych obrad z perspektywy artysty – wyjaśniła przewodnicząca.
Generał Morpurgo z ARMII:ląd parsknął śmiechem.
– Z perspektywy artysty? Za pozwoleniem, pani przewodnicząca, ale co to niby ma znaczyć, do diabła ciężkiego?
Gladstone uśmiechnęła się, ale zamiast mu odpowiedzieć, zwróciła się do mnie:
– Co pan myśli o paradzie floty, M. Severn?
– Ładna – odparłem.
Morpurgo wydał z siebie podobny odgłos jak przed chwilą.
– Ładna?! Facet ma przed oczami największą koncentrację sił kosmicznych w historii galaktyki i mówi, że jest ładna?
Spojrzał na drugiego wojskowego w tym gronie i pokręcił głową.
Gladstone nie przestawała się uśmiechać.
– A co pan powie o wojnie? Czy ma pan wyrobioną opinię na temat naszej próby ocalenia Hyperiona przed wpadnięciem w łapy tych barbarzyńskich Wygnańców?
– To głupota – powiedziałem.
W pokoju zrobiło się bardzo, bardzo cicho. Prowadzony na bieżąco sondaż we Wszechrzeczy wykazywał w tej chwili dziewięćdziesięcioośmioprocentowe poparcie dla decyzji Gladstone o obronie Hyperiona przed zakusami Wygnańców. Cała jej polityczna przyszłość zależała od wyniku tego konfliktu. Zebrani w pokoju ludzie odegrali kluczowe role w kształtowaniu takiej polityki, podjęciu decyzji o wysłaniu wojska i organizacji logistycznego aspektu ekspedycji. Cisza się przeciągała.
– Dlaczego? – spytała półgłosem przewodnicząca.
– Hegemonia nie toczyła żadnej wojny od chwili powstania, czyli od siedmiuset lat – mówiłem, gestykulując jedną ręką. – Głupotą jest wystawiać jej stabilność na próbę w taki właśnie sposób.
– Nie toczyła wojny! – Generał Morpurgo podniósł głos. Mocniej zacisnął dłonie na kolanach. – A jak by pan nazwał bunt Glennona-Heighta, hę?!
– Buntem – odparłem. – Rebelią wymagającą akcji policyjnej.
Senator Kolczew odsłonił zęby w uśmiechu, w którym nie było cienia wesołości. Pochodził z Lususa i był jedną wielką górą mięśni.
– Poważna operacja floty – powiedział. – Pół miliona zabitych, dwie dywizje ARMII związane walką na ponad rok. Niezła ta akcja policyjna, synu.
Milczałem.
Leigh Hunt – starszy, wymizerowany mężczyzna, uchodzący za najbliższego współpracownika przewodniczącej – odchrząknął i zabrał głos:
– To, co powiedział M. Severn, jest bardzo interesujące. Na czym, pana zdaniem, polega różnica między bieżącym... konfliktem i buntem Glennona-Heighta?
– Glennon-Height był wcześniej oficerem ARMII – odparłem, stwierdzając oczywisty fakt. – A Wygnańcy od wieków stanowią niewiadomą. O siłach rebeliantów wiedzieliśmy wszystko, ich potencjał był łatwy do oszacowania. Roje Wygnańców od czasów hidżry pozostają poza Siecią. Glennon-Height nie zapuszczał się poza obręb Protektoratu, w swoich najazdach ograniczał się do światów, których odległość od Sieci nie przekraczała dwumiesięcznego długu czasowego. Podróż na Hyperiona z Parwati, najbliższego świata Sieci, oznacza trzyletni dług czasowy.
– Sądzi pan, że nie wzięliśmy tego pod uwagę? – spytał Morpurgo. – Zresztą... Co pan powie o bitwie o Bressię? Walczyliśmy tam z Wygnańcami. I z pewnością nie był to zwykły... bunt.
– Proszę o spokój – wtrącił Hunt. – M. Severn, proszę kontynuować.
Wzruszyłem ramionami.
– Główna różnica jest taka, że tym razem chodzi o Hyperiona.
Jedna z kobiet, senator Richeau, skinęła głową, jakby to wyjaśnienie w zupełności jej wystarczało.
