- W empik go
Upadek Kraju Mórz. Tom I - ebook
Upadek Kraju Mórz. Tom I - ebook
Stary porządek świata upada, chociaż są potęgi, które uczynią wszystko, by go utrzymać. Jeden człowiek staje naprzeciw im wszystkim, by dokonać zemsty. Człowiek, którego imię powtarzane jest ze strachem i lękiem, człowiek, który przekroczy swoje własne granice, by dokonać niezwykłych rzeczy. Książę piratów, dziedzic prastarego rodu, Rahimar Aleth, zwany Gudhrokiem
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-408-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fale przelewały się raz po raz przez dolne pokłady Ptaka Oceanu, przestawiając sprzęty i rozplątując węzły. Statek parł do przodu poprzez wzburzone morze, podobnie jak dwanaście bliźniaczych jednostek za nim. Były potężne; budowano je z całych pni drzew, powiązanych smołą i przymocowanych do trwałej i lekkiej, drewniano-krystalowej konstrukcji szkieletowej, z której wyrastały niczym sekwoje potężne maszty odlane również z krystali, zdolne opierać się nawet największej burzy.
Ptak Oceanu wymknął się z zatoki Beheliam nieomal dwa lata temu, jako jeden z nielicznych z ogromnej pirackiej floty, która starła się tam z oddziałami shakowymi. Cała armada Rahimara, licząca sobie przeszło pięćset okrętów, przestała istnieć morze przykryło szczątki pod kilometrami czarnej wody zatoki. Największa bitwa morska w znanych dziejach Ninios zakończyła się ludobójstwem i katastrofą na niespotykaną dotąd skalę, a marzenia rzeszy ludzi o własnym, niepodległym państwie zostały zdruzgotane.
Młody blondyn z dystynkcjami kapitana na szarobrązowym kaftanie, idący poprzez górny pokłady ku przodowi okrętu nie mógł o tym nie pamiętać, kiedy patrzył na kłębiące się wzdłuż burty wodne. Zbliżali się do wrót Zatoki Beheliam, a on, jako marynarz, mógł patrząc na powierzchnię wody przed okrętem stwierdzić, w jakim miejscu się znajduje, lepiej od przyrządów pokładowych. Wkrótce przystanął i potarł dłonią rzadką, jasną bródkę; na jego drodze stał ów młodzieniec, którego poznał kilka dni wcześniej, kiedy przybył na naradę do voulthiańskiego domu Rahimara wraz ze swym ojcem, Thomarem Denthorem.
Po chwili namysłu postanowił jednak pójść dalej i zbliżył się do bladego jak ściana chłopaka:
— Widzę, że niebyt lubicie morze, Deilanie. — kapitan stanął tuż obok niego i teraz dopiero w pełni dostrzegł znamiona postępującej choroby morskiej. — To przechodzi. — powiedział łagodnie. — Przyzwyczaicie się do tego, a potem zniknie, gwarantuję. — jedną ręką objął niższego Deilana za ramiona, drugą zatoczył krąg w kierunku zachodnim i rzekł, aby odwrócić jego myśli od choroby: — Tam dopiero jest morze, wierzaj mi. Bezdenne, krańca pozbawione. Marynarze, co w tym kierunku płynęli, zaginęli, a większość z nich nigdy nie wróciła.
Tam jest też Rohkod, mój dom, pomyślał w duchu, ale na zewnątrz nie dał niczego po sobie znać. Wystarczyło, by spojrzał na delikatną, jeszcze nie tkniętą zarostem twarz chłopaka, dorównującą stopniem bladości śniegom północy, a nie potrafił już myśleć o swoich bolesnych przeżyciach. Zwykle mocny w gębie młodzieniec wbił wzrok w morze i nie odzywał się. Wielkie zielono-błękitne oczy, głęboko osadzone w szczupłej twarzy, pomiędzy jasnorudymi włosami, rozwiewanymi przez silny wiatr, wyrażały rozpacz, ale tez cała gamę innych uczuć, od gniewu po frustrację. A Ian nagle spostrzegł się, że wpatruje się w te oczy cokolwiek za długo, co wywołało u niego zrozumiałe rozdrażnienie. Nie pociągali go chłopcy; zacisnął usta w wąską kreskę i również zapatrzył się przed siebie.
Czuł ogromne zażenowanie, że tak trudno mu było oderwać wzrok.
— To ten pirat. — mruknął pod nosem Deilan. — On mnie w to wpakował.
Wysoki blondyn, o twarzy spalonej południowym słońcem, nie mógł powstrzymać się od okazania wesołości. Toż to szczur lądowy, pomyślał rozbawiony, jakaż delikatna buzia, blada jak płótno żaglowe przed farbowaniem, dziewczęce rączki. Młode to jeszcze, świata nie zna i próbuje je sobie tłumaczyć po swojemu, nie zawsze z sukcesem.
— Czy… czy macie małżonkę, jaśnie panie? — spytał nieśmiało Deilan, patrząc z dołu na twarz kapitana.
Kompletnie go to pytanie zwaliło z nóg; nie był przygotowany na nie, nie po tak krótkim okresie znajomości, kiedy ledwie z dwadzieścia słów ze sobą zamienili, i to tylko na oficjalnych spotkaniach, kiedy ich rozmowy wyłącznie spraw oficjalnych dotyczyły. Jednak nie zmieniało to w niczym faktu, że jego myśli zdryfowały w kierunku wspomnień, których nie chciał rozpamiętywać. Ból niezabliźnionej rany w duszy z niczym nie da się porównać; ale po dwóch latach Orsen nauczył się już, jak ma się z nim obchodzić. Zamknął oczy, odetchnął kilka razy głęboko, a kiedy je na powrót otworzył, znowu na jego twarzy pojawił się spokój. Skupił się na obcesowym pytaniu chłopca.
— Żaden to temat, by o nim teraz gadać; szybko ci dziecię, wrócił humor, przyznać trzeba. Ważniejsze sprawy na głowie teraz mamy, wspólnych wrogów, co ludzi tysiące ciemiężą. A jakiż tam ze mnie pan? Jam jest jeno prosty marynarz z Rohkod, co mnie wiatry tu przygnały morskie.
— Wybacz, nie chciałem być wścibski. — Deilan zaczerwienił się nagle, raptownie wciągając powietrze do płuc. — Jeno tak myślałem, że może… Ech, wybaczcie mi, kapitanie, myślałem, że może jakaś zażyłość nas łączy pośród tych obcych mi samych ludzi.
