- W empik go
Upadek kraju mórz. Tom 3 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Upadek kraju mórz. Tom 3 - ebook
Zakończenie trzytomowej historii o upadku Vaksos, państwa, które niegdyś władało wszystkimi wodami Nionis — finał wielkiej opowieści o przygodach księcia Rahimara Aletha, utrzymany w konwencji powieści fantasy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-326-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rewelacje
_— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie._
_— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej._
_Rahimar Aleth, Laura Aleth_
Mała gospoda przy rynku Dormoth o tej porze dnia spala, podobnie, jak jej goście i właściciele. Rahimar wszedł do środka głównym wejściem, dziwiąc się, że jeszcze o tej porze panuje niczym nie zmącona cisza i spokój.
Niepokój przez moment pojawił się pod jego biała czupryną, ale świadomie pozwolił sobie na zignorowanie go.
Nie było łatwo przejść od życia w drodze, które wymagało nieustannej czujności, do powrotu do cywilizacji i opuszczenia gardy.
Chwilowo pozwolił sobie na ten luksus.
Obrzucił znudzonym wzrokiem salę główną, a potem skierował się na schody, prowadzące na górę, do izb gościnnych usytuowanych na poddaszu.
Od czasu zdobycia Dormoth nie było dnia, by nie wychodził rano z pokoju, który dzielił z Lailaną wczesnym rankiem, i nie szedł w stronę portu, by spojrzeć na północ, w kierunku, z którego spodziewał się ujrzeć posiłki.
Niestety, nie spodziewał się, by były to posiłki dla nich.
Jego niedoszły teść mógł być obłąkany, ale ciekaw był niezmiernie, czy był obłąkany na tyle, by wysłać drugą armadę, drugą armię, by spróbować odzyskać utracone miasto.
Nie chciał jednak, by ktokolwiek był świadkiem tych jego porannych wycieczek, w końcu nie chciał być uznany za niepoczytalnego przez swoją własną rodzinę.
Nie dotarł na górę. Był ze trzy skrzypiące schodki od szczytu schodów, kiedy zatrzymał się raptownie w pół kroku. Gospoda zniknęła sprzed jego oczu. Przed jego oczami rozpościerała się zupełnie inna sceneria.
Było ciemno, bardzo ciemno, podobnie jak w jaskini Abitana.
Miał jakieś niejasne wrażenie, że znalazł się właśnie w tym Labiryncie, w miejscu, z którego tak bardzo chciał się wówczas wydostać.
Nie przeszkadzał mu już zapach, który wcześniej go odrzucał. Stąd wyniósł przeświadczenie, że może jednak naprawdę się tam nie znajduje?
Ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, panującego dookoła, wiedział już, w którym miejscu się znajduje. To był pokój szkieletów, w którym jeden z trupów wskazał im dalszy kierunek wędrówki, na którego końcu odnaleźli swój cel.
Abitana.
Tym razem wkroczył powoli do groty. Nie miał zamiaru dać się zwieść jakiemuś rozkładającemu się trupowi, animowanemu siłą myśli jego oszalałego przodka, który przez tysiąclecia był zamknięty w tym miejscu.
Przygotowany na najgorszy z możliwych widoków, przekroczył próg i doznał szoku.
Pieczara była pusta. Żadnego szkieletu, żadnych porozrzucanych w nieładzie kości. Żadnych odłażących, wstrętnych płatów gnijącego mięsa i odpadającej skóry.
Nic.
Tylko kamienne krzesło, mniej więcej pośrodku pomieszczenia, obrócone tyłem do drzwi, oraz niewielkie podwyższenie, które od razu rzuciło mu się w oczy.
Spoczywało na nim ciało.
Rahimar zmarszczył brwi.
Przekroczył próg, zaciekawiony do granic. Szedł dalej, powoli, wyglądając pułapki. Przecież z jakiegoś powodu się tam znalazł.
Dotarł do podwyższenia, oparł się o nie obiema rękami i spojrzał na osobę, która na nim spoczywała.
Zmarszczył brwi, a górna warga uniosła się, ukazując zaciśnięte zęby.
Powiedzieć, że nie mógł uwierzyć własnym oczom — to byłoby niedopowiedzenie. Wpadł w szok tak duży, że przez chwilę przestał nawet myśleć, i musiał przyznać, że ta nagła, zupełnie nieoczekiwana cisza w głowie po prostu go zachwyciła.
A potem wrócił do brutalnej rzeczywistości.
— Znam cię. — wyszeptał, a echo poniosło jego głos dalej.
Znał ją.
Odkrycie mocno go zaskoczyło, ale nie mógł powiedzieć, że nie widział już podobnych dziwów na swojej drodze.
— Pamiętasz moją przepowiednię?
Znajomy głos rozbrzmiał w jego głowie.
Nie potrafił stwierdzić, czy to wszystko dzieje się w jego głowie, czy też rozgrywa się w rzeczywistości.
— To Su. — powiedział w przestrzeń, nie spodziewając się, by Lady Arsalet pojawiła się w tym miejscu.
— Wszystko się jakoś łączy. — zmarszczył brwi, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi. — Chcę znaleźć sens w tym wszystkim. Dlaczego to jest takie…
— Zagmatwane? — usłużnie podpowiedziała kobieta.
Potrząsnął głową.
— Pozornie bez związku. — uściślił. — Kiedy ja czuję, że wszystko to, co się tutaj dzieje, jest ze sobą ściśle powiązane.
— Wszystko, co się dzieje wokół ciebie, jest ze sobą ściśle związane. — powiedziała do niego Arsalet. — Wszystko jest ze sobą połączone. I połączone z Nionis. Myślisz, że dlaczego wyszłam na twoje spotkanie? Sądzisz, że każdego tak witam? Że wystarczy, by ktoś o białych jak śnieg włosach pojawił się w moim królestwie, a ja wychodzę mu na spotkanie, jak jakaś mokra w kroku idiotka?
Zyskała jego uwagę. Drgnął, nagle wyrwany ze swoich myśli i obrócił się w jej stronę.
Coś było w jej słowach, coś niepokojącego. Coś, co kazało mu się odwrócić do niej i spojrzeć w jej stronę, chociaż sam nie wiedział, czy spodziewa się tam kogoś zobaczyć.
Próbował ubrać swoje myśli w słowa.
— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.
— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.
— Ale po co?
— Pytania, zawsze tylko pytania! — warknęła złowrogo kobieta, wychodząc z cienia. — Nawet jak masz słuchać, ty zadajesz pytania!
— Sama kazałaś mi myśleć.
— Myśleć, ale nie gadać! — krzyknęła w gniewie. — Myśl! Twój obłąkany przodek wszystko dokładnie zaplanował. Nie masz wiele czasu, a ja mam ci wiele do powiedzenia! Nie będę już bawić się w zagadki. — opanowała się. — Więc słuchaj.
— Nie mam tysiąca lat, to tak na początek.
— Jesteś jedną z nich. — wymruczał.
— Z Pierwszych, tak. — zgodziła się z nim.
— Ale oni są martwi! Poza Regnarem.
— Tak, Regnar! — niemal wypluła z siebie to imię. — Architekt tego szaleństwa. To psychopata! — spojrzała na niego. — Nie, nie umarliśmy. Imbarian wyczuł, co się świeci.
— Co?
— Ty nic nie wiesz! — warknęła ze złością. — No tak. Skąd możesz wiedzieć. Całą wiedzę o Buncie miał tylko Lorak.
— Buncie? — Rahimar zmarszczył brwi.
— Co ty właściwie wiesz o początkach Nionis? — zapytała kobieta.
— Wiem, że przed początkiem naszej rachuby czasu świat został zniszczony przez nieprzyjaciela, który przypadkiem się dostał do naszego świata. Wtedy ludzie stworzyli Czarmistrzów, żeby się obronić, ale było już za późno. Wyciągnęli więc nową ziemię z głębin oceanów., stworzyli nowy świat dla ludzi. Tam mieli się nimi opiekować i chronić przed kolejnym najazdem.
— Bajki! Bajki dla dzieci! — powiedziała z pogardą Arsalet. — Ale oczywiście, oni nie mogliby tego chcieć… Nie mogliby pozwolić, by ludzie poznali prawdę… W końcu jesteście dla nich tylko bydłem hodowlanym! Mizoginistyczne świnie! Dlatego właśnie uciekłam!
— Było nas czworo na początku. Nazywano nas Pierwszymi. I wszyscy żyjemy. — powiedziała, kiedy tylko opadły jej emocje. — Lorak, pierwszy i najpotężniejszy. Imbarian, drugi w kolejce, a jednak to jemu przypadł tytuł Księcia Magów i Laska Mocy. Regnar, charyzmatyczny, morderczy, zimnokrwisty bydlak! I ja. Archant. Jedyna kobieta w tym męskim towarzystwie. Pozbyli się mnie szybko, by móc wszystkim wmawiać, że czary to zabawa tylko dla mężczyzn.
— Lorak nie żyje. — wtrącił Rahimar. — Tak mi powiedziała Keit, a nie mam podstaw, by jej nie wierzyć.
— Racz mi, proszę, nie przerywać. — dosięgło go jej urażone spojrzenie. — Wiem, że nie żyje. Naszą czwórkę łączyły więzy, których nie sposób pojąć ani wytłumaczyć. Żadna śmierć nie przejdzie niezauważona. Takie było w każdym razie założenie.
Oni nas stworzyli jako broń. Wyhodowali w laboratorium.
— Ludzie?
— Ludzie. — przytaknęła. — Jesteśmy produktem. Bronią. Maszynami wojennymi, których nie da się powstrzymać. Ostateczną bronią przeciw ostatecznemu wrogowi.
Popatrzył na swoje ręce.
— Bronią? — wyszeptał.
— Tak, ale tylko w naszym przypadku. Stworzyli nas równymi bogom, byśmy toczyli za nich beznadziejną wojnę, którą sami wywołali. — podeszła do niego na tyle blisko, by chwycić go za ręce. — Tylko my czworo.
— Ale Czarmistrzów było więcej! Jest więcej! Są inni. Eylayen, Korelian, Ethyam…
— I w każdym pokoleniu coraz słabsi, prawda? — uśmiechnęła się szelmowsko, puszczając do niego oko. — To już, widzisz, nasza wina. Nie chcieliśmy być grzeczni… W sumie, to byliśmy bardzo niegrzeczni. A oni nas za to ukarali. Jakbyśmy byli zwierzątkami, które zerwały się ze smyczy! — puściła gwałtownie jego ręce. — Mieliśmy dzieci, Rahimarze, to była cała zbrodnia, za którą nas ukarano. Postarali się, by nasi potomkowie mieli białe włosy i nie mogli mieć dzieci. Jedno — jako atrybut, po którym można nas rozpoznać. A drugie po to, by się już więcej nas nie pojawiało. Bali się nas. Bali się naszej potęgi. Ale my nie byliśmy zwierzątkami. — zaprzeczyła. — Byliśmy ludźmi. Mieliśmy ludzkie uczucia, chociaż nam ich odmawiano!
— To wyjaśnia, skąd się ich tyle wzięło na początku. — rzekł Rahimar. — ale nie wyjaśnia, czemu jest ich teraz tak żałośnie mało…
— Tak działa natura. — wyjaśniła mu znużonym głosem. — W czasie pokoju nie są potrzebni. Znikają. Kiedy są potrzebni, się pojawiają. Rodzą się. Widzisz, wszyscy ludzie, te nieprzeliczone miliony, zamieszkujące Nionis — to są nasze dzieci. Każda z tych osób pochodzi od nas. Wyprowadziliśmy was z tamtego świata.
Nie myślał. Chłonął.
— Każdy człowiek tutaj żyjący ma cząstkę z nas w sobie. Każdy. Więc w przypadku zagrożenia całego gatunku ta cząstka się uaktywnia i tworzy nowych żołnierzy. A w przypadku zagrożenia ekstremalnego, następuje wybuch. Coś wcześniej niespotykanego.
Wytężył wszystkie zmysły, czekając na ciąg dalszy.
Chociaż właściwie się spodziewał, do czego zmierza ta rozmowa.
— Dlatego musiałaś mnie zobaczyć.
Zaśmiała się.
— Skoro się pojawiłeś, Nionis jest w bardzo, bardzo wielkim niebezpieczeństwie. Życie w spokoju się skończyło. Ludzkie śmieszne wojenki się skończyły. — mówiła dalej.- Zapewne już sam się tego wszystkiego domyśliłeś po tym wszystkim, co ci powiedziałam.
— Co to za niebezpieczeństwo? — zmarszczył krzaczaste brwi.
Arsalet podeszła do stołu o ostrożnie pogładziła martwą dziewczynkę po twarzy.
— Sami je na siebie sprowadziliśmy. — pocałowała ją w skroń, a potem obróciła się do Rahimara, nie przestając gładzić dziecka po włosach. — Dlatego sprowadziłam cię właśnie w to miejsce. To ona jest kluczem do wszystkiego.
— To Su. — zdziwił się Aleth.
— No właśnie. To jest ta część układanki, którą ty dostrzegasz. — zgodziła się z nim Arsalet. — Teraz nadeszła pora, byś zobaczył całość. — spojrzała mu prosto w oczy. — Ależ chłopaki szału dostaną na wieść, że wszystko ci opowiedziałam! — zaśmiała się nagle. — Za wcześnie, i te inne męskie bla, bla. A ponoć mają was za bydlęta, nie wiem wiec, czemu tak im przeszkadza to, że dowiecie się wszystkiego o ich naturze. W sumie to — przeszła parę kroków w stroną Rahimara. — naszej naturze.
