Upadek ognia - ebook
Upadek ognia - ebook
Żołnierka
Czarodziejka
Wybawicielka
Kim jest Vhalla Yarl?
Vhalla Yarl maszeruje na wojnę jako własność Cesarstwa Solaris. Cesarz oczekuje, że da mu zwycięstwo, Senat ma nadzieję, że dziewczyna umrze, a jedynym, czego może oczekiwać ona sama, jest walka o życie. Vhalla musi się zmierzyć z duchami przeszłości, choć wyzwania chwili obecnej grożą jej utratą resztki zdrowych zmysłów. Czy uda jej się zachować człowieczeństwo? A może naprawdę zostanie potworem Cesarstwa?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67071-06-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serdecznie dziękuję za czytanie mojej książki! Wasze wsparcie pomaga mi wciąż tworzyć historie, które – jak mam nadzieję – będziecie śledzić z przyjemnością przez nadchodzące lata.
Mam również nadzieję, że zdobyliście egzemplarz tej książki legalnie.
Czy wiecie, że nieautoryzowane rozpowszechnianie utworów objętych prawem autorskim jest niezgodne z prawem?
Upewnijcie się, że wszystkie Wasze książki pochodzą od sprawdzonego sprzedawcy, wydawcy lub samego autora, a nie z nielegalnej strony internetowej. Pomóżcie chronić autorów, byśmy mogli nadal tworzyć opowieści, które kochacie.
Zapraszam na swoją stronę internetową:
https://elisekova.com/air-awakens-book-2/ROZDZIAŁ 1
Świat płonął.
Gęsty dym. Popiół. Nieznośne gorąco.
Vhalla prześlizgiwała się między cienistymi postaciami. Biegła przez noc, coraz szybciej, od jednej przerażającej sceny do drugiej, jakby w stronę końca świata. Ciemni, pozbawieni twarzy ludzie zaczęli się do niej zbliżać, przeszkadzając jej, przytłaczając ją.
Łzy płynęły jej po policzkach, kiedy wyciągnęła rękę, by odepchnąć pierwszego. Widmo wydało z siebie mrożący krew w żyłach krzyk i zniknęło, rozpływając się w dymie. Czubki jej palców musnęły kolejne – znów wrzask. Nie chciała się posuwać dalej, ale jej serce dudniło jednym słowem – szybciej, szybciej, szybciej.
Dlatego Vhalla biegła. Biegła, a każde cieniste widmo, z którym się zetknęła, rozpływało się w ciemności, która powoli ją osaczała. Nic nie mogło zagłuszyć krzyków umierających widmowych ludzi, krzyków, które odbijały się echem w jej duszy – ani dłonie przyciśnięte do uszu, ani jej własne wrzaski.
I nagle zapanowała cisza.
Vhalla powoli opuściła ręce, otworzyła jedno oko, a później drugie. Za nią nie było niczego, obok niej również, a ścieżkę przed nią oświetlał ostatni migoczący płomień pochłaniający budynek, który się zapadł. Niewidzialna siła sprawiła, że jej stopy przesunęły się o cal, później o kolejny, w stronę gruzu. Spóźniła się. Spóźniała się za każdym razem, każdej nocy.
Zaczęła rozgarniać gruz – blok po bloku. Płomienie lizały jej dłonie, ale nie paliły. Nawet nie wydawały się gorące. On znajdował się na dnie i na nią czekał. Vhalla objęła zmaltretowane, zakrwawione ciało zabitego przyjaciela i płakała aż do bólu gardła.
– Sareem – załkała w jego zalane krwią ramię. – Obiecuję, następnym razem będę szybsza. Proszę, nie czekaj na mnie.
Jego ręce ożyły i złapały ją za ramiona. Odwrócił ich z niespodziewaną siłą, uderzył nią o ziemię, jego trup przycisnął ją do bruku ulicy. Połowa jego twarzy była zmiażdżona, krew kapała z niej na ramię Vhalli.
– Vhallo – wysyczał. Brakowało mu części szczęki, a pozostała kość poruszała się niezgrabnie. – Dlaczego nie przyszłaś?
– Próbowałam! – wykrzyknęła błagalnie. – Przepraszam, Sareemie, przepraszam!
– Nie było cię tam. – Trup jej przyjaciela nachylił się do przodu i prawie dotknął jej twarzy. – Nie było cię tam, a ja zginąłem z twojego powodu.
– Przepraszam! – wrzasnęła.
– Byłaś z nim. – Jego uścisk odcinał dopływ krwi do rąk Vhalli i zdrętwiały jej palce. – Byłaś z nim! – Potrząsnął nią. – Gdzie on teraz jest? Gdzie on teraz jest? – pytał jej przyjaciel z dzieciństwa, potrząsając nią jak szmacianą lalką, uderzając jej głową o ziemię.
* * *
Vhalla szarpała się z przytrzymującymi ją rękami, które znów nią potrząsnęły.
– Nie, nie! Próbowałam cię ocalić! – załkała.
– Vhallo, obudź się! – rozkazał inny głos i dziewczyna gwałtownie uniosła powieki.
Dłonie Larel przesuwały się w górę i w dół jej rąk. W ciemnych oczach kobiety malowała się troska. Vhalla zamrugała, pozbywając się obrazu zabitego przyjaciela. Wspomnienie Sareema sprawiło, że żołądek podjechał jej do gardła, i przetoczyła się na bok, żeby zwymiotować do podstawionego nocnika.
– To już trzecia noc z rzędu – powiedział głos od strony drzwi. Ten sam, który słyszała przez ostatnie dwie noce.
Vhalla podniosła głowę i otarła ślinę z brody. W wejściu stał czarodziej, nie wyglądał na zadowolonego.
– Odpuść jej. – Larel nie była rozbawiona.
– To wy mi odpuśćcie.
Czarodziej ziewnął, ale groźba w głosie Larel sprawiła, że jedynie posłał Vhalli znaczące spojrzenie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Vhalla zakrztusiła się po raz ostatni, jej stan psychiczny i fizyczny poprawiał się z każdą chwilą. Podniosła się do pozycji siedzącej, przetarła oczy dłońmi i mruganiem pozbyła się ostatnich resztek wizji.
– Vhallo – szepnęła Larel i położyła dłoń na czubku jej głowy. Usiadła na łóżku i ją przytuliła.
– Już w porządku, nic mi nie jest – wymamrotała Vhalla w obejmujące ją ramiona przyjaciółki.
– Zostanę.
– Nie, nie możesz zostawać każdej nocy. – Pokręciła głową, ale nie zrzuciła dłoni, które uspokajająco głaskały jej splątane brązowe włosy.
– A kto tak mówi? – Zajęła swoje miejsce między Vhallą a ścianą.
Było ciasno, ale dziewczyna czuła się zbyt wyczerpana, żeby zaprotestować.
Leżały twarzami do siebie i trzymały się za ręce. Vhalla zmrużyła oczy i w słabym blasku księżyca przyjrzała się przyjaciółce, która odpowiedziała spojrzeniem. Niosąca Ogień mogła przywołać myślą płomień i zapewnić im światło, ale tego nie zrobiła.
– Larel – jęknęła cicho Vhalla.
– Powinnaś się przespać. – Sam ton głosu przyjaciółki podpowiadał Larel, że dziewczyna zaraz straci przytomność.