Słysząc usprawiedliwienia chłopaka, Orsen nie miał innej możliwości, jak tylko mu wybaczyć. Zresztą, może miał on nieco racji? Ile mógł mieć lat? Czternaście, piętnaście? Mógł się więc poczuć obco na wielkim okręcie, gdzie nikogo nie znał. Natychmiast łagodny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
— Miałem niegdyś żonę. — powiedział spokojnie. — Dawno, dawno temu.
Dwa lata temu, dopowiadał sobie w duchu. I widział twarz Su w myślach — uśmiechała się do niego promiennie. Odpowiedział jej uśmiechem.
— To przykre być musi. — rzekł Deilan bezbarwnie. — Mi matka umarła zim cztery temu. — dodał z wahaniem, a potem znowu zaczął się usprawiedliwiać. — Matka to nie żona, wiem, ale…
— Ale strata to strata. — dokończył za niego Orsen w skupieniu. — Wiem doskonale.
Zmarszczył brwi, zaniepokojony. Gdzie się podział rezon tego chłopaka? Aż tak go choroba osłabiła? A może Deilan był bardziej chory, niż było to widać? Tak, czy owak, nie było mu dane długo się nad tym zastanawiać, bowiem tuż nad nimi rozległ się z górnego pokładu głos Lorda Aresa:
— Gdzieśmy zawędrowali, mości kapitanie? — krzyknął, przekrzykując szumiący w rejach wiatr. — Drugi dzień podróży dzisiaj mamy!
— Cypel Stag przed nami, Wasza Wysokość! — prędko odpowiedział kapitan. — Wrota Beheliam, mój panie. Zdradliwe to wody, pełne raf i podwodnych uskoków. Przed nami kolejne trzy tygodnie podróży. Lecz nasza droga łatwiejsza jest, zaręczam. — spojrzał z ukosa na Deilana. — Dla niektórych może nie. Ale tamci Góry Tavald przed sobą mają, moczary pod Tvalthem, puszcze wokół Domu Mędrców. Mogą stanąć u celu dużo później, niż my w Dormoth.
Deilan żachnął się, słysząc, iż ich podróż jest łatwiejsza. Zamruczał coś pod nosem, a potem popędził w dół, pod pokład. Nikt ani słowem nie skwitował jego nagłej niedyspozycji, wszyscy Dormothianie również obyci byli z morzem.
Zanim jednak Lord Ares mógł podjąć tak nagle przerwaną rozmowę, usłyszeli donośny krzyk marynarza, siedzącego na najwyższym maszcie. Człowiek ów sygnalizował niebezpieczeństwo. Orsen rzucił się ku dziobowi.
— Kwark mówi, że prąd wody jakowyś dostrzegł w oddali. Zbliża się do nas prędko. — powiedział młody chłopiec, który przybiegł do kapitana dolnym pokładem. — Jakie są rozkazy, kapitanie?
Orsen zastanawiał się chwilę. Podwodny prąd wody mógł oznaczać wiele rzeczy. Połowy z nich nie chciał nawet znać. A druga połowa mogła być śmiertelna.
— Niech Kwark do nas dołączy. — rozkazał. — Chcę od niego samego usłyszeć, cóż to za dziwo tam dostrzegł. Migiem! — jednocześnie wytężał wzrok, patrząc przed siebie i próbując własnymi zmysłami dociec, cóż to się dzieje.
Stary marynarz nie dał na siebie długo czekać; rozległ się przeraźliwy wizg, gdy jego ręce ześlizgiwały się po gładkiej, krystalowej powierzchni masztu. Moment później stał już obok swojego kapitana, czekając na jego pytania.
— Mów. — polecił Orsen.
Kwark wskazał na północ.
— Tam, panie. Wody szły na boki, jakby czymś szybkim rozcinane na pół. Tuż koło cypla, jakieś półtorej terni stąd. Jakby demon Sedsyra kogoś gonił, panie! — Kwark sugestywnymi gestami obrazował swoją opowieść. — Czy li to potwór morski, kapitanie? A może….
Orsen nie zdążył odpowiedzieć, gdyż dostrzegł na horyzoncie potężne pofałdowanie na powierzchni oceanu, z którego biła w górę i na boki spieniona woda morska. Rozbryzgi piany szły w górę na kilkanaście metrów. Kapitan wytężył wzrok, patrząc pod słońce. Coś tam płynęło, pod powierzchnią wody! Miał tylko jednego potencjalnego winowajcę w myślach. Tylko jedno zwierzę morskie mogło pędzić morzem z taką prędkością, choć akurat w Nionis nic nie mogło być pewne.
— To zwierzę… — powiedział częściowo do siebie, częściowo do marynarza. — To jeno wielkie zwierzę. Nie chodzi mu o nas, ledwie przekąski dla niego stanowimy. Znalazł się nam na drodze, ot co. Lecz nie wierzę, by to był przypadek… — podniósł głos: — Harpuny szykować! — wrzasnął do swoich ludzi. — Bez ociągania! Zaraz tu będzie! Ruszać się!
Na pokładzie Ptaka Oceanu i najbliższych vargów wybuchła gorączkowa krzątanina, nie mająca jednak nic wspólnego z paniką. Ci ludzie nawykli byli do niebezpieczeństw i milcząc szykowali się do kolejnego, bez słowa skargi. Słychać było donośne gwizdki oficerów i wykrzykiwane, a raczej wywrzaskiwane głośno rozkazy, krótkie, ale pełne treści. Orsen stał się nagle twardy i zdecydowany, zadziałała w nim adrenalina, wywołując napięcie i chęć działania. Patrzył okiem znawcy, jak jego ludzie wiążą sprzęty, wystawiają wielkie kołowroty z linami i mocują do nich długie drzewca harpunów. Praca szła z werwą, a on ją czujnym okiem doglądał.
— Proszę do kajut wracać, Lordzie. — rozkazał głosem nie znoszącym sprzeciwu, nawet na sędziwego Aresa nie spojrzawszy. Ten wycofał się bez słowa, szanując autorytet dowódcy, nawet takiego, który był ze trzy razy od niego młodszy.
— Potwór z ternię od nas! — meldował majtek, podbiegając co rusz do burty i zadzierając głowę. — Cypel Stag po prawej stronie!
Orsen kiwał głową. Rahimar Gudhrok doskonale przygotował go do tej roli. Mimo młodego wieku był w stanie udźwignąć dowodzenie cała flotą; w końcu uczył się od mistrza. Od kiedy ze dwadzieścia lat temu Rahimar przygarnął go pod swój dach, towarzyszył mu niemal w każdej wyprawie wojennej. Potwór morski, czy wroga armada — wszystko jedno. Trzeba coś zrobić, by ochronić ludzi, którzy ci ufają. Trzeba zrobić wszystko, co jest w twojej mocy, by ochronić tych, co ci ufają i za tobą stoją. A nawet o wiele, wiele więcej.