— Wiele lat upłynęło, od kiedy znaleźliśmy się tutaj. — podjęła opowieść. — Imbarian przekształcił świat na tyle, by dało się nim żyć, choć były to lodowate pustkowia na północy. Aby to osiągnąć, trzeba było kontrolować pogodę na skalę, jakiej nie potraficie sobie wyobrazić. W końcu zaczęło nam brakować sił. Tak, początkowo sami to robiliśmy. Aż taką mieliśmy siłę. Zerwaliśmy się ze smyczy, Rahimar, pozwoliliśmy, by tamten świat sczezł pod ciosami Najeźdźców. Bez żalu. Za to, co nam zrobili. Ale wiecznie nie da się bronić świata. Cena jest za wysoka! — szepnęła prosto do jego ucha. — musieliśmy coś wymyślić. I wymyśliliśmy. Wspólnie. Decyzja była podjęta wspólnie! To była ostatnia taka decyzja. Wspólna.
Zgromadziliśmy ich wszystkich i po prostu zarżnęliśmy, jak zwierzątka prowadzone na rzeź. Czterdzieści tysięcy Czarmistrzów. I nie była to jedna droga, by bronić tych wszystkich ludzi, o nie. Po prostu nie chcieliśmy zajmować się do końca naszych żywotów, konsekwentnie zresztą przez to skracanych, niańczeniem tych wszystkich naszych potomków, których liczby wchodziły już w miliony!
Imbarian wprowadził ich wszystkich do naszej Sali Zgromadzeń. Ja zamknęłam drzwi i blokowałam je. A oni wykorzystali wszystkie te biedne dusze, by zamknąć nasz świat, a jednocześnie stworzyć silnik, napędzający pogodę. Po wieki. Jest tam. Na wschodzie. Za pustyniami. Tego nie wiedziałeś, prawda?
Wszystko zagrało, jak należy. Wszystko. No, może za jednym wyjątkiem. Zginęła córka Imbariana. Fabia. Zawsze musi coś pójść nie tak, prawda? Jakie to dziwne patrzeć jej teraz prosto w oczy… Po tych czterech tysiącach lat…
— Tyle ich zginęło… Dlaczego akurat Fabia ma takie znaczenie? — zapytał ze zdziwieniem Rahimar.
— Bo widzisz, potomku Regnara… Ona była jego żoną. Była żoną twojego przodka.
To oczywiste, Regnar musiał mieć jakąś żonę. To było całkiem logiczne, w końcu stad wzięli się Alethowie. Wszystko zaczęło wpadać na swoje miejsce.
Elementy układanki zaczęły się układać jak za dotknięciem magicznej różdżki.
— Co się stało potem? — zapytał niskim, nieswoim głosem.
— Wtedy właśnie Regnar oszalał. — westchnęła kobieta. — Najpierw rozpaczał. Długo rozpaczał. Ale wiesz, jaki jest następny etap po rozpaczy.
Przed jego oczami zamajaczyła nagle twarz Julietty, a jego głos stwardniał.
— Zemsta.
Zaśmiała się znowu.
— Zemścił się. Zabił Imabariana. A w każdym razie, sądził, że tak zrobił Wszystko zadziałało. Jednocząca nas moc uderzyła w nas, pozostałych przy życiu z Pierwszej czwórki, jak niepowstrzymana fala gorąca. To, co on w sobie posiadał, rozdzieliło się pomiędzy nas troje, Loraka, Regnara i mnie. Przynajmniej tak się nam wszystkim wydawało. Ale Imbarian oszukał nas, oszukał nas wszystkich. Pozwolił nam uwierzyć, że odszedł. Mi i Lorakowi otworzyło to oczy na wiele rzeczy, musze przyznać. Ale Regnar się nie zmienił.
Uczyniliśmy wszystko, co tylko się dało w tej sytuacji. Zwabiliśmy go do tego miejsca. Wznieśliśmy z Lorakiem te Góry, by stały się one jego więzieniem na zawsze. Stworzyliśmy Abitana i Elfy, by się upewnić, że ten szaleniec tam pozostanie na zawsze.
Ale on wiedział, co robi. Wiedział, że musi po prostu poczekać. Teraz to wszystko wyszło na jaw. Patrzysz na przyczynę całego tego nieszczęścia. Dlatego Regnar sprawił to wszystko. Stworzył ciebie. Powoli, z każdym krokiem, tworzył ciebie takim, jakim ciebie potrzebował.
— Regnar? — szepnął Rahimar. — To wszystko to jego robota?
— Wiedział, że jeśli poczeka odpowiednio długo, Fabia się odrodzi. Może nie będzie jego Fabią, ale odrodzi się i będzie mógł mieć ją na powrót. — uśmiechnęła się Archant. — Wiedział, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy ludzie, zamieszkujący Nionis, pochodzą od naszej czwórki.
— A kiedy się pojawiła, stworzył sytuację, w której ty, jego potomek, uwolniłeś go z zamknięcia.
— To on… Za tym wszystkim stoi… — osłupiały Rahimar spuścił wzrok ku ziemi. — On.
— Nie wiem, jak tego dokonał, ale muszę przyznać, że niezły z niego zawodnik. — uśmiechnęła się. — Był tu zamknięty, a sterował wszystkim z tego więzienia,. Pozwalając wszystkim poddać się ułudzie, że przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenia. Ale ty… Ciebie nie docenił. Och, to oczywiste, że to Regnar stał za twoją przemianą, to on ją uruchomił, bo potrzebował ciebie jako Czarmistrza, żebyś mógł zabić Abitana. Ale twoja moc przekracza wszelkie skale… Sięgasz poziomów nas, Pierwszych. I ja nie mam pojęcia, dlaczego.
— Ale sprowokowało to ciebie do opuszczenia kryjówki. — zauważył Rahimar.
— Tak. — przytaknęła. — Bo skoro się narodziłeś, i to z mocą dorównującą naszej, to znaczy, że coś pójdzie nie tak. Bardzo nie tak. I będzie potrzebne wsparcie.
— I to chciałaś mi powiedzieć, więc ściągnęłaś mnie tutaj. — domyślał się dalej Rahimar.
— Dokładnie tak. — zawahała się, ale ciągnęła dalej. — Chciałam wiedzieć, na co się szykować.
— Ciągle myślałem, że to Eylayen stoi za tym wszystkim. — wyszeptał Rahimar.
— Eylayen to przygłup! — żachnęła się Archant. — Bez swojego pana pewnie sznurówek by nie umiał zawiązać! Jest tylko wykonawcą jego woli. Choć, przyznaję, parę rzeczy obciąża tylko jego sumienie.
Rahimar obrócił się z powrotem do stołu.
— Więc o nią to tylko chodził przez cały ten czas! — szepnął. — Pragnął ja odzyskać. Za wszelką cenę…
Przytaknęła ruchem głowy.
— Gotów był największe popełnić zbrodnie, byle tylko ją pomścić, i odzyskać. — szeptał dalej.
Już nawet nie musiała przytakiwać — nie oczekiwał jej aprobaty. Wiedział dokładnie, co się dzieje. — Ale nie powiodło mu się! — powiedział głośniej.
— Właśnie. I w tym upatruję twoje pojawienie się. — Arsalet złapała go za ramię. — Zdaje mi się, że on zrobi w rozpaczy cos potwornego. Coś tak potwornego, że potrzebne będą posiłki!
— Jestem wojownikiem. — obiecał. — Cokolwiek to będzie, zmierzę się z tym i wygram!
— Sam więc widzisz, że ku temu wszystko wiodło… — zauważyła Arsalet.
— Miałaś rację.
— o czym ty mówisz?
— Mówię o twojej przepowiedni. — uściślił.
— A tak. Przepowiednia. — westchnęła kobieta. — Oczywiście, że miałam rację, głupcze! Ja się nie mylę w takich sprawach!
— Powiedziałaś mi jeszcze, że zobaczym się na końcu tej drogi. — ciągnął. — Czy to już koniec tej drogi?
— Nie, jeszcze nie. — potrząsnęła głową. — Ale już blisko końca. Mało zostało ci spraw do uporządkowania.
Zmarszczył brwi. Do uporządkowania?
— Co przez to rozumiesz? — spytał nachmurzony.
— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? — spochmurniała nagle. — Co mogłam, to ci powiedziałam. Resztę musisz sam odkryć.
— Dlaczego postanowiłaś odkryć mi to wszystko? — spytał.
— Już ci mówiłam… Szykuje się coś dużego. Coś większego, niż cokolwiek, co się wydarzyło do tej pory. Porównywalne z tym, co się działo pięć tysięcy lat temu, za naszych czasów. A ty masz najwyraźniej pełnić w tym jakąś rolę. Ważną rolę. Dlatego uznałam, że musisz przynajmniej orientować się w tym wszystkim, co się dzieje.
— Dalej nie wiem wszystkiego… — wyszeptał. — Ale wiem wystarczająco dużo, by nie tkwić już w mroku, jak to było do tej pory.
— Takie było założenie. — szepnęła znużonym tonem.
— Kiedyś ty zaczęła tak się martwić losem Nionis? — zapytał nieoczekiwanie Rahimar.
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
— Pozwoliłaś zabić czterdzieści tysięcy ludzi. Patrzyłaś na to. A teraz martwisz się, że inni zginą?
Widział, jak narasta w niej gniew, ale nie cofnął się.
— Takimi nas stworzono! — wrzasnęła, a echo jaskini zwielokrotniło jej słowa. — Wyprali nas ze wszystkich uczuć! Trzeba było tego nieszczęścia, tej rzezi, żebyśmy z Lorakiem przejrzeli na oczy! Już ci to mówiłam! Nie słuchałeś mnie wcale! Dlatego zaczęłam od początku! Żebyś zrozumiał, co mnie zmieniło! Poczucie winy gryzło mnie do tego stopnia, że się wycofała! Dlatego też teraz wyszłam z ukrycia! Nie dla własnych korzyści! Niczego nie pojąłeś, z tego, co mówiłam? Naprawdę?
Ze spokojem zniósł jej wybuch.
— Tych słów mi brakowało. — powiedział ze smutkiem. — Teraz rozumiem twoje motywy. I wierzaj mi, ja wiem, co to znaczy, wrócić z tamtej strony. W końcu też tam byłem.
Patrzyła na niego z namysłem.
— Pewna jestem, że zanim zacznie się to, do czego zostałeś stworzony… — szepnęła. — zobaczymy się jeszcze.
Nie zdążył zaprotestować, nie zdążył nawet się odezwać, kiedy znalazł się z powrotem w zajeździe, oparty o poręcz schodów, na przedostatnim stopniu, z nogą wzniesioną w górę, by wstąpić na piętro. Oszołomiony, wsparł się o ścianę i szepnął, nie kierując swoich słów nigdzie w szczególności:
— Ale ja mam jeszcze tyle pytań…
— Musisz wierzyć, że odpowiedzi się znajdą. — usłyszał jej głos w swoim uchu. — Do zobaczenia!
Spochmurniał.
Skierował się wprost do izby, którą zajmowali razem z Lailaną, ale nie dane mu było dojść tak daleko, bowiem otwarły się drzwi wiodące do pokoju, który zajmowała Keit i Laura, i czarnowłosa główka jego córki pojawiła się w nich:
— Witaj, ojcze, czekaliśmy jeno na ciebie. Pozwól do nas. Musimy porozmawiać.
— Dlaczego dzisiaj wszyscy chcą ze mną jeno gadać i gadać? — zamruczał zrzędliwie Rahimar, kierując się za córką.
Faktycznie, w niewielkiej izbie było już mnóstwo osób. Oczywiście Keit i Laura, zamieszkujące ją. Ale na jednym z łóżek siedziała taż Lailana, bardzo blisko Laury, której wciąż jeszcze nie mogła dosyć wyściskać. Naprzeciwko, obok Keit, siedział Ian, a tuż przy nim rozsiadł się Ethyam, po którym widać było, że nie bardzo był w humorze.
— Witajcie. — powiedział Rahimar u progu. — Było mnie zawiadomić, że spotkanie mamy rodzinne, to bym na spacer nie wyszedł. — bąknął, nieco zmieszany.
— Ojcze, jest parę rzeczy, którymi podzielić się z tobą musimy. — powiedziała, zbierając się na odwagę, Laura. — Właściwie to Keit uwagę moją zwróciła na rzeczy, o których ja zapomnieć jeno pragnęłam. Uznałyśmy, że trzeba, byś się o nich dowiedział.
— Także i ja mam parę słów dodania. — wtrącił Ian. — Zaś Ethyam będzie musiał wyjaśnić to, czego nie wiemy. — spojrzał z ukosa na mężczyznę, który rozgościł się nieopodal niego. — Oby miał odwagę…
— Ma odwagę. — burknął natychmiast Ethyam. — Lecz nadal nie rozumiem, czemu uważacie, że wiedzieć mogę coś, co się przydać może…
— Bardzo dobry pomysł. — zgodził się nagle Rahimar, ignorując oznaki zaskoczenia na twarzach najbliższych. — Ja również chętnie wszystko to opowiem, co się dotąd nam wydarzyło.
— Bardzo dobrze. — pochwaliła Lailana.
— Przede wszystkim i co najważniejsze, cieszę się, żeśmy razem. Wiele strat żeśmy ponieśli w ostatnim czasie i nie chcę więcej żałoby przechodzić. — powiedział książę. — Chcę już zawsze mieć was wszystkich przy sobie. W paru przypadkach, rzec to muszę, jużem dawno nadziei się wyparł, że to możliwe. — spojrzał znamiennie na Laurę.
