Upadek - ebook
Upadek - ebook
Szymon Rafalski spadł na cztery łapy po dziennikarskiej rozgrywce z gangsterami, ale problemy nie przestają go prześladować. Zwolniony z pracy i sponiewierany narkotykowym nałogiem, w końcu jednak dostaje szansę na nowe, dostatnie życie. Tyle że nic nie jest dane za darmo, a gdy chce się wycofać, jest już za późno.
Aspirant Robert Baczuk robi, co może, by wyciągnąć Szymona ze szponów uzależnienia. Po kolejnej porażce okazuje się, że dziennikarz prawdopodobnie został porwany. Kiedy Baczuk odchodzi od zmysłów, chcąc trafić na jakąkolwiek poszlakę, otrzymuje od przyjaciela tajemniczy e-mail z prośbą, by go nie szukał.
Niedługo później aspirant dowiaduje się o podejrzanym „samobójstwie” w pomorskim motelu, a denata nie sposób nie powiązać z zaginięciem Rafalskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66977-54-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Pora dać przeszłości odejść”
Nigdy nie postawił się ojcu. Choć wielokrotnie miał ochotę, w ostatniej chwili zawsze wstrzymywał go strach przed konsekwencjami. Nawet gdy nauczył się boksować i w rozmaitych konfrontacjach górował nad pokonanym, wobec ojca pozostawał bierny, a raczej… zastraszony. Gdy po raz pierwszy był gotowy powiedzieć mu wyraźne i stanowcze „nie”, odmówić udziału w wizji przestępczego życia, ojciec zginął, pozostawiając syna z jakimś zawstydzającym poczuciem ucieczki. Sprawy nie zostały zamknięte, niewypowiedziane słowa utkwiły w gardle.
Poranne promienie słońca miękko wlewały się przez okno do niewielkiej sypialni i padały na śniady policzek śpiącego, przyjemnie ogrzewając mu skórę. Jeszcze zanim całkowicie się przebudził, przeczuwał, że dzień za oknem jest piękny, niebo błękitne, a powietrze świeże.
Szymon otworzył oczy i utkwił wzrok w skromnym widoku za szybą. Szczyt sąsiedniego budynku, kawałek nieba, ułamek zielonej korony drzewa. Przez uchylone okno słyszał łagodny szelest liści i zdecydowany śpiew bogatki. Przeciągnął się i zerknął na stojący przy łóżku zegarek. Siódma. Wcześnie jak na dzień wolny od pracy. A jednak szkoda mu było zmarnować choćby minutę z tego dnia. Przez większość swojego życia wstawał wcześnie dla kogoś, na czyjeś życzenie, w związku z czyimś zarządzeniem. Musiał wstawać, by zdążyć do szkoły, potem na studia, aż w końcu do pracy.
Tydzień temu rozpoczął swoją pierwszą poważną pracę jako dziennikarz wkładki lokalnej w ogólnopolskiej gazecie. Nigdy nie planował takiego zawodu, a jednak życie sprawiło mu tak wiele niespodzianek, że nieoczekiwane zwroty losu przestawały go dziwić.
Dziś kończył dwadzieścia pięć lat i zamierzał wstać dla siebie. Zaplanował coś szczególnego. Za godzinę przyjedzie po niego przyjaciel – Robert Baczuk, który parę lat temu rozpoczął pracę w policji. Podobno poznał tam nową dziewczynę – Tośkę. Słuchając wszystkich opowieści przyjaciela, w których Tośka odgrywała mniejszą lub większą rolę, Szymon wydedukował, że dziewczyna całkiem zawróciła mu w głowie! Wspominał o niej przy każdej możliwej okazji, a jego oczy iskrzyły się niecodziennym blaskiem na samo brzmienie jej imienia. Ten dzień, jak i kolejny, mieli spędzić we trójkę. Z dala od miejskiego zgiełku. Pośród mazurskich lasów i jezior.
Robert podjechał pod blok Szymona punktualnie o ósmej.
– Tośka naprawdę z nami jedzie? – zapytał początkujący dziennikarz, kiedy usadowił się już wygodnie w fotelu pasażera.
– Jedzie. To nie jest dla ciebie problem, co? – rzucił Robert, choć pewnie domyślał się odpowiedzi.
– Skąd! – odparł Szymon. – Cieszę się, że w końcu ją poznam. Mam tylko nadzieję, że rzeczywiście jest ładna.
– Tobie nic do tego!
– Jak to?! To w końcu moje urodziny, tak? Zawsze miło jest popatrzeć na ładną dziewczynę.
Robert uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
– Jest ładna. Zobaczysz, a do tego mądra – dodał, odpalając silnik.
Rafalski parsknął.
– Nie trzeba wiele, żeby być mądrzejszym od ciebie.
– Dobrze, że ty jesteś mądrzejszy od wszystkich – odgryzł się Robert i sprzedał koledze niegroźny cios w ramię.
– Masz dla mnie prezent?
– A wycieczka zorganizowana nie wystarczy? – zapytał policjant, lecz nie otrzymał odpowiedzi.
Szymon tylko włączył radio i ustawił je na jedną ze stacji muzycznych.
Przed blokiem Antoniny Felińskiej czekali zaledwie parę minut. Kiedy wyszła z budynku, Szymon otaksował spojrzeniem jej zgrabną sylwetkę.
– Nie daje na siebie długo czekać. Ma u mnie plusa – oznajmił.
– Cieszę się, że zaliczyła twój test punktualności – rzekł sierżant sarkastycznym tonem.
Nim Tośka otworzyła tylne drzwi samochodu, Szymon dodał jeszcze krótkie:
– Ładna.
– Cześć, chłopaki! – przywitała się Antonina, a jej głos zabrzmiał melodyjnie. Pocałowała Roberta w policzek, a Szymonowi podała rękę. – Tośka.
– Szymon.
– Wszystkiego najlepszego – rzuciła i wyciągnąwszy z plecaka butelkę czerwonego wina, wręczyła ją jubilatowi.
– Dziękuję! Ma dziewczyna gest, w przeciwieństwie do ciebie! – powiedział do przyjaciela i dostrzegł, że twarz sierżanta lekko się zarumieniła. Następnie otworzył okno i zapytał: – Znasz drogę, kierowco? Mamy jakiś adres docelowy?
– Ja go pokieruję – odparła Tośka. Nachyliła się lekko do przodu, kładąc dłoń na ramieniu Roberta. – Kiedy byłam mała, często jeździliśmy tam z rodzicami.
– Rodzinna miejscówka? I dzielisz się tym skarbem z takimi pajacami jak my?
Tośka parsknęła śmiechem i odparła:
– Robson nie jest taki zły. I starannie dobiera przyjaciół, więc tylko wyjątkowe osoby znajdują do niego drogę!
