Upadek - ebook
Upadek - ebook
Upadek miał być siódmym opowiadaniem zbioru Wygnanie i królestwo. Temat jednak zaprowadził Camusa dalej, niż się spodziewał. Upadek stał się samodzielną książką.
Autor podpisał takiego blurba: „Mężczyzna, który mówi w Upadku, wygłasza wykalkulowaną spowiedź. Na wygnaniu w Amsterdamie, mieście kanałów i zimnego światła, gdzie udaje pustelnika i proroka, ten były adwokat w nędznej spelunce wyczekuje życzliwych słuchaczy. Ma nowoczesną duszę, to znaczy: nie potrafi znieść osądzania. Toteż skwapliwie przeprowadza swój własny proces, ale tylko po to, żeby tym bardziej osądzić innych. Lustro, w którym się przegląda, ostatecznie kieruje w stronę bliźnich […].
(fragmenty tekstu Rogera Greniera Słońce i cień. O Upadku, w przekładzie Wiesława Krokera)
Opublikowaną 16 maja 1956 roku powieść Camusa – ostatnią, która ukazała się za jego życia – uznano za arcydzieło. Prezentujemy nowy przekład autorstwa Anny Wasilewskiej.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-427-2 |
Rozmiar pliku: | 816 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ma pan rację, jego milczenie wprost ogłusza. To cisza pierwotnych lasów, sięgająca pułapu koron drzew. Dziwi mnie czasem upór, z jakim nasz milczący przyjaciel stroni od cywilizowanych języków. Jego zawód polega na podejmowaniu marynarzy wszelkich narodowości w tym ams terdamskim barze, który nie wiedzieć zresztą czemu nazwał „Mexico-City”. Czy nie sądzi pan, że przy tego typu obowiązkach istnieje obawa, że ignorancja nie będzie mu sprzyjać? Proszę sobie wyobrazić człowieka z Cro-Magnon zatrudnionego w wieży Babel! Cierpiałby choćby z powodu wyobcowania. Ale on nie czuje się na wygnaniu, idzie swoją drogą, nic mu nie przeszkadza. W jednej z nielicznych wypowiedzi, jakie wyszły z jego ust, usłyszałem, że trzeba brać lub odrzucać. Ale co brać lub odrzucać? Bez wątpienia naszego przyjaciela. Przyznam, że pociągają mnie takie jednowymiarowe istoty. Kiedy dużo rozmyślało się o naturze człowieka, z racji zawodu lub powołania, odczuwa się tęsknotę za istotami pierwotnymi. Nie mają żadnych ukrytych myśli.
Nasz gospodarz, prawdę mówiąc, ma kilka takich myśli, jakkolwiek snuje je potajemnie. Ponieważ nie rozumie nic z tego, co mówi się w jego obecności, siłą rzeczy zrobił się nieufny. Stąd ten pochmurny wyraz twarzy, jakby podejrzewał, że coś jest nie tak w stosunkach międzyludzkich. To nastawienie utrudnia rozmowy, które nie dotyczą jego zawodu. Niech pan spojrzy na ten pusty prostokąt na ścianie nad jego głową: to ślad po zdjętym obrazie. Wisiał tam obraz, i to cenny, prawdziwe arcydzieło. No więc byłem przy tym, gdy pan tego przybytku otrzymał obraz i gdy go oddał. W obu przypadkach z podobną nieufnością, po tygodniach przeżuwania. Jeśli o to chodzi, społeczeństwo spaczyło co nieco, muszę przyznać, prostotę jego natury.
Niech pan zauważy, ja go nie osądzam. Szanuję jego uzasadnioną nieufność i chętnie bym ją podzielał, gdyby, sam pan widzi, bezpośredniość mojej natury się temu nie sprzeciwiała. Jestem, niestety, gawędziarzem! I łatwo się przywiązuję. Chociaż potrafię zachować stosowny dystans, każda okazja jest równie dobra. Gdy mieszkałem we Francji, nie mogłem nie zabiegać o towarzystwo każdego napotkanego człowieka, który odznaczał się był otwartością umysłu. Ale widzę, że pan się krzywi na ten czas zaprzeszły. Przyznaję, mam sła bość do tego czasu i w ogóle do starannej mowy. Wyrzucam sobie tę słabość, niech mi pan wierzy. Dobrze wiem, że upodobanie do wytwornej bie lizny nie znaczy, że ma się brudne nogi. A jednak. Styl, podobnie jak popelina, często zakrywa egzemę. Pocieszam się, mówiąc sobie, że ci, którzy bredzą, także nie są czyści. Ależ tak, napijmy się jeszcze ginu.