— Podzielamy twoje zdanie w całej pełni, ojcze. — chmurne spojrzenie Iana przekonało go, że coś jest jednak nie w porządku. — Trzeba ci wiedzieć, żem gościem był i Koreliana i Eylayena w ostatnich dniach. I wiele ma ci do powiedzenia, bowiem wiele żem tam ciekawych rzeczy odkrył.
Rahimar skinął aprobująco głową i usiadł obok Lailany, która ponagliła go gestem. Kiedy usiadł, złapała jego dłoń w swoje i mocno uścisnęła.
— Korelian porwał mnie z pokładu Ptaka Oceanu w czasie bitwy, jużem to mówił. — rozpoczął Ian. — Jednak to nie mnie pragnął porwać, ja się tam jeno przypadkiem znalazłem. Prawdziwym jego celem był człek, z którym walczyć mi przyszło, Esehet Istav, który był przekształconym przez Eylayena martwym człowiekiem.
— Znałem go. — wtrącił Ethyam. — Był on pierwszym i jedynym, któremu w czasie przemiany nowa dusza się narodziła. Szczątkowa, ale prawdziwa. Pan mój pod takim był wrażeniem, że wiele mu misji powierzał, jakby żywym był człowiekiem.
— Tak, ale nie wiesz, po co Korelian mieć go pragnął. Nie dlatego, że wybrykiem był natury, nowym dziwem przez Eylayena stworzonym. Chciał mieć w swej mocy ghoulę, by móc za jego pośrednictwem zniszczyć zabezpieczenia magiczne, które rozpostarł wokół swojego zamku Eylayen. Póki one stały na straży, żaden Czarmistrz nie mógł się dostać do jego zamku. Kiedy znikły, piekło na ziemi nawiedziło jego dom. Wiem, bom właśnie wtedy tam gościł. Cała siedziba Eylayena w perzynę obrócona została!
— W perzynę? — wyraz twarzy Ethyama wyraźnie mówił, że nie potrafi w to uwierzyć. — Ależ mój pan niezwyciężony był… to niemożliwe..
— Co więcej, wszystkie jego ghoule zniszczone zostały, ze szczętem, podobnie zresztą jak Esehet, o którym był żem wspomniał.
— Ale to nie jest najważniejsze, o czym trzeba mi teraz wam powiedzieć. Najważniejsze jest, że i u Koreliana, i u Eyalena, znalazłem służkę, co na imię Su miała.
— Powiedz mi, chłopcze, czy poza imieniem dzieliła on coś jeszcze z naszą Su? Twarz może? — Rahimar aż wychylił się do przodu.
Ian potaknął ruchem głowy.
— Taką samą twarz miała, jeno młodsza była o lat parę. Tak samo było z dziewczyną, co na dworze Eylayena służyła.
Oczy wszystkich zwróciły się na Ethyama.
— Co tak na mnie patrzycie. — obruszył się tamten. — Była tam służka, co imię Su nosiła. Eylayen powiedział mi jeno, że to Koreliana dar. Nic więcej o niej nie wiedziałem.
— Korelian mi nieco to wszystko wyjaśnił. — mówił dalej Ian. — Powiedział mi on, że obydwaj z Eylayenem jakąś starożytną technikę czarowania posiedli, co się magią Bram śmierci zowie. Ponoć źródłem jej sam Imbarian Eukedel miał być.
Rahimar poruszył się niespokojnie. Znał przecież to nazwisko! Pierwszy to był książę Vaksos, jeżeli pamięć go nie myliła. Poza tym, kilka rzeczy dowiedział się przecież od Arsalet czy też Archant.
— Technika ta dwa oblicza miała, i obydwaj mistrzami zostali w jednym z nich. Eylayen śmierć oszukiwał, a Korelian — życie. Miał on brać — jak to nazwał — esencję życia żywej osoby, a potem z tego materiału tworzyć doskonały obraz, kopię tej samej osoby. I zdaje się, że to właśnie jest przyczyna, dla której na dworze obu Magów służyła Su.
Rahimar przymknął oczy, przytłoczony ciężarem informacji, jakie spadły na niego tego samego dnia.
Zamiast oczekiwanego porządku, miał w głowie chaos, jakiego się nie spodziewał.
— A jaki to wszystko z Laurą ma związek? — zagadnął.
Laura chrząknęła, speszona.
— Ojcze, to ja… Ja… Pozwoliłam Korelianowi krew Su zabrać. Tę, z której ten obłąkaniec dwie jej kopie stworzył. Byłam na Rohkod, kiedy przybył. I to ja nakłułam ciało naszej biednej Su. I nabrałam jej krwi, a potem mu oddałam.
Świat nagle zawirował przed oczami księcia Aletha.
— Dziecko drogie, czemu żeś mi wcześniej tego nie powiedziała. — zapytał. — Przecież musiało ci to jako kamień młyński u szyi ciążyć…
— Dlatego właśnie! — Rahimar dojrzał łzy w jej oczach. — Dlatego właśnie przez te ostatnie kilka dni nie mogła ci w oczy spojrzeć i ciebie unikałam! — załkała.
— Niesłusznie… — wyszeptał. — Jeśli to, co mówicie, prawdą jest, tylko jedna osoba na tej ziemi ma prawo gniewu się wystrzegać z tego powodu. Korelian musi mi paru informacji udzielić, zanim zginie, jednakowoż. Wiedzieć muszę, po co mu te kopie Su były. Bo, drodzy moi, jam również czegoś się dowiedział. Wiem mianowicie, z pewnego źródła ta informacja pochodzi, że Su była wcieleniem zmarłej dawno, dawno temu żony Regnara.
— Fabii Eukedel! — Ethyam zerwał się z miejsca.
— Do niedawna żem myślał, że nasze z Ethyamem wejście do Labiryntu i uwolnienie Regnara jeno przypadkiem było. Ale ktoś zwrócił moją uwagę, że zbiegło się ono w czasie z pojawieniem się Su, która wszak była wcieleniem Fabill Niemożliwe, by zbieg był to okoliczności.
— Więc Regnar powstał z grobu, by mi Su odebrać? — Ian zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
— Nie, właśnie nie. Wszak kiedy z Ethyamem trafiliśmy do Labiryntu, twoja żona już nie żyła. — sprecyzował Rahimar. — Ale jej dwie kopie, przez Koreliana stworzone, żyły.
— Więc to o to tu chodzi! — krzyknął domyślnie Ian. — Dwie kopie na wszelki wypadek stworzył Korelian, gdyby któraś z jakieś przyczyny nie przetrwała do momentu, w którym opuści on swe więzienie. Jedną z nich miał posiąść Regnar.
— Więc jest on bardziej obłąkany, niż ktokolwiek z nas sądzi. — wyszeptał Ethyam z przestrachem w oczach. — Zatem biada nam wszystkim!
— Nie wiem, czy obłąkany… — zastanawiał się Rahimar. — Bo znaczy to, że on to wszystko zaplanował. Umyślił sobie, a potem, pomimo tylu przeciwności, doprowadził do tego celu. — zauważył. — Czy tak działa obłąkany umysł? Śmiem wątpić.
— Coś w tym jest. — ostrożnie dodała Lailana.
— Ciekawym jeno, jakim cudem doprowadził on do tego, żeśmy się tam, w Labiryncie znaleźli i go uwolnili… — powiedział gorzko Ethyam.
— Podejrzewam, że w tym celu ciebie do nas przysłał Eylayen. — Ian zmarszczył brwi. — Wszak zabrałeś się z grupą, co poszła w Góry Tavald.
Ethyam nie mógł nie przyznać mu racji.
— Miałem was jeno wspomóc. — usprawiedliwiał się. — Eylayen nie informował mnie o swych zamiarów. O Vergu takoż nie wspomniał nic słowem. Bał się, żem go zdradził. Żem dał się wam skaptować.
— A udała się nam ta sztuka? — chytrze zagadnął Rahimar.
— Zdaje się, że tak. — powiedział szczerze Grakk, patrząc mu prosto w oczy.
— Tak, czy inaczej, to Eylayen nas połączył w misji przez Tavald. — podsumował Gudhrok.
— I to jego Igrany mnie porwały — wtrąciła Lailana — choć twierdził, że jemu na złość to jedynie zrobiły.
— Alem sobie przypomniał, że niektóre szczepy Regnarowi przysięgę składały. — dodał Rahimar. — Sam się nam przyznał do tego. I to on nas o pomoc z Abitanem prosił. To on napuścił nas na niego. Więc istotnie, to Eylayen mógł też być zmanipulowany w tej mierze.
Zapadła nagła cisza. Wszyscy starali się mniej lub bardziej skutecznie przetworzyć pozyskane informacje.
Tylko Lailana miała coś akurat coś innego na głowie.
Jej wewnętrzne oko, to które widziało — nie przepowiadało — przyszłość — uaktywniło się bez żadnego ostrzeżenia.
Ujrzała Keit, ale zupełnie inną. Starszą, o dobre ćwierć wieku. W krótszych, ogniście rudych włosach, rozsypanych wokół jej twarzy, poskręcanych w starannie ułożone fale. Wyglądała na szczęśliwą. Bardzo szczęśliwą. W każdym razie, śmiała się od ucha do ucha, a jej oczy lśniły blaskiem — więc chyba musiała być szczęśliwa.
Coś jednak było strasznie niepokojącego w tym obrazie.
Lailana potrzebowała szerszej perspektywy, ale nie mogła jej uzyskać. Widziała jedynie tę uśmiechniętą twarz, na której szczęście wydawało się być, nie wiedzieć czemu, tak przeraźliwie nie na miejscu, tak spaczone i złe, że Lailana drżała jak w febrze, nie mogąc się opanować.
Widziała jedynie obrazy. Ich wielkość, ich intensywność — nic z tego nie było zależne od niej. Mogła się tylko poddać i obserwować. Tak, aby uzyskać jak najwięcej informacji.
Zapatrzyła się w jej oczy.
Oczy Keit były niebiesko-zielone, jedyne w swoim rodzaju, niezwykłe.
Kobieta, która ukazała się jej w wizji, miała całkowicie białe oczy. Prawie całkowicie. Tam, gdzie powinny być źrenice, znajdowała się cienka, czarna obwódka, jakby namalowana ołówkiem na nieskazitelnej bieli rogówek.
Zaskoczenie Lailany sięgnęło zenitu — to właśnie te oczy były źródłem jej ogromnego niepokoju.
Już kiedyś czuła się podobnie, wtedy, gdy Rahimar pozostawił ją na śmierć w rybackiej chacie w Finis.
Wizja zniknęła tak samo nagle i niespodziewanie, jak się pokazała. Lailana siedziała na swoim miejscu, pomiędzy Rahimarem i jego czarnowłosą córką, jakby nigdy nie opuszczała swojego miejsca.
— Więc jaki plan mamy? — Ethyam spojrzał prosto na Rahimara. W tym pomieszczeniu nie było nikogo, kto podważałby autorytet olbrzymiego pirata.
— Plan? Ja płynę na Vaksos. To już postanowione. — odrzekł Rahimar. — Jeno zaczekać muszę, aż okręty sprawne będą. Obiecali nam je naprawić, więc tyle chociaż mogę zrobić, by dać im szansę to uczynić. Póki mój niedoszły teść żyje, Dormoth bezpiecznie być nigdy nie może. Ja muszę zadbać o bezpieczeństwo tego miasta.
— Ja płynę z tobą. — rzekł stanowczo Ethyam. — Cóż mnie tu czeka?
— A co z Eylayenem i Regnarem? — spytał zaniepokojony Ian. — Wszak plany ich musimy poznać i próbować uczynić coś, by im zapobiec.
— To są rozważania na później. — Rahimar uczynił bliżej nieokreślony ruch ręką. — Na razie nie mamy szansy, by dowiedzieć się czegoś więcej. Poza tym, zdaje się, że sprawy są to potężniejsze od nas, przynajmniej na razie.
A zatem muszę was przed nimi chronić, dopowiedział sam sobie w myślach.
— Zatem szykować okręty należy. — Ian patrzył na ojca poważnie. — I ludzi kaptować.
— Ależ oczywiście, to plan na teraz. — zgodził się z nim Rahimar. — Potem będziemy planować dalej.
— Znowu walka będzie, znowu kogoś stracić możemy… — szepnęła Laura. — Ja już nie chcę ojca mego opłakiwać.
— Nikt mnie opłakiwać już więcej nie będzie, kochana córeczko. — rzekł ponuro książę Aleth. — Nie pozwolę na to, pókim żyw.
— A potem? — kąśliwie dogadała mu własna córka.
Rahimar zaciął zęby.
— Ważne jest, by tą misję dokończyć. — powiedział stanowczo. — Nie odpuszczę, póki Dormoth bezpieczne nie będzie, bowiem wolą moją i Lailany jest, by tu osiąść na stałe. — spojrzał ukochanej w oczy.
Biała Dama o włosach czarnych jak węgiel skinęła potwierdzająco głową.
— Po śmierci Sabura wracać nie będę do Voulth. — wyszeptała. — Nie chcę mieć już nic wspólnego z tym parszywym miastem.
— Ja również miałem zamiar o tym samym z Keit rozmawiać. — wtrącił Ian. — Nie znam bardziej nam sprzyjającego miejsca na całej Nionis, może poza Leą.