— Leć na rufę i trzymaj się czego! — huknął na majtka. — Wszyscy! Łapać się czego i nie puszczać! Raźno, raźno, zaraz nastąpi zderzenie!
Woda burzyła już tuż obok okrętu. Huk był ogłuszający, jakby nagle rozpętała się burza. Piana morska opadała na pokłady okrętów niby deszcz; w mgnieniu oka wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Wir był coraz bliżej, najwyżej o pół terni od Ptaka Oceanu.
Orsen już nie czekał. Przeskoczył przez reling i spadł na niższy pokład, lądując na stopach delikatnie, jakby zeskoczył z dwu stopni schodów. Złapał naszykowany już dla niego harpun i czekał. Czekał cierpliwie, ledwie wstrzymując się przed ciśnięciem harpuna już w tej chwili. Musiał uzbroić się w cierpliwość, a rozszalałe dookoła wodne piekło wcale tego nie ułatwiało.
— Z Vaksos prezent! — splunął stojący tuż obok wielki, mocarny czarnoskóry marynarz. — Oni skierowali na nas tę bestię! — krzyknął, starając się przekrzyczeć straszliwy hałas nadpływającego stworzenia. — Muszą mieć konszachty z samym Sedsyrem, to z pewnością z Mrocznych Hal przybyło!
„Nonsens”! — pomyślał Orsen, ale nie chciał obrazić swojego wielkiego sternika. „to żywa istota!
Wiatr narastał, trzeba było się mocno trzymać burty. Halas nie pozwalał się już komunikować, a bryzgi piany oślepiały i nie pozwalały dostrzec, co się dzieje. Zimna woda morska smagała marynarzy z każdej strony. Już za późno było na jakiekolwiek rozkazy; każdy miał swoje własne doświadczenie i radzić sobie musiał na własną rękę. Orsen mógł tylko zaufać, że jego ludzie byli na tyle dobrze wyszkoleni, by podjąć właściwe decyzje. Ścisnął mocno drzewce harpuna, przytulając się jednocześnie do relingu. Woda zalewała go z góry, a sól morska szczypała w oczy. Stał jednak twardo, opierając się żywiołom, gotowy na wszystkie niespodzianki losu.
Wtedy zwarta, podwodna góra uderzyła w statek. Wstrząs był nie do opowiedzenia; statkiem zakołysało, jakby wpadł na zębatą rafę koralową albo mieliznę. Orsen i Khat równocześnie stracili równowagę, upadli, a kapitan rąbnął głową o drewniany słupek, wzmacniający burtę. Na moment pociemniało mu w oczach, lecz nacierająca wściekle woda nie pozwoliła mu zemdleć. Potwór morski, uderzywszy w okręt z prawego boku, począł się wynurzać; wkrótce Orsen ujrzał, jak z samego oka wiru wyłoniła się olbrzymia paszcza, okolona trzema rzędami ostrych jak brzytwa, długich na kilkanaście centymetrów zębisk.
Nawet się nad tym nie zastanawiając, Orsen zrobił użytek ze swego harpuna. Zerwał się gwałtownie na nogi i cisnął smukłe drzewce prosto w kipiel tam, gdzie przed momentem ujrzał szeregi groźnych zębów. Lina gwałtownie szarpnęła naprzód, parząc jego dłonie, a ostry kawałek metalu, którym zakończona była broń, pomknął ku swemu przeznaczeniu. Jednocześnie kątem oka ujrzał, jak stojący daleko na prawo stary Kwark, mistrz wielorybników, rzuca swój harpun, a potem pada na pokład, obalony siłą podmuchów wody i własnego rzutu. Ku cielsku potwora poszybowało naraz kilka krystalowych ostrzy, wbijając się z impetem w jego skórę. Stwór zawył, okręcił się w kółko i zanurzył z powrotem, targając za sobą liny, wciąż czepiające się harpunów.
Wtedy przez ryk bestii przebił się rozpaczliwy krzyk człowieka. Kapitan momentalnie rozpoznał ów głos; to Kwark nie utrzymał się na pokładzie, kiedy potworna siła bestii wydarła z pokładu potężny kołowrót liny jego harpuna, ten zaś uderzył w starego marynarza i posłał go za burtę. Oczy Orsena i Khata spotkały na moment; sternik energicznie pokręcił głową, zaciskając mocno usta w jednoznacznym sprzeciwie, ale było już za późno. Orsen złapał swoją linę, przełamał zabezpieczenia kołowrotu, a potem opasał się jej końcowym fragmentem w pasie. Zdążył jeszcze tylko wyrwać długi sztylet zza pasa, a wówczas lina naprężyła się do granic możliwości, gwałtownym ruchem ściągając go z pokładu.
Zanim zdążył w myślach zganić się za swoją krańcową bezmyślność, która zapewne będzie go kosztować życie, uderzył w huczącą, białą kipiel i znowu był bliski omdlenia. Szalejąca lina targała nim we wszystkie strony, a od okrętu oddalał się z prędkością wręcz nie do uwierzenia. Dopiero po chwili, gdy mógł już choć spróbować przeanalizować sytuację, zorientował się, że znalezienie starego przyjaciela było praktycznie niemożliwe. Widoczność była bliska zeru, a on sam był raczej jak szmaciana lalka w rękach olbrzyma, nie mając żadnej możliwości działania.
To, że już niespełna sekundę po tym, jak znalazł się w wodzie, dostrzegł Kwarka, miotanego podobnie jak on sam przez potwora płynącego przed nimi, było po prostu cudem.
Nim starzec zniknął pod wodą, Orsen zdążył dostrzec, pomimo rozbryzgów wody, jak łapczywie wciąga powietrze do płuc. Albo przynajmniej bardzo chciał to dostrzec; wszystko rozgrywało się w mgnieniu oka, więc nie mógł do końca opierać się na własnych zmysłach. Nie dane mu było się nad tym długo zastanawiać; jego własna lina szarpnęła go w dół, gdzie morska otchłań otwarła się na podobieństwo głębokiego wąwozu, kiedy śmiertelnie raniony stwór wyrwał się w górę, ponad powierzchnię wody, z przejmującym rykiem próbując zaczerpnąć powietrza. Potem woda zamknęła się nad kapitanem, zanim zdążył on porządnie nabrać powietrza do płuc.
Lina owijająca się wokół ciała stworzenia sprawiła, że Ian, nawet o tym nie wiedząc, znalazł się niebezpiecznie blisko potwora. Przekonał się o tym dopiero, kiedy wielka płetwa uderzyła go w głowę, pokiereszowaną już wskutek poprzednich wypadków. Zamroczony wypuścił powietrze z płuc, czując, jak pęd ściąga go na dno, wiedziony siłą uderzenia, wciągany przez mokrą odzież. Walcząc z niemocą próbował wyrwać siebie z objęć lodowato zimnej wody, machając rękoma jak w dzikim tańcu. Na próżno.