– Jutro jest ostatni dzień. – Po śnie jej uczucia były jak lawina pędząca w stronę krawędzi urwiska. Mogła jedynie dać się jej ponieść. Od czasu procesu przed pięcioma dniami z niczym sobie nie radziła.
– Owszem, a major Reale będzie cię zmuszać do jeszcze większego wysiłku. – W głosie Larel brzmiało zdecydowanie, niewzruszone jak góra. Kobieta była jedynym stabilnym fundamentem, który jeszcze pozostał Vhalli.
– A jaki to ma sens? – szepnęła drżącymi wargami. – W chwili, kiedy dojdzie do walki, będę martwa. – Vhalla początkowo fantazjowała na temat tego, co napotka na Północy, w rozdartej wojną krainie, do której miała wymaszerować jako żołnierz Cesarstwa. Ale sny i poczucie winy zużywały jej zdecydowanie, aż pozostała jedynie skorupa.
– Wcale nie – sprzeciwiła się Larel.
– Z niczym sobie nie radzę! – Głos Vhalli brzmiał żałośnie, nawet w jej własnych uszach. Ale przestała się tym przejmować. Przywołała fałszywą siłę, aby przetrwać proces, ale teraz ta siła zniknęła.
– Cicho – rozkazała Larel. To już nie była kwestia do dyskusji. – Musisz spać.
Vhalla ścisnęła wargi.
– Obudzisz mnie? – spytała w końcu.
– Tak – odparła kobieta, jak co noc.
– Nie wiem, jak będę spała bez ciebie w czasie marszu – wyszeptała Vhalla.
– Teraz nie musisz się tym przejmować. Odpocznij. – Larel delikatnie ucałowała kostki jej palców, a wtedy dziewczyna w końcu ustąpiła i zamknęła oczy.
Nie spała długo. Larel obudziła ją tylko raz, co i tak było postępem w porównaniu z poprzednimi czterema nocami.
W blasku dnia Niosąca Ogień była na tyle uprzejma, by nie wspominać o koszmarach Vhalli. Po nadejściu świtu bez słowa opuściła jej komnatę, pozwalając przyjaciółce ubrać się i przygotować na kolejny dzień.
Vhalla miała wrażenie, że całe jej ciało jest sztywne i obolałe, przez co ubieranie trwało dwa razy dłużej niż zwykle. Poruszyła ramionami i przechyliła głowę z boku na bok, wkładając czarną szatę. Popatrzyła na swoje odbicie – ciemnobrązowe oczy ze złotymi plamkami wyglądające z wychudzonej twarzy i otoczone ciemnymi kręgami. Nawet jej śniada skóra, typowa dla Wschodu, nabrała szarego odcienia. Vhalla uniosła dłoń do krótkich włosów, przypominając sobie popołudnie po wydaniu wyroku, kiedy je obcięła.
– Nienawidzę tego – powiedziała na głos, niepewna, czy mówi do włosów, czy do całego odbicia.
Stopy poniosły ją w stronę przeciwną niż strumień ludzi kierujących się do kuchni. Nie była głodna. Wątpiła, by dziś udało jej się cokolwiek przełknąć. Został jej jeden dzień przed wymarszem i opuszczeniem wszystkiego, co znała. Nigdy nie była zbyt łakoma, ale teraz jej apetyt skurczył się do twardej jak kamień pestki.
Weszła do sali ćwiczeń Wieży, która zajmowała cały środek jednej z kondygnacji. Okrągłe pomieszczenie otaczał niski murek, który służył jako bariera oddzielająca widzów i oczekujących uczniów.
Za wysokim biurkiem już stała kobieta.
– Pani major – odezwała się Vhalla, wchodząc do środka.
– Yarl. – Pochodząca z Południa major Reale była kobietą ze stali i emanowała podobnym ciepłem. Jej lewe oko zasłaniała metalowa płytka, połączona bezpośrednio z kością. – Wcześnie przyszłaś.
– Nie mogę się powstrzymać – odparowała z nutą sarkazmu, który coraz częściej towarzyszył jej słowom. Nie wiedziała, skąd się wziął, i była zbyt zmęczona, by się przejmować.
– Cóż, dziś nie pracujesz ze mną. – Major podniosła wzrok jedynie na chwilę, po czym wróciła do oceniania prac na biurku.
– Nie? – Vhalla nie wiedziała, dokąd miałaby pójść. Zgodnie z rozkazami Senatu nie wolno jej było opuszczać Wieży. Pozostawała własnością korony do zakończenia wojny na Północy. Albo własnej śmierci.
– Minister chce cię widzieć.
Vhalla umiała rozpoznać, kiedy została odprawiona, a major Reale nie była najbardziej przyjazną z kobiet.
Ponieważ trwała pora śniadaniowa, korytarz Wieży był pusty. Większość mieszkańców tłoczyła się w kuchniach kilka pięter wyżej. Kiedy Vhalla mijała jadalnię, doleciał do niej zgiełk, ale była zbyt odrętwiała, by go usłyszeć.
Za jej komnatą, prawie na szczycie Wieży, znajdował się gabinet ministra czarów i jego kwatera. Na wszystkich pozostałych drzwiach wisiały tabliczki z imieniem mieszkańca. Na tych, przed którymi stała, umieszczono odlany w srebrze symbol Wieży Czarodziejów, zwiniętego w kłębek smoka podzielonego na dwie części – Pęknięty Księżyc.
Przeniosła wzrok wyżej.
Pozostały jeszcze jedne drzwi, wyłaniające się zza zakrętu prowadzącego w górę korytarza. Nie było na nich żadnego znaku. A choć nikt nie umiał tego potwierdzić, Vhalla podejrzewała, do kogo należały. Od wielu dni nie widziała swojego widma i nie miała od niego wieści, nie wiedziała też, jak mogłaby się z nim skontaktować, nawet jeśli coś w jej wnętrzu błagało, by to zrobiła. Dziewczyna przełknęła ślinę i zapukała do drzwi przed sobą, bo inaczej mogłoby ją ponieść i podeszłaby do następnej komnaty.
– Chwileczkę. – Drzwi otworzyły się i przywitał ją Południowiec o krótko przyciętych jasnych włosach, lodowatych niebieskich oczach i koziej bródce. Jego wargi wygięły się w uśmiechu. – Vhallo, wejdź, proszę. – Minister Victor wprowadził ją do środka.
Została przyjęta w luksusowym gabinecie – wciąż jeszcze nie była przyzwyczajona do takiego bogactwa. Gruby błękitny dywan pod stopami boleśnie przypominał jej Cesarską Bibliotekę. Szybko usiadła na jednym z trzech krzeseł ustawionych przed biurkiem.
– Właśnie kończyłem śniadanie. Jesteś głodna? – Wskazał na talerzyk wypełniony różnymi ciastkami.
– Nie. – Pokręciła głową, złożyła razem dłonie i zaczęła się bawić palcami.
– Nie? – Minister przechylił głowę. – Na pewno nie zdążyłaś nic zjeść.
– Nie jestem głodna.
– Vhallo – zbeształ ją przyjaznym tonem. – Musisz zachować siły.
Wpatrywała się w muffinkę w jego wyciągniętej dłoni. Wyszkolenie wygrało i Vhalla posłuchała mężczyzny o wyższej pozycji. Bez entuzjazmu skubała ciastko, ale ministrowi to wystarczyło.
– Czyli to już jutro – stwierdził oczywistość.
– Tak.