— Gdzie indziej przerobią nas na pieczyste. — odrzekła z humorem dziewczyna, całym ciałem wspierając się o przyszłego małżonka. — Jakkolwiek lubię wyzwania, na razie mam nieco inne w planach. — mruknęła. — Na początek pragnę ozdrowieć w pokoju. A gdzie indziej bardzo to trudne będzie. Więc tak, uważam to za dobre rozwiązanie.
— Świetnie zatem. — ucieszył się Rahimar. — Cała moja rodzina w jednym miejscu! Od Rohkod tak dobrze nie miałem!
Lailana zamyśliła się, ale nie wyrzekła ani jednego słowa.
Ostatnimi czasy nigdy się nie zdarzyło, by dane im było żyć gdziekolwiek w pokoju. Zawsze, gdy się już wydawało, że mają szansę, porywała ich pędząca z rykiem, wysoka jak górą fala przypływu i wszystko szlag trafiał.
Jakoś trudno było jej uwierzyć, by tym razem mogło być inaczej.Szach króla
_Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz!_
_._
_Shak Gvavalath III_
Wcześnie zmierzch zapadał o tej porze roku nad Pierścieniowym miastem, a stary, pomarszczony i zniedołężniały z powodu podeszłego wieku mężczyzna leżał na swoim łożu i nasłuchiwał. To właściwie było jedną rzeczą, jaką jeszcze był w stanie robić; nasłuchiwać.
Przed południem do Cytadeli przybył posłaniec, niosący wieści z odległego Dormoth. Zwycięstwo! — krzyczał od progu. Gvavalath nakazał natychmiast go stracić. Ot tak, po prostu — bo tamten mógł się z tej przyczyny radować. Shak już dawno postradał tę przyjemną zdolność cieszenia się z czegokolwiek. Świadomość, że w ciele zniszczonym starczym uwiądem działa już tylko umysł, nie napawała radością.
Położenie polityczne państwa, którego stery stary Shak — tyran objął przed wiekiem, było opłakane i Gvavalath był jednym z niewielu, którzy w pełni zdawali sobie z tego sprawę. Niedługo hydra ruchów separatystycznych znowu uniesie w górę swoje liczne głowy, to było pewne. Zaczną, jak zwykł podejrzewać, Ghardarowie na południu, jak zwykle zresztą. Ale gdy inne ludy spostrzegą, że Tvalth jest bezbronny, że nie ma niczego, co mógłby przeciwstawić powstańcom — pójdą śladem Ghardarów,.
Ale starzec wcale nie zamierzał się poddawać. Wiedział doskonale, dlaczego tendencje separatystyczne Voluth nie umierają — były przecież stale i skuteczne podsycane przez pobliski Houpton, zasiedlony wszak przez ten sam lud.
Swoją drogą, Gvavalath zawsze podziwiał Houpton. Darzył je naprawdę szczerym podziwem. Konflikt sprzed półtora tysiąca lat postawił tych ludzi poza nawiasem cywilizowanego społeczeństwa, więc opuścili swój dom i udali się na pustynię, tam, gdzie musieli dokonać wielu bardzo trudnych wyborów, by przeżyć. Było ciężko, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ciężko, a jednak poradzili sobie, a nawet od podstaw stworzyli wspaniałą cywilizację.
Cóż, kiedy teraz po prostu przyszła ich kolej. Po Rohkod, Dormoth i Vaksos to oni byli następnym naturalnym celem Shaka. Ponadto, upadek Houpton uspokoiłby Voulth. Na dobre.
A więc Houpton upaść musi. Gvavalath zagłębił się w rozmyślaniach na temat kolejnej inwazji, którą najchętniej dokonałby cudzymi rękoma, korzystając z nabytych w przypadku Dormoth doświadczeń.
Oddając się przyjemnym rozważaniom na temat podbojów, śmierci, plądrowania i podpaleń, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że w jego sypialni znajduje się poza nim ktoś jeszcze. Kiedy w końcu przyjął do wiadomości obecność nieoczekiwanego, nieproszonego gościa, rozległ się jego skrzekliwy, cienki głos starego człowieka:
— Wejdź, przyjacielu, w światło od kominka bijące, bym cię zobaczyć mógł.
Mężczyzna postąpił więc posłusznie parę kroków naprzód, zbliżając się do łóżka. Jego potężna sylwetka, niedźwiedzie ciało i wzrost sprawiały, że pomieszczenie nagle zmniejszyło się znacznie, choć przecież było olbrzymie. Widząc rozmiary tajemniczego gościa, Gvavalath umilkł nagle. Spoglądał usilnie, próbując zmusić na wpół skryte pod bielmem oczy, by dostrzegały więcej szczegółów świata zewnętrznego. Gdzieś z mroków pamięci wyłoniła się wiedza, że przecież zna jedynie jednego człowieka o podobnej sylwetce.
Ujrzał więcej szczegółów. Nowoprzybyły miał rude włosy, zaczesane w setki misternych warkoczyków, podobnie gęstą, rudą brodę, potraktowaną w ten sam sposób. Oczy miał intensywnie błękitne, czoło wysokie, a nos długi i ostry. Ubranie miał na sobie staroświeckie, ze skóry i wełny, na plecach ciepłą, wełnianą opończę, a nad jego ramieniem wystawała mu masywna rękojeść miecza.
Olśnienie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Rahimar Gudhrok, pomyślał. Odwiedził mnie ten pirat, którego z takim powodzeniem wykorzystałem do podboju Dormoth, a który teraz dla mnie zniszczy i Vaksos.
— Witaj w moim domu. — powiedział. — Doniesiono mi już o twoim zwycięstwie. Piękna t chwila, Dormoth wraca do swego prawowitego właściciela.
Ani słowem nie zająknął się o tym, że dwa lata wcześniej oddał Dormoth Giuadarowi w zamian za pomoc w rozbiciu Rohkod… W zamian za ręce, które przyjęły na siebie krew niewinnych w miejsce jego własnych. Lata intryg, oszustw, zdrad i zmian frontów w końcu dały pewne wymierne rezultaty. Rohkod nie istniało, a Vaksos — przy determinacji, jaką okazał Gudhrok — tez niedługo będzie stertą popiołów. Jak to dobrze, że ten głupi, łatwy do zmanipulowania pirat wydostał się z miejsca masakry pod Beheliam.
— Jak dobrze, żeś przybył tu osobiście. — Shak przymknął na dłuższą chwilę oczy. — Mogę ci sam zwycięstwa pogratulować. Twoja zemsta wreszcie spełnienia się doczeka, prawda?
Rahimar nic nie mówił, ale Shak to zignorował. Przyzwyczajony do słuchania własnego głosu, nie spodziewał się, by ktokolwiek z własnej inicjatywy zabierał głos w jego obecności. Skoro tak było od stulecia, dlaczego miałby oczekiwać, by cokolwiek się miało zmienić w tym względzie?
— Świat się wali, sam widzisz. Shak Tvalthu z piratami układać się musi, by resztki porządku jakoś utrzymać w rękach. Lecz cóż zrobić, skoro w rękach tych milionów byt… Po wszelkie środki sięgać trzeba, by ich byt zapewnić.
Kiedym władzę obejmował, inaczej w Nionis było. Sto wiosen temu sto i pięćdziesiąt tysięcy ludzi miałem pod bronią, a w razie potrzeby i drugie tyle by się znalazło. Teraz upadek ludzi nadszedł i marne dziesięć tysięcy od bronią stoi. A może i mniej. Ale wciąż jeszcze do zwycięstwa dążyć trzeba i czasem się je nawet odnieść udaje! Jak to pod Dormoth, twoją będące zasługą. Wiele dla bezpieczeństwa ludu mojego uczyniłeś, Rahimarze Gudhrok. W zamian za to gotowym jest oczyścić cię z wszelkich win, jakie kiedy głowę twoją obciążały, jakiekolwiek by one nie były. Masz moje słowo.
Shak zamilkł, ale Rahimar wciąż się nie odzywał.
— Milczysz? — głos Shaka stawał się coraz bardziej skrzekliwy. — Przyjmuję to więc jako twoją zgodę. Odnieśliśmy zwycięstwo, ciebie więc dzisiaj oceniać nie będę. Nasze to wspólne wszak zwycięstwo.
Lecz nie można na tym poprzestać! Świat zmian potrzebuje, zmian na lepsze. Ja ten świat zmienię, póki siły jakoweś mi jeszcze pozostały. Państwo moje niby bezpieczne, ale na razie tylko. Przyszłe problemy już teraz trzeba dostrzegać i zwalczać, zanim uciążliwe się staną. Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz! Ja sam spojrzenie na południe zwrócić teraz muszę. Tam państwo na pustyni zrodzone wciąż rzuca mi wyzwanie. Władca Houpton tytuł Shaka nosi, cóż to za bezczelność!
Zmiażdżę ich tym wszystkim, co mi jeszcze pozostało! Jarzmo na szyje Ghardarów nikczemne zarzucim! Nionis znowu jednością stać się może i stanie, jeśli tylko ty u mego pozostaniesz boku!
— Nonsens! — parsknął Rahimar, odzywając się w końcu. — Tak się nigdy nie stanie! Ja do tego nie dopuszczę!
W mgnieniu oka znalazł się przy leżącym, a czerwień jego włosów ustąpiła bieli. Potężny Czarmistrz pochylił się do przodu i wyciągnął rękę w kierunku Shaka. Zanim ten zdążył zareagować, potężna dłoń zamknęła się na wokół jego szyi i poczęła powoli wyciągać go z jego legowiska.
— W Nionis twojego porządku nigdy nie będzie. — wycedził przez zaciśnięte zęby potężny mężczyzna. — A ja nie Rahimar Gudhrok, o nie. Jam jest Regnar Aleth, Shaku. Czarmistrz, jeżeli nie widać.
— Jak śmiesz! — wydusił z siebie Gvavalath. — Jestem Shakiem! Shakiem Tvalthu! — krzyczał, aż w końcu dostał zadyszki.
— Ja wiem, kim tyś jest! — odpowiedział mu spokojnie Regnar. — I widzisz, że wcale o to nie dbam. Żyłem na tej ziemi prawie pięć tysięcy lat, więc wiec nie jesteś dla mnie więcej wart, jak kupa gówna. Ale tak się składa, że śmierć twa się mi przysłuży. Temu tu jestem.
— Nie! Nie! — krzyknął Gvavalath, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu. — Ja nie chcę umierać!
Niedźwiedziej postury mężczyzna wydobył go wreszcie z przepastnego łoża i trzymał w górze, jedną ręką ściskając go za szyję. Powoli. Zdawało mu się, że trzymanie chudego, poskręcanego, wrzeszczącego, wijącego się i wierzgającego człowieka nie kosztuje go ani grama wysiłku.
— Krzycz! Wrzeszcz! — rozkazał Regnar. — Muszę mieć świadków, żeś wreszcie trupem. Dość już po ziemi tej chodziłeś, plugawiąc ją na rozmaite sposoby.
— Czego… ty… chcesz…? — Shak bezwładnymi rękoma złapał go za potężne, jakby z krystali odlane ramię.
— Chcę, żebyś odszedł. — wyszeptał Rahimar, patrząc mu prosto w zachodzące mgłą oczy.
Gvavalath dostrzegł w nich nieogarnione szaleństwo i w tym właśnie momencie zrozumiał, że idzie tu o jego własne życie. I wtedy zaczął wrzeszczeć, bić kolosa po ramieniu, wić się jak ryba wyjęta z wody.
— Ratunku! — krzyczał nadspodziewanie silnym głosem, jakby nagle powróciła do niego dawno utracona młodość. — Pomóżcie! Szaleniec w zamku jest, zabic waszego pana usiłuje!
Drzwi otwarły się z łoskotem, skrzydło uderzyło z impetem o ścianę. Wbiegło naraz mnóstwo ludzi, tłocząc się w okolicy drzwi, obserwując niecodzienny obrazek, jaki roztaczał się przed ich oczyma z niedowierzaniem w oczach.
— Nie stójcie tak! Pomóżcie mi! — krzyczał prawdziwie przerażony Shak Tvalthu.
Regnar spojrzał na zebranych pokojowców i strażników pałacowych. Pogarda zabłysła w jego oczach.
— Patrzcie! — krzyknął. — Tak umiera Shak Gvavalath III, tyran Nionis!
Zacisnął rękę, trzymającą kark Shaka. Dał się słyszeć głośny, mrożący krew w żyłach trzask, znamionujący zgruchotanie kręgów szyjnych. Gvavalath zwisł na jego ręce jak śnięta ryba, życie uszło z niego jak powietrze z przekłutego balona.
Regnar uśmiechnął się szyderczo, obrócił do oniemiałych ludzi, zgromadzonych w sypialni Shaka, a potem, znowu bez wysiłku, cisnął w nich stygnącym truchłem tyrana, zwalając kilkoro z nich z nóg.
— Powiedzcie wszystkim, że tyran zdechł dziś, jak szczur, którym był całe swoje życie! To jedyny powód, dla którego życie wam dzisiaj oszczędzę! Lecz miejcie na uwadze, jeżeli spróbujecie to ukryć, Regnar z rodu Aleth powróci i wyrok swój zmieni!
Czarmistrz powiódł wzrokiem potwarzach strażników, po czym świadomie wolnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Strażnicy rozeszli się na boki, patrząc w milczeniu, jak przechodził, przez nikogo nie zaniepokojony.
Shak zaś leżał tam, gdzie upadł, z głową obróconą na lewy bok, skurczony i zwiędnięty, jakby czas wreszcie odzyskał swoje.