Przed oczyma rozlewała się nieubłagana ciemność…
I nagle znowu jego głowa znalazła się nad powierzchnią wody. Miotający się dziko stwór szarpał nim to w górę, to w dół, przewalając się w agonii. Zaczął szybko i płytko oddychać, czuł postępujące odrętwienie w całym ciele. To zimno zaczęło oddziaływać na jego mięśnie, drżał i szczękał zębami, próbując mimo wszystko młócić wodę nieruchomiejącymi ramionami. Uderzył plecami w coś twardego i zorientował się, że stał się kolejny cud; trafił na Kwarka, którego przez moment już uważał za straconego na zawsze! Potwór ciągnął ich obu grzbietem fali, pozwalając chwilowo nawet oddychać. Orsen okręcił się do tyłu, dostrzegł światło dnia błyskające na mokrych wąsach marynarza. Widział, jak powieki starca drgnęły i uniosły się odrobinę. Żył. Nie tak łatwo było złamać starego wilka morskiego!
Orsen złapał go w pół, walcząc z przeciwnym prądem. Ruch ciała potwora znowu wciągnął ich pod wodę, ale teraz Orsen miał w płucach dość tlenu, żeby spróbować mimo wszystko wyciągnąć ich z opałów. Determinacja błyszczała mu w oczach, a piekący ból przeszył jego głowę w miejscu, gdzie wcześniej pokiereszował ją potwór. Nie miał jednak zamiaru się poddać, nawet jeśli wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.
Lina uderzyła go po rękach, jej szorstka powierzchnia poraniła je do krwi, a wszechobecna woda morska dostała się do zadrapań powodując nieopisany ból. Jednak ta sama lina szarpnęła ich oboje w górę, Orsena i obejmowanego przez niego Kwarka. Czuł, jak starzec drży w jego ramionach, musiał więc wciąż żyć. Ból nieomal go paraliżował, ale zdołał zmusić się do działania. Wyszarpnął nóż spomiędzy zaciśniętych na głucho szczęk i począł rozcinać linę, trzymającą Kwarka, nie bacząc na niesprzyjające warunku zewnętrzne. Ciął powoli, włókno za włóknem, zdając sobie sprawę, że te liny stworzono po to, aby oparły się wszelkim ostrzom. Harce stwora nie ułatwiały mu pracy, ale w końcu jego wysiłek zaczął przynosić wymierne rezultaty. Tymczasem Kwark zaczął dochodzić do świadomości; charczał i wypluwał wodę, zalewającą mu w kółko usta.
— Trzymaj się! — rozkazał głośnym krzykiem Orsen. — Nie waż mi się tu umierać, stary! — mimo iż krzyczał naprawdę głośno, nie wierzył, by jego słowa dotarły do sędziwego człowieka; dziki ryk bestii i szum kotłującej się wokół wody skutecznie to uniemożliwił. Ale również i jemu samemu te słowa dodały nieco otuchy.
Najgorsze były ostatnie włókna. Omdlewające z bólu, poharatane dłonie trudno było zmuszać do nieustannego wysiłku, nie mówiąc już tylko o trzymaniu noża w zaciśniętej ręce. Potwór zaś ciągle walczył, a Orsen czuł kolejne szarpnięcia, kiedy śmiertelnie ugodzona bestia przewalał się na boki, ciągnąc ich w opętańczym tańcu we wszystkich kierunkach. Wyobrażał sobie, jak te wszystkie szarpnięcia musiały nadwyrężać konstrukcję Ptaka Oceanu, ale wierzył, że jego okręt to przetrwa. Vargi były wyjątkowo odporne na wszelkie przeciwności losu.
Kolejne szarpnięcie rozdarło ostatnie włókna liny i Orsen mógł zająć się własną. Najpierw jednak przytroczył węzłem marynarskim linę, która krępowała Kwarka do swojej, a dopiero wtedy, pędząc niczym w kolejce górskiej, zabrał się za piłowanie tej drugiej liny. O dziwo, tym razem poszło dość prędko i wkrótce począł holować nieruchomego marynarza, zbliżając się do któregoś z okrętów; widział tylko ciemny zarys kadłuba gdzieś w oddali. Im dalej od szalejącej bestii, tym morze było spokojniejsze, co wcale nie znaczy, że podróż była łatwa. Dzielące go od okrętu metry oceanu miały być najtrudniejszą przeprawą w jego życiu, zwłaszcza ze stanowiącym niezły balast i ściągającym go pod wodę Kwarkiem.
Nie oglądał się już do tyłu, pragnąc tylko jak najbardziej oddalić się od szalejącego stwora. Nagle uwierzył, że ma choć cień szansy na przeżycie, kiedy ze dwie sekundy temu nie dawał sobie nawet ćwierci. Płynąc, przypomniał sobie, że widział już gdzieś taką paszczę, a także ciemne, owłosione cielsko, jakie posiadał potwór. Tylko, że tamte żyły daleko na południowy wschód, w ciepłych wodach Rohkod i okolicznych wysp, no i sięgały najwyżej sześciu, siedmiu metrów długości. Ten ekotros zaś — ekotrosami bowiem zwano te istoty — mierzył z piętnaście metrów i musiał ważył z pięćdziesiąt ton, skoro zagroził nawet potężnym, krystalowym wręgom vargu. Nie potrafił pojąć, jak to zwierzę przybrało tak olbrzymie rozmiary, ani dlaczego się aż tu, na północ, zapuścił.
Chociaż nie do końca; miał jeden pomysł. Pokrywał się z tym, co sądzili też inni, w tym mocarny Khat. Ale to dowodziło jednego:
Eskhir wiedział, że już wyruszyli. I wiedział dokładnie, gdzie się właśnie znajdowali.
Chwilę odpoczywał w nieco spokojniejszych już wodach, czując ogarniające go zmęczenie i kontemplował tę myśl. W końcu jednak, ze względu na starego marynarza, któremu ratował życie, zmobilizował się do dalszego wysiłku i ruszył dalej, orientując się, że najbliższym okrętem, ku któremu zmierzał, był jego własny Ptak Oceanu. Niewysłowioną ulgę przyniosło mu to odkrycie i dodało nieco sił, których zaczęło już brakować; przez kilka następnych chwil młócił wodę ramionami nieco szybciej, drżąc z zimna i szczękając zębami. Nie wiedział, co działo się z potworem, ale był pewien, ze przebity przez co najmniej sześć, jak nie więcej, harpunów, nie miał większych szans na przeżycie. Nieomal czuł, jak trzeszczą wręgi jego okrętu, ale teraz już był pewien, że wytrzymają. W końcu wraz z życiem uchodziły ze stwora siły, więc najgorsze już mieli za sobą. Taką w każdym razie żywił nadzieję.