– Obawia się pan Dzierzby – stwierdziła. – Należy pan do Kościoła Ostatecznej Pokuty?
– Nie. Nie jestem członkiem kultu Dzierzby.
– A kim właściwie pan jest? – spytał Morpurgo.
– Artystą – skłamałem.
Leigh Hunt zwrócił się z uśmiechem do Gladstone:
– Zgadzam się, pani przewodnicząca. Opinia artysty pomogła nam nieco otrzeźwieć. – Wskazał na holograficzne okno i widoczny za nim rozentuzjazmowany tłum. – Niemniej jednak wszystkie poruszone przez naszego przyjaciela artystę aspekty zagadnienia dawno zostały przedyskutowane i rozważone.
Senator Kolczew zakaszlał.
– Nad wyraz niechętnie wspominam o rzeczy oczywistej, tym bardziej że najwyraźniej zgodnie usiłujemy ten fakt zignorować, ale czy ten... ehm... dżentelmen... ma stosowne upoważnienie do udziału w tej dyskusji?
Gladstone skinęła głową. Na jej twarzy pojawił się charakterystyczny uśmiech, który starało się uchwycić wielu karykaturzystów.
– Ministerstwo Sztuki zleciło M. Severnowi wykonanie w najbliższych tygodniach kilkudziesięciu szkiców mojej osoby. Jeśli dobrze rozumiem, uznano, że mogą mieć wagę historyczną i posłużyć do sporządzenia mojego oficjalnego portretu. Tak czy inaczej, M. Severn legitymuje się złotą przepustką klasy T i nie musimy mieć przed nim żadnych tajemnic, ja zaś dodatkowo wysoko cenię sobie jego szczerość. Korzystając z jego przybycia, proponuję zakończyć nasze zebranie; spotkamy się jutro rano w sali wojennej. O ósmej, tuż przed tym, jak armada przeniesie się do układu Hyperiona.
Goście natychmiast się rozeszli. Generał Morpurgo posłał mi po drodze mordercze spojrzenie, senator Kolczew popatrzył na mnie z pewnym zainteresowaniem, radca Albedo po prostu rozpłynął się w powietrzu. Zostaliśmy tylko we troje: Gladstone, Hunt i ja. Hunt rozsiadł się swobodniej w zabytkowym, bezcennym fotelu sprzed hidżry, przerzucając nogę przez podłokietnik.
– Usiądźcie – powiedział.
Zerknąłem na przewodniczącą, która zajęła miejsce za biurkiem i skinęła mi głową. Wybrałem krzesło z prostym oparciem, zajmowane wcześniej przez generała Morpurgo.
– Czy naprawdę uważa pan, że obrona Hyperiona to głupi pomysł? – zapytała Gladstone.
– Tak.
Zetknęła dłonie czubkami palców i przysunęła je do warg. Przez okno za jej plecami widziałem ożywiony tłum na przyjęciu.
– Jeżeli żywi pan nadzieję na połączenie się z pańskim... odpowiednikiem, nasza kampania w układzie Hyperiona powinna być panu na rękę.
Nic nie powiedziałem. Obraz za oknem przesunął się i teraz przedstawiał niebo płonące ogniem z silników armady.
– Przyniósł pan przybory do rysowania?
Wyjąłem ołówek i szkicownik, o których nie wspomniałem Dianie Philomel.
– Proszę rysować, kiedy będziemy rozmawiali.
Naszkicowałem ją z grubsza w zrelaksowanej, niedbałej pozie i zacząłem dopracowywać szczegóły twarzy. Zaintrygowały mnie jej oczy.
Kątem oka widziałem, że Hunt przygląda mi się natarczywie.
– Joseph Severn... – powiedział. – Interesujące nazwisko.
Szybkimi, zdecydowanymi ruchami nakreśliłem ostry nos i wysokie czoło przewodniczącej.
– Wie pan, dlaczego ludzie nie przepadają za cybrydami?