– Zanim wymaszerujesz, chciałbym omówić z tobą parę kwestii. – Kiedy mówił, Vhalla wciąż skubała jedzenie. – Przede wszystkim chcę, żebyś wiedziała, że nikt w Wieży nie życzy ci źle.
Kilka sińców po szkoleniu z major Reale mogłoby świadczyć, że jest inaczej, ale dziewczyna zapchała sobie usta babeczką.
– Poinformowałem cały Czarny Legion, że masz być bezustannie strzeżona i chroniona. Jesteś pierwszą Kroczącą z Wiatrem od ponad stu pięćdziesięciu lat i chciałbym, żebyś pożyła dość długo, by uczyć się w Wieży.
– Czy poinformowaliście Senat o tej decyzji? Jestem przekonana, że oni pragną mojej śmierci.
– Złość do ciebie nie pasuje. – Minister odchylił się do tyłu i złożył razem dłonie.
– Przepraszam – wymamrotała i ukradkiem odłożyła nadgryzioną muffinkę na talerz.
– Musisz wrócić żywa, Vhallo. – Mężczyzna wpatrywał się w nią z namysłem. – Musisz uwierzyć, że ci się to uda.
Vhalla nie wiedziała, jak miałaby utrzymać się przy życiu, skoro ledwie radziła sobie z magią. Na Matkę, kiedy zamykała oczy, już po kilku minutach dręczyły ją koszmary.
– Dobrze. – Udała, że się zgadza.
Minister tylko westchnął w odpowiedzi.
– Pomoże ci, jeśli dam ci cel? – Pochylił się do przodu i oparł łokcie na biurku, jakby zamierzał jej zdradzić wielką tajemnicę. – Jest coś, czego potrzebuję… a tylko ty, jako Krocząca z Wiatrem, możesz to odzyskać.
Vhalla wyprostowała się odruchowo.
– Co to? – spytała w końcu, wypowiadając na głos słowa wiszące w powietrzu.
– Na Północy ukryto coś bardzo potężnego. Im dłużej pozostaje bez nadzoru, tym większe ryzyko, że wpadnie w niewłaściwe ręce lub zostanie wykorzystane przeciwko naszym siłom, jeśli klany z Północy zorientują się, co posiadły.
Vhalla zastanawiała się, jak to miałoby jej pomóc.
– Co to takiego? – Spośród wszystkich jej uczuć zwyciężyła ciekawość.
– Starożytna broń z innych czasów, czasów, kiedy magia była dziksza i bardziej boska. – Przerwał, rozważając kolejne słowa. – To topór, który podobno może przeciąć wszystko, nawet duszę.
– Czemu coś takiego miałoby istnieć? – Nie umiała sobie wyobrazić przyczyny.
– Cóż, najpóźniejsze zapiski na jego temat brzmią bardziej jak fantazja. – Minister w zamyśleniu pogłaskał się po brodzie.
– Skąd pewność, że on rzeczywiście istnieje?
– Wiem to z dobrego źródła. – Minister wrócił do sedna sprawy. – Musisz go odzyskać i sprowadzić tutaj. – Postukał w swoje biurko.
– Ale jeśli jest tak niebezpieczny… – Vhalla myślała na głos. Czuła, że brakuje jej jakiejś ważnej informacji, ale mężczyzna nie był zainteresowany jej udzieleniem.
– Jak już mówiłem, nie chcemy, żeby wpadł w niewłaściwe ręce. Poza tym uczyniłby swojego właściciela niemal niezwyciężonym. – Pozwolił, by te słowa zawisły w powietrzu, a Vhalla była dość bystra, by domyślić się, co chciał jej powiedzieć. Jeśli właściciel topora był niemal niezwyciężony, a jej udałoby się go odnaleźć, to może uszłaby z życiem na Północy. – Pomożesz mi w tym, Vhallo?
Wahała się jeszcze przez długą chwilę. Wpatrywała się w lodowate oczy ministra, oczy człowieka, który porwał ją, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Ale były to oczy mężczyzny, który się o nią zatroszczył, uzdrowił ją i ochronił, gdy świat chciał rozszarpać ją na strzępy. Wieża była tajemniczym miejscem, jednak Vhalla umiała rozpoznać szczerość.
– Oczywiście, ministrze – powiedziała.
Wieża troszczyła się o swoich.ROZDZIAŁ 2
Vhalla nie zasnęła tej nocy, najtrudniejsze godziny przetrwała z książką, choć wkrótce odkryła, że nie zdąży przeczytać jej do końca. Kiedy niebo pojaśniało, zamknęła ją z cichym westchnieniem i schowała w szafie na ubrania.
Dwie duże tafle szkła, służące jednocześnie jako okna i drzwi, otwierały się na jej drugie wyjście na świat, wąską kamienną półkę z balustradą – ktoś wyjątkowo wielkoduszny mógłby ją nazwać balkonem. Każdy podmuch wiatru wnosił do miasta zapowiedź paskudnej zimy. Vhalla pozwoliła, by od chłodu zdrętwiały jej policzki, gdy patrzyła, jak po przebudzeniu Matki Słońca niebo na horyzoncie nabiera szkarłatnego odcienia.
Pukanie do drzwi sprawiło, że wróciła myślami do komnaty. Larel powiedziała, że przyniesie jej pancerz i pomoże go zamocować po raz pierwszy. Vhalla odetchnęła głęboko, sięgając po resztki odwagi, które udało jej się zebrać poprzedniej
nocy.
Na widok tego, kto stał za drzwiami, westchnęła cicho, wypuszczając całe powietrze z płuc.
Jego włosy były czarne jak niebo o północy. Oczy stworzono z przenikliwej ciemności i umieszczono nad wysokimi policzkami wyrzeźbionymi z najczystszego alabastru. Miał na sobie starannie uszyte i wyprasowane ubranie – wszystko w idealnym porządku. Był przeciwieństwem wynędzniałej kobiety, na której ubrania z każdym dniem wisiały coraz bardziej. Ale w końcu był następcą tronu.
Stała przed nim bezradnie, a on wydawał się równie zagubiony na jej widok.
Vhalla uświadomiła sobie ze sporym zażenowaniem, że jeszcze jej nie widział po obcięciu włosów. Ale niezależnie od fryzury, czy w ogóle mógł znieść jej widok?
– Mam twój pancerz. – Jego niski głos odbijał się gładkim echem w jej niespokojnym umyśle.
Usłyszała żądanie w tym stwierdzeniu i odsunęła się na bok, żeby mógł wnieść do jej komnaty nieduży stojak na zbroję.
Odgłos drzwi zamykających się za jej plecami sprawił, że przeszedł ją dreszcz niepokoju. Po raz ostatni przebywała z nim sam na sam w dniu wydania wyroku. Kiedy widziała go po raz ostatni, dwaj zbrojni wyprowadzali ją z sali sądu po odczytaniu wyroku – wyroku, który dawał księciu prawo, by ją zabić, gdyby okazała nieposłuszeństwo.
Ale Aldrik by jej nie zabił. Potwierdzał to sposób, w jaki na nią patrzył. Nie mógł jej zabić, jeśli łącząca ich magiczna moc – Więź – była prawdziwa.
– Gdzie Larel? – Vhalla miała ochotę uderzyć głową w ścianę. „To zdecydowałam się powiedzieć?”
– Pomyślałem, że ci pomogę. – Zabrzmiało to niezręcznie, wszystko między nimi było niezręczne. Zupełnie jakby minęło pięć lat, nie pięć dni.
Wszystko się zmieniło.