Czy długo zostanie pan w Amsterdamie? Piękne miasto, prawda? Fascynujące? Oto przymiotnik, którego dawno nie słyszałem. Odkąd wyjechałem z Paryża, lata temu. Ale serce ma swoją pamięć i nie zapomniałem naszego pięknego miasta ani jego nabrzeży. Paryż to prawdziwa iluzja, wspaniała dekoracja, zamieszkiwana przez cztery miliony sylwetek. Niemal pięć milionów według ostatniego spisu? No proszę, zmajstrowali dużo dzieci. To mnie nie dziwi. Zawsze mi się wydawało, że nasi współobywatele mają dwie pasje: idee i kopulację. Na prawo i na lewo, że tak powiem. Broń Boże, żebyśmy mieli ich za to potępiać; nie są w tym odosobnieni, cała Europa to robi. Myślę czasem o tym, co o nas powiedzą przyszli historycy. Jednym zdaniem określą nowoczesnego człowieka: kopulował i czytał gazety. Ośmielę się powiedzieć, że ta dosadna definicja wyczerpie temat.
Holendrzy, o nie, są o wiele mniej nowocześni! Mają czas, proszę na nich spojrzeć. Co robią? Otóż ci panowie żyją z pracy tych pań. Są to zresztą, kobiety i mężczyźni, istoty z gruntu mieszczańskie, które przyszły tu, jak zwykle, powodowane mitomanią lub głupotą. W sumie nadmiarem wyobraźni lub jej brakiem. Co jakiś czas ci panowie sięgają po nóż czy rewolwer, ale niech pan nie myśli, że im na tym zależy. Wymaga tego rola, ot co, i umierają ze strachu, zużywając ostatnie naboje. Mimo to uważam ich za bardziej moralnych od tych, którzy mordują w rodzinie, z nawyku. Czy nie dostrzega pan, że nasze społeczeństwo zorganizowało się do takiego załatwiania porachunków? Zapewne słyszał pan o tych maleńkich rybkach w brazylijskich rzekach, które tysiącami rzucają się na nierozważnego pływaka i w kilka minut oskubują go szybkimi, drobnymi kęsami, aż zostaje czysty szkielet? Na tym właśnie polega ich organizacja. „Pragnie pan mieć przyzwoite życie? Jak wszyscy?” Odpowie pan, tak, oczywiście. Jakże odpowiedzieć: nie? „Doskonale. Oczyścimy pana. Oto zawód, rodzina, zorganizowane rozrywki”. I już małe ząbki wgryzają się w ciało, tną aż do kości. Jestem niesprawiedliwy. Przecież nie powiemy, że to ich organizacja. Na tym polega nasza: ten wygra, kto oskubie drugiego.
O, jest wreszcie gin. Za pańską pomyślność. Tak, goryl otworzył usta, żeby nazwać mnie doktorem. W tym kraju wszyscy są doktorami albo profesorami. Lubią okazywać sobie szacunek, z dobroci i ze skromności. U nich nieżyczliwość nie ma przynajmniej rangi instytucji narodowej. Zresztą nie jestem lekarzem. Jeśli chciałby pan wiedzieć, byłem adwokatem, zanim tu przyjechałem. Teraz jestem sędzią pokutnikiem.
Ale pozwoli pan, że się przedstawię: Jean-Baptiste Clamence, do usług. Rad jestem, że pana poznałem. Z pewnością prowadzi pan interesy? Mniej więcej? Doskonała odpowiedź! I jakże roztropna; we wszystkim jesteśmy mniej więcej. No proszę, niech mi pan pozwoli zabawić się w detektywa. Jest pan mniej więcej w moim wieku, ma pan doświadczone oko czterdziestolatka, który tego i owego zaznał, jest pan mniej więcej dobrze ubrany, to znaczy tak jak inni, i ma pan gładkie ręce. A zatem jest pan mieszczuchem, mniej więcej! Ale mieszczuchem wyrafinowanym! Sarkanie na czas zaprzeszły po dwakroć dowodzi pana kultury, bo po pierwsze pan go rozpoznaje, a po drugie on pana drażni. Poza tym rozbawiłem pana, co pozwala mi, nie chwaląc się, dostrzec u pana pewną otwartość umysłu. A zatem jest pan mniej więcej... Ale czy to ważne? Profesje interesują mnie mniej niż sekre ty. Pozwoli pan, że zadam panu dwa pytania, a pan odpowie, jeśli nie uzna ich za niedysk retne. Czy ma pan jakiś majątek? Nieznaczny? Dobrze. Czy podzielił się pan z biednymi? Nie. Jest pan zatem jednym z tych, których nazywam saduceuszami. Jeśli nie obcował pan z Pismem Świętym, niewiele to panu wyjaśni. Wyjaśnia panu? A zatem zna pan Pismo Święte? Doprawdy, budzi pan moją ciekawość.