– Lubię ją, Robson – ocenił śmiało Szymon. – Naprawdę ją lubię!
Szymon zabawiał Tośkę anegdotami z czasów studiów i opowieściami o pierwszych doświadczeniach w dziennikarskiej codzienności, a Tośka odwdzięczała się historiami z policyjnego podwórka. Robson rzucił uwagę, żeby uważała, co opowiada przyjacielowi, bo ten wiecznie szuka tematu wartego publikacji, jednak Szymon, choć słuchał wszystkiego z zaciekawieniem i niemałym rozbawieniem, wiedział, że nic z tych rzeczy nie spotkałoby się z aprobatą naczelnego.
– Szukamy raczej dramatów i afer, czegoś, co oburzy ludzi, ewentualnie poruszy – powiedział uspokajająco. – Nikogo nie interesuje historia o tym, jak krwawiłeś z nosa przez godzinę, bo dziewięćdziesięciolatek uderzył cię pantoflem!
– Widzisz! – oburzył się Robert, zerkając we wsteczne lusterko, by pouczyć Tośkę. – Nie ufaj prasie, bo wszystko przekręcą! Facet miał siedemdziesiąt lat, był zdrowy i wysportowany, a przede wszystkim podejrzany o zabójstwo kolegi ze związku wędkarskiego! I nie uderzył mnie pantoflem, tylko trepem.
– Tak, to rzeczywiście wiele zmienia – odparł z powagą Szymon, za co otrzymał szturchańca.
Kierujący samochodem Robert co chwilę zerkał w lusterko wsteczne, by zobaczyć w nim roześmianą twarz dziewczyny. Również ona zerkała na niego, a w tych ich spojrzeniach była jakaś niewypowiedziana myśl. Coś głębszego. Coś, co zdawali się rozumieć bez słowa.
Gdy dojechali na miejsce, słońce już mocno przygrzewało, a nad blachą samochodu falowało powietrze.
– Pięknie – ocenił Szymon, rozglądając się po rozzielenionym otoczeniu.
Przed nimi rozciągała się błękitna tafla spokojnego jeziora i odchodzący od brzegu drewniany pomost.
– No, to co robimy? – zapytał Robert, biorąc się pod boki.
Tośka uśmiechnęła się szeroko, po czym odpięła guzik szortów. Rozebrała się, biegnąc w kierunku pomostu. Pokonała go kilkoma długimi susami i z radosnym okrzykiem wskoczyła do wody. Gdy Szymon i Robert dotarli na koniec pomostu, beztrosko unosiła się na wodzie, wystawiając twarz do słońca.
– Nie wchodzicie? – zapytała i zerknęła na nich zza przymkniętych powiek.
– Robson wchodzi! – odparł Szymon i mocno zepchnął przyjaciela z pomostu.
Kolejny głośny plusk spłoszył ptaki na pobliskim drzewie. Tośka roześmiała się głośno, a gdy Robert wypłynął na powierzchnię, zbliżyła się do niego.
– Ale miałeś minę! – rzuciła, odgarniając mu z czoła mokre włosy.
Szymon usiadł na krawędzi pomostu i zanurzył w wodzie stopy.
– Nie popływasz z nami, Szymon? – spytała dziewczyna.
– Może później – odparł, patrząc na parę zza przeciwsłonecznych okularów. Rozpiął kilka górnych guzików białej koszuli i zapytał: – Jest tu jakaś wypożyczalnia łódek?
– Pół kilometra w tamtą stronę – odparła, skinąwszy na zachód. – Mają małe łódki, na które nie potrzeba dokumentów. Do tych większych wymagają zezwoleń, patentów i innych papierków…
– Szymon ma papierki – wtrącił Robson.
– Naprawdę?
– Jego stary był milionerem. Szymon pływał na morzu jachtami.
– Historie z dzieciństwa zostawmy sobie na później – uciął Rafalski i wstał z pomostu. – Przejdę się do tej wypożyczalni. Bądźcie grzeczni.
– Jasne, idź na spacer, cwaniaku. Sami rozłożymy cały majdan! – rzucił mu na odchodne Robert.
Robert nie miał nic przeciwko temu, żeby zostać sam na sam z Tośką. Nie przeszkadzało mu też rozstawianie namiotów i rozpalanie ogniska. Wzajemne docinki były dla niego i Szymona czymś zupełnie naturalnym. Tośka obserwowała tę dynamikę między przyjaciółmi z zaciekawieniem.
– Zaskakujące, jak bardzo się różnicie!
– Kiedyś nie mogliśmy się znieść. Teraz Szymon jest dla mnie jak młodszy brat.
– Przecież jesteście w tym samym wieku!
– Nawet u bliźniaków ktoś musi być starszy. Rozsądniejszy.
– I to jesteś ty? Ten rozsądny?
– To chyba oczywiste!
Tośka odpowiedziała uśmiechem, a po chwili spytała:
– To co robimy?
Robert obrócił się ku niej. Złapał ją w pasie. Dostrzegał, że czekała na jego ruch, a jednak bał się zrobić ten decydujący krok. Spojrzał przelotnie na jej kształtne usta i poczuł strach przed popełnieniem błędu.
– Myślę, że rozstawię te namioty. Później nikomu nie będzie się chciało – odparł pospiesznie.
Dziewczyna nie dała poznać po sobie rozczarowania, jakby rozumiała, że jego wahanie nie było efektem niezdecydowania, ale nieśmiałości. Przynajmniej miał taką nadzieję.
– Pomogę ci – zapewniła i pierwsza popłynęła w kierunku brzegu.
Razem rozstawili dwa namioty w kilkanaście minut. Nie ustalili jeszcze, w jakiej konfiguracji spędzą noc. Mieli na to sporo czasu. Robert dobijał akurat ostatnią ze szpilek namiotu, kiedy dobiegł ich dość głośny warkot silnika.
– No nie wierzę – wycedził sierżant, obserwując, jak jego przyjaciel podpływa do pomostu niewielkim jachtem motorowym.
W tych swoich markowych okularach przeciwsłonecznych, rozwianej białej koszuli i z opalonym torsem, za sterami łodzi zapewne droższej niż roczny przychód młodego sierżanta, wyglądał na zuchwałego bogacza. Robert miał pewność co do zuchwałości Szymona i akceptował tę cechę, jednak o trwonieniu ostatnich resztek spadku już wielokrotnie wyrażał się krytycznie, co przyjaciel wytrwale ignorował.
Rzucił Robertowi linę, a gdy ten przyciągnął jacht do pomostu, Szymon rzucił ochoczo:
– Zapraszam państwa na pokład!
– Droższych łódek nie mieli?
– To nie jest łódka, tylko jacht! – oburzył się dziennikarz.