– Wiem. Syndrom monstrum Frankensteina. Obawa przed wszystkim, co nie jest do końca człowiekiem, choć ma ludzką postać. Przypuszczam, że to właśnie ten lęk doprowadził do zakazu wytwarzania androidów i wyjęcia spod prawa tych już istniejących.
– Owszem – przytaknął Hunt. – Ale przecież cybrydy są ludźmi, prawda?
– Tylko genetycznie. – Złapałem się na tym, że myślę o matce; przypomniało mi się, jak jej czytałem, kiedy zachorowała. Przed oczami stanął mi Tom, mój brat. – Bo jednocześnie są częścią TechnoJądra, co sprawia, że pasuje do nich określenie „nie do końca ludzie”.
– Pan też stanowi część TechnoJądra? – wtrąciła Gladstone.
Odwróciła się w moją stronę. Zacząłem nowy szkic.
– Niezupełnie. Mogę się swobodnie poruszać po obszarach, do których dano mi wolny dostęp, ale czuję się z tym bardziej jak człowiek łączący się z datasferą niż prawdziwa osobowość rodem z TechnoJądra.
Twarz przewodniczącej najciekawiej prezentowała się z trzech czwartych profilu, ale oczy miały najgłębszy wyraz, gdy patrzyło się w nie wprost, od przodu. Pracowałem nad rozchodzącą się od nich siateczką zmarszczek. Meina Gladstone najwyraźniej nie folgowała swojej próżności i nie poddawała się kuracjom poulsenowskim.
– Gdybyśmy mogli mieć przed TechnoJądrem jakieś tajemnice, głupotą byłoby wpuszczać pana na zamknięte posiedzenia rządu – mówiła dalej. – Ale pan...
Opuściła ręce i wyprostowała się w fotelu. Odwróciłem kartkę w szkicowniku.
– Pan ma informacje, które są mi potrzebne. Czy to prawda, że potrafi pan czytać w myślach swojego poprzednika, pierwszej zrekonstruowanej persony?
– Nie.
Miałem trudności z uchwyceniem złożonego układu zmarszczek i mięśni w kącikach jej ust. Naszkicowałem je, mocniej zarysowałem wydatny podbródek i zacieniowałem obszar pod dolną wargą.
Hunt zmarszczył brwi i spojrzał z ukosa na przewodniczącą, która znowu zetknęła dłonie czubkami palców.
– Proszę to objaśnić.
Podniosłem wzrok znad rysunku.
– Kiedy śnię, wydaje mi się, że moje sny mają związek z wydarzeniami rozgrywającymi się wokół osoby, której przeszczepiono poprzednią personę Keatsa.
– Ma pan na myśli kobietę nazwiskiem Brawne Lamia.
– Tak.
Gladstone pokiwała głową.
– A zatem pierwsza persona Keatsa, ta, o której sądzono, że zginęła na Lususie, nadal żyje.
Zawahałem się.
– Nadal jest... świadoma – odparłem. – Wiecie państwo o tym, że główny składnik tej osobowości został wyizolowany z TechnoJądra, prawdopodobnie przez samego cybryda, a następnie wszczepiony M. Lamii na zwoju Schröna.
– Tak, wiemy – przytaknął Hunt. – Oznacza to, że pozostaje pan w stałym kontakcie z personą Keatsa, a za jej pośrednictwem z pielgrzymami do Dzierzby.
Szybkie ciemne kreski wypełniły tło, przydając portretowi głębi.
– Nie jestem z nią w kontakcie. Ja tylko śnię o Hyperionie, a wasze transmisje stamtąd potwierdzają, że treść moich snów ma związek z zachodzącymi tam wydarzeniami. Nie mogę się komunikować ani z pasywną personą Keatsa, ani z jej nosicielem, ani z pozostałymi pielgrzymami.
Przewodnicząca uniosła brwi.
– Skąd pan wie o transmisjach?
– Konsul poinformował pielgrzymów, że może nadawać meldunki przez swój komlog, za pośrednictwem hiperłączowego nadajnika umieszczonego na statku. Powiedział im o tym, nim zagłębili się w dolinę.
– Jak inni zareagowali na jego słowa? – spytała Gladstone. W jej głosie pobrzmiewało wieloletnie doświadczenie w profesji prawniczej.