Wciąż jednak gigant za nimi nie poddawał się, próbując wyrwać się śmierci. Niezwykle żywotny stwór zyskiwał w oczach kapitana niemalże szacunek; jako że nigdy jeszcze nie zmierzył się z istotą o podobnej woli życia. Kolejne fale popychały ich obu w kierunku okrętu i mimo iż Orsen czuł, że ciało Kwarka zesztywniało, a on sam przestał już prychać wodą, wzrastała w nim pewność, że obaj przeżyją to zdarzenie, choć początkowo wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się przeciw nim.
I w końcu zdarzył się ten kolejny cud, na który kapitan wyczekiwał z takim utęsknieniem; jego wyciągnięta ręka trafiła na najniższy pokład Ptaka Oceanu, ten, który znajdował się na linii wody. Natychmiast znalazły się liczne ręce, które z troskliwością niespotykaną wśród piratów dźwignęły ich oboje z wody, słyszał krzyki marynarzy, w tym Khata, wykrzykującego rozkazy podobne do tych, które sam udzielał: krótkie, pewne, stanowcze, głośne i wykluczające dyskusję. Tak działano na morzu, bez chwili zwłoki.
— Myślelim, ze już po was! — usłyszał jak przez mgłę tubalny głos obok swego ucha. Rozpoznał go; drugi oficer, Emeg, zwalisty chłop przypominający wyglądem Rahimara Gudhroka, ten sam, który przed momentem silnymi łapskami wyciągnął go lodowatej toni. — Cóż to za samobójczy pomysł, by w otchłanie się rzucać, nawet jeśli w zbożnym celu? — ryknął mu do ucha.
Orsen oparł się plecami o maszt i zwiesiwszy głowę, oddychał ciężko. Spostrzegł, że Kwarka wynieśli już do kajut, zapewne jutro będzie już na służbie, jak go znał.
— Nie myślałem trzeźwo. — próbował się wytłumaczyć, ale Emeg tylko machnął wielką łapą i poklepał go po plecach. W tych warunkach rozmowa była mocno utrudniona, zwłaszcza dla kogoś tak ciężko oddychającego, jak on sam.
Umierający ekotros nie powiedział jeszcze ostatniego słowa; w okamgnieniu znalazł się tuż przy Ptaku Oceanu, a jego wielkie cielsko z impetem wbiło się w prawą burtę. Nie zdołał zrobić statkowi krzywdy, ale wzburzona fala, którą wywołał, przedarła się przez dolny pokład, zmywając wszystkich, którzy nie zdążyli się niczego złapać, prosto w zimne wody zatoki. Orsen, który nie miał już sił, by szukać punktu zaczepienia, poczuł, jak ciemna toń znowu nieubłaganie zamyka się nad nim; jednak wtedy znowu poczuł uderzenie adrenaliny. Nie pozwoli sobie na rezygnację. Nie po tym, co przeżył! Otworzył z wysiłkiem oczy, zorientował się, gdzie jest góra, a gdzie dół i wystrzelił w kierunku światła słonecznego, niby zwabiona krwią harnia.
Woda była mętna i niewiele światła docierało z góry, jednak najważniejsze było to, że widział swój cel. Powierzchnia zbliżała się w szybkim tempie, a początkowe mroki rozjaśniało światło dnia. Tu, pod powierzchnią, woda była spokojniejsza, ale kiedy tylko wynurzył się, natychmiast ogarnęła go furkocząca i walcząca biała kipiel, piekło, z którego nie tak dawno temu z wielkim trudem się wyrwał. Był moment, tam pod wodą, że chętnie oddałby Ptaka Oceanu za skrzela, teraz cieszył się, że wciąż tam był, utrzymywał się dumnie na powierzchni fal, nie dając się rozjuszonej bestii.
Wtedy znowu to poczuł; potężne uderzenie czarnej łapy bestii, o połączonych błoną pławną palcach zakończonych budzącymi grozę szponami, dosięgło jego klatki piersiowej. Nieomal poczuł, jak jedno z żeber pęka pod tym naporem, twarz zalała krew z rozdartej skóry na głowie i nie miał pojęcia, czy były to wszystkie obrażenia, jakie tym jednym ciosem umierająca bestia mu zadała.
Toń ponownie zaczęła go wciągać, ale szczęście go tego dnia nie opuszczało. Zanim dosięgnął dna, opadł na jedną z tylnych łap ekotrosa, i przylgnął do niej całym swoim ciałem, choć jej gwałtowne ruchy wcale mu tego nie ułatwiały. Zobaczył, jak w zasięgu ramienia skóra na brzuchu bestii podnosi się i opada, i wiedział, że tam, niedaleko po skórą, bije serce ekotrosa, pompa wielkości człowieka, przetaczająca dziennie setki litrów krwi. Wpijając jedną rękę w zmoczoną sierść bestii, drugą sięgnął po sztylet, który miał przytroczony do pasa; w pół drogi do pochwy zorientował się jednak, że klinga pewnie opadła już na dno, przecież użył jej, aby uwolnić siebie i Kwarka z lin, trzymających ich w nieubłaganym uścisku potwora.
W bucie miał jeszcze jedno ostrze, wykonane z kła takiego właśnie zwierzęcia. Na targu w Rohkod szły za ciężkie pieniądze, ale Rahimar akurat na broń nie żałował pieniędzy. Darował przybranemu synowi zakupiony przez siebie nóż, mówiąc, by używał go tylko w ostateczności. Miał ledwie piętnaście centymetrów długości i raczej nie mógł być poważnym zagrożeniem w walce.
Tutaj jednak, jeśli sprawa miała się zakończyć szybko, musiał wystarczyć.
Głęboko pod wodą, uczepiony z całych sił sierści ekotrosa, dokonywał iście akrobatycznych sztuczek, aby dostać się do ostrza, ukrytego w grubej cholewie buta. Oczywiście ekotros wciąż nie miał zamiaru mu niczego ułatwiać i wierzgał zapamiętale łapą, próbując zrzucić niechcianego pasażera.
W końcu jednak upragniony nóż znalazł się w jego ręku; całe piętnaście centymetrów niepewności. Zaczął więc wspinać się wzdłuż szalejącej łapy, nie spuszczając z oczu celu swej podróży: jasnego, niemal białego płatu ruchomej skóry tuż przed sobą, co nie było łatwym zadaniem, zważywszy na to, jak bardzo poranione było już jego ciało.