– Świetnie! Rozbijesz ten jacht, to nawet jak złożymy się we trójkę, nie pokryjemy kosztów naprawy.
– Przestań zrzędzić i wskakuj! – odparł Szymon i pomógł Tośce wejść na pokład.
Zaraz po wypłynięciu na środek jeziora zawołał do siebie dziewczynę i zachęcił, by przejęła ster.
– Robiłaś to kiedyś? – zapytał, przekrzykując głośny warkot silnika.
– Nie taką!
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz – odparł, stanąwszy tuż za nią. Na chwilę położył ręce na jej zaciśniętych na sterze dłoniach. Nachylając się do jej ucha, coś tłumaczył, potem obejrzał się przez ramię. Doganiało ich kilka skuterów wodnych. – Poczekaj, niech nas wyprzedzą!
Odczekali moment, a kiedy na wodzie pojawiły się spiętrzone przez skutery fale, dodał:
– A teraz gazu! – Przerzucił bieg i lekko skręcił ster. – Trzymaj się, Robson – rzucił do tyłu, a gdy pędem wpłynęli poprzecznie na fale, łódź wzbiła się parokrotnie i mocno uderzyła w taflę wody. Potem zwolnili. – A teraz płyniemy łagodnie – powiedział, zostawiając ster w rękach Tośki.
Odszedł do tyłu, gdzie stał Robert, który do tej pory obserwował poczynania przyjaciela z lekką zazdrością. Tak, zazdrościł mu pewności siebie i śmiałości wobec kobiet.
– Jak ci się podoba „łódka”? – zapytał Szymon, podkreślając ostatnie słowo.
– Na jeziorze wolę kajak – odparł Robert, przekrzykując hałas.
– Myślałem, że ci się spodoba! Przecież śmigasz motocyklem po mieście!
– Po mieście tak! Ale tutaj taki motor burzy spokój przyrody! Nawet ptaków nie słychać!
– Ty mi tu z ornitologią nie wyjeżdżaj! Wykorzystałeś dobrze moją nieobecność? – zapytał, z wymownym uśmiechem nachylając się do ucha przyjaciela.
– Tak, rozstawiając dwa namioty, a jeśli pytasz, czy przespałem się z Tośką, to nie – odparł Robert, wiedząc, że traci w oczach przyjaciela.
– Ale chyba zamierzasz zrobić coś w tym kierunku, prawda? Przecież ona na ciebie leci, stary!
– Nie chcę zrobić czegoś za szybko.
– Za szybko?! W jakich czasach ty żyjesz? Jak będziesz zwlekał, pomyśli, że jej nie chcesz, i wycofa się.
– Ona nie jest taka.
– Zobaczymy!
Resztę dnia spędzili na okrążaniu jeziora jachtem i przygotowywaniu ogniska. Robert szybko poradził sobie z rozpaleniem. Otworzył każdemu po piwie. Tośka naszykowała kiełbasę i chleb, a Szymon naostrzył patyki scyzorykiem. Przy muzyce puszczanej z telefonu, cykaniu świerszczy oraz rechocie żab pili, jedli i rozmawiali.
Szymon wrzucił do ogniska gałązkę jałowca i ogień trzasnął parokrotnie, uwalniając w powietrze kilka wesołych iskier.
– Prawie zapomniałem – powiedział Robert i wyciągnął z plecaka niewielki pakunek. Przymierzył się, by rzucić go Szymonowi. – Tylko złap.
– Taki drogocenny? Myślałem, że wycieczka to mój prezent.
– Ten przyda ci się w robocie. Najlepszego, panie redaktorze – życzył przyjacielowi i uniósł butelkę z piwem w geście toastu.
Szymon rozerwał papier, po czym otworzył znajdujący się w nim mały futerał. W środku znalazł czarny plastikowy przedmiot.
– A to co? – zapytał. – Minizapalniczka? Pendrive?
– Dyktafon…
– Myślałem, że wystarczy mi dyktafon w telefonie…
– Telefony się rozładowują i lepiej nie zabierać ich na pewne spotkania.
– Aaa… Masz na myśli pełną konspirę, tak? Inwigilację, dziennikarstwo śledcze i te sprawy?
– I te sprawy. Oby dobrze ci służył.
– Dzięki – odparł dziennikarz i obrócił kawałek plastiku między palcami.
Wiedział, że dziennikarstwo to nie tylko pisanie not informacyjnych i sprawozdań z konferencji prasowych polityków. Miał apetyt na dużo więcej i z niecierpliwością czekał na czas, kiedy będzie mógł skorzystać z podarowanego mu sprzętu.
Wypił kilka porządnych łyków piwa. Przez następne dwie godziny wychylił jeszcze trzy butelki, a przed północą oznajmił, że pora spać.
– Biorę dla siebie mniejszy namiot – zwrócił się jeszcze do Roberta. – Nie mam zamiaru słuchać przez całą noc, jak chrapiesz, i znosić, jak się wiercisz. Dobranoc, pchły na noc.
– Dobranoc, Szymon – odpowiedział Robert i otulił ramieniem siedzącą obok Tośkę.
Zrobiło się już chłodno, a ognisko powoli dogasało.
Szymon liczył na to, że tę noc pod gwiazdami prześpi jak niemowlę. Świeże powietrze i melodia nocnych stworzeń rzeczywiście szybko utuliły go do snu, jednak ten sen wcale nie był błogi. Po raz pierwszy od kilku lat przyśnił mu się ojciec. Taki, jakim widywał go najczęściej – zestresowany, rozmawiający przez telefon w swoim domowym biurze, kręcący się od ściany do ściany i przeklinający między zdaniami. We śnie Szymon zajrzał nieśmiało do pomieszczenia. Ponownie usłyszał, że „jebana policja węszy”. Myślał, że ojciec go nie zauważył, ale ten chwilę później zawołał go do środka. Szymon znowu miał osiem lat i poczuł łomotanie serca. Wiedział, że tata nie znosi podsłuchiwania. „Nie zachowuj się jak szczur!” – syknął i gestem przywołał syna. Złapał go za rękę, a w dłoń wcisnął mu pistolet. „Jesteś już dorosły” – powiedział, a Szymon poczuł, że znów ma swoje dwadzieścia pięć lat. Ojciec powtórzył: „Jesteś dorosły, więc pora, żebyś zachowywał się jak mężczyzna. Zabij psa. Zabij gliniarza!”.
Obudził się gwałtownie, szczęśliwy, że rozmowa z ojcem okazała się snem, jednak jego emocje nadal tkwiły w koszmarze. Było mu zimno, a mimo tego czuł, że nocny miraż wycisnął z niego poty. Zerknął na podświetlany w ciemności zegarek po ojcu. Trzecia zero trzy. Często budził się o tak dziwnych godzinach. Trzecia zero trzy. Pierwsza jedenaście… Rozpiął śpiwór i świecąc telefonem jak latarką, znalazł ciepłą, a przede wszystkim suchą bluzę.