Schowałem ołówek do kieszeni.
– Wiedzieli, że jest wśród nich szpieg. Sama im pani o tym powiedziała, każdemu z osobna.
Gladstone zerknęła na Hunta. Jego twarz niczego nie wyrażała.
– Skoro jest pan z nimi w kontakcie, na pewno wie pan o tym, że nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości od kiedy opuścili Wieżę Chronosa z zamiarem zejścia w rejon Grobowców Czasu.
Pokręciłem głową.
– Mój wczorajszy sen skończył się, gdy stanęli na skraju doliny.
Gladstone wstała, podeszła do okna i uniosła rękę. Obraz zgasł.
– Zatem nie wie pan, czy nadal żyją?
– Nie wiem.
– A w jakim byli stanie, kiedy ich pan ostatnio... wyśnił?
Hunt wpatrywał się we mnie z napięciem. Gladstone, zwrócona do nas plecami, utkwiła wzrok w czarnym ekranie.
– Wszyscy pielgrzymi żyli – powiedziałem. – Może z wyjątkiem Heta Masteena, Prawdziwego Głosu Drzewa.
– Masteen zginął? – upewnił się Hunt.
– Dwie noce wcześniej zniknął z wiatrowozu przemierzającego Morze Traw, niedługo po tym, jak okręty zwiadowcze Wygnańców zniszczyły Yggdrasilla. Zanim jednak pielgrzymi opuścili Wieżę Chronosa, widzieli jakąś zakapturzoną postać brnącą przez piaski w stronę Grobowców.
– To był Het Masteen? – spytała Gladstone.
– Tak przypuszczali. – Podniosłem rękę. – Ale nie mieli pewności.
– Proszę opowiedzieć nam o pozostałych.
Wziąłem głęboki wdech. Ze snów wiedziałem, że przewodnicząca znała osobiście co najmniej dwoje uczestników ostatniej pielgrzymki do Dzierzby: ojciec Brawne Lamii był, podobnie jak Gladstone, senatorem, a konsul Hegemonii pełnił rolę jej osobistego emisariusza w tajnych rokowaniach z Wygnańcami.
– Ksiądz Hoyt bardzo cierpi – powiedziałem. – Opowiedział im o krzyżokształcie. W ten sposób konsul dowiedział się, że Hoyt też nosi krzyżokształt... a właściwie dwa: swój i ojca Duré.
Gladstone pokiwała głową.
– Czyli nadal ma w sobie tego pasożyta, który go wskrzesza?
– Tak.
– Czy w miarę zbliżania się do leża Dzierzby pasożyt daje mu się we znaki coraz mocniej?
– Tak mi się wydaje.
– Proszę kontynuować.
– Ten poeta, Silenus, prawie cały czas chodzi pijany. Jest przekonany, że jego niedokończony poemat przepowiada i determinuje rozwój wydarzeń.
– Na Hyperionie? – spytała Gladstone, nie odwracając się.
– Wszędzie.
Hunt spojrzał najpierw na przewodniczącą, a potem na mnie.
– Czy Silenus zwariował?
Wytrzymałem jego spojrzenie, milczałem. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia co odpowiedzieć.
– Proszę mówić – ponagliła mnie znowu przewodnicząca.
– Pułkownika Kassada nadal trawi podwójna obsesja: chce znaleźć kobietę imieniem Moneta i zabić Dzierzbę. Zdaje sobie sprawę, że mogą się okazać jedną i tą samą istotą.
– Jest uzbrojony? – Gladstone zniżyła głos.
– Tak.
– I co dalej?
– Sol Weintraub, naukowiec ze Świata Barnarda, liczy na to, że uda mu się wejść do Grobowca zwanego Sfinksem, gdy tylko...
– Przepraszam – przerwała mi przewodnicząca. – Jego córka, Rachel, nadal z nim jest?
– Tak.
– W jakim jest teraz wieku?
– Pięć dni, jeśli się nie mylę. – Zamknąłem oczy, by sobie przypomnieć szczegóły ostatniego snu. – Tak, pięć dni.
– I nadal starzeje się wstecz?
– Tak.