W końcu zadał cios, a jego ręka wraz z ostrzem wdarła się na długość ramienia w miękkie trzewia bestii. Ekotros wierzgnął po raz kolejny, zrzucając go z siebie tym ruchem; nóż został w sercu zwierzęcia, rozdartym nieomal na pół, tym ostatnim uderzeniem rozpaczy, na jakie stać było w tym momencie wyczerpanego ponad wszelkie granice, poranionego i przemarzniętego do szpiku kości młodego mężczyzny. Widząc, jak ekotros drga coraz wolniej i coraz rzadziej, Orsen pozwolił sobie zanurzyć się w kojącej ciemności, która się przed nim otwierała, kusząc obietnicą ulgi w bólu i spokoju. Wypuścił z płuc resztki powietrza i zwiesił głowę, pogrążając się powoli w mętniejącej toni.
Nieomal poczuł rozdrażnienie, kiedy jego ramiona poderwano nagle do góry, wywołując kolejną falę gwałtownego bólu. Ciemność oddaliła się na moment, a on sam widział nad sobą dwie potężne sylwetki marynarzy: jedną czarnoskórą, drugą białą. Khat i Emeg, pomyślał z niepokojem. Nie powinni narażać tak życia. Potem jego spojrzenie dosięgło oddalającego się ciała zabitego potwora. Sączył się z niego strumień gęstej, brązowej krwi.
Harny, pomyślał. Ta krew sprowadzi harny…
Z niejakim rozprażeniem poczuł, że wraca mu świadomość. Miał ochotę znowu zasnąć, tak błogi wydawał mu się teraz stan braku przytomności. Czuł lekkie kołysanie, ale nie słyszał huku wiatru, zdaje się, że wszelkie odgłosy ustały, a oni płynęli w ciszy, jakie jeszcze tego dnia nie było. Zmarszczył brwi, usiłując otworzyć oczy, co przychodziło mu z ogromnym trudem.
Leżał na łóżku, przymocowanym na stałe do podłogi. Takie znajdowały się tylko w kajutach kapitańskich, oddanym na czas rejsu gościom; widać udostępnili mu jedną z uwagi na wydarzenia. Czuł piekący ból po prawej stronie klatki piersiowej; nie ustępował on ani na moment. Tam pewnie miał złamane żebro, a może i kilka. Znając siebie, i tak szybko stanie na nogi.
W końcu, po długich bojach z samym sobą, ostrożnie rozwarł powieki. Kajuta skąpana była w świetle licznych lamp olejnych, ustawionych w przemyślnie zaprojektowanych wnękach, uniemożliwiających wylanie się oleju i spowodowanie pożaru. Pierwszą rzeczą, którą ujrzał, był belkowany sufit, do którego przyzwyczajony już po niemal dziesięciu latach pełnienia służby na vargu. Widział, że były już stare, podniszczone, zżółkłe. Wiele zim widział już ten varg — pewnie o kilka za dużo.
Powoli jego oczy przyzwyczaiły się do intensywnego światła, wypełniającego kajutę, ale nic nie mogło go przygotować na widok, jaki zaraz potem stał się jego udziałem. Poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody, a znał to uczucie doskonale, skoro niedawno spędził w niej tyle czasu. Zdumienie sprawiło, że raptownie przestał oddychać; a oczy rozszerzyły się gwałtownie. Nawet przez myśl mu nie przeszło… W ciągu całej dotychczasowej podróży… I przedtem… Po prostu nie zwracał uwagi…
Na brzegu łoża siedziała młoda dziewczyna, na oko dałby jej z piętnaście lat. Siedziała jedynie w spodniach, naga od pasa w górę, bowiem właśnie reperowała swój skórzany kaftan, zwrócona przodem drzwi, by zareagować na próbę wtargnięcia do pomieszczenia. Miała na sobie zużyte, brązowe spodnie z szorstkiej skóry arcela, półdługie, jasnorude włosy okalały jej skupioną, delikatną twarz, wpatrzoną zielono-błękitnymi oczyma w niepoddający się łatwo materiał w jej rękach.
Prawie bez udziału jego woli oczy kapitana zaczęły ześlizgiwać się niżej, wzdłuż śnieżnobiałej, kształtnej i długiej szyi, przechodzącej w ciemniejsze, jakby opalone, równie delikatne ramiona, teraz pokryte gęsią skórką, aż w końcu spoczęły na wypukłościach jej piersi. Zachwycił go ten widok; były na tyle drobne, by nie odznaczać się pod męskim odzieniem, ale też na tyle jędrne i piękne, by przykuć spojrzenie mężczyzny.
Nagle przypomniał sobie, że przecież musi oddychać.
— Dlaczego.. — spróbował się odezwać, ale zaschło mu w ustach. W końcu, przełknąwszy kilka razy ślinę, dał radę wydusić z siebie coś na kształt słów: — Dlaczegóż to kryjecie tak piękny widok pod łachami mężczyzny? — spytał słabym, cichym głosem, czując, ze to jedno zdanie wydarło z niego więcej energii, niż chwilowo posiadał.
Dziewczyna drgnęła; przycisnęła kaftan do piersi i wpatrywała się w niego z furią, widać zastanawiając się nad odpowiedzią. Jej twarz nagle wydała się Orsenowi niezwykle piękna, czuł, że mógłby się zakochać w tym ślicznym obliczu. Jakaż ogarnęła go ulga, kiedy okazało się, że nie musi martwić się już o swoją orientację seksualną; w wieku lat dwudziestu kilku taki wstrząs był już chyba niewskazany. Nawet począł łajać siebie w myślach, ze od razu nie dostrzegł w Deilanie kobiety. Przecież teraz jej kobiecość wydawała się tak oczywista! Jakiż cel mieli bogowie w spowijaniu mgłą jego zmysłów?
Łzy wytrysnęły z jej oczu.
— Jak śmiesz! — wykrzyknęła z oburzeniem, jednak rozpacz wzięła w niej górę. — Gdyby nie twoje rany, w gardło bym ci te słowa wcisnęła!
Oddychała ciężko, próbując opanować łzy. Jednak czyżby dostrzegł w jej oczach przez moment… ulgę?
— Niemożliwe… — wyszeptał, zbierając wszystkie siły. — Naprawdę zdolna jesteś do takiego czynu? — dał sobie czas na kilka oddechów, zanim spytał: — Jak się właściwie zwiesz? Przecież nie Deilan?