Słudzy przechodzili obok, niewzruszeni, zupełnie się nie przejmując losem zmarłego władcy.
W końcu, w ich perspektywie, umarł jeden tyran, będzie kolejny.
_— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie._
_— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej._
_Rahimar Aleth, Laura Aleth_
Mała gospoda przy rynku Dormoth o tej porze dnia spala, podobnie, jak jej goście i właściciele. Rahimar wszedł do środka głównym wejściem, dziwiąc się, że jeszcze o tej porze panuje niczym nie zmącona cisza i spokój.
Niepokój przez moment pojawił się pod jego biała czupryną, ale świadomie pozwolił sobie na zignorowanie go.
Nie było łatwo przejść od życia w drodze, które wymagało nieustannej czujności, do powrotu do cywilizacji i opuszczenia gardy.
Chwilowo pozwolił sobie na ten luksus.
Obrzucił znudzonym wzrokiem salę główną, a potem skierował się na schody, prowadzące na górę, do izb gościnnych usytuowanych na poddaszu.
Od czasu zdobycia Dormoth nie było dnia, by nie wychodził rano z pokoju, który dzielił z Lailaną wczesnym rankiem, i nie szedł w stronę portu, by spojrzeć na północ, w kierunku, z którego spodziewał się ujrzeć posiłki.
Niestety, nie spodziewał się, by były to posiłki dla nich.
Jego niedoszły teść mógł być obłąkany, ale ciekaw był niezmiernie, czy był obłąkany na tyle, by wysłać drugą armadę, drugą armię, by spróbować odzyskać utracone miasto.
Nie chciał jednak, by ktokolwiek był świadkiem tych jego porannych wycieczek, w końcu nie chciał być uznany za niepoczytalnego przez swoją własną rodzinę.
Nie dotarł na górę. Był ze trzy skrzypiące schodki od szczytu schodów, kiedy zatrzymał się raptownie w pół kroku. Gospoda zniknęła sprzed jego oczu. Przed jego oczami rozpościerała się zupełnie inna sceneria.
Było ciemno, bardzo ciemno, podobnie jak w jaskini Abitana.
Miał jakieś niejasne wrażenie, że znalazł się właśnie w tym Labiryncie, w miejscu, z którego tak bardzo chciał się wówczas wydostać.
Nie przeszkadzał mu już zapach, który wcześniej go odrzucał. Stąd wyniósł przeświadczenie, że może jednak naprawdę się tam nie znajduje?
Ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, panującego dookoła, wiedział już, w którym miejscu się znajduje. To był pokój szkieletów, w którym jeden z trupów wskazał im dalszy kierunek wędrówki, na którego końcu odnaleźli swój cel.
Abitana.
Tym razem wkroczył powoli do groty. Nie miał zamiaru dać się zwieść jakiemuś rozkładającemu się trupowi, animowanemu siłą myśli jego oszalałego przodka, który przez tysiąclecia był zamknięty w tym miejscu.
Przygotowany na najgorszy z możliwych widoków, przekroczył próg i doznał szoku.
Pieczara była pusta. Żadnego szkieletu, żadnych porozrzucanych w nieładzie kości. Żadnych odłażących, wstrętnych płatów gnijącego mięsa i odpadającej skóry.
Nic.
Tylko kamienne krzesło, mniej więcej pośrodku pomieszczenia, obrócone tyłem do drzwi, oraz niewielkie podwyższenie, które od razu rzuciło mu się w oczy.
Spoczywało na nim ciało.
Rahimar zmarszczył brwi.
Przekroczył próg, zaciekawiony do granic. Szedł dalej, powoli, wyglądając pułapki. Przecież z jakiegoś powodu się tam znalazł.
Dotarł do podwyższenia, oparł się o nie obiema rękami i spojrzał na osobę, która na nim spoczywała.
Zmarszczył brwi, a górna warga uniosła się, ukazując zaciśnięte zęby.
Powiedzieć, że nie mógł uwierzyć własnym oczom — to byłoby niedopowiedzenie. Wpadł w szok tak duży, że przez chwilę przestał nawet myśleć, i musiał przyznać, że ta nagła, zupełnie nieoczekiwana cisza w głowie po prostu go zachwyciła.
A potem wrócił do brutalnej rzeczywistości.
— Znam cię. — wyszeptał, a echo poniosło jego głos dalej.
Znał ją.
Odkrycie mocno go zaskoczyło, ale nie mógł powiedzieć, że nie widział już podobnych dziwów na swojej drodze.
— Pamiętasz moją przepowiednię?
Znajomy głos rozbrzmiał w jego głowie.
Nie potrafił stwierdzić, czy to wszystko dzieje się w jego głowie, czy też rozgrywa się w rzeczywistości.
— To Su. — powiedział w przestrzeń, nie spodziewając się, by Lady Arsalet pojawiła się w tym miejscu.
— Wszystko się jakoś łączy. — zmarszczył brwi, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi. — Chcę znaleźć sens w tym wszystkim. Dlaczego to jest takie…
— Zagmatwane? — usłużnie podpowiedziała kobieta.
Potrząsnął głową.
— Pozornie bez związku. — uściślił. — Kiedy ja czuję, że wszystko to, co się tutaj dzieje, jest ze sobą ściśle powiązane.
— Wszystko, co się dzieje wokół ciebie, jest ze sobą ściśle związane. — powiedziała do niego Arsalet. — Wszystko jest ze sobą połączone. I połączone z Nionis. Myślisz, że dlaczego wyszłam na twoje spotkanie? Sądzisz, że każdego tak witam? Że wystarczy, by ktoś o białych jak śnieg włosach pojawił się w moim królestwie, a ja wychodzę mu na spotkanie, jak jakaś mokra w kroku idiotka?
Zyskała jego uwagę. Drgnął, nagle wyrwany ze swoich myśli i obrócił się w jej stronę.
Coś było w jej słowach, coś niepokojącego. Coś, co kazało mu się odwrócić do niej i spojrzeć w jej stronę, chociaż sam nie wiedział, czy spodziewa się tam kogoś zobaczyć.
Próbował ubrać swoje myśli w słowa.
— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.
— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.
— Ale po co?
— Pytania, zawsze tylko pytania! — warknęła złowrogo kobieta, wychodząc z cienia. — Nawet jak masz słuchać, ty zadajesz pytania!
— Sama kazałaś mi myśleć.
— Myśleć, ale nie gadać! — krzyknęła w gniewie. — Myśl! Twój obłąkany przodek wszystko dokładnie zaplanował. Nie masz wiele czasu, a ja mam ci wiele do powiedzenia! Nie będę już bawić się w zagadki. — opanowała się. — Więc słuchaj.
— Nie mam tysiąca lat, to tak na początek.
— Jesteś jedną z nich. — wymruczał.
— Z Pierwszych, tak. — zgodziła się z nim.
— Ale oni są martwi! Poza Regnarem.
— Tak, Regnar! — niemal wypluła z siebie to imię. — Architekt tego szaleństwa. To psychopata! — spojrzała na niego. — Nie, nie umarliśmy. Imbarian wyczuł, co się świeci.
— Co?
— Ty nic nie wiesz! — warknęła ze złością. — No tak. Skąd możesz wiedzieć. Całą wiedzę o Buncie miał tylko Lorak.
— Buncie? — Rahimar zmarszczył brwi.
— Co ty właściwie wiesz o początkach Nionis? — zapytała kobieta.
— Wiem, że przed początkiem naszej rachuby czasu świat został zniszczony przez nieprzyjaciela, który przypadkiem się dostał do naszego świata. Wtedy ludzie stworzyli Czarmistrzów, żeby się obronić, ale było już za późno. Wyciągnęli więc nową ziemię z głębin oceanów., stworzyli nowy świat dla ludzi. Tam mieli się nimi opiekować i chronić przed kolejnym najazdem.
— Bajki! Bajki dla dzieci! — powiedziała z pogardą Arsalet. — Ale oczywiście, oni nie mogliby tego chcieć… Nie mogliby pozwolić, by ludzie poznali prawdę… W końcu jesteście dla nich tylko bydłem hodowlanym! Mizoginistyczne świnie! Dlatego właśnie uciekłam!
— Było nas czworo na początku. Nazywano nas Pierwszymi. I wszyscy żyjemy. — powiedziała, kiedy tylko opadły jej emocje. — Lorak, pierwszy i najpotężniejszy. Imbarian, drugi w kolejce, a jednak to jemu przypadł tytuł Księcia Magów i Laska Mocy. Regnar, charyzmatyczny, morderczy, zimnokrwisty bydlak! I ja. Archant. Jedyna kobieta w tym męskim towarzystwie. Pozbyli się mnie szybko, by móc wszystkim wmawiać, że czary to zabawa tylko dla mężczyzn.
— Lorak nie żyje. — wtrącił Rahimar. — Tak mi powiedziała Keit, a nie mam podstaw, by jej nie wierzyć.
— Racz mi, proszę, nie przerywać. — dosięgło go jej urażone spojrzenie. — Wiem, że nie żyje. Naszą czwórkę łączyły więzy, których nie sposób pojąć ani wytłumaczyć. Żadna śmierć nie przejdzie niezauważona. Takie było w każdym razie założenie.
Oni nas stworzyli jako broń. Wyhodowali w laboratorium.
— Ludzie?
— Ludzie. — przytaknęła. — Jesteśmy produktem. Bronią. Maszynami wojennymi, których nie da się powstrzymać. Ostateczną bronią przeciw ostatecznemu wrogowi.
Popatrzył na swoje ręce.
— Bronią? — wyszeptał.
— Tak, ale tylko w naszym przypadku. Stworzyli nas równymi bogom, byśmy toczyli za nich beznadziejną wojnę, którą sami wywołali. — podeszła do niego na tyle blisko, by chwycić go za ręce. — Tylko my czworo.
— Ale Czarmistrzów było więcej! Jest więcej! Są inni. Eylayen, Korelian, Ethyam…
— I w każdym pokoleniu coraz słabsi, prawda? — uśmiechnęła się szelmowsko, puszczając do niego oko. — To już, widzisz, nasza wina. Nie chcieliśmy być grzeczni… W sumie, to byliśmy bardzo niegrzeczni. A oni nas za to ukarali. Jakbyśmy byli zwierzątkami, które zerwały się ze smyczy! — puściła gwałtownie jego ręce. — Mieliśmy dzieci, Rahimarze, to była cała zbrodnia, za którą nas ukarano. Postarali się, by nasi potomkowie mieli białe włosy i nie mogli mieć dzieci. Jedno — jako atrybut, po którym można nas rozpoznać. A drugie po to, by się już więcej nas nie pojawiało. Bali się nas. Bali się naszej potęgi. Ale my nie byliśmy zwierzątkami. — zaprzeczyła. — Byliśmy ludźmi. Mieliśmy ludzkie uczucia, chociaż nam ich odmawiano!
— To wyjaśnia, skąd się ich tyle wzięło na początku. — rzekł Rahimar. — ale nie wyjaśnia, czemu jest ich teraz tak żałośnie mało…
— Tak działa natura. — wyjaśniła mu znużonym głosem. — W czasie pokoju nie są potrzebni. Znikają. Kiedy są potrzebni, się pojawiają. Rodzą się. Widzisz, wszyscy ludzie, te nieprzeliczone miliony, zamieszkujące Nionis — to są nasze dzieci. Każda z tych osób pochodzi od nas. Wyprowadziliśmy was z tamtego świata.
Nie myślał. Chłonął.
— Każdy człowiek tutaj żyjący ma cząstkę z nas w sobie. Każdy. Więc w przypadku zagrożenia całego gatunku ta cząstka się uaktywnia i tworzy nowych żołnierzy. A w przypadku zagrożenia ekstremalnego, następuje wybuch. Coś wcześniej niespotykanego.
Wytężył wszystkie zmysły, czekając na ciąg dalszy.
Chociaż właściwie się spodziewał, do czego zmierza ta rozmowa.
— Dlatego musiałaś mnie zobaczyć.
Zaśmiała się.
— Skoro się pojawiłeś, Nionis jest w bardzo, bardzo wielkim niebezpieczeństwie. Życie w spokoju się skończyło. Ludzkie śmieszne wojenki się skończyły. — mówiła dalej.- Zapewne już sam się tego wszystkiego domyśliłeś po tym wszystkim, co ci powiedziałam.
— Co to za niebezpieczeństwo? — zmarszczył krzaczaste brwi.
Arsalet podeszła do stołu o ostrożnie pogładziła martwą dziewczynkę po twarzy.
— Sami je na siebie sprowadziliśmy. — pocałowała ją w skroń, a potem obróciła się do Rahimara, nie przestając gładzić dziecka po włosach. — Dlatego sprowadziłam cię właśnie w to miejsce. To ona jest kluczem do wszystkiego.
— To Su. — zdziwił się Aleth.
— No właśnie. To jest ta część układanki, którą ty dostrzegasz. — zgodziła się z nim Arsalet. — Teraz nadeszła pora, byś zobaczył całość. — spojrzała mu prosto w oczy. — Ależ chłopaki szału dostaną na wieść, że wszystko ci opowiedziałam! — zaśmiała się nagle. — Za wcześnie, i te inne męskie bla, bla. A ponoć mają was za bydlęta, nie wiem wiec, czemu tak im przeszkadza to, że dowiecie się wszystkiego o ich naturze. W sumie to — przeszła parę kroków w stroną Rahimara. — naszej naturze.