– M. Severn, chcę usłyszeć o Brawne Lamii i konsulu.
– M. Lamia wypełnia życzenie swojego byłego klienta... i kochanka. Persona Keatsa uważała, że musi stanąć oko w oko z Dzierzbą. M. Lamia w jego zastępstwie dąży do tej konfrontacji.
– M. Severn... – odezwał się Hunt. – Mówi pan o tej „personie Keatsa” w taki sposób, jakby nie miała żadnego związku z pańskim...
– Później, Leigh, bardzo cię proszę – przerwała mu Gladstone. Odwróciła się i spojrzała na mnie. – Ciekawi mnie konsul. Czy i on opowiedział o tym, dlaczego dołączył do pielgrzymki?
– Tak.
Gladstone i Hunt czekali na ciąg dalszy.
– Opowiedział o swojej babce – ciągnął. – O kobiecie imieniem Siri, która przed ponad pół wiekiem wszczęła rebelię na Maui-Przymierzu, i o rodzinie, którą stracił w bitwie o Bressię. Wyjawił także sekret swoich spotkań z Wygnańcami.
– To wszystko? – Przewodnicząca wpatrywała się we mnie uporczywie swoimi piwnymi oczyma.
– Nie. Przyznał się również, że to on uruchomił urządzenie Wygnańców, które przyśpieszyło otwarcie się Grobowców Czasu.
Hunt wyprostował się w fotelu i zdjął nogę z podłokietnika. Gladstone odetchnęła głęboko.
– Czy to już wszystko?
– Tak.
– Jak inni zareagowali na jego przyznanie się do... zdrady?
Znów się zawahałem, starając się uporządkować senne obrazy w bardziej liniowym porządku, niż podsuwała mi je pamięć.
– Niektórzy się oburzyli. Nikt jednak nie czuje w tej chwili przesadnej lojalności wobec Hegemonii. Postanowili kontynuować pielgrzymkę. Chyba są zgodni co do tego, że karę może im wymierzyć tylko Dzierzba, nie człowiek.
Hunt uderzył pięścią w podłokietnik.
– Gdyby konsul był tutaj, szybko by się przekonał, że nie mieli racji.
– Spokojnie, Leigh.
Gladstone wróciła do biurka, przełożyła jakiejś papiery. Wszystkie lampki na centralce mrugały niecierpliwie. Byłem zdumiony, że w takiej chwili poświęciła mi aż tyle czasu.
– Dziękuję panu, M. Severn. Chciałabym, żeby następne kilka dni spędził pan tutaj z nami. Zaraz ktoś zaprowadzi pana do mieszkalnego skrzydła budynku.
Wstałem.
– Wrócę tylko na Esperance po swoje rzeczy.
– Nie ma takiej potrzeby. Wszystko zostało dostarczone tutaj, zanim jeszcze zszedł pan z platformy terminalu. Leigh odprowadzi pana do wyjścia.
Skinąłem głową i w ślad za wyższym ode mnie mężczyzną ruszyłem do drzwi.
– Jeszcze jedno, M. Severn...
– Tak?
Przewodnicząca się uśmiechnęła.
– Wcześniej naprawdę doceniałam pańską szczerość, ale od teraz proszę się uważać tylko i wyłącznie za mojego nadwornego artystę. Nie występuje pan publicznie, nie ma żadnych poglądów, nie wyraża opinii. Rozumiemy się?
– Tak, pani przewodnicząca.
Skinęła głową i przeniosła wzrok na migające lampki.
– Doskonale. Jutro o ósmej spotkanie w sali wojennej. Niech pan nie zapomni szkicownika.
Strażnik, który czekał na nas w westybulu, od razu poprowadził mnie w głąb labiryntu korytarzy i posterunków. Hunt kazał mu się zatrzymać i podszedł do nas; w szerokim holu odgłos jego kroków na terakocie niósł się donośnym echem. Położył mi dłoń na ramieniu.
– Proszę nie mieć złudzeń – powiedział. – My wiemy... Ona wie, kim pan naprawdę jest, a właściwie: czym pan naprawdę jest. I kogo pan reprezentuje.