Dziewczyna odwróciła się tyłem do niego, zakładając kaftan. Przez łzy jednak i drżenie rąk nie mogła sobie poradzić z niesfornymi haftkami, dając mu jeszcze jedną drogocenną okazję ujrzenia zarysu jej delikatnych piersi. Jednak wkrótce opanowała się, wytarła rękawem łzy i zwróciła się do niego spokojnie.
— Ian. — przerwała, a potem z wahaniem mówiła dalej. — Ianie, błagam, nie wydaj mnie zbyt prędko. Wstyd mi ogromnie, żeś mnie w takiej sytuacji ujrzał, lecz kaftan mój zaczepił się o harpun i kiedy go wystrzelili, cóż, rozerwał się cały i bałam się, że się rozpadnie, a tyś był nieprzytomny i nikt by do ciebie nie wchodził bez uprzedzenia. — powiedziała to wszystko jednym tchem, po czym ukryła twarz w dłoniach. — Chciałam go jeno zreperować.
Zebrał wszystkie siły, aby unieść rękę w górę. Dotknął jej ramienia.
— Hej. — szepnął. — Toż to nie twoja wina. Bądź pewna, że tajemnicy twojej nie wyjawię, ale chciałbym poznać powody, dla których się ukrywasz.
— Powody na razie dla siebie zostawię. — potrząsnęła energicznie głową. — To zbyt oczywiste. Teraz już pójdę.
— Zostań! — poprosił, przerażony, że zniknie, a to wszystko okaże się tylko snem. — Nawet nie znam twego imienia!
Zerwała się, wciąż ocierając nos wierzchem dłoni.
— Keit. — rzekła i popatrzyła na niego tymi swoimi niezwykłymi, niebieskozielonymi oczami, które nie przestawały go zachwycać.
Zaraz potem zniknęła w drzwiach. Orsen długo patrzył za nią z uśmiechem na ustach, a imię jej długo jeszcze miało odbijać się echem w jego myślach.
— Keit, Keit… — szeptał, upajając się brzmieniem jej imienia.
Radość jego nie miała granic; istota, która wydawał mu się tak cudowna, tak delikatna i niezwykle kobieca, w istocie była kobietą! Teraz już mógł bez obaw przyznawać się sobie w duchu, do jakiego stopnia uważa ją za piękną, cudowną i wspaniałą, rozpamiętywać w myślach szczegóły anatomiczne jej ciała i oddawać się fantazjom, o jakich dawno już zapomniał. A potem…
A potem zobaczył przed sobą twarz Su i napłynęły mu do oczu łzy. Gdzieś znikąd pojawiło się obezwładniające poczucie winy. Jak mógł tak łatwo zapomnieć? Łajał sam siebie.
A potem, zmęczony, pogrążył się w otchłani snu.
Kiedy się obudził, był już dzień, a światło słoneczne wdzierało się przez szczeliny w drewnianych okiennicach do wnętrze kajuty. Rozejrzał się z nadzieją, że ją dostrzeże, ale był w kajucie sam. W dodatku całe jego ciało, jak się zdawało, spowijały białe bandaże. Czuł je na głowie, owinięte wokół torsu, ramion i rąk. Naprawdę miał wyjątkowe szczęście. Powinien był spocząć w morskiej otchłani, kiedy bezrozumnie wskoczył w mętną morską toń, by ratować towarzysza.
Czekał długą chwilę, nim drzwi kajuty się otwarły, ale ku jego rozczarowaniu to nie Keit w nich stanęła, tylko Emeg. Co zresztą też było dobrą wieścią, świadczyło bowiem, że marynarz przeżył spotkanie z ekotrosem.
— Wszyscyśmy myśleli, żeś już stracony. — rzekł z troską, malującą się twarzy, rosły olbrzym. — A ty zabiłeś bestię, sam jeden. Pewni byliśmy, że prędzej ona ciebie dostanie, kapitanie. A, prawda. Khat przejął dowodzenie.
— Mało brakowało. — mruknął Orsen już silniejszym głosem. Podniósł się na rękach, przyciskając obandażowaną dłoń do boku. — Zaraz wracam do służby. Jeno odpocznę nieco. Ilem spał? — syknął nagle, czując przypływ wielkiej fali bólu. — Masz gdzie tu wodę?
Marynarz bez ociągania podał mu przyszykowany kubek i przytrzymał go w pozycji siedzącej. Wypiwszy łyk, Orsen odepchnął Emega, a sam, odetchnąwszy ze dwa razy głęboko, podniósł się z łóżka. Nawet taki ruch był zbyt gwałtowny dla jego osłabionego organizmu i zachwiał się pod wpływem fali zawrotów głowy. Powstrzymał jednak ruchem ręki spieszącego z odsieczą Emega.
— Nie. — wyrzekł tylko to jedno słowo. — Pomóż mi kaftan założyć. Już jest dobrze, tylko za prędko żem wstał.
— Możesz czuć się świetnie, lecz pozory czasem mylą. — gderał marynarz, pomagając swemu kapitanowi wciągnąć kaftan na plecy. — Powinieneś spędzić tu dni parę.
— Wykluczone! — syknął Orsen. W jego oczach zatańczyły szkarłatne ogniki, ale opanował się. Nie zemdleje przecież na oczach marynarza!
Skrzywił się, kiedy niewygarbowana skóra kaftana dotknęła bandaży. Kiedy Emeg wiązał jego haftki, Orsen już zakładał buty. Marynarz znał swego kapitana na tyle, by wiedzieć, że chyba nic nie położy go łóżka; chyba, że sama śmierć.
— Co to jest? — Orsen wskazał na drzwi.
Na kołku, wbitym zwyczajowo w drzwi, wisiał płaszcz. Nie byle jaki płaszcz, z czarno brązowej, surowej skóry ekotrosa, którego on dopiero co zabił.
Emeg wzruszył ramionami.
— Deilan, panie. — powiedział obojętnie.
— Jak długo już tu leżę? — Orsen ściągnął brwi.
— Dwa dni. — mruknął marynarz.
— Słucham?
— Dwa dni. — powiedział Emeg jeszcze ciszej.
Orsen prychnął i dopiął pas na biodrach.
— Nie zatrzymasz mnie tu ani chwili dłużej. Ani ty, ani nikt inny! — powiedział zdecydowanie. — Dojdę do siebie. — dodał, widząc zatroskane spojrzenie Emega.
— To ostateczna decyzja? — upewnił się Emeg.
Kapitan zdecydowanie pokiwał głową, więc Emeg zrobił mu przejście w stronę drzwi do kajuty.
Orsen skorzystał.
— Keit. — szepnął do siebie po raz ostatni.
— Coś mówiłeś, kapitanie? — zapytał idący z tyłu marynarz.
