Upadłe królestwo. Tom 4 - ebook
Upadłe królestwo. Tom 4 - ebook
Prowadząc auto pod wpływem alkoholu i narkotyków, Oakley spowodował wypadek, w którym zginęła jego była dziewczyna, a ranna została Bianca – była w śpiączce i ma amnezję. Ojciec chłopaka za wszelką cenę stara się go uchronić przed surową karą. Ale Oakley, targany wyrzutami sumienia, nalega, by sędzia posłał go na rok do więzienia. I tak się dzieje.
Po wyjściu na wolność Oakley musi brać udział w mitingach AA, podjąć pracę i zamieszkać sam. Zatrudnia się jako woźny w college’u, w którym studiuje Bianca i jej bracia, i zamieszkuje w bloku, w którym mieszka jej narzeczony Stone. Oczywiście Oakley musi się trzymać z daleka od Bianki – wymagają tego jej bracia, a i on sam uważa, że tak będzie najlepiej.
Któregoś dnia Bianca podczas przerwy w zajęciach chce w samotności zjeść lunch nad jeziorem. Na swojej ulubionej ławce zastaje Oakleya. Nie pamięta go, lecz coś ją do niego ciągnie, zagaduje do niego, ale on niechętnie nawiązuje rozmowę…
Upadłe królestwo to czwarta część serii Royal Hearts Academy autorstwa Ashley Jade.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2549-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oakley
Bianca.
To moja pierwsza myśl, gdy otwieram oczy. Choć nie jest pierwszą osobą, którą widzę.
Widzę mojego tatę.
I dwóch policjantów.
Cholera.
Rozglądam się szybko i już wiem, że jestem w szpitalu.
Kurwa mać.
– Co… – Próbuję się poruszyć, ale nie mogę.
Spoglądam w dół i już wiem dlaczego. Jestem przykuty kajdankami do cholernego łóżka.
I to nie w sposób, w jaki lubię.
– Co się stało?
Tata – jeszcze nigdy nie widziałem go tak przerażonego – robi krok w moją stronę.
– Miałeś wypadek samochodowy.
Chyba ma rację, bo ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest to, że prowadziłem.
I że się kłóciłem.
Jej łzy.
Ale przede wszystkim? Ostatnie słowa, jakie wypowiedziała, zanim świat stał się zamazaną plamą.
– Miałeś atak za kierownicą – dodaje tata, ale trudno mi się na tym skupić.
Mam większe zmartwienia.
– Gdzie Bianca? – Siadam na łóżku. – Nic jej nie jest?
Biorąc pod uwagę, że jazda samochodem była numerem jeden na liście jej fobii, pewnie cholernie się boi.
Chcę ją natychmiast zobaczyć.
– Ona jest… hmm… – Ojciec urywa. – Nadal jest operowana.
Mój mózg musi być chwilowo sparaliżowany, bo nie rozumiem sensu jego słów.
– Operowana? – Ta rzecz w mojej piersi, ten pieprzony organ, który ona przywróciła do życia, zaczyna dziko walić.
– Ale wyjdzie z tego?
Musi wyjść.
Ta dziewczyna jest definicją wojowniczki, o ile coś takiego w ogóle istnieje.
Tata marszczy czoło, przysuwa sobie krzesło i siada przy łóżku.
– My… a właściwie Covingtonowie, na razie