Spojrzałem mu prosto w oczy i uwolniłem się z jego uścisku.
– To dobrze – odparłem. – Bo w tej chwili ja sam tego nie wiem.rozdział 5
Trwa burza piaskowa. Pułkownik Fedmahn Kassad podąża za Brawne Lamią i księdzem Hoytem w stronę Nefrytowego Grobowca. Okłamał Lamię – noktowizor i sensory działają bez zarzutu, wszechobecne wyładowania elektryczne nijak nie zakłócają ich pracy. Idąc śladem tamtej dwójki, ma nadzieję spotkać Dzierzbę. Pamięta polowania na lwy skalne na Hebronie: przywiązywało się kozę i czekało.
Informacje z czujników na obwodzie obozowiska pojawiają się na wyświetlaczu taktycznym i szepczą do niego przez implant. Kassad celowo podejmuje ryzyko i zostawia Weintrauba z córką, Martina Silenusa i konsula bez ochrony, tylko pod opieką automatyki i alarmu. Chociaż, prawdę mówiąc, i tak wątpi, by w razie niebezpieczeństwa udało mu się powstrzymać Dzierzbę. Wszyscy, cała ich siódemka, są jak kozy, uwiązane na postronku i czekające na śmierć. Ale pułkownik zamierza za wszelką cenę odszukać przed śmiercią tę kobietę, zjawę imieniem Moneta.
Wiatr wzmaga się od dłuższego czasu i teraz zawodzi dookoła, ograniczając do zera widoczność w paśmie widzialnym i siekąc pancerz Kassada drobinkami piasku. Wydmy płoną iskrami wyładowań, miniaturowe błyskawice skwierczą mu wokół stóp i przebiegają po nogach, kiedy przyśpiesza, by nie stracić z oczu śladu cieplnego Lamii. Jej komlog wysyła szeroki strumień danych. Z komlogu Hoyta dochodzi tylko informacja o tym, że ksiądz żyje i się przemieszcza.
Kassad przechodzi pod wyciągniętym w bok skrzydłem Sfinksa; czuje jego niewidzialny ciężar, zawieszony nad nim jak obcas olbrzymiego buciora. Skręca w głąb doliny. W podczerwieni Nefrytowy Grobowiec odznacza się jako niewypromieniowująca ciepła pustka, zimny blok, w którego półkolistym otworze wejściowym rysuje się w tej chwili sylwetka Hoyta. Lamię dzieli od niego dwadzieścia metrów. Poza nimi w dolinie nic się nie porusza. Czujniki w obozie, niewidoczne w ciemnościach i tumanach piasku, informują Kassada, że Sol i dziecko śpią, a konsul wprawdzie nie śpi, ale leży nieruchomo. W obozowisku panuje spokój.
Kassad odbezpiecza broń i przyśpiesza; przemierza pustynię długimi krokami. Wiele by dał za to, żeby mieć w tej chwili dostęp do satelity szpiegowskiego i wgląd we wszystkie kanały taktyczne, zamiast polegać na niekompletnym obrazie wycinka rzeczywistości. Wzrusza ramionami pod pancerzem. Nie zwalnia kroku.
* * *
Niewiele brakuje, żeby Brawne Lamia nie zdołała pokonać ostatnich piętnastu metrów dzielących ją od Nefrytowego Grobowca. Wiatr osiągnął już – i przekroczył – siłę huraganu; miota nią na wszystkie strony, tak że dwa razy traci równowagę i upada na piasek. Błyskawice są coraz większe: całymi pękami rozdzierają niebo, wyławiając z mroku jarzący się Grobowiec. Dwukrotnie próbuje wywołać Hoyta, Kassada i pozostałych, pewna, że nikt nie byłby w stanie spać przy takiej wichurze, ale z komlogu i implantów odpowiada jej tylko szum. Po drugim upadku dźwiga się na kolana i spogląda w przód; nie widziała Hoyta od momentu, kiedy czyjaś postać mignęła jej na tle wejścia.