— Nic, nic… — Orsen roześmiałby się, lecz ból w piersiach kazał mu o tym zapomnieć. — Życzyłem nam jeno dobrych wiatrów.
Plotki, jakie rozsiewane są na jego temat, nie budzą jego rozdrażnienia. Robi wszystko, by je potwierdzić, nawet, gdyby miał tego żałować
Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk IBitwa morska
Obudziła się, czując, że jest bardziej zmęczona i śpiąca niż przed pójściem spać. Mogła odpoczywać, jak długo chciała; nikt nie gonił jej do żadnej pracy, choć tej akurat na pokładzie nigdy nie brakowało. Świadomość bycia uprzywilejowanym wcale nie czyniła snu lżejszym. Ponieważ jeszcze nie nastał świt, leżała w ciemnościach, wsłuchując się w odgłosy, docierające do niej z zewnątrz. Słyszała, jak trzeszczały krystalowe wręgi, ilekroć okręt wspinał się na fale, słyszała szum fal, jednostajny, monotonny i usypiający.
W końcu dotarło do niej, że już nie zaśnie, otworzyła więc oczy i leżała spokojnie, przyglądając się bogatemu ornamentowaniu belek sufitowych, podtrzymujących pokład ponad jej głową. Ktokolwiek stworzył te magiczne zdobienia, był dużej klasy artystą i miał bardzo bogatą wyobraźnię. Zewsząd szczerzyły się na nią smocze łby, misternie wyrzeźbione w surowym, twardym jak skała drewnie. Rozpoznawała też wyobrażenia ludzi, harni, statków i wiele rodzajów zwierząt, których nie potrafiła nawet nazwać; zgadywała, że pochodzą z bardzo daleka, albo są wytworem wyobraźni rzeźbiarza. Może też nienajlepsze źródło światła, którym był chyboczący się płomień świecy, przechylający się wraz z każdym ruchem statku, wpływały na jej zdolność rozpoznania przedstawionych istot?
Odwróciła głowę od fascynujących płaskorzeźb i obrzuciła leniwym spojrzeniem resztę kajuty. Znała już na pamięć ustawienie wszystkich sprzętów, opatrzyły się jej wszelkie kolory i motywy, ale teraz, w nocy, przy świetle księżyca i mdłym ogniku kaganka, wszystko wyglądało zupełnie inaczej, nabierało nowego, mrocznego wyrazu. Nawet stół i dwa krzesła, przybite na stałe do drewnianej podłogi, sprawiały wrażenie, jakby miały się lada chwila podnieść i ją zaskoczyć. Nad nimi na ścianie zawieszono półkę z twardego, zakonserwowanego w wodzie morskiej surowego kawałka drzewa.
Odrzuciła okrywające ją skóry i opuściła bose stopy na gładką, poprzecinaną szczelinami podłogę z desek dębowych. Następnie wstała z łóżka, próbując zachować równowagę; nawet drobne fale potrafiły rozbujać takiego kolosa, jakim był Ptak Oceanu.
Odszukała swoje spodnie, które uprzedniego wieczora rzuciła byle gdzie, szykując się do snu; były gładkie i grube, idealne na wiosenne poranki, gdy jeszcze mróz potrafił nieźle ścisnąć. Również na podłodze, u nóg łoża, znalazła swój kaftan, który właściwie należał do jej ojca, a jej samej sięgał aż po połowy ud. Ściągnęła go w pasie szerokim, skórzanym pasem, który również podebrała ojcu, a następnie związała wszystkie te niewielkie sznureczki, które wiązały ubranie w talii, pod pachami, a także w okolicach ramion i szyi. Pas ozdobiony był elegancką, srebrną klamrą.
Stopy wpuściła w długie, sznurowane buty i tak ubrana wyszła na pokład, chwytając po drodze wiszący na kołku na drzwiach cienki, elegancki płaszcz, również stanowiący wyposażenie komory starego hrabiego.
Keit Denthor była jedynym dzieckiem swego ojca, Thomara Denthora. Wrodzona w matkę, niewysokiego wzrostu delikatna dziewczyna o półdługich rudych włosach liczyła sobie zaledwie piętnaście wiosen, kiedy opisywane wydarzenia miały miejsce. Zwykle blada twarz, obecnie nawet nieco opalona, nosiła ślady ciężkiej żałoby po niedawno zmarłej matce, ale w zielononiebieskich oczach gorzał niezwykły płomień, świadczący o niezwykłej upartości i niewyparzonym języku.
Obie te cechy, niestety, dziewczyna posiadała; oczywiście przysparzało to nie lada zmartwień jej ojcu. A jednak pomimo tego, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, bardzo poważnego mankamentu jej urok osobisty zarzucił już sidła, w które wpadł młody Ian Orsen.
Keit nie potrafiła jeszcze nazwać swoich uczuć względem kapitana; na to jeszcze było za wcześnie. Niemniej, była świadoma tego, że głos jej drży, a ona sama przejmuje się nagle każdym wypowiadanym przez siebie słowem, jakby bojąc się, że zostanie źle oceniona przez przystojnego Iana. Wszystkie te uczucia napełniały ją niepokojem i niechęcią, ale sprawiały też, że coraz częściej i więcej myślała o Ianie, a to już sprawiało jej niepokojącą przyjemność.
Odpędzając myśli, owinęła się mocno płaszczem i skierowała się w stronę pokładu.
Kiedy wyszła na zniszczone żywiołami deski górnego pomostu, jej oczom ukazała się niemożliwa do opisania panorama; aż po horyzont, w każdym kierunku rozciągała się gładka, lekko marszczona delikatnym powiewem północnego wiatru ciemna, nieprzenikniona powierzchnia oceanu. Jego nieopisany urok porażał szczególnie głęboką nocą, gdy morze było w miarę spokojne, a niebo bezchmurne, pozwalając światłu księżyca rozjaśniać mroki nocy.
Teraz, gdy panował rzadko o tej porze roku spotykany spokój na morzu, zdawało się, że gdyby zejść po burcie w dół i stanąć na powierzchni wody, wówczas można by po niej iść suchą stopą, aż po rozmywający się we mgle horyzont.
Rozmarzona, prawie by nie dostrzegła delikatnych odblasków na północnym wschodzie. Zalśniły na ułamek sekundy, rozmyte, falujące, niby odbicie gwiazd w zimnych wodach oceanu. Byłaby je przegapiła, ale jednostajny, niezmienny widok, jaki stanowiło w tej chwili morze, ułatwiał dostrzeżenie dziwów, niezależnie od tego, jak daleko od obserwatora się by nie znajdowały.
Chociaż w chwilę później już ich nie było, czarujące migotanie owych świateł na długo zapadło dziewczynie w pamięć.