– Nie mogę wam odmówić, mój książę. – Vhalla złożyła dłonie i zaczęła się bawić palcami.
Zamiast jak zwykle zbesztać ją za tik, książę objął jej ręce swoimi.
– Po co ta oficjalność? – spytał łagodnie, wsuwając rękawiczki na jej dłonie.
– Ponieważ… – Słowa utknęły jej w gardle.
– „Aldrik” wystarczy – przypomniał jej.
Pokiwała głową, wciąż walcząc z kłębowiskiem sylab w ustach. Po założeniu rękawiczek Aldrik podał jej kolczugę. Miała długie rękawy, które sięgały aż do dłoni, i – co ją zaskoczyło – kaptur z drobniutkich kółek. Włosy Vhalli kończyły się tuż nad miejscem, w którym zbierał się na jej karku. Ciężar spojrzenia mężczyzny sprawił, że popatrzyła mu w oczy i opuściła rękę, która bawiła się kosmykami.
– Kazałaś je obciąć. – Jego dłonie znieruchomiały na pancerzu.
– Sama je obcięłam – poprawiła go i wpatrzyła się w róg komnaty. Znów miała wrażenie, że trwa proces.
Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim Aldrik się odezwał.
– Podoba mi się.
– Naprawdę? – Otworzyła szeroko usta.
– Długie czy krótkie… pasują ci. – Lekko wzruszył ramionami.
Vhalla nie zwróciła mu uwagi, że jego słowa były sprzeczne same w sobie. Przepełniały ją uczucia i nagle miała ochotę się rozpłakać. „Podobały mu się?” Czy pozostało w niej jeszcze cokolwiek, co mogło się podobać?
Pancerz, który na siebie włożyła, składał się z niewielkich blaszek z czarnej stali. Sięgał jej do pół uda, a jego naramienniki jedynie odrobinę ograniczały ruchy. Jej serce przepełniały skrajne uczucia, kiedy patrzyła na długie palce księcia, które pokazywały jej, gdzie z przodu kirysu umieszczono klamry.
– Pozostały jeszcze nagolenniki i rękawice. – Wskazał na pozostałe elementy na stojaku.
Bez słowa pokiwała głową. Książę po dłuższej chwili skierował się w stronę drzwi.
– Muszę się przygotować.
– Aldriku… – Vhalla delikatnie zacisnęła drżącą rękę na jego rękawie, właściwie zanim się zorientowała, że w ogóle nią poruszyła.
– Vhallo? – Od razu się zatrzymał i spojrzał jej w oczy.
– Nie potrafię – szepnęła.
Na twarzy księcia pojawił się ból, kiedy uświadomił sobie, co znaczyły jej słowa.
– Potrafisz. – Odwrócił się powoli, jakby była dzikim zwierzęciem, które łatwo spłoszyć. Położył ciepłą dłoń na jej dłoni, wydawało się, że ten łagodny dotyk dźwiga ciężar świata.
– J-ja jestem kiepska ze wszystkiego i…
– Pamiętasz, co ci powiedziałem? – spytał, jakby wyczuwał, że uczucia zaraz ją przytłoczą. – Ostatniego dnia procesu?
– Tak.
Pamiętała swoją dłoń przyciśniętą mocno do jego boku, w miejscu, w którym przed niecałym rokiem – kiedy w czasie letniej burzy wjechał w jej życie – znajdowała się śmiertelna rana. Ta rana zabiłaby go, gdyby Vhalla nie ocaliła go swoimi czarami, nieświadomie tworząc między nimi Więź.
– Vhallo, ja…
Na korytarzu trzasnęły drzwi i rozległy się ciężkie kroki kogoś niosącego pancerz. Aldrik spiorunował drzwi wzrokiem.
– Muszę iść.
Pokiwała głową.
– Wkrótce się zobaczymy, w czasie wymarszu.
Które z nich uspokajał?
Znów przytaknęła.
– Będziemy mieli dużo czasu, zanim dotrzemy na Północ. Osobiście dopilnuję, żebyś była gotowa – obiecał, przejmując za nią odpowiedzialność.
– Dziękuję. – Słowa wydawały się niewystarczające, ale nic więcej nie mogła dać, a Aldrik przyjął je, po czym cicho wyszedł.
Stała przez kilka długich chwil, próbując uspokoić nawałnicę w piersi. Wiedziała, że już nie będzie bardziej gotowa. Ścisnęła niewielką torbę, do której kazali jej włożyć rzeczy osobiste. W szafie na ubrania schowała wiadomości od Aldrika, bransoletkę od Larel i trzy listy zaadresowane do jej starego mistrza z biblioteki, przyjaciółki Roan i ojca. Powiedziała o nich Fritzowi, który pełnił obowiązki bibliotekarza Wieży, i jego przyjacielowi Grahmowi. Gdyby stało się najgorsze, listy miały zostać wysłane.
Jej spojrzenie znów napotkało lustro i poświęciła kolejną minutę. Nie rozpoznawała kobiety, która na nią patrzyła. Puste oczy i rozczochrane włosy otaczał czarny pancerz. Było to oblicze wojowniczki i czarodziejki.
Odetchnęła głęboko, wyszła na korytarz i nie oglądała się za siebie. Nawet nie zamknęła drzwi na klucz. Opadającą spiralę wypełniali ludzie, ale nikt nie miał ochoty rozmawiać, więc jedynym odgłosem był brzęk pancerzy. Ich zbroje wyglądały podobnie jak jej, ale nie wydawały się aż tak misterne. Vhalla zauważyła drobne złote ozdoby na swojej stali. Jedno lub dwoje innych chyba również to dostrzegło, ale nie odezwało się ani słowem.
Korytarz kończył się dużym holem u podnóża Wieży, jedynym ogólnodostępnym wejściem. Vhalla oparła się o zewnętrzny mur i nie odzywała do nikogo. Wieża w sumie była dla niej dobra. Ale wśród nich wszystkich miała jedynie dwoje przyjaciół – a oni wciąż spali w swoich łóżkach.
Poczuła ukłucie samotności. Hol wypełniali ludzie o typowych dla Zachodu czarnych włosach i oliwkowej skórze, śniadej cerze i pospolitych rysach ze Wschodu, jak również Południowcy o bladej karnacji i złocistych kosmykach. Doskonale znała wszystkie te połączenia oczu i włosów, a jednak żadne nie wyglądało znajomo.
Niektórzy żołnierze rozmawiali nerwowo. Inni byli tak spokojni, że to nie mogła być ich pierwsza wyprawa. Choć Aldrik twierdził, że jest inaczej, była sama. Wpatrzyła się w czubki butów – sprowadzała śmierć i zniszczenie. „Tak jest lepiej”.
Użalanie się nad sobą przerwał jej znajomy głos.
– Widzisz, mówiłem, że się nie spóźnimy – powiedział mężczyzna.
– Spóźnilibyśmy się, gdybym nie wyciągnęła cię z łóżka – odparowała kobieta.
– Możesz już przestać ciągnąć.
Vhalla podniosła głowę i zobaczyła Larel, która prowadziła za sobą Fritza, trzymając go mocno za ramię. Otworzyła szerzej oczy. Byli ubrani tak samo jak wszyscy pozostali, całkowicie zakuci w zbroję.
– Fritz, Larel! – zawołała do nich niepewnie.
– Vhal! – Rozczochrany, jasnowłosy Południowiec pomachał do niej z ekscytacją i szybko wyminął towarzyszkę, która ruszyła za nim bez pośpiechu.