Ściska w dłoni pistolet ojca i wstaje. Wiatr popycha ją i niesie na ostatnich metrach. Lamia zatrzymuje się tuż przed półkolistym wejściem. Czy to z powodu burzy i wyładowań elektrycznych, czy z innej przyczyny Nefrytowy Grobowiec emanuje wstrętnym zielonym światłem, które barwi okoliczne wydmy i upodabnia jej skórę do skóry trupa. Lamia ostatni raz próbuje nawiązać z kimś łączność, a potem wchodzi do budowli.
* * *
Ksiądz Lenar Hoyt, członek liczącego tysiąc dwieście lat Towarzystwa Jezusowego, mieszkaniec Nowego Watykanu na Pacem, wierny sługa Jego Świątobliwości papieża Urbana XVI, wrzeszczy i bluźni jak potępieniec.
Zabłądził. Dręczy go okrutny ból. Rozległe pomieszczenia nieopodal wejścia Nefrytowego Grobowca skurczyły się, a korytarz skręcał i zawracał tyle razy, że ksiądz zgubił się w katakumbach, wśród połyskujących zielenią ścian, w labiryncie, którego nie pamięta ani z odbytej za dnia wizyty w Grobowcu, ani z map, które zostawił w obozowisku. A ból – ból, z którym od dawna jest za pan brat, który towarzyszy mu od czasu, gdy Bikurowie wszczepili mu dwa krzyżokształty: jeden jego własny i drugi należący do Paula Duré – przybrał na sile i grozi mu pomieszaniem zmysłów.
Korytarz znów się zwęża. Lenar Hoyt krzyczy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi; nie jest świadomy, jakie słowa wykrzykuje – słowa, których nie używał od czasów dzieciństwa. Pragnie wyzwolenia – od bólu i od brzemienia ojca Duré, jego DNA, jego osobowości, jego... duszy, zaklętej we wrośniętym w plecy pasożycie w kształcie krzyża. Ale łaknie także wyzwolenia od ciążącej na nim straszliwej klątwy, od odrażającej perspektywy zmartwychwstania, którą zawdzięcza krzyżokształtowi na piersi.
Jednakże nawet kiedy krzyczy, zdaje sobie sprawę, że to nieżyjący Bikurowie skazali go na ten ból. Zapomniani koloniści, którzy na skutek wielokrotnych wskrzeszeń przez krzyżokształty całkiem zidiocieli, stając się bezrozumnym nośnikiem DNA, własnego i krzyżokształtnych pasożytów, także byli kapłanami... Kapłanami Dzierzby.
Ksiądz Hoyt z Towarzystwa Jezusowego ma ze sobą buteleczkę wody święconej pobłogosławioną przez samego Ojca Świętego, hostię konsekrowaną podczas uroczystej mszy świętej i opis prastarego rytuału egzorcyzmu. Wszystkie te skarby tkwią jednak zapomniane w kieszeni jego płaszcza, bezpiecznie zaspawane w perspeksowej bańce.
Wpada na ścianę i z jego gardła znów dobywa się krzyk. Ból jest nie do opisania, nawet ultramorfina, której pełną ampułkę zaaplikował sobie zaledwie przed kwadransem, jest wobec niego bezradna. Hoyt wyje, szarpie na sobie ubranie, zdziera gruby płaszcz, czarną kurtkę, koloratkę, spodnie, koszulę i bieliznę, aż wreszcie staje nagi w rozjarzonym korytarzu Nefrytowego Grobowca, trzęsąc się z bólu i zimna, i wywrzaskuje przekleństwa w noc.
Brnie dalej. Napotyka przerwę w ścianie i wchodzi do pomieszczenia większego niż wszystkie, które widział tu za dnia. Nagie i przezroczyste ściany wznoszą się na wysokość trzydziestu metrów, okalając pustą przestrzeń. Hoyt potyka się i osuwa na czworaki, a kiedy spogląda w dół, dostrzega, że podłoga również jest przezroczysta: patrzy w głąb pionowego szybu, przykrytego cieniuteńką membraną posadzki – szybu, który opada w dół przez kilometr albo dłużej i kończy się w płomieniach. Całą salę wypełnia pomarańczowo-czerwone pulsowanie odległego ognia.