Co do mnie... No cóż, sam pan osądzi. Ze wzrostu, barków i twarzy, często uznawanej za dziką, wyglądam raczej na zawodnika rugby, prawda? Ale jeśliby sądzić z rozmowy, trzeba mi przyznać nieco wyrafinowania. Wielbłąd, który dostarczył wełny na mój płaszcz, niewątpliwie cierpiał na świerzb; za to mam wypielęgnowane paznokcie. Ja też jestem przezorny, a jednak zaufałem panu bez zachowania ostrożności, polegając tylko na pańskim wyrazie twarzy. Ale pomimo dobrych manier i wyszukanego języka jestem bywalcem marynarskich barów na Zee dijk. Proszę nie doszukiwać się niczego więcej. Mój zawód jest dwuznaczny, podobnie jak dwuznaczny jest człowiek, to wszystko. Już panu mówiłem, że jestem sędzią pokutnikiem. Tylko jedno jest proste w moim przypadku: nic nie mam. Tak, byłem bogaty, nie, nie podzieliłem się z biednymi. O czym to świadczy? Że ja też byłem saduceuszem... O, czy słyszy pan syreny portowe? W nocy będzie mgła nad Zuyderzee.
Już pan idzie? Proszę wybaczyć, jeśli pana zatrzymałem. Za pozwoleniem, nic pan nie płaci. Jest pan moim gościem w „Mexico-City”, cieszę się, że mogłem pana podjąć. Z pewnością będę tu jutro, jak co wieczór, i z przyjemnością przyjmę pańskie zaproszenie. Jak stąd dojść?... a więc... czy wydałoby się panu niestosowne, gdybym odprowadził pana do portu? Tak będzie prościej. Stamtąd, po obejściu dzielnicy żydowskiej, znajdzie się pan na tych pięknych alejach, którymi suną ukwiecone tramwaje, rozbrzmiewające donośną muzyką. Pański hotel stoi przy jednej z nich, na ulicy Damrak. Proszę, pan pierwszy. Ja mieszkam w dzielnicy żydowskiej, czy też w dzielnicy, któ ra tak się nazywała do czasu, kiedy nasi bracia hitlerowcy oczyścili teren. Wielkie pranie! Siedem dziesiąt pięć tysięcy Żydów deportowanych lub zamordowanych, to dopiero czystka. Podziwiam ich staranność, metodyczną cierpliwość! Kiedy nie ma się charakteru, trzeba znaleźć metodę. Tutaj dokonała cudu, bez dwóch zdań, i mieszkam na miejscu jednej z największych zbrodni w historii. Może to pomaga mi zrozumieć goryla i jego nieufność. Mogę w ten sposób walczyć z naturalną predyspozycją, która nieodparcie skłania mnie do okazywania sympatii. Kiedy widzę nową twarz, coś we mnie dzwoni na alarm. „Zwolnij! Niebezpieczeństwo!” Nawet kiedy czuję wielką sympatię, mam się na baczności.
Czy pan wie, że w mojej wiosce, podczas akcji odwetowej, pewien niemiecki oficer uprzejmie poprosił starą kobietę, żeby zechciała wybrać tego ze swoich dwóch synów, który zostanie rozstrzelany jako zakładnik? Wybrać, wyobraża pan to sobie? Ten? Nie, tamten. I patrzeć, jak odchodzi. Nie mówmy o tym więcej, ale proszę mi wierzyć, wszelkie niespodzianki są możliwe. Znałem kiedyś człowieka o czystym sercu, który odrzucał nieufność. Był pacyfistą, wolnomyślicielem, kochał bez rozróżnienia całą ludzkość i zwierzęta. Dusza wyjątkowa, to pewne. No i w czasie ostatnich wojen religijnych w Europie wycofał się na wieś. Na progu domu napisał: „Skądkolwiek przychodzicie, wejdźcie i witajcie”. Kto, jak pan sądzi, odpowiedział na to piękne zaproszenie? Milicjanci, którzy weszli jak do siebie i wypruli z niego flaki.
Och, przepraszam panią! Nic zresztą nie zrozumiała. Dużo tu ludzi, co?, pomimo późnej pory i deszczu, który nie ustaje od wielu dni! Na szczęście jest gin, jedyny płomyk w ciemnościach. Czy czuje pan światło, złociste, miedziane, które się w panu rozlewa? Lubię chodzić po mieście, wieczorem, rozgrzany ginem. Chodzę nocami, rozmyślam albo mówię do siebie bez przerwy. Jak dzisiaj, tak, i obawiam się, że trochę pana za głuszyłem, dziękuję, bardzo pan uprzejmy. Ale gdy tylko otwieram usta, zdania same płyną, jak z przepełnionego naczynia. Ten kraj tak mnie nastraja. Lubię jego mieszkańców rojących się na ulicach, ściśniętych na małej przestrzeni, pośród domów i wody, spowitych mgłami, otoczonych zimną ziemią i morzem dymiącym jak pranie. Lubię ich, bo są dwoiści. Są tutaj i są gdzie indziej.