– Co wy tu robicie? – Vhalla spojrzała w osłupieniu na torby, które złożyli na podłodze.
– Czy to nie oczywiste? – Fritz wygładził niesforne loki. – Idziemy z tobą.
– Ale żadne z was nie jest w wojsku – sprzeciwiła się.
– Jesteśmy nowymi rekrutami. – Wyszczerzył zęby.
Vhalla odwróciła się do Larel, licząc na głos rozsądku.
– Chyba nie sądziłaś, że pozwolę, by moja pierwsza uczennica uciekła na wojnę beze mnie? – Larel złajała ją łagodnie i ani słowem nie wspomniała, że wcześniej zamiast niej przyszedł książę. – Za jaką mentorkę mnie masz? – Założyła ręce na piersi.
– N-nie możecie. – Serce Vhalli zabiło szybciej w piersi. Położyła dłonie na ramionach Fritza i zobaczyła patrzące na nią inne niebieskie oczy. Oczy mężczyzny, z którym dorastała, który był jej bliskim przyjacielem, a które teraz należały do trupa. – Nie mogę pozwolić, żeby ktoś jeszcze zginął z mojego powodu. – Włożyła dużo wysiłku, żeby głos się jej nie załamał.
– Nie traktuj nas jak dzieci. – Larel przewróciła oczami.
Fritz złapał Vhallę za ręce.
– To nie twoje zadanie, by nas chronić. Wiemy, co robimy. – Delikatnie ścisnął jej palce.
Vhallę przepełniło uczucie beznadziei.
– Jesteście idiotami. – Westchnęła cicho.
Fritz się roześmiał.
– Słyszałem gorsze wyzwiska. – Wyszczerzył zęby. – A ty, Larel?
– O wiele gorsze. – Kobieta z Zachodu uśmiechnęła się złośliwie.
– Swoją drogą, wyglądasz doskonale, Vhal! – Fritz rozsunął jej ręce na boki, by przyjrzeć się jej pancerzowi. – Nic dziwnego, jesteś naszą Kroczącą z Wiatrem.
Vhalla pozwoliła, by chłopak robił zamieszanie, a Larel mruczała i uśmiechała się. To byli jedyni ludzie, dzięki którym przez ostatnie dni czuła się człowiekiem, a choć widok ich pancerzy nią wstrząsnął, samolubna część jej osoby radowała się w tajemnicy. Vhalla kątem oka spojrzała na Larel, bez entuzjazmu odpowiadając Fritzowi.
Cisza, która zapadła w holu, sprawiła, że podekscytowany Południowiec zamilkł. Do środka wkroczyła major Reale, również odziana w czerń, z opadającą na plecy obsydianową peleryną, ozdobioną srebrnym Pękniętym Księżycem. Vhalla zasalutowała razem ze wszystkimi, unosząc do piersi złączone kostkami pięści. Jedną odwróciła do dołu, a drugą skierowała do góry, nie rozdzielając ich, by zachować symbolikę.
Księżyc był miejscem, w którym spotykały się dzień i noc, światłem w ciemności, do której nie należał. W jego wnętrzu Ojciec ponoć uwięził istotę z czystego chaosu. Pęknięty Księżyc Wieży symbolizował siłę, a ci, którzy nosili ten znak, byli obdarzeni magią dość potężną, by przebić niebiosa i zakończyć to, co Bogowie rozpoczęli przed eonami.
Po przybyciu do Wieży Vhalla poznała symbolikę, ale była zbyt zmęczona, by się nad nią zastanowić. Im dłużej jednak rozważała symbol, tym bardziej zgadzała się, że do niej pasował. Było w niej coś pękniętego i nierównego, coś skażonego, a jednocześnie z tych poszarpanych kawałków mogło powstać coś przerażającego. Chciała stać się kimś, kogo Senat by się bał. „Czemu nie strzaskać niebios?”
– Czyż to nie żałosna banda, którą mam zaszczyt poprowadzić na wojnę? – Major objęła hol spojrzeniem. – Kto z was maszeruje dla sławy?
Natychmiast rozległy się okrzyki.
– Zejdźcie mi z oczu – warknęła kobieta, błyskawicznie uciszając rozradowanych żołnierzy. Popatrzyła na nich zdrowym okiem, co natychmiast osłabiło ich determinację. – Pod moim dowództwem nie ma miejsca dla bohaterów. Większość z was maszeruje ku niewdzięcznej śmierci. Wasi towarzysze w srebrze będą się was bali, będą was nienawidzili, będą ignorować wasze osiągnięcia i przypisywać sobie wasze zwycięstwa.
Vhalla pomyślała o Senacie i „oni” w słowach kobiety nabrało dla niej zupełnie innego znaczenia.
– Ale ci z was, którzy nie są całkiem tępi – zaszydziła major, a na jej wargach na chwilę pojawił się szalony uśmiech – ci z was, którzy potrafią odpowiedzieć naszym wrogom takim samym okrucieństwem, taką samą przebiegłością i takimi samymi umiejętnościami, może dożyją końca tej wojny. Stańcie więc u mojego boku, stańcie z braćmi i siostrami w czerni. Wyruszamy w stronę zwycięstwa, a ci, którzy nie widzą drogi, powinni teraz odejść.
Major wyszła z Wieży, nie patrząc, czy ktokolwiek idzie za nią.
Wszyscy to zrobili.
Kiedy Vhalla poczuła słońce na twarzy, spojrzała przez ramię na Wieżę, która rzucała ciemny cień, aż stała się jednością z zamkiem na zboczu wzgórza.
„Dom”. Wspaniały pałac był jej domem od jedenastego roku życia. Przybyła do niego jako córka rolnika, a opuszczała go jako żołnierz. Vhalla zarzuciła torbę na ramię i mocno ścisnęła skórzane paski. Próbowała zapanować nad niepokojem, strachem i niepewnością i wcisnąć je w jakąś ciemną dziurę głęboko w swoim wnętrzu.
Kierowali się w stronę stajni. Nikt się nie odzywał. Odgłosy budzącego się pałacu i brzęk pancerzy Czarnego Legionu wkrótce połączyły się z symfonią koni i ludzi poniżej.
Stajnie przekraczały jej najśmielsze wyobrażenia. Setki ludzi wypełniały całą dostępną przestrzeń. Wszyscy nosili srebrne pancerze. Niektórzy przygotowywali wierzchowce, a inni wozy.
Jej oszołomienie zostało przerwane, kiedy major wydała krótki rozkaz, wysyłając Vhallę do boksu na uboczu. Dziewczyna nie spodziewała się, że będzie miała własnego wierzchowca. Był to kary ogier z białą strzałką na czole. Poklepała go po szyi, a on gwałtownie wstrząsnął grzywą. Uznała, że odrobina temperamentu u zwierzęcia nie będzie jej przeszkadzać. Młodziutki stajenny ominął ją szerokim łukiem i szybko osiodłał konia. Cichy głos w jej głowie podpowiadał, że powinna uspokoić przerażone dziecko, ale nie miała w sobie dość siły, by pocieszać innych. Jej wnętrze było zbyt mroczne, by się choć uśmiechnęła, więc nic dziwnego, że przeraziła chłopca prawie na śmierć, kiedy się odezwała.
– Jak on się nazywa?
– J-jest nowy. Przyszedł w tym tygodniu. Chyba nie ma imienia.