Serce biło mu szybko. Otworzył suwak u wejścia namiotu i wyszedł na zewnątrz. Owiało go chłodne, rześkie powietrze, którym mocno się zaciągnął. Wygrzebał z plecaka paczkę papierosów i powoli ruszył w kierunku wody.
Wszedł na drewniany pomost, zapalając papierosa. Potem wgramolił się na pokład jachtu, a ten zakołysał się nieco pod jego ciężarem.
Księżyc błyszczał pełną tarczą. Rozświetlał polanę, pierwszą linię drzew pobliskiego lasu oraz taflę spokojnej wody.
Dziennikarz usiadł z nogami zwieszonymi za burtę i zapatrzył się w czarną toń. Nagle poczuł ogarniający go ogromny żal. Wszystko potoczyło się tak niespodziewanie. Przez całe życie bał się ojca, jednocześnie go podziwiając i zabiegając o jego akceptację, której nigdy nie doświadczył. Potem dowiedział się, że stary jest gangsterem. Handlarzem prochów, mordercą i oszustem. Został zastrzelony przez jakiegoś seryjnego mordercę psychopatę. Wszystko w życiu Szymona okazało się oszustwem. Matka, która zawsze kochała go najbardziej, podobno miała dziesiątki kochanków. Była materialistką i nimfomanką. Napadnięto ją, kiedy wracała do domu późną nocą. Okradziona, zgwałcona i uduszona. Kto mógł zrobić coś takiego? Szymon nie wiedział. Nie rozumiał i nigdy nie poznał odpowiedzi. I tak został sam. Sierota, której rodzice nie przygotowali do życia w normalnym świecie.
Zostało mu niewiele. Warta kilkanaście tysięcy omega, której nie pozbył się przez sentyment – pamiętał, jak zegarek lśnił na nadgarstku starego. Kilkadziesiąt tysięcy, które wydawał na sprzęt, wynajem mieszkania i życie ponad stan, przypominające przeszłe już czasy.
Wiedział, że niebawem pieniądze się skończą, a jednak nadal je trwonił, zachowując pozory dostatku. Liczył na zawrotną dziennikarską karierę, która miała mu przynieść sławę i pieniądze.
Jako dzieciak zbyt często polegał na ojcu, który interweniował w podbramkowej sytuacji, by wyciągnąć go z kłopotów jednym „magicznym słowem”, układem czy plikiem pieniędzy. Nadchodził czas brania odpowiedzialności za siebie i swoje decyzje.
Otarł rękawem wilgotne oczy. Wypity alkohol jeszcze nie zelżał i wciąż lekko kręciło mu się w głowie. Siedział na burcie jachtu wartego kilkaset tysięcy złotych i nagle uderzyła go myśl, że jako dziennikarz nigdy nie dorobi się takich pieniędzy jak jego ojciec. Nigdy nie stanie się tym, kim on chciał, aby się stał.
– Nie możesz spać? – zapytała Tośka delikatnym głosem. Zaszła go od tyłu, tak cicho, że w ogóle jej nie usłyszał. Przykucnęła obok i okryła ramiona bluzą.
Szymon zaprzeczył ruchem głowy i wymusił uśmiech, ale musiała dostrzec błysk w jego oczach.
– Coś nie tak? – dopytała.
– Nieee – odparł przeciągle. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie brzmi to przekonująco. – Można powiedzieć, że obudziły mnie demony przeszłości. Czasami o sobie przypominają.
– Rozumiem. Każdy ma coś takiego. Każdy inne. Każdy swoje. Ale nie ma takich demonów, z którymi nie moglibyśmy sobie poradzić.
Szymon zamyślił się nad jej słowami i po chwili zapytał:
– A ty? Dlaczego nie śpisz?
– Obudziło mnie chrapanie Robsona – odparła wesoło. – A tak na serio, to śpię dosyć płytko, szczególnie w nowym otoczeniu. Zawsze na alercie.
– Jak przystało na dobrą policjantkę.
– Dobra policjantka powinna umieć odpoczywać, kiedy ma okazję. Wyłączyć tryb pracy i po prostu spać snem sprawiedliwego.
– Może to przyjdzie z czasem.
– Mam nadzieję!
Szymon westchnął głęboko. Powietrze pachniało wodą.
– Chyba mogłabym tu zamieszkać – przyznała Tośka.
– Serio? To czemu siedzisz w stolicy?
– Ktoś musi ścigać bandytów i pilnować Robsona.
– A tak! To prawda.
– Bez zewnętrznego hamulca rozniósłby stolicę – odparła przekornie, choć oboje wiedzieli, że w jej słowach było sporo racji.
– Nadal ma problemy z nerwami, co?
– Czasami wybucha, ale pracujemy nad tym.
– Chyba ty pracujesz! Robson przecież nie ma problemu – stwierdził Szymon sarkastycznie.
Tośka przytaknęła ze zrozumieniem. Dobrze się wyczuli. Oboje świetnie znali Roberta i jego słabości.
Szymon zaciągnął się papierosem i spojrzał na Tośkę zza chmurki dymu.
– Dobrze, że cię ma. To dobry chłopak, Tośka. Bez niego bym zginął.
Dziewczyna pokiwała głową.
– Dobry chłopak. Tylko trochę nieśmiały – dodał, puszczając do niej oko.
Wtedy do ich uszu dotarł gwizd. Szymon obejrzał się za siebie. Przed namiotem stał Robert i patrzył w ich kierunku.
– Co tam robicie?! – krzyknął.
– Już wracamy! – odparł Szymon, odrzucając od siebie papierosa.
Oparł bosą stopę o krawędź pokładu. Wystarczył jednak nieodpowiedni kąt i kilka kropel wody pod stopą, by ta ześlizgnęła się gwałtownie.
Po spokojnej tafli jeziora rozniósł się głośny plusk, przerywając nocną ciszę jak nagłe cięcie nożem.
Zacisnął oczy. Otoczyła go gęsta, pochłaniająca ciecz… Machał nogami i rękoma, ale ciało nadal opadało, a dno pozostawało nieosiągalne. Stracił poczucie odległości. Pragnął tylko tlenu. Jednego wdechu. Woda odcinała go od życia, zaciskała pętlę na szyi. Coraz mocniej, coraz szczelniej. Dusiła i ciągnęła w dół. Szum w uszach cięły miarowe uderzenia. To nie woda szumiała, ale krew w żyłach tonącego; nie dudniły uderzenia w wodę, ale jego nadal bijące serce. Walczył z wodą, ale to nie ona była jego przeciwniczką. Była nią panika.