— Wiele lat upłynęło, od kiedy znaleźliśmy się tutaj. — podjęła opowieść. — Imbarian przekształcił świat na tyle, by dało się nim żyć, choć były to lodowate pustkowia na północy. Aby to osiągnąć, trzeba było kontrolować pogodę na skalę, jakiej nie potraficie sobie wyobrazić. W końcu zaczęło nam brakować sił. Tak, początkowo sami to robiliśmy. Aż taką mieliśmy siłę. Zerwaliśmy się ze smyczy, Rahimar, pozwoliliśmy, by tamten świat sczezł pod ciosami Najeźdźców. Bez żalu. Za to, co nam zrobili. Ale wiecznie nie da się bronić świata. Cena jest za wysoka! — szepnęła prosto do jego ucha. — musieliśmy coś wymyślić. I wymyśliliśmy. Wspólnie. Decyzja była podjęta wspólnie! To była ostatnia taka decyzja. Wspólna.
Zgromadziliśmy ich wszystkich i po prostu zarżnęliśmy, jak zwierzątka prowadzone na rzeź. Czterdzieści tysięcy Czarmistrzów. I nie była to jedna droga, by bronić tych wszystkich ludzi, o nie. Po prostu nie chcieliśmy zajmować się do końca naszych żywotów, konsekwentnie zresztą przez to skracanych, niańczeniem tych wszystkich naszych potomków, których liczby wchodziły już w miliony!
Imbarian wprowadził ich wszystkich do naszej Sali Zgromadzeń. Ja zamknęłam drzwi i blokowałam je. A oni wykorzystali wszystkie te biedne dusze, by zamknąć nasz świat, a jednocześnie stworzyć silnik, napędzający pogodę. Po wieki. Jest tam. Na wschodzie. Za pustyniami. Tego nie wiedziałeś, prawda?
Wszystko zagrało, jak należy. Wszystko. No, może za jednym wyjątkiem. Zginęła córka Imbariana. Fabia. Zawsze musi coś pójść nie tak, prawda? Jakie to dziwne patrzeć jej teraz prosto w oczy… Po tych czterech tysiącach lat…
— Tyle ich zginęło… Dlaczego akurat Fabia ma takie znaczenie? — zapytał ze zdziwieniem Rahimar.
— Bo widzisz, potomku Regnara… Ona była jego żoną. Była żoną twojego przodka.
To oczywiste, Regnar musiał mieć jakąś żonę. To było całkiem logiczne, w końcu stad wzięli się Alethowie. Wszystko zaczęło wpadać na swoje miejsce.
Elementy układanki zaczęły się układać jak za dotknięciem magicznej różdżki.
— Co się stało potem? — zapytał niskim, nieswoim głosem.
— Wtedy właśnie Regnar oszalał. — westchnęła kobieta. — Najpierw rozpaczał. Długo rozpaczał. Ale wiesz, jaki jest następny etap po rozpaczy.
Przed jego oczami zamajaczyła nagle twarz Julietty, a jego głos stwardniał.
— Zemsta.
Zaśmiała się znowu.
— Zemścił się. Zabił Imabariana. A w każdym razie, sądził, że tak zrobił Wszystko zadziałało. Jednocząca nas moc uderzyła w nas, pozostałych przy życiu z Pierwszej czwórki, jak niepowstrzymana fala gorąca. To, co on w sobie posiadał, rozdzieliło się pomiędzy nas troje, Loraka, Regnara i mnie. Przynajmniej tak się nam wszystkim wydawało. Ale Imbarian oszukał nas, oszukał nas wszystkich. Pozwolił nam uwierzyć, że odszedł. Mi i Lorakowi otworzyło to oczy na wiele rzeczy, musze przyznać. Ale Regnar się nie zmienił.
Uczyniliśmy wszystko, co tylko się dało w tej sytuacji. Zwabiliśmy go do tego miejsca. Wznieśliśmy z Lorakiem te Góry, by stały się one jego więzieniem na zawsze. Stworzyliśmy Abitana i Elfy, by się upewnić, że ten szaleniec tam pozostanie na zawsze.
Ale on wiedział, co robi. Wiedział, że musi po prostu poczekać. Teraz to wszystko wyszło na jaw. Patrzysz na przyczynę całego tego nieszczęścia. Dlatego Regnar sprawił to wszystko. Stworzył ciebie. Powoli, z każdym krokiem, tworzył ciebie takim, jakim ciebie potrzebował.
— Regnar? — szepnął Rahimar. — To wszystko to jego robota?
— Wiedział, że jeśli poczeka odpowiednio długo, Fabia się odrodzi. Może nie będzie jego Fabią, ale odrodzi się i będzie mógł mieć ją na powrót. — uśmiechnęła się Archant. — Wiedział, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy ludzie, zamieszkujący Nionis, pochodzą od naszej czwórki.
— A kiedy się pojawiła, stworzył sytuację, w której ty, jego potomek, uwolniłeś go z zamknięcia.
— To on… Za tym wszystkim stoi… — osłupiały Rahimar spuścił wzrok ku ziemi. — On.
— Nie wiem, jak tego dokonał, ale muszę przyznać, że niezły z niego zawodnik. — uśmiechnęła się. — Był tu zamknięty, a sterował wszystkim z tego więzienia,. Pozwalając wszystkim poddać się ułudzie, że przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenia. Ale ty… Ciebie nie docenił. Och, to oczywiste, że to Regnar stał za twoją przemianą, to on ją uruchomił, bo potrzebował ciebie jako Czarmistrza, żebyś mógł zabić Abitana. Ale twoja moc przekracza wszelkie skale… Sięgasz poziomów nas, Pierwszych. I ja nie mam pojęcia, dlaczego.
— Ale sprowokowało to ciebie do opuszczenia kryjówki. — zauważył Rahimar.
— Tak. — przytaknęła. — Bo skoro się narodziłeś, i to z mocą dorównującą naszej, to znaczy, że coś pójdzie nie tak. Bardzo nie tak. I będzie potrzebne wsparcie.
— I to chciałaś mi powiedzieć, więc ściągnęłaś mnie tutaj. — domyślał się dalej Rahimar.
— Dokładnie tak. — zawahała się, ale ciągnęła dalej. — Chciałam wiedzieć, na co się szykować.
— Ciągle myślałem, że to Eylayen stoi za tym wszystkim. — wyszeptał Rahimar.
— Eylayen to przygłup! — żachnęła się Archant. — Bez swojego pana pewnie sznurówek by nie umiał zawiązać! Jest tylko wykonawcą jego woli. Choć, przyznaję, parę rzeczy obciąża tylko jego sumienie.
Rahimar obrócił się z powrotem do stołu.
— Więc o nią to tylko chodził przez cały ten czas! — szepnął. — Pragnął ja odzyskać. Za wszelką cenę…
Przytaknęła ruchem głowy.
— Gotów był największe popełnić zbrodnie, byle tylko ją pomścić, i odzyskać. — szeptał dalej.
Już nawet nie musiała przytakiwać — nie oczekiwał jej aprobaty. Wiedział dokładnie, co się dzieje. — Ale nie powiodło mu się! — powiedział głośniej.
— Właśnie. I w tym upatruję twoje pojawienie się. — Arsalet złapała go za ramię. — Zdaje mi się, że on zrobi w rozpaczy cos potwornego. Coś tak potwornego, że potrzebne będą posiłki!
— Jestem wojownikiem. — obiecał. — Cokolwiek to będzie, zmierzę się z tym i wygram!
— Sam więc widzisz, że ku temu wszystko wiodło… — zauważyła Arsalet.
— Miałaś rację.
— o czym ty mówisz?
— Mówię o twojej przepowiedni. — uściślił.
— A tak. Przepowiednia. — westchnęła kobieta. — Oczywiście, że miałam rację, głupcze! Ja się nie mylę w takich sprawach!
— Powiedziałaś mi jeszcze, że zobaczym się na końcu tej drogi. — ciągnął. — Czy to już koniec tej drogi?
— Nie, jeszcze nie. — potrząsnęła głową. — Ale już blisko końca. Mało zostało ci spraw do uporządkowania.
Zmarszczył brwi. Do uporządkowania?
— Co przez to rozumiesz? — spytał nachmurzony.
— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? — spochmurniała nagle. — Co mogłam, to ci powiedziałam. Resztę musisz sam odkryć.
— Dlaczego postanowiłaś odkryć mi to wszystko? — spytał.
— Już ci mówiłam… Szykuje się coś dużego. Coś większego, niż cokolwiek, co się wydarzyło do tej pory. Porównywalne z tym, co się działo pięć tysięcy lat temu, za naszych czasów. A ty masz najwyraźniej pełnić w tym jakąś rolę. Ważną rolę. Dlatego uznałam, że musisz przynajmniej orientować się w tym wszystkim, co się dzieje.
— Dalej nie wiem wszystkiego… — wyszeptał. — Ale wiem wystarczająco dużo, by nie tkwić już w mroku, jak to było do tej pory.
— Takie było założenie. — szepnęła znużonym tonem.
— Kiedyś ty zaczęła tak się martwić losem Nionis? — zapytał nieoczekiwanie Rahimar.
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
— Pozwoliłaś zabić czterdzieści tysięcy ludzi. Patrzyłaś na to. A teraz martwisz się, że inni zginą?
Widział, jak narasta w niej gniew, ale nie cofnął się.
— Takimi nas stworzono! — wrzasnęła, a echo jaskini zwielokrotniło jej słowa. — Wyprali nas ze wszystkich uczuć! Trzeba było tego nieszczęścia, tej rzezi, żebyśmy z Lorakiem przejrzeli na oczy! Już ci to mówiłam! Nie słuchałeś mnie wcale! Dlatego zaczęłam od początku! Żebyś zrozumiał, co mnie zmieniło! Poczucie winy gryzło mnie do tego stopnia, że się wycofała! Dlatego też teraz wyszłam z ukrycia! Nie dla własnych korzyści! Niczego nie pojąłeś, z tego, co mówiłam? Naprawdę?
Ze spokojem zniósł jej wybuch.
— Tych słów mi brakowało. — powiedział ze smutkiem. — Teraz rozumiem twoje motywy. I wierzaj mi, ja wiem, co to znaczy, wrócić z tamtej strony. W końcu też tam byłem.
Patrzyła na niego z namysłem.
— Pewna jestem, że zanim zacznie się to, do czego zostałeś stworzony… — szepnęła. — zobaczymy się jeszcze.
Nie zdążył zaprotestować, nie zdążył nawet się odezwać, kiedy znalazł się z powrotem w zajeździe, oparty o poręcz schodów, na przedostatnim stopniu, z nogą wzniesioną w górę, by wstąpić na piętro. Oszołomiony, wsparł się o ścianę i szepnął, nie kierując swoich słów nigdzie w szczególności:
— Ale ja mam jeszcze tyle pytań…
— Musisz wierzyć, że odpowiedzi się znajdą. — usłyszał jej głos w swoim uchu. — Do zobaczenia!
Spochmurniał.
Skierował się wprost do izby, którą zajmowali razem z Lailaną, ale nie dane mu było dojść tak daleko, bowiem otwarły się drzwi wiodące do pokoju, który zajmowała Keit i Laura, i czarnowłosa główka jego córki pojawiła się w nich:
— Witaj, ojcze, czekaliśmy jeno na ciebie. Pozwól do nas. Musimy porozmawiać.
— Dlaczego dzisiaj wszyscy chcą ze mną jeno gadać i gadać? — zamruczał zrzędliwie Rahimar, kierując się za córką.
Faktycznie, w niewielkiej izbie było już mnóstwo osób. Oczywiście Keit i Laura, zamieszkujące ją. Ale na jednym z łóżek siedziała taż Lailana, bardzo blisko Laury, której wciąż jeszcze nie mogła dosyć wyściskać. Naprzeciwko, obok Keit, siedział Ian, a tuż przy nim rozsiadł się Ethyam, po którym widać było, że nie bardzo był w humorze.
— Witajcie. — powiedział Rahimar u progu. — Było mnie zawiadomić, że spotkanie mamy rodzinne, to bym na spacer nie wyszedł. — bąknął, nieco zmieszany.
— Ojcze, jest parę rzeczy, którymi podzielić się z tobą musimy. — powiedziała, zbierając się na odwagę, Laura. — Właściwie to Keit uwagę moją zwróciła na rzeczy, o których ja zapomnieć jeno pragnęłam. Uznałyśmy, że trzeba, byś się o nich dowiedział.
— Także i ja mam parę słów dodania. — wtrącił Ian. — Zaś Ethyam będzie musiał wyjaśnić to, czego nie wiemy. — spojrzał z ukosa na mężczyznę, który rozgościł się nieopodal niego. — Oby miał odwagę…
— Ma odwagę. — burknął natychmiast Ethyam. — Lecz nadal nie rozumiem, czemu uważacie, że wiedzieć mogę coś, co się przydać może…
— Bardzo dobry pomysł. — zgodził się nagle Rahimar, ignorując oznaki zaskoczenia na twarzach najbliższych. — Ja również chętnie wszystko to opowiem, co się dotąd nam wydarzyło.
— Bardzo dobrze. — pochwaliła Lailana.
— Przede wszystkim i co najważniejsze, cieszę się, żeśmy razem. Wiele strat żeśmy ponieśli w ostatnim czasie i nie chcę więcej żałoby przechodzić. — powiedział książę. — Chcę już zawsze mieć was wszystkich przy sobie. W paru przypadkach, rzec to muszę, jużem dawno nadziei się wyparł, że to możliwe. — spojrzał znamiennie na Laurę.