Chłopiec skończył zakładać uprząż i zawiesił nieduże juki po obu stronach siodła. W jednych znajdowały się racje żywnościowe, a w drugich zmieściła się torba ze skromnym dobytkiem Vhalli – i jeszcze zostało miejsce.
Podeszła do głowy konia i przyjrzała mu się uważnie.
– Piorun – zdecydowała.
Nie było zbyt oryginalne, ale wierzchowiec potrzebował imienia, a „Piorun” brzmiało dobrze. Pioruny były ogniem na niebie, były jasne, szybkie i przecinały niebiosa.
Umieściła lewą nogę w strzemieniu, bez trudu przerzuciła prawą przez koński grzbiet i złapała za wodze. Nigdy nie uczyła się jeździć konno, ale jej rodzina zawsze miała w gospodarstwie konia albo dwa. Od dziecka jeździła na oklep, więc przyjęcie odpowiedniej pozycji w siodle było dla niej zupełnie naturalne. Spojrzała na innych rekrutów – wielu z nich nie wydawało się to takie łatwe.
Chwyciła wodze jedną ręką, spięła konia i wyprowadziła go z boksu. Jej pancerz brzęczał, kiedy odnalazła rytm na końskim grzbiecie. Podjechała do miejsca, gdzie major zaczynała tworzyć szyk.
– Pani major – odezwała się.
– Dobrze widzieć, że radzisz sobie z koniem. – Kobieta obrzuciła Vhallę uważnym spojrzeniem, od stóp w strzemionach po ręce na wodzach. – Będziesz blisko środka, Yarl, po mojej prawej. – Zwróciła się do Fritza i Larel ich nazwiskami, dodając: – Charem obok ciebie, później Neiress. A wszyscy inni, którzy mają szansę nie zginąć w pierwszej przepychance, na zewnątrz i z tyłu.
Vhalla ustawiła konia w szyku, pozostawiając dość miejsca po obu stronach. Z tyłu dobiegły ją odgłosy zamieszania, więc odwróciła się w siodle. Ceremonialne wrota pałacu otworzyły się z brzękiem i zgrzytem wielkiego łańcucha i na zewnątrz wymaszerowała rodzina cesarska.
Książę Baldair miał na sobie złoty kirys, który błyszczał jasno w promieniach słońca. Cesarz nosił podobną zbroję, ale całkiem białą. Aldrik wyraźnie z nimi kontrastował. Jego ciało okrywała czarna zbroja łuskowa, podobna do tej, którą nosiła Vhalla. Na wierzchu zamocowano duże czarne płyty ze złotą obwódką, które okrywały jego ręce od dłoni do łokci, nogi od stóp do kolan, chroniły ramiona i górę piersi. Wszyscy trzej trzymali hełmy pod pachami i nosili długie białe peleryny, opadające do łydek.
Aldrik zupełnie nie przypominał księcia, którego widziała kilka godzin wcześniej. Ale i tak znała go doskonale.
Innym członkom rodziny cesarskiej przyprowadzono ich konie, ale nikt nie zamierzał zrobić tego dla Aldrika. Książę podszedł do tupiącej bestii, uspokoił ją dotykiem i wyprowadził z boksu.
Vhalla przestała się wpatrywać, kiedy podjechali do niej Larel i Fritz.
– Charem po prawej Yarl. Neiress dalej – warknęła major, a oni zajęli miejsca obok dziewczyny.
– Za mocno ściskasz wodze – szepnęła Vhalla do przyjaciółki, która miała wyraźny problem z zapanowaniem nad koniem.
Larel popatrzyła na nią z wdzięcznością. Choć Vhalla wolałaby, żeby jej przyjaciele pozostali bezpieczni w Wieży, cieszyła się z ich obecności.
Kiedy kolejni zajmowali miejsca w szyku, zaczęła dostrzegać dziwne spojrzenia innych żołnierzy. Między tymi w srebrze i bieli a tymi w srebrze i czerni była wyraźna luka. W czasie marszu nie będzie miała wielu przyjaciół.
Nagle zapanowała cisza i major się odwróciła. Aldrik, siedzący na grzbiecie swojego ogromnego rumaka, podjechał do niej przejściem między szeregami.
– Mój książę. – Major pochyliła głowę.
– Major Reale. – Głos księcia brzmiał ostro. – Jak wielu mamy? – Przesunął wzrokiem po rekrutach.
– Prawie pięćdziesięcioro – odpowiedziała major, potwierdzając podejrzenia Vhalli, że byli najmniejszą grupą.
– W takim razie chciałbym, żeby prawie pięćdziesięcioro wróciło do domu.
Książę ujął wodze w dłonie, a major pokiwała głową. Ruszył między żołnierzami, kierując się w stronę pierwszego szeregu, ale poświęcił chwilę, by skupić wzrok na Vhalli. Ich spojrzenia się zetknęły i jego twarz rozluźniła się odrobinę, a w jego oczach było widać kłębiące się uczucia.
Vhalla popatrzyła na niego twardo i lekko skinęła głową. Aldrik spiął konia i pokłusował naprzód.
Czas smutku i litości się skończył. Dziewczynka, która w wieku jedenastu lat przybyła do pałacu i żyła w bibliotece, umarła – została zabita przez senatorów, którzy, jak ją zawsze uczono, przysięgali ją chronić. Kobieta siedząca teraz w siodle musiała mieć serce wykute z czarnej stali. Musiała przeżyć, choćby jedynie po to, by zrobić na złość światu.
Zastępy się zgromadziły, mężczyźni i kobiety kręcili się w siodłach. Vhalla mocno ścisnęła wodze. „Uda mi się”, stwierdziła w myślach, okłamując samą siebie, że jej kolana wcale się nie trzęsą.
– Otwórzcie wrota! – zagrzmiał cesarz.
Dolna brama poruszyła się ze zgrzytem, otwierając się dla zgromadzonej za nią hordy wojowników. Cesarz prowadził marsz, a armia wypełniła dudnieniem miasto na szczycie góry. Gdzieś na przodzie żołnierze zaczęli krzyczeć, bez słów, lecz z żądzą krwi, strachem, pragnieniem zwycięstwa i nadzieją.
Vhalla nie wydała z siebie dźwięku.ROZDZIAŁ 3
Vhalla słyszała jedynie tętent kopyt na bruku. Ruszyli szybko przez miasto, pośród zgromadzonych tłumów. Niektórzy mieszkańcy wpatrywali się z chorobliwą fascynacją lub strachem w przejeżdżający Czarny Legion, a Vhalla bardzo starała się nie zwracać uwagi na zgromadzenie.
Jednak mimo wszelkich wysiłków jej spojrzenie krążyło i napotkało połączenie grozy, strachu i gniewu. Czarodzieje byli wyrzutkami, niechcianymi istotami i – zdaniem wielu z tłumu – przekroczyli granicę w chwili, gdy opuścili Wieżę. Kilka razy ktoś był dość odważny, by czymś w nich rzucić, choć pociski zwykle ich mijały i trafiały w pikinierów na przodzie albo łuczników na tyle. Czarny Legion był znacznie mniejszy od pozostałych grup.
Coraz większe zniszczenia w mieście uświadomiły Vhalli, że zbliżali się do placu Słońca i Księżyca. Minęło zaledwie kilka dni od osławionej Nocy Ognia i Wichru i większość uszkodzeń pozostała. Znów wypełniło ją oszałamiające poczucie winy.