W końcu coś go złapało i wydobyło ponad powierzchnię. Znajomy głos mówił: „Spokojnie”. „Daj się prowadzić, daj się prowadzić” – powtarzał w myślach Szymon. Pozwolił, by Robert wyciągnął go na brzeg.
– Co się stało?! – pytała Tośka. Okryła czymś Szymona i gładziła go po plecach, kiedy on odkasływał wodę.
– Nie umiem pływać – wycharczał po dłuższej chwili Rafalski.
Dziewczyna ewidentnie nie dowierzała jego słowom.
Nim zdołał powtórzyć, jego żołądek skurczył się i wyrzucił z siebie całą treść.
– Umiesz pływać, tylko panikujesz! – mruknął w odpowiedzi Robert. Siedział na brzegu, opierając ręce na kolanach. Odgarnął z czoła posklejane wodą włosy. Bez cienia współczucia patrzył na przyjaciela, który dygotał i pokasływał. Po chwili, jakby z pretensją w głosie, wyjaśnił: – Pływał jak ryba jako sześciolatek, aż raz zachłysnął się wodą…
– Ojciec wyrzucił mnie z łódki na środku jeziora! – krzyknął Szymon na swoją obronę. Mówił niewyraźnie, był roztrzęsiony. Czuł jednak, że obrona własnego honoru jest na tyle ważna, by kontynuować: – O mało wtedy nie utonąłem! Od tamtej pory nie pływam! To się nazywa hydrofobia i jest to termin medyczny! – Zerwał się na chwiejne nogi i zatoczył się na Tośkę.
– To zacznij się z tego leczyć! – odparł Robert. – Pora dać przeszłości odejść, Szymon! Wyciągnąć z niej wnioski i zacząć żyć swoim życiem!
Szymon nie odpowiedział. Odsunął od siebie dziewczynę i niepewnym krokiem podążył w kierunku namiotów, jakby uciekał przed własnym wstydem i słabościami. Wiedział już, że nigdy nie zapomni tej nocy.1
„Mieszać się w takie narkotykowe sprawy to niebezpieczna rzecz”
Sześć lat później
Najpierw musiała przyjść noc. Zawsze od nocy się zaczyna. Zanim wstanie słońce, jest ciemność. Zanim powstaniemy, doświadczamy upadku. Nim odnajdziemy swój własny głos, długo błądzimy pośród szumu cudzych słów.
Dzwonek telefonu w środku nocy zwiastował jedynie problemy i zawsze oznaczał to samo – noc zebrała żniwo.
– Baczuk… – jęknął aspirant do telefonu komórkowego. Jednak nadal słyszał dzwonienie. Oczami jak szparki zerknął na wyświetlacz. Jeszcze nie odebrał. Naprawił błąd i opadając na poduszkę, ponownie wysapał swoje nazwisko.
– Mamy zabójstwo w Śródmieściu – padł komunikat niezwykle ożywionym głosem. Zbyt ożywionym jak na tak późną godzinę. Dzwoniącym był starszy sierżant Miszko, który w podobnych okolicznościach często jako pierwszy pojawiał się w terenie. To do niego należała ocena, kogo należy wezwać do konkretnego zdarzenia. Zadzwonił do Baczuka. Widocznie sprawa była poważna.
– Mam zadzwonić też do Meca, czy ty przyjedziesz? – dopytał rześko.
– Przyjadę – zapewnił aspirant sennym głosem. Czuł, że ponownie odpływa gdzieś w krainę snów, więc zmusił się, by usiąść na skraju łóżka i powstrzymać nadciągającą falę znużenia. Zapisał sobie adres w notesie leżącym na nocnym stoliku i rozłączył się.
Obok niego uniosła się kołdra. Zaspany głos zapytał:
– Wezwanie?
– Tak. Dzwonił Miszko.
– Jedziemy?
– Nie, Tośka, śpij. Przynajmniej jedno z nas będzie przytomne rano.
Młodsza aspirant obróciła się na drugi bok i szczelnie okryła kołdrą.
Robert Baczuk był na miejscu kilkanaście minut później. Gdy przyjechał, dostrzegł dwa radiowozy, van oraz błękitny parawan, który agresywnie łopotał na silnym tej nocy wietrze.
Policjant zapiął bluzę pod samą szyję, a mimo tego przeszył go dreszcz. Zatęsknił za ciepłym łóżkiem. Powiew wiatru brutalnie smagnął go po twarzy, przypominając, że świat nie jest miłym ani ciepłym miejscem. Jest lodowaty i śmierdzi trupem, nawet latem.
„Idealna lipcowa noc” – pomyślał z ironią. A mogli wyjechać z Tośką na urlop. Jak normalni ludzie wybrać się w góry albo nad morze. Opaliliby się nieco, odstresowali. Jednak początek lata tego roku był uporczywie paskudny. Suchy i zbyt chłodny na kąpiele w Bałtyku. Zgodnie postanowili poczekać z urlopem do września, a lato spędzić w mieście, zalani nie promieniami słońca, lecz falą samobójstw, morderstw i nieszczęśliwych wypadków.
Sierżant Miszko uścisnął Robertowi dłoń, ale aspirant nawet nie spojrzał na policjanta. Jego wzrok momentalnie powędrował na leżącą na ziemi czarną folię.
– Czemu już go zakryliście?
– Ludzie wystawali w oknach i robili zdjęcia – wyjaśnił Miszko.
Głowa aspiranta powędrowała ku górze. Rzeczywiście, paru ciekawskich sterczało na balkonach.
– Rozmawialiście już z kimś?
– Nie. Czekaliśmy na ciebie.
Robert przykucnął obok ciała i dyskretnie uniósł folię, by obejrzeć zwłoki. Patrzył na młodego mężczyznę, około dwudziestopięcioletniego. Podciągnął skrawek zakrwawionej koszulki denata, by odkryć kilka ran kłutych w okolicy brzucha.
Westchnął ciężko i ponownie spojrzał w górę. Wodząc wzrokiem po otwartych oknach, zawołał:
– Ktoś widział, co się stało?
– Ja coś widziałem – odkrzyknął siwobrody mężczyzna z drugiego piętra.
– Zaraz do pana wejdę!
Niecałą minutę później Robert zapukał do drzwi mieszkania na drugim piętrze i lokator wpuścił policjanta do środka. Przeprowadził go przez niewielkie mieszkanie do drzwi balkonowych i wyjaśnił:
– Paliłem papierosa i wtedy ich zobaczyłem.
– Ofiarę i mordercę?
– No. To nie był pierwszy raz, kiedy ten dzieciak tu wystawał.
– Ten zamordowany?