— Podzielamy twoje zdanie w całej pełni, ojcze. — chmurne spojrzenie Iana przekonało go, że coś jest jednak nie w porządku. — Trzeba ci wiedzieć, żem gościem był i Koreliana i Eylayena w ostatnich dniach. I wiele ma ci do powiedzenia, bowiem wiele żem tam ciekawych rzeczy odkrył.
Rahimar skinął aprobująco głową i usiadł obok Lailany, która ponagliła go gestem. Kiedy usiadł, złapała jego dłoń w swoje i mocno uścisnęła.
— Korelian porwał mnie z pokładu Ptaka Oceanu w czasie bitwy, jużem to mówił. — rozpoczął Ian. — Jednak to nie mnie pragnął porwać, ja się tam jeno przypadkiem znalazłem. Prawdziwym jego celem był człek, z którym walczyć mi przyszło, Esehet Istav, który był przekształconym przez Eylayena martwym człowiekiem.
— Znałem go. — wtrącił Ethyam. — Był on pierwszym i jedynym, któremu w czasie przemiany nowa dusza się narodziła. Szczątkowa, ale prawdziwa. Pan mój pod takim był wrażeniem, że wiele mu misji powierzał, jakby żywym był człowiekiem.
— Tak, ale nie wiesz, po co Korelian mieć go pragnął. Nie dlatego, że wybrykiem był natury, nowym dziwem przez Eylayena stworzonym. Chciał mieć w swej mocy ghoulę, by móc za jego pośrednictwem zniszczyć zabezpieczenia magiczne, które rozpostarł wokół swojego zamku Eylayen. Póki one stały na straży, żaden Czarmistrz nie mógł się dostać do jego zamku. Kiedy znikły, piekło na ziemi nawiedziło jego dom. Wiem, bom właśnie wtedy tam gościł. Cała siedziba Eylayena w perzynę obrócona została!
— W perzynę? — wyraz twarzy Ethyama wyraźnie mówił, że nie potrafi w to uwierzyć. — Ależ mój pan niezwyciężony był… to niemożliwe..
— Co więcej, wszystkie jego ghoule zniszczone zostały, ze szczętem, podobnie zresztą jak Esehet, o którym był żem wspomniał.
— Ale to nie jest najważniejsze, o czym trzeba mi teraz wam powiedzieć. Najważniejsze jest, że i u Koreliana, i u Eyalena, znalazłem służkę, co na imię Su miała.
— Powiedz mi, chłopcze, czy poza imieniem dzieliła on coś jeszcze z naszą Su? Twarz może? — Rahimar aż wychylił się do przodu.
Ian potaknął ruchem głowy.
— Taką samą twarz miała, jeno młodsza była o lat parę. Tak samo było z dziewczyną, co na dworze Eylayena służyła.
Oczy wszystkich zwróciły się na Ethyama.
— Co tak na mnie patrzycie. — obruszył się tamten. — Była tam służka, co imię Su nosiła. Eylayen powiedział mi jeno, że to Koreliana dar. Nic więcej o niej nie wiedziałem.
— Korelian mi nieco to wszystko wyjaśnił. — mówił dalej Ian. — Powiedział mi on, że obydwaj z Eylayenem jakąś starożytną technikę czarowania posiedli, co się magią Bram śmierci zowie. Ponoć źródłem jej sam Imbarian Eukedel miał być.
Rahimar poruszył się niespokojnie. Znał przecież to nazwisko! Pierwszy to był książę Vaksos, jeżeli pamięć go nie myliła. Poza tym, kilka rzeczy dowiedział się przecież od Arsalet czy też Archant.
— Technika ta dwa oblicza miała, i obydwaj mistrzami zostali w jednym z nich. Eylayen śmierć oszukiwał, a Korelian — życie. Miał on brać — jak to nazwał — esencję życia żywej osoby, a potem z tego materiału tworzyć doskonały obraz, kopię tej samej osoby. I zdaje się, że to właśnie jest przyczyna, dla której na dworze obu Magów służyła Su.
Rahimar przymknął oczy, przytłoczony ciężarem informacji, jakie spadły na niego tego samego dnia.
Zamiast oczekiwanego porządku, miał w głowie chaos, jakiego się nie spodziewał.
— A jaki to wszystko z Laurą ma związek? — zagadnął.
Laura chrząknęła, speszona.
— Ojcze, to ja… Ja… Pozwoliłam Korelianowi krew Su zabrać. Tę, z której ten obłąkaniec dwie jej kopie stworzył. Byłam na Rohkod, kiedy przybył. I to ja nakłułam ciało naszej biednej Su. I nabrałam jej krwi, a potem mu oddałam.
Świat nagle zawirował przed oczami księcia Aletha.
— Dziecko drogie, czemu żeś mi wcześniej tego nie powiedziała. — zapytał. — Przecież musiało ci to jako kamień młyński u szyi ciążyć…
— Dlatego właśnie! — Rahimar dojrzał łzy w jej oczach. — Dlatego właśnie przez te ostatnie kilka dni nie mogła ci w oczy spojrzeć i ciebie unikałam! — załkała.
— Niesłusznie… — wyszeptał. — Jeśli to, co mówicie, prawdą jest, tylko jedna osoba na tej ziemi ma prawo gniewu się wystrzegać z tego powodu. Korelian musi mi paru informacji udzielić, zanim zginie, jednakowoż. Wiedzieć muszę, po co mu te kopie Su były. Bo, drodzy moi, jam również czegoś się dowiedział. Wiem mianowicie, z pewnego źródła ta informacja pochodzi, że Su była wcieleniem zmarłej dawno, dawno temu żony Regnara.
— Fabii Eukedel! — Ethyam zerwał się z miejsca.
— Do niedawna żem myślał, że nasze z Ethyamem wejście do Labiryntu i uwolnienie Regnara jeno przypadkiem było. Ale ktoś zwrócił moją uwagę, że zbiegło się ono w czasie z pojawieniem się Su, która wszak była wcieleniem Fabill Niemożliwe, by zbieg był to okoliczności.
— Więc Regnar powstał z grobu, by mi Su odebrać? — Ian zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
— Nie, właśnie nie. Wszak kiedy z Ethyamem trafiliśmy do Labiryntu, twoja żona już nie żyła. — sprecyzował Rahimar. — Ale jej dwie kopie, przez Koreliana stworzone, żyły.
— Więc to o to tu chodzi! — krzyknął domyślnie Ian. — Dwie kopie na wszelki wypadek stworzył Korelian, gdyby któraś z jakieś przyczyny nie przetrwała do momentu, w którym opuści on swe więzienie. Jedną z nich miał posiąść Regnar.
— Więc jest on bardziej obłąkany, niż ktokolwiek z nas sądzi. — wyszeptał Ethyam z przestrachem w oczach. — Zatem biada nam wszystkim!
— Nie wiem, czy obłąkany… — zastanawiał się Rahimar. — Bo znaczy to, że on to wszystko zaplanował. Umyślił sobie, a potem, pomimo tylu przeciwności, doprowadził do tego celu. — zauważył. — Czy tak działa obłąkany umysł? Śmiem wątpić.
— Coś w tym jest. — ostrożnie dodała Lailana.
— Ciekawym jeno, jakim cudem doprowadził on do tego, żeśmy się tam, w Labiryncie znaleźli i go uwolnili… — powiedział gorzko Ethyam.
— Podejrzewam, że w tym celu ciebie do nas przysłał Eylayen. — Ian zmarszczył brwi. — Wszak zabrałeś się z grupą, co poszła w Góry Tavald.
Ethyam nie mógł nie przyznać mu racji.
— Miałem was jeno wspomóc. — usprawiedliwiał się. — Eylayen nie informował mnie o swych zamiarów. O Vergu takoż nie wspomniał nic słowem. Bał się, żem go zdradził. Żem dał się wam skaptować.
— A udała się nam ta sztuka? — chytrze zagadnął Rahimar.
— Zdaje się, że tak. — powiedział szczerze Grakk, patrząc mu prosto w oczy.
— Tak, czy inaczej, to Eylayen nas połączył w misji przez Tavald. — podsumował Gudhrok.
— I to jego Igrany mnie porwały — wtrąciła Lailana — choć twierdził, że jemu na złość to jedynie zrobiły.
— Alem sobie przypomniał, że niektóre szczepy Regnarowi przysięgę składały. — dodał Rahimar. — Sam się nam przyznał do tego. I to on nas o pomoc z Abitanem prosił. To on napuścił nas na niego. Więc istotnie, to Eylayen mógł też być zmanipulowany w tej mierze.
Zapadła nagła cisza. Wszyscy starali się mniej lub bardziej skutecznie przetworzyć pozyskane informacje.
Tylko Lailana miała coś akurat coś innego na głowie.
Jej wewnętrzne oko, to które widziało — nie przepowiadało — przyszłość — uaktywniło się bez żadnego ostrzeżenia.
Ujrzała Keit, ale zupełnie inną. Starszą, o dobre ćwierć wieku. W krótszych, ogniście rudych włosach, rozsypanych wokół jej twarzy, poskręcanych w starannie ułożone fale. Wyglądała na szczęśliwą. Bardzo szczęśliwą. W każdym razie, śmiała się od ucha do ucha, a jej oczy lśniły blaskiem — więc chyba musiała być szczęśliwa.
Coś jednak było strasznie niepokojącego w tym obrazie.
Lailana potrzebowała szerszej perspektywy, ale nie mogła jej uzyskać. Widziała jedynie tę uśmiechniętą twarz, na której szczęście wydawało się być, nie wiedzieć czemu, tak przeraźliwie nie na miejscu, tak spaczone i złe, że Lailana drżała jak w febrze, nie mogąc się opanować.
Widziała jedynie obrazy. Ich wielkość, ich intensywność — nic z tego nie było zależne od niej. Mogła się tylko poddać i obserwować. Tak, aby uzyskać jak najwięcej informacji.
Zapatrzyła się w jej oczy.
Oczy Keit były niebiesko-zielone, jedyne w swoim rodzaju, niezwykłe.
Kobieta, która ukazała się jej w wizji, miała całkowicie białe oczy. Prawie całkowicie. Tam, gdzie powinny być źrenice, znajdowała się cienka, czarna obwódka, jakby namalowana ołówkiem na nieskazitelnej bieli rogówek.
Zaskoczenie Lailany sięgnęło zenitu — to właśnie te oczy były źródłem jej ogromnego niepokoju.
Już kiedyś czuła się podobnie, wtedy, gdy Rahimar pozostawił ją na śmierć w rybackiej chacie w Finis.
Wizja zniknęła tak samo nagle i niespodziewanie, jak się pokazała. Lailana siedziała na swoim miejscu, pomiędzy Rahimarem i jego czarnowłosą córką, jakby nigdy nie opuszczała swojego miejsca.
— Więc jaki plan mamy? — Ethyam spojrzał prosto na Rahimara. W tym pomieszczeniu nie było nikogo, kto podważałby autorytet olbrzymiego pirata.
— Plan? Ja płynę na Vaksos. To już postanowione. — odrzekł Rahimar. — Jeno zaczekać muszę, aż okręty sprawne będą. Obiecali nam je naprawić, więc tyle chociaż mogę zrobić, by dać im szansę to uczynić. Póki mój niedoszły teść żyje, Dormoth bezpiecznie być nigdy nie może. Ja muszę zadbać o bezpieczeństwo tego miasta.
— Ja płynę z tobą. — rzekł stanowczo Ethyam. — Cóż mnie tu czeka?
— A co z Eylayenem i Regnarem? — spytał zaniepokojony Ian. — Wszak plany ich musimy poznać i próbować uczynić coś, by im zapobiec.
— To są rozważania na później. — Rahimar uczynił bliżej nieokreślony ruch ręką. — Na razie nie mamy szansy, by dowiedzieć się czegoś więcej. Poza tym, zdaje się, że sprawy są to potężniejsze od nas, przynajmniej na razie.
A zatem muszę was przed nimi chronić, dopowiedział sam sobie w myślach.
— Zatem szykować okręty należy. — Ian patrzył na ojca poważnie. — I ludzi kaptować.
— Ależ oczywiście, to plan na teraz. — zgodził się z nim Rahimar. — Potem będziemy planować dalej.
— Znowu walka będzie, znowu kogoś stracić możemy… — szepnęła Laura. — Ja już nie chcę ojca mego opłakiwać.
— Nikt mnie opłakiwać już więcej nie będzie, kochana córeczko. — rzekł ponuro książę Aleth. — Nie pozwolę na to, pókim żyw.
— A potem? — kąśliwie dogadała mu własna córka.
Rahimar zaciął zęby.
— Ważne jest, by tą misję dokończyć. — powiedział stanowczo. — Nie odpuszczę, póki Dormoth bezpieczne nie będzie, bowiem wolą moją i Lailany jest, by tu osiąść na stałe. — spojrzał ukochanej w oczy.
Biała Dama o włosach czarnych jak węgiel skinęła potwierdzająco głową.
— Po śmierci Sabura wracać nie będę do Voulth. — wyszeptała. — Nie chcę mieć już nic wspólnego z tym parszywym miastem.
— Ja również miałem zamiar o tym samym z Keit rozmawiać. — wtrącił Ian. — Nie znam bardziej nam sprzyjającego miejsca na całej Nionis, może poza Leą.
— Gdzie indziej przerobią nas na pieczyste. — odrzekła z humorem dziewczyna, całym ciałem wspierając się o przyszłego małżonka. — Jakkolwiek lubię wyzwania, na razie mam nieco inne w planach. — mruknęła. — Na początek pragnę ozdrowieć w pokoju. A gdzie indziej bardzo to trudne będzie. Więc tak, uważam to za dobre rozwiązanie.