W miarę jak zbliżali się do dolnego muru miasta, domy wyglądały na niższe i mniej zamożne, przez co mur robił jeszcze większe wrażenie. Pierwszą linią obrony stolicy była potężna budowla, którą zbudowano z wykorzystaniem naturalnego ukształtowania terenu i skały. Most zwodzony głównej bramy już opuszczano, by mogło przez niego przemaszerować wojsko.
– Jedźcie blisko siebie! – zawołała major Reale z jej lewej.
Vhalla skierowała konia bliżej środka kolumny i tak przejechali przez wrota. Miasto rozciągało się dalej po drugiej stronie fosy, która zimą pozostawała sucha. Jeszcze biedniejsze domy wznosiły się na zboczu góry, opadającym w stronę doliny poniżej.
Trakt w końcu doprowadził ich do Wielkiej Cesarskiej Drogi, biegnącej od granicy Cesarstwa na północy do morza na południu. Zastępy skręciły w lewo i zaczęły się kierować na północny zachód. Brukowany trakt był tak szeroki, że całe wojsko mogło maszerować w szyku, od jedenastu do piętnastu żołnierzy w szeregu.
Dopiero kiedy dotarli do lasu, zagrzmiał róg. Wszyscy zwolnili, a dowódcy wezwali do zmiany szyku.
Major Reale machnęła ręką w prawo.
– Zróbcie miejsce! – zawołała, a oni wypełnili rozkaz.
Vhalla skupiła się na tym, co miała przed sobą – cała armia rozstępowała się, tworząc na środku korytarz. Aldrik, który jechał po lewicy ojca, zwolnił, a wtedy żołnierze go obeszli. Później sam cesarz się zatrzymał, a na końcu złocisty książę. Rodzina cesarska zajęła miejsce wśród szeregów.
Książę Baldair pozostał pośrodku z żołnierzami uzbrojonymi w miecze. Cesarz jechał za nim wśród pikinierów. Kilka rzędów dalej znajdowała się Vhalla z następcą tronu, który teraz zajął przestrzeń między nią a major. Jego rumak był tak potężny, że talia Vhalli znajdowała się na wysokości kolana Aldrika.
Podniosła na niego wzrok i napotkała jego spojrzenie. Lekko pochyliła głowę.
– Mój książę – powiedziała z szacunkiem.
Odpowiedział krótkim skinieniem i znów odwrócił się do major. Vhalla wpatrzyła się przed siebie. Chciała wierzyć, że szyk ustawił się w taki sposób jedynie przez przypadek, ale była na to zbyt bystra. Mężczyzna po jej lewej nie pozostawiał niczego przypadkowi.
Właściwie była przekonana, że to najbezpieczniejsze miejsce w szyku armii – blisko środka i obok jednego z najpotężniejszych żyjących czarodziejów. Powiedziała sobie, że to ulga sprawiła, iż wypełniło ją ciepło, a ramiona rozluźniły się na myśl, że książę będzie przy niej.
Legiony zwolniły do marszu, opuszczono sztandary. Skończyły się ceremonie, wszyscy przygotowywali się do żmudnej wędrówki na północ. Wojna trwała od czterech długich lat, a od zwycięstwa dzieliła ich jedna zima. W każdym razie tak powiedział cesarz.
Vhalla obejrzała się za siebie – między dwoma ostatnimi legionami poruszały się wozy z zaopatrzeniem. Wydawało się, że jest go bardzo dużo, skoro od zwycięstwa dzieliło ich tylko kilka miesięcy. Zastanawiała się, czy cesarz był całkowicie szczery, gdy podawał swoje szacunki.
Las zgęstniał i wkrótce jedynie z rzadka mijali domy. Od czasu do czasu drogę przecinały ścieżki zwierzyny, ale poza tym właściwie nic. Drzewa sprawiały, że światło Matki Słońca padało plamami na trakt przed nimi. Wkrótce rozległy się rozmowy, jechali dość spokojnie.
Vhalla nie wiedziała jednak, czy może poczuć się spokojnie, nie wiedziała, czy może usiąść wygodnie w siodle i trajkotać o różnych rzeczach. Każde poruszenie zbroi przypominało jej, dlaczego się tu znalazła. Teraz była żołnierzem, własnością korony.
– Kiedy ostatnio opuściłaś miasto? – spytał Fritz. Nie zamierzał pozwolić, by siedziała w milczeniu i pławiła się w udręce.
– Dość dawno – odparła w końcu.
– Naprawdę? – Wyglądał na szczerze zaskoczonego. – Jak często jeździsz do domu?
– Ostatnio byłam tam… – Vhalla urwała i pomyślała o gospodarstwie pośród pól złocistej pszenicy. Przed kilkoma dniami wysłała list do ojca, chciała dotrzeć do niego wcześniej niż pogłoski. Ta myśl sprawiła, że poczuła gulę w gardle, jakby w jakiś sposób splugawiła szczęśliwe wspomnienia domu i rodziny swoimi czarami i zbrodniami. – Z okazji osiągnięcia dorosłości?
– Co takiego? – Fritz był wstrząśnięty. – Kiedy obchodziłaś piętnaste urodziny? Nie odwiedzałaś domu od trzech lat? Matka i siostry wygarbowałyby mi skórę, gdybym przez trzy lata nie przyjechał do domu. – Roześmiał się zaraźliwie.
Vhalla uśmiechnęła się lekko.
– Masz siostry? – Jako jedynaczka czasami zastanawiała się, jak by się czuła z rodzeństwem.
– Cztery – wtrąciła Larel, jadąca po prawej Fritza. Teraz, gdy koń prawie się nie poruszał, wyglądała na bardziej rozluźnioną. – I powinnaś zobaczyć je wszystkie razem. Chwała Matce, że nie są czarodziejkami, bo mielibyśmy rodzinę Charem przeciwko światu.
– Spotkałaś je? – Ciekawość zmusiła Vhallę, by zadała to pytanie.
– Raz.
– Od jak dawna się znacie?
Wymienili spojrzenie, zanim odwrócili się z powrotem do Vhalli.
– Siedem lat – stwierdziła Larel.
– Osiem – ogłosił Fritz.
Spiorunowali się wzrokiem.
– Nie, siedem. Przybyłeś rok po tym, jak osiągnęłam dorosłość. – Larel liczyła na palcach.
– Osiem, właśnie skończyłem trzynaście lat – sprzeciwił się Fritz.
– Tak, skończyłeś trzynaście lat, ale po tym, jak się spotkaliśmy.
– Przypominacie mi mojego starego przyjaciela i mnie – mruknęła cicho Vhalla.
– Kogo? – Fritz nie zauważył smutku w jej słowach.
– Nazywał się Sareem. – Pogłaskała Pioruna po grzywie.
– Mieszka w pałacu? – Fritz przechylił głowę.
– Zginął w czasie Nocy Ognia i Wichru. – Znów poczuła, jak atakują ją nocne wizje zmaltretowanego ciała przyjaciela. „To moja wina”. Była zbyt wolna, a on na nią czekał.
– Przykro mi, Vhal. Czy to był ktoś wyjątkowy? – Fritz próbował powstrzymać ją przed samobiczowaniem.
– Był moim bliskim przyjacielem… wyjątkowym, jak brat. – Otrząsnęła się, by wyrzucić obrazy z głowy, i poczuła na sobie spojrzenie z lewej. Jej zdrowe zmysły nie wytrzymałyby kolejnego pytania o Sareema, więc postanowiła sama pokierować rozmową. – Ile jeszcze będziemy dziś jechać?