– A jak! – odparł brodacz, gładząc swój zarost, a Robert rozejrzał się dyskretnie po pomieszczeniu. Facet najwyraźniej mieszkał sam. Zarabiał niewiele i niewiele oczekiwał od życia. Na stole w pokoju dziennym stało kilka butelek po piwie, nieopróżniona popielniczka i kilka gazet codziennych, a pod stołem znajdowało się parę skarpetek.
– Widział pan, co się stało i kto go zamordował?
– Widziałem. To ja po was zadzwoniłem, nie?
– Jak się pan nazywa?
– Grotek. Jan Grotek.
Aspirant zanotował nazwisko w notesie służbowym.
– Więc, panie Janie, jak to wyglądało?
– Chłopak wystawał na rogu, jak zawsze. Kilka minut później przyszedł drugi. Chudy, kaptur na łbie. Szedł jak pijany. Wpadł na chłopaka i zaczął coś bełkotać. Chłopak odganiał się od niego, ale tamten nie odpuszczał. Prosił o towar. Błagał nawet!
– O towar? Zamordowany handlował narkotykami?
– Ja tam się na tym nie znam, nie? Ale na to wyglądało. Stał taki na rogu co kilka nocy. Przybijał piątkę z przechodniami, czasami zagadał na chwilę i koniec. Rozchodzili się. Tak to „dilowanie” wygląda na filmach. Widziałem kiedyś taki jeden serial, Prawo ulicy, zna pan?
– Znam. Dobry.
– Mnie też się podobał.
– Co się stało, kiedy ofiara odmówiła? – zapytał aspirant, wracając do tematu.
– Koleś się wściekł – odparł lokator, obserwując nieznaczne ruchy na ulicy pod kamienicą.
Policjanci przechodzili po parę kroków to tu, to tam, coś zapisywali, robili zdjęcia.
Pan Jan podrapał się po brodzie i kontynuował:
– Ćpunek zaczął krzyczeć i przeklinać, w końcu wyciągnął nóż i kilka razy dźgnął chłopaka w brzuch.
– Jak pan zareagował?
Mężczyzna spojrzał na policjanta. Milczał przez chwilę. Sięgnął po leżące na parapecie papierosy i zapalił.
– Krzyknąłem do niego, nie? „Zostaw go!”, czy jakoś tak… Nie wiem. Byłem w szoku – wyjaśnił.
Coś w jego nerwowym zachowaniu zdradzało Robertowi, że może nie był do końca szczery. Obstawiałby raczej, że pan Jan cofnął się nieco w swoim oknie, żeby nie zostać zauważonym przez napastnika. Nikt nie chce się narażać, a wiadomo, że bycie jawnym świadkiem morderstwa to ryzykowna sprawa.
– Wtedy napastnik uciekł?
– Co?
– Kiedy pan do niego krzyknął. Wtedy przestraszył się i uciekł?
– Nie… Przeszukał biedaka i okradł go. Potem uciekł.
– A pan zszedł, żeby udzielić pomocy…
– No zszedłem, nie? W końcu trzeba być ludzkim. Zadzwoniłem po karetkę i zszedłem. Ale jak zszedłem, to chłopak już nie żył.
– Skąd pan wie?
– Jak to skąd wiem?! Chyba każdy by wiedział! Nie oddychał po prostu!
– Proszę się nie denerwować. Próbuję dokładnie zrozumieć, jak to wyglądało.
– No, to opowiadam przecież, nie?
Aspirant wyjrzał przez okno, rozejrzał się po ulicy i wrócił do zadawania pytań.
– Z której strony przyszedł napastnik?
– Z prawej. Od starówki.
– A pan zawsze chodzi spać tak późno?
– Mam problemy ze snem.
– Doskonale to rozumiem – przyznał Robert z półuśmiechem. – Nie bierze pan nic na sen?
– Brałem. Ale po tym gównie rano czułem się zamulony. W robocie muszę być przytomny. Pracuję na żurawiu na budowie, więc uwaga musi być sto procent skupiona, nie? Człowiek popełni błąd, to inny może stracić życie.
– Powie pan lekarzowi, żeby przepisał panu inny lek.
– Inny może nie przymulać?
– Mój działa jak marzenie. Śpię po nim jak niemowlę.
– Będę musiał mu powiedzieć – odparł lokator, uważnie przyglądając się policjantowi. Ten schował notatnik do kieszeni i dopytał:
– Mówił pan, że ofiara często stała w tym miejscu. Zawsze o tej samej porze, w te same dni?
– Chyba tak.
– Skoro podejrzewał pan, że to handlarz, dlaczego nie powiadomił pan policji?
– No wie pan?! Dlaczego… Nie miałem pewności, nie? Zresztą mieszać się w takie narkotykowe sprawy to niebezpieczna rzecz. Co jakby taki diler dowiedział się, kto na niego doniósł? Szkoda, że chłopak nie żyje, ale chyba wiedział, że to ryzykowny biznes. W końcu załatwił go jakiś ćpun… To przykre i w ogóle, ale można było się spodziewać.
Aspirant Robert Baczuk zamyślił się nad słowami lokatora i po chwili przytaknął. Można było się tego spodziewać…
– Rozpoznałby pan tego, który zabił?
– Ćpunka? Raczej nie. Widziałem go z góry i miał kaptur na łbie. Twarzy nie widziałem. Tylko tyle wiem, że był chudy i wysoki jak chłopak, którego załatwił.
– I grzebał przy ciele, tak? Okradł go?
– Tak powiedziałem.
– Dziękuję panu za pomoc. Może jeszcze się do pana odezwiemy.
– A po co? Powiedziałem już wszystko.
– Tylko żeby potwierdzić kilka rzeczy. Na razie dziękuję za pomoc… I niech pan pamięta: trzeba znaleźć lek dopasowany do ciała. To chemia.
– Tak, tak powiem lekarzowi!
Robert wrócił na zewnątrz. Wcisnął dłonie do kieszeni bluzy i podszedł do sierżanta Miszki.
– Trzeba pogadać z resztą lokatorów. Może ktoś inny też widział całe zajście.
– Jasne. – Sierżant pokiwał głową jak samochodowy piesek. – Zawsze lepsze dwa zeznania niż jedno.
– Facet mówił, że morderca wyglądał na ćpuna, zataczał się. Ofiara miała być handlarzem. Stał tu parę razy w tygodniu.
– Deal nie poszedł za dobrze, co?
– Na to wygląda. Podobno po zabójstwie morderca grzebał przy ciele. Pewnie skroił go z towaru i nie był na tyle przytomny, żeby wyczyścić odciski palców. Przyszedł od strony starówki i uciekł w kierunku rzeki. Trzeba się przejść przynajmniej kilka przecznic. Przeszukać najbliższe kosze na śmieci. Teraz! Zanim rano je opróżnią. Może znajdziemy narzędzie zbrodni.
– Zaraz to zorganizuję. Nie dzwonisz do Meca?
Robert zamyślił się nad postawionym mu pytaniem. Jego przełożony, Cezary Mec, angażował się prawie we wszystkie prowadzone przez nich sprawy, ale ta wydawała się na tyle oczywista, że Robert mógł sam ogarnąć początek postępowania. Handlarz narkotykami, niefortunny klient na głodzie i zbrodnia gotowa.
Jeszcze jedno spojrzenie na ciało zamordowanego sprawiło, że pomyślał, jak szybko zażywanie doraźnych dawek, to dla relaksu, to dla dodania sobie odwagi, może zamienić się w uzależnienie spychające porządnego człowieka na margines społeczeństwa. Na margines życia. To właśnie noc skrywa najciemniejsze strony ludzkiej natury. Przynosi senne koszmary, otula płaszczem, szepcząc do ucha: „Teraz. Teraz, kiedy nikt nie patrzy”. Jest zadowolona z naszych złych wyborów. Podobnie jak ci, którzy jej służą. Łowią zagubione dusze. Nieszczęśliwe, słabe, potrzebujące pocieszenia. Im człowiek mocniej pogrążony w smutku, tym bardziej podoba się nocy. Tym lepszy można ubić na nim interes. Efektem bywa upadek, długa droga w dół. Kiedy już zacznie się spadać, paradoksalnie jedynym ratunkiem bywa dotarcie do samego dna, od którego można się odbić.2
„Redaktor Rafalski znowu narobił nam kłopotów”
Nieprzespana noc nie zwolniła aspiranta Baczuka z konieczności stawienia się w pracy z samego rana. W biurze komendy zaparzył sobie kubek mocnej kawy, ale zdążył upić zaledwie łyk, kiedy zadzwonił telefon. Dłoń trzymająca kubek drgnęła mimowolnie i nieco brązowego płynu wylało się na białą koszulkę. Aspirant przeklął pod nosem i odebrał.
– Baczuk.
– Wiemy, gdzie on jest – zabrzmiał pewny siebie głos po drugiej stronie słuchawki.
Robert nie miał problemu, żeby go rozpoznać. Należał do podkomisarza Juliana Sikorskiego z Centralnego Biura Śledczego, z którym aspirant współpracował od kilku tygodni.
– Zgarniamy go jutro rano, Robson – kontynuował podkomisarz. – Przyjedź do mnie za dwie godziny, wszystko obgadamy.
– Nie wiem, czy będę mógł. W nocy mieliśmy morderstwo i chwilowo tylko ja nad nim siedzę.
Sikorski zamilkł na chwilę, ale szybko się zreflektował.
– Żartujesz sobie? Powiedz Mecowi, że wszystko ogarniesz! Umawialiśmy się przecież. Wszystko jest ustalone. Jutro zgarniemy Darka Głogowskiego, przesłuchamy go razem. Może sprawa pójdzie dalej, może nie. Osobiście wolałbym, żeby zakończyć to wszystko jak najszybciej. Ty nie? Nie zależy ci?
– Jasne, że tak. Nadal mamy otwarte sprawy dwóch morderstw…
– A Darek może dostarczyć wam odpowiedzi na kilka pytań. Uprzedź więc Meca, że działamy, i widzimy się za dwie godziny.
– Do zoba…
Podkomisarz Sikorski rozłączył się, nim Robert dokończył słowo. Nienawidził marnotrawienia czasu na kurtuazję i biurokrację. Umowy czytał pobieżnie, raporty spisywał rzeczowo. Inaczej niż Robert. Od kilku miesięcy poszukiwali byłego funkcjonariusza policji Dariusza Głogowskiego, który skuszony szybkim zyskiem, przeszedł na ciemną stronę mocy. Głogowski mógł odpowiadać za dwa zabójstwa lub przynajmniej wiedzieć, kto za nimi stał. Mimo tego przekonanie szefa, że Robert Baczuk jest w stanie współpracować z CBŚ, jednocześnie nie zaniedbując swoich podstawowych obowiązków w wydziale kryminalnym, nie należało do najłatwiejszych zadań.
– Nie podoba mi się to – mruknął nadinspektor Mec, świdrując podwładnego spojrzeniem.
– I tak często nachodzimy się z Biurem. Jeżeli będziemy z nimi w dobrych stosunkach, to może przynieść wyłącznie korzyści.
– Myślę, że tamta sprawa tylko cię rozprasza, Baczuk. Biuro poradziłoby sobie bez ciebie. Zająłbyś się tym wczorajszym trupem…
– Zajmuję się nim. Wiemy, kim był, znaleźliśmy jego portfel z prawem jazdy w koszu na śmieci. Zabójca wyrzucił go razem z narzędziem zbrodni. W laboratorium badają nóż, patolog zrobi sekcję zwłok… Jak tylko będą wyniki, pochylę się nad nimi. Tośka powinna być właśnie w laboratorium. Wykorzystuje swój urok osobisty, by nasz denat dostał priorytet. Wszystko jest pod kontrolą, szefie. A jak zgarniemy z CBŚ tego Darka Głogowskiego, będzie szansa, że zamkniemy sprawę morderstw z poprzedniego roku. Zginęło dwóch policjantów…
Mec odburknął ciche „wiem” i zamyślił się. Jego wzrok powędrował gdzieś za okno, a uwagę najwyraźniej pochłonęło wspomnienie zamordowanych w ubiegłym roku kolegów. Jednego z nich, Kacpra Chaberskiego, znał osobiście.
– Masz zamiar poinformować swojego kolegę dziennikarza o zatrzymaniu Darka Głogowskiego?
– Jestem mu to winien, szefie. Kacper Chaberski był jego przyjacielem, a Głogowski może wiedzieć, co się wtedy wydarzyło. Kto trzymał nóż.
Mec pokiwał głową.
– Nadal nie wiedzą, gdzie przebywa Smok?
– Sikorski o nim nie wspominał. Powiedział tylko, że namierzyli Głogowskiego.
– Zdrajcę i mordercę – syknął przez zęby Mec, a Robert już wiedział, że otrzyma jego zgodę. – Pomyśleć, że tacy byli w naszych szeregach! Jak przełożeni się nie zorientowali…?
– Ufali Głogowskiemu. Miał doświadczenie w operacjach pod przykrywką.
– I pewnie nieraz czerpał z nich różne korzyści… – Nadkomisarz bezradnie westchnął. – Nie chcę, żeby redaktor Rafalski znowu narobił nam kłopotów.
– Nie będzie żadnych. Ręczę za niego.
– Czysty jest?
– Tak. Nie bierze już od kilku miesięcy. Jemu zależy na rozwiązaniu tej sprawy bardziej niż komukolwiek innemu.