Hoyt przetacza się na bok i wybucha śmiechem. Jeżeli to ma być przywołana na jego użytek wizja piekła, to jest chybiona. Jego piekło jest namacalne: to ból, który płonie w jego ciele, jakby ktoś przeciągał mu drut kolczasty przez żyły i trzewia. Piekło to także wspomnienie głodujących dzieci w slumsach Armaghastu; piekło to uśmiechy polityków, wysyłających chłopców na śmierć w kolonialnych wojnach; piekło to myśl o śmierci Kościoła, która nastąpi za jego życia, za życia Duré, a ostatnimi wiernymi będą starzy ludzie zapełniający pojedyncze ławki w olbrzymich katedrach na Pacem; piekło to hipokryzja odprawiania porannej mszy świętej, gdy nad sercem pulsuje człowiekowi gorący, ohydny krzyżokształt.
Podmuch gorącego powietrza. Na oczach Hoyta część podłogi odsuwa się w bok, odsłaniając wlot szybu. Pomieszczenie wypełnia odór siarki. Ksiądz śmieje się z tak zgranego motywu, ale śmiech więźnie mu w gardle i przechodzi w szloch. Klęczy, drapiąc zakrwawionymi paznokciami oba krzyżokształty – ten na piersi i ten na plecach. Obrzęki w kształcie krzyży jakby płonęły własnym czerwonym blaskiem. Z dołu dobiega grzmot płomieni.
– Hoyt!
Wstrząsany spazmami płaczu odwraca się i widzi tę kobietę, Lamię, stojącą w progu. Ona nie patrzy na niego, lecz na coś za jego plecami. I celuje w to coś z zabytkowego pistoletu. Oczy ma szeroko otwarte.
Hoyt czuje na plecach powiew żaru, słyszy huk jak z odległego pieca – i przenikający go zgrzyt metalu o kamień. Kroki. Zaciska palce na krwawiącej opuchliźnie na piersi i odwraca się, nie bacząc na pościerane do krwi kolana.
Najpierw widzi cień: dziesięć metrów ostrych krawędzi, cierni, ostrzy; nogi jak stalowe rury, obwiedzione w kostkach i na wysokości kolan rozetami lśniących brzeszczotów. A potem wśród pulsujących świateł i cieni dostrzega oczy. Sto faset, tysiąc... Pałają czerwienią, jak prześwietlone laserem na wskroś rubiny, nad obrożą ze stalowych kolców i lśniącą niczym rtęć piersią, w której odbijają się ogień i cienie...
Brawne Lamia strzela z pistoletu ojca. Wystrzały są krótkie i głośne, słychać je wyraźnie ponad zgiełkiem pożogi. Lenar Hoyt odwraca się ku niej. Podnosi rękę.
– Przestań! – krzyczy. – On spełnia jedno życzenie! Muszę je...
Dzierzba, który jeszcze przed chwilą był tam, pięć metrów od niego, nagle znajduje się tutaj, na wyciągnięcie ręki. Lamia przestaje strzelać. Hoyt podnosi wzrok. Widzi swoje odbicie w lśniącym płomieniście chromowanym korpusie... W tej samej chwili dostrzega w oczach Dzierzby coś jeszcze... A potem Dzierzba znika. Hoyt powoli unosi rękę, w zadumie – można by pomyśleć – dotyka szyi, przez chwilę wpatruje się w kaskadę czerwieni spływającą mu na dłoń, na pierś, na krzyżokształt i na brzuch...
Spogląda w stronę wejścia. Widzi Lamię, która ze zgrozą patrzy już nie na Dzierzbę, lecz na niego, księdza Lenara Hoyta z Towarzystwa Jezusowego – i w tej samej chwili uświadamia sobie, że ból zniknął. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale wydostaje się z nich tylko kolejna fontanna czerwieni, cały jej gejzer. Spuszcza wzrok. Dopiero teraz zauważa, że jest nagi; widzi krew ściekającą mu z brody i piersi na ciemną już posadzkę, krew płynącą szerokim strumieniem, jakby ktoś przewrócił wiadro czerwonej farby...
A potem nie widzi już nic. Osuwa się na podłogę, która jest daleko... tak daleko... w dole.