– Dwie, trzy godziny – powiedział głos, ciemny jak niebo o północy.
Vhalla odwróciła się i spojrzała na następcę tronu.
– Tylko tyle?
Aldrik pokiwał głową.
– Zatrzymanie się i rozbicie obozu przez armię takich rozmiarów trochę potrwa. Nie chcemy tego robić po ciemku.
Przytaknęła i odwróciła się, nie pozwalając, by mężczyzna ją urzekł. Fritz i Larel rozmawiali między sobą, ale ona nie uczestniczyła w rozmowie. Czuła się wyczerpana i przez resztę dnia jechała w oszołomieniu.
Kiedy słońce znalazło się w dwóch trzecich nieba, trąby zagrały dwa razy, co oznaczało, że wszyscy mają się zatrzymać.
– Rozbijcie obóz po lewej stronie – warknęła major Reale i Czarny Legion wypełnił jej rozkaz.
Aldrik oddalił się i zsiadł z konia między Czarnym Legionem a pikinierami. Namiot jego ojca wzniesiono pośrodku pierwszego legionu, a Aldrika na skraju.
Bardziej doświadczeni żołnierze, którzy wiedzieli, co robić, zaczęli ustawiać namioty. Te należące do członków rodziny cesarskiej były znacznie większe i kwadratowe, ze spiczastym dachem. Grupki ludzi pomagały cesarzowi i jego synom wznieść tymczasowe domy.
Miło było zsiąść z konia. Vhalla rozciągnęła nogi, ignorując zesztywnienie, i przywiązała Pioruna do zwieszającej się nisko gałęzi. Ale podejrzewała, że koń jest dość bystry, by nie uciec.
– Vhallo, dzielimy namiot. – Larel podeszła do niej z płóciennym węzełkiem w ręku.
Vhalla z ulgą wyciągnęła posłanie z juków Pioruna. Larel z nią była. Czuła wyrzuty sumienia, że kobieta została jej opiekunką, ale wyczerpanie psychiczne i fizyczne nie pozwoliło jej marnować energii z powodu tak niewielkiego przewinienia.
Doświadczeni żołnierze wyciągali z juków rzeczy osobiste, takie jak koce albo małe poduszki, i układali się wygodnie w ciasnej przestrzeni. Niektórzy patrzyli na nią z zaciekawieniem, inni z obojętnością, co było lepsze niż parę paskudnych spojrzeń, jakie napotkała w samym Czarnym Legionie.
Larel wbiła w ziemię dwa słupki, które podtrzymywały płachtę płótna. W rezultacie powstał prosty trójkątny namiot. Prywatność zapewniały dwie klapy z przodu i z tyłu, które można było zawiązać. W środku ledwie mieściły się dwa posłania.
– Wkrótce będzie kolacja – ogłosiła Larel po tym, jak skończyły rozbijać namiot.
– A co jest na kolację? – Vhalla podążyła za kobietą z Zachodu w stronę ognisk.
– Cokolwiek uda się upolować myśliwym.
Czyli kilka jeleni, zając i bażant, które już obracały się na rożnach, a tłuszcz z nich spływał do ognia. Vhalla dostała kawałek mięsa prosto do ręki. Wróciła myślami do obiadu, który zjadła z księciem Baldairem przy jego stole. Czy on również jadł teraz palcami?
– Nie jest najgorzej – mruknęła i bez entuzjazmu nadgryzła mięso.
– Zawsze słyszałam, że Południowy Las to najłatwiejsza część marszu. – Larel odgryzła kęs mięsa i zjadła je z apetytem. – Żołnierze mówią, że Zachodnie Pustkowie nadrabia trudnością, więc gdybyśmy teraz sięgnęli po racje, nie udałoby się nam przebyć pustyni.
Nagle wszyscy poderwali się na równe nogi i zasalutowali gestem Czarnego Legionu. Vhalla z opóźnieniem uniosła pięści do piersi. Następca tronu wkroczył do kręgu, stał we władczej pozie, z rękami za plecami. Po dłuższej chwili skinął głową i oddział się rozluźnił. Aldrik odszedł na bok i usiadł przy kobiecie, której Vhalla nie widziała nigdy wcześniej.
Ciemnobrązowa skóra nieznajomej nie była do końca czekoladowa w odcieniu, bardziej przypominała czarną herbatę, która parzyła się zbyt długo. Jej włosy miały tę samą fakturę co u mieszkańców Północy, a to sprawiło, że Vhalla od razu poczuła się niepewnie. Uniosła palce do policzka i wymacała wąską czerwoną linię niedawno zagojonej skóry, przypominając sobie Noc Ognia i Wichru. Włosy kobiety były skręcone jak korkociągi i sterczały na wszystkie strony – nosiła czerwoną chustkę, która utrzymywała je z dala od twarzy. Miała ostre rysy i uderzająco zielone oczy. Vhalla musiała przyznać, że choć jej wygląd wzbudzał niepokój, była bardzo ładna.
Przyglądała się tej dziwnej rozmowie, a w tym czasie pastelowe niebo stało się czarne jak atrament. Aldrik siedział z uniesionym kolanem, na którym wsparł rękę. Zdjął pelerynę i wyglądał zupełnie swobodnie w pancerzu. Kobieta się śmiała, a Vhalla dostrzegła przemykający przez twarz księcia uśmiech, który wcześniej widziała jedynie skierowany do niej samej.
– Kto to? – odezwała się, by nie słyszeć niesionego przez wiatr gardłowego śmiechu Aldrika pogrążonego w rozmowie z inną kobietą.
– Kto? – Larel zmrużyła oczy i próbowała spojrzeć nad ogniskiem.
– Kobieta, z którą rozmawia książę. Nie widziałam jej nigdy wcześniej.
Jeśli należała do Wieży, zadziwiające, że Vhalla nigdy jej nie zauważyła. Już sam jej wygląd wzbudzał niepokój.
– A, ona. – Larel chyba udało się przyjrzeć. – Fritz, znasz ją?
– Ją? – Młody mężczyzna też spojrzał i pokręcił głową. – Nie jestem pewien. Podobno sprowadzili ludzi, którzy znają Północ.
– Myślicie, że możemy jej zaufać? – Vhalla nie potrafiła otrząsnąć się z niepokoju.
– Książę jej ufa. – Larel wzruszyła ramionami.
Vhalla znów skupiła uwagę na parze, o której rozmawiali. Wydawało się, że ich dyskusja stała się bardziej zajadła i o coś się kłócili. Aldrik poruszył się i – jakby wyczuł jej spojrzenie – popatrzył na nią. Szybko odwróciła wzrok.
Przez resztę posiłku unikała spoglądania w jego stronę. Skubała mięso. Z pewnością dyskutowali o Północy i to dlatego ta kobieta im towarzyszyła. Choć swobodne uśmiechy i rozluźniona postawa sugerowały, że to nie wojna była tematem rozmowy.
– Jedz, Vhallo – poleciła jej Larel. – Będziesz potrzebowała energii.
Vhalla wmusiła w siebie połowę posiłku, jakby to było lekarstwo. Straciła ochotę na kontakty towarzyskie.
– Idę się położyć – powiedziała przyjaciołom.
– Jutro czeka nas długa jazda – zgodziła się Larel.
– Do zobaczenia rano. – Fritz się uśmiechnął.
Vhalla odwróciła się i odeszła, choć wcale nie była zmęczona.