– Pamiętaj tylko, że jest świadkiem. I dziennikarzem! Krótka smycz. Szczególna ostrożność.
– Tak jest!
– Informuj mnie o wszystkim. I przekaż pozdrowienia Sikorskiemu.
Robert przytaknął. Błogosławieństwo udzielone mu przez Meca przyniosło ulgę, ale również poczucie niepokoju. Zobowiązał się do wielu spraw, a najtrudniejszą z nich wydawała się bezbłędna współpraca z najbliższym przyjacielem, dziennikarzem Szymonem Rafalskim.3
„Szefie, pański syn…”
Na zewnątrz szumiało. Po szybie ściekały strugi wody, a dziesięciolatek miał wrażenie, jakby na dworze znajdowało się coś, co nieustannie go wzywało. Noc już dojrzała. Ciemna, deszczowa noc. Nie był to ten rodzaj pogody, który powinien wzywać do siebie dziecko, a jednak chłopiec nie potrafił oprzeć się pokusie. To, co kazało mu opuścić dom, nie było ani pragnieniem przygody, ani szaleńczym buntem rozgoryczonego dziecka. To była tęsknota. Tęsknota syna za ojcem.
Patrzył przez okno w salonie na pobliski garaż. Drzwi były lekko uchylone i na mokry podjazd wylewała się żółta łuna światła.
Nie założył butów ani płaszcza. Deszcz wsiąkał mu we włosy i piżamę, ale dziesięciolatek nie zwracał na to uwagi. Powoli skradał się po kostce brukowej. Nie mogła zaskrzypieć, a jednak chłopiec wolał zachować szczególną ostrożność. Wiedział, że to, co robi, jest zakazane. Wiedział, że rozzłości ojca, ale pragnienie bliskości wydawało się mocniejsze niż strach.
Dotarł do drzwi garażowych i zerknął do środka. Serce zabiło szybciej, gdy we wnętrzu garażu dostrzegł swojego tatę, Tadeusza Rafalskiego.
Mężczyzna był dobrze zbudowany, silny i dumny. Miał na sobie spodnie od garnituru, eleganckie buty, wypastowane na wysoki połysk, i śnieżnobiałą koszulę. Marynarka, którą każdego dnia zakładał do pracy, zwisała teraz z przedramienia stojącego obok mężczyzny – Stanisława Pogorzelskiego – prawej ręki ojca. W pomieszczeniu było jeszcze paru mięśniaków, którzy na pierwszy rzut oka w ogóle nie pasowali do przystojnego, elegancko prezentującego się ojca. Wydanie o nich szybkiego sądu wydawało się proste, ale ojciec był dużo bardziej skomplikowanym człowiekiem. Niełatwym do przejrzenia. Stał pośrodku, mówiąc coś szeptem, noszącym znamiona gniewu i agresji. Słowa kierował do siedzącego na krześle człowieka o spuchniętej, czerwonej od krwi twarzy. Miał on ręce przywiązane do podłokietników i wydawał się nieprzytomny. Jednak co jakiś czas unosił słabo powieki, by zerknąć na oprawcę w śnieżnobiałej koszuli.
Ojciec podszedł bliżej do pobitego. Dopiero teraz chłopiec dostrzegł, że trzymał młotek, którym dotknął dłoni mężczyzny. Wtem poczuł na sobie spojrzenie Stanisława Pogorzelskiego.
– Szefie, pański syn… – szepnął Pogorzelski.
Tadeusz Rafalski oderwał wzrok od torturowanego i również odwrócił się w kierunku drzwi. Chłopak gwałtownie wciągnął powietrze do płuc. Znał to spojrzenie. Oznaczało błąd i konsekwencje. Biegiem rzucił się przez mokry trawnik w stronę domu. Poślizgnął się jednak w połowie drogi i runął na zielony dywan jak długi. Oczy zaszły mu mgłą i poczuł się bardzo senny. Dostrzegał jeszcze niewyraźną posturę ojca. Biała koszula wyszła z garażu i powoli się do niego zbliżała. Biała koszula, która nie była już nieskazitelnie czysta. Teraz, kiedy widział ją od przodu, zauważył na niej kilka czerwonych plam. Gdzieś w pobliżu zabrzmiał jeden pojedynczy huk. Jakby runęło na ziemię coś ciężkiego albo ktoś odpaliłby petardę. Deszcz bombardował jego policzek wielkimi kroplami. Chłopak ułożył głowę na zielonej poduszce. Ziemia była tak mokra, że poczuł, jakby zapadał się w błocie. Ojciec podchodził coraz bliżej.
– Szymon?! – zawołał.
Szymon nie miał siły odpowiedzieć. Zamknął oczy i pozwolił, by pokonał go sen.
Szum wody nie ustawał. Leżący na łazienkowych kafelkach dziennikarz poczuł, że wpływa mu ona do nosa. Odkaszlnął, gwałtownie unosząc głowę. Usiadł na łydkach i otarł mokrą twarz. Jego serce waliło jak oszalałe, a umysł próbował ogarnąć, co było snem, a co rzeczywistością.
– Jezu! – jęknął i rzucił się, by zakręcić kran.
Zebrana w wannie woda chlupnęła i kilka kolejnych litrów wylało się na podłogę.
Szymon wyciągnął korek i słuchając bulgotania w rurach, ciężko usiadł obok wanny. Oparł się o ścianę. Przez chwilę ignorował fakt, że siedzi w gigantycznej kałuży. Nie mógł zmoczyć się już bardziej. Przywołał obrazy z niepokojącego snu i zdał sobie sprawę, że był on nie tyle mirażem, co wspomnieniem. Wspomnieniem, które dziesięcioletni chłopiec zachował w sercu, choć oddałby wiele, by wyrzucić je z pamięci.
Dopiero gdy jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, postanowił wstać. Rozebrał się do naga. Rzucił ubrania na mokrą podłogę, złapał wiszący przy wannie ręcznik i okrył nim drżące ciało. Gdy wyszedł z łazienki, zauważył, że woda zdołała wylać się również do przedpokoju. Czekało go sporo sprzątania.
W kuchni paliło się słabe światło z okapu. Dziennikarz wszedł do pomieszczenia. Drżącymi rękami obmacał wiszącą na krześle marynarkę. Z kieszeni wyciągnął dilerkę wypełnioną białym proszkiem oraz srebrną łyżeczkę do tabaki. Nabrał odrobinę proszku i wciągnął go do lewej dziurki w nosie. To samo powtórzył z prawą. Potrząsnął głową i wsparty o kuchenny stół, skupiał uwagę na zmianie ogarniającej całe jego ciało i umysł. Po chwili zerknął w kąt pomieszczenia, gdzie stało wiadro oraz mop. Dopiero teraz był gotowy posprzątać. Teraz czuł, że wszystko wraca do normy.