— Świetnie zatem. — ucieszył się Rahimar. — Cała moja rodzina w jednym miejscu! Od Rohkod tak dobrze nie miałem!
Lailana zamyśliła się, ale nie wyrzekła ani jednego słowa.
Ostatnimi czasy nigdy się nie zdarzyło, by dane im było żyć gdziekolwiek w pokoju. Zawsze, gdy się już wydawało, że mają szansę, porywała ich pędząca z rykiem, wysoka jak górą fala przypływu i wszystko szlag trafiał.
Jakoś trudno było jej uwierzyć, by tym razem mogło być inaczej.Szach króla
_Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz!_
_._
_Shak Gvavalath III_
Wcześnie zmierzch zapadał o tej porze roku nad Pierścieniowym miastem, a stary, pomarszczony i zniedołężniały z powodu podeszłego wieku mężczyzna leżał na swoim łożu i nasłuchiwał. To właściwie było jedną rzeczą, jaką jeszcze był w stanie robić; nasłuchiwać.
Przed południem do Cytadeli przybył posłaniec, niosący wieści z odległego Dormoth. Zwycięstwo! — krzyczał od progu. Gvavalath nakazał natychmiast go stracić. Ot tak, po prostu — bo tamten mógł się z tej przyczyny radować. Shak już dawno postradał tę przyjemną zdolność cieszenia się z czegokolwiek. Świadomość, że w ciele zniszczonym starczym uwiądem działa już tylko umysł, nie napawała radością.
Położenie polityczne państwa, którego stery stary Shak — tyran objął przed wiekiem, było opłakane i Gvavalath był jednym z niewielu, którzy w pełni zdawali sobie z tego sprawę. Niedługo hydra ruchów separatystycznych znowu uniesie w górę swoje liczne głowy, to było pewne. Zaczną, jak zwykł podejrzewać, Ghardarowie na południu, jak zwykle zresztą. Ale gdy inne ludy spostrzegą, że Tvalth jest bezbronny, że nie ma niczego, co mógłby przeciwstawić powstańcom — pójdą śladem Ghardarów,.
Ale starzec wcale nie zamierzał się poddawać. Wiedział doskonale, dlaczego tendencje separatystyczne Voluth nie umierają — były przecież stale i skuteczne podsycane przez pobliski Houpton, zasiedlony wszak przez ten sam lud.
Swoją drogą, Gvavalath zawsze podziwiał Houpton. Darzył je naprawdę szczerym podziwem. Konflikt sprzed półtora tysiąca lat postawił tych ludzi poza nawiasem cywilizowanego społeczeństwa, więc opuścili swój dom i udali się na pustynię, tam, gdzie musieli dokonać wielu bardzo trudnych wyborów, by przeżyć. Było ciężko, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ciężko, a jednak poradzili sobie, a nawet od podstaw stworzyli wspaniałą cywilizację.
Cóż, kiedy teraz po prostu przyszła ich kolej. Po Rohkod, Dormoth i Vaksos to oni byli następnym naturalnym celem Shaka. Ponadto, upadek Houpton uspokoiłby Voulth. Na dobre.
A więc Houpton upaść musi. Gvavalath zagłębił się w rozmyślaniach na temat kolejnej inwazji, którą najchętniej dokonałby cudzymi rękoma, korzystając z nabytych w przypadku Dormoth doświadczeń.
Oddając się przyjemnym rozważaniom na temat podbojów, śmierci, plądrowania i podpaleń, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że w jego sypialni znajduje się poza nim ktoś jeszcze. Kiedy w końcu przyjął do wiadomości obecność nieoczekiwanego, nieproszonego gościa, rozległ się jego skrzekliwy, cienki głos starego człowieka:
— Wejdź, przyjacielu, w światło od kominka bijące, bym cię zobaczyć mógł.
Mężczyzna postąpił więc posłusznie parę kroków naprzód, zbliżając się do łóżka. Jego potężna sylwetka, niedźwiedzie ciało i wzrost sprawiały, że pomieszczenie nagle zmniejszyło się znacznie, choć przecież było olbrzymie. Widząc rozmiary tajemniczego gościa, Gvavalath umilkł nagle. Spoglądał usilnie, próbując zmusić na wpół skryte pod bielmem oczy, by dostrzegały więcej szczegółów świata zewnętrznego. Gdzieś z mroków pamięci wyłoniła się wiedza, że przecież zna jedynie jednego człowieka o podobnej sylwetce.
Ujrzał więcej szczegółów. Nowoprzybyły miał rude włosy, zaczesane w setki misternych warkoczyków, podobnie gęstą, rudą brodę, potraktowaną w ten sam sposób. Oczy miał intensywnie błękitne, czoło wysokie, a nos długi i ostry. Ubranie miał na sobie staroświeckie, ze skóry i wełny, na plecach ciepłą, wełnianą opończę, a nad jego ramieniem wystawała mu masywna rękojeść miecza.
Olśnienie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Rahimar Gudhrok, pomyślał. Odwiedził mnie ten pirat, którego z takim powodzeniem wykorzystałem do podboju Dormoth, a który teraz dla mnie zniszczy i Vaksos.
— Witaj w moim domu. — powiedział. — Doniesiono mi już o twoim zwycięstwie. Piękna t chwila, Dormoth wraca do swego prawowitego właściciela.
Ani słowem nie zająknął się o tym, że dwa lata wcześniej oddał Dormoth Giuadarowi w zamian za pomoc w rozbiciu Rohkod… W zamian za ręce, które przyjęły na siebie krew niewinnych w miejsce jego własnych. Lata intryg, oszustw, zdrad i zmian frontów w końcu dały pewne wymierne rezultaty. Rohkod nie istniało, a Vaksos — przy determinacji, jaką okazał Gudhrok — tez niedługo będzie stertą popiołów. Jak to dobrze, że ten głupi, łatwy do zmanipulowania pirat wydostał się z miejsca masakry pod Beheliam.
— Jak dobrze, żeś przybył tu osobiście. — Shak przymknął na dłuższą chwilę oczy. — Mogę ci sam zwycięstwa pogratulować. Twoja zemsta wreszcie spełnienia się doczeka, prawda?
Rahimar nic nie mówił, ale Shak to zignorował. Przyzwyczajony do słuchania własnego głosu, nie spodziewał się, by ktokolwiek z własnej inicjatywy zabierał głos w jego obecności. Skoro tak było od stulecia, dlaczego miałby oczekiwać, by cokolwiek się miało zmienić w tym względzie?
— Świat się wali, sam widzisz. Shak Tvalthu z piratami układać się musi, by resztki porządku jakoś utrzymać w rękach. Lecz cóż zrobić, skoro w rękach tych milionów byt… Po wszelkie środki sięgać trzeba, by ich byt zapewnić.
Kiedym władzę obejmował, inaczej w Nionis było. Sto wiosen temu sto i pięćdziesiąt tysięcy ludzi miałem pod bronią, a w razie potrzeby i drugie tyle by się znalazło. Teraz upadek ludzi nadszedł i marne dziesięć tysięcy od bronią stoi. A może i mniej. Ale wciąż jeszcze do zwycięstwa dążyć trzeba i czasem się je nawet odnieść udaje! Jak to pod Dormoth, twoją będące zasługą. Wiele dla bezpieczeństwa ludu mojego uczyniłeś, Rahimarze Gudhrok. W zamian za to gotowym jest oczyścić cię z wszelkich win, jakie kiedy głowę twoją obciążały, jakiekolwiek by one nie były. Masz moje słowo.
Shak zamilkł, ale Rahimar wciąż się nie odzywał.
— Milczysz? — głos Shaka stawał się coraz bardziej skrzekliwy. — Przyjmuję to więc jako twoją zgodę. Odnieśliśmy zwycięstwo, ciebie więc dzisiaj oceniać nie będę. Nasze to wspólne wszak zwycięstwo.
Lecz nie można na tym poprzestać! Świat zmian potrzebuje, zmian na lepsze. Ja ten świat zmienię, póki siły jakoweś mi jeszcze pozostały. Państwo moje niby bezpieczne, ale na razie tylko. Przyszłe problemy już teraz trzeba dostrzegać i zwalczać, zanim uciążliwe się staną. Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz! Ja sam spojrzenie na południe zwrócić teraz muszę. Tam państwo na pustyni zrodzone wciąż rzuca mi wyzwanie. Władca Houpton tytuł Shaka nosi, cóż to za bezczelność!
Zmiażdżę ich tym wszystkim, co mi jeszcze pozostało! Jarzmo na szyje Ghardarów nikczemne zarzucim! Nionis znowu jednością stać się może i stanie, jeśli tylko ty u mego pozostaniesz boku!
— Nonsens! — parsknął Rahimar, odzywając się w końcu. — Tak się nigdy nie stanie! Ja do tego nie dopuszczę!
W mgnieniu oka znalazł się przy leżącym, a czerwień jego włosów ustąpiła bieli. Potężny Czarmistrz pochylił się do przodu i wyciągnął rękę w kierunku Shaka. Zanim ten zdążył zareagować, potężna dłoń zamknęła się na wokół jego szyi i poczęła powoli wyciągać go z jego legowiska.
— W Nionis twojego porządku nigdy nie będzie. — wycedził przez zaciśnięte zęby potężny mężczyzna. — A ja nie Rahimar Gudhrok, o nie. Jam jest Regnar Aleth, Shaku. Czarmistrz, jeżeli nie widać.
— Jak śmiesz! — wydusił z siebie Gvavalath. — Jestem Shakiem! Shakiem Tvalthu! — krzyczał, aż w końcu dostał zadyszki.
— Ja wiem, kim tyś jest! — odpowiedział mu spokojnie Regnar. — I widzisz, że wcale o to nie dbam. Żyłem na tej ziemi prawie pięć tysięcy lat, więc wiec nie jesteś dla mnie więcej wart, jak kupa gówna. Ale tak się składa, że śmierć twa się mi przysłuży. Temu tu jestem.
— Nie! Nie! — krzyknął Gvavalath, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu. — Ja nie chcę umierać!
Niedźwiedziej postury mężczyzna wydobył go wreszcie z przepastnego łoża i trzymał w górze, jedną ręką ściskając go za szyję. Powoli. Zdawało mu się, że trzymanie chudego, poskręcanego, wrzeszczącego, wijącego się i wierzgającego człowieka nie kosztuje go ani grama wysiłku.
— Krzycz! Wrzeszcz! — rozkazał Regnar. — Muszę mieć świadków, żeś wreszcie trupem. Dość już po ziemi tej chodziłeś, plugawiąc ją na rozmaite sposoby.
— Czego… ty… chcesz…? — Shak bezwładnymi rękoma złapał go za potężne, jakby z krystali odlane ramię.
— Chcę, żebyś odszedł. — wyszeptał Rahimar, patrząc mu prosto w zachodzące mgłą oczy.
Gvavalath dostrzegł w nich nieogarnione szaleństwo i w tym właśnie momencie zrozumiał, że idzie tu o jego własne życie. I wtedy zaczął wrzeszczeć, bić kolosa po ramieniu, wić się jak ryba wyjęta z wody.
— Ratunku! — krzyczał nadspodziewanie silnym głosem, jakby nagle powróciła do niego dawno utracona młodość. — Pomóżcie! Szaleniec w zamku jest, zabic waszego pana usiłuje!
Drzwi otwarły się z łoskotem, skrzydło uderzyło z impetem o ścianę. Wbiegło naraz mnóstwo ludzi, tłocząc się w okolicy drzwi, obserwując niecodzienny obrazek, jaki roztaczał się przed ich oczyma z niedowierzaniem w oczach.
— Nie stójcie tak! Pomóżcie mi! — krzyczał prawdziwie przerażony Shak Tvalthu.
Regnar spojrzał na zebranych pokojowców i strażników pałacowych. Pogarda zabłysła w jego oczach.
— Patrzcie! — krzyknął. — Tak umiera Shak Gvavalath III, tyran Nionis!
Zacisnął rękę, trzymającą kark Shaka. Dał się słyszeć głośny, mrożący krew w żyłach trzask, znamionujący zgruchotanie kręgów szyjnych. Gvavalath zwisł na jego ręce jak śnięta ryba, życie uszło z niego jak powietrze z przekłutego balona.
Regnar uśmiechnął się szyderczo, obrócił do oniemiałych ludzi, zgromadzonych w sypialni Shaka, a potem, znowu bez wysiłku, cisnął w nich stygnącym truchłem tyrana, zwalając kilkoro z nich z nóg.
— Powiedzcie wszystkim, że tyran zdechł dziś, jak szczur, którym był całe swoje życie! To jedyny powód, dla którego życie wam dzisiaj oszczędzę! Lecz miejcie na uwadze, jeżeli spróbujecie to ukryć, Regnar z rodu Aleth powróci i wyrok swój zmieni!
Czarmistrz powiódł wzrokiem potwarzach strażników, po czym świadomie wolnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Strażnicy rozeszli się na boki, patrząc w milczeniu, jak przechodził, przez nikogo nie zaniepokojony.
Shak zaś leżał tam, gdzie upadł, z głową obróconą na lewy bok, skurczony i zwiędnięty, jakby czas wreszcie odzyskał swoje.
Słudzy przechodzili obok, niewzruszeni, zupełnie się nie przejmując losem zmarłego władcy.
W końcu, w ich perspektywie, umarł jeden tyran, będzie kolejny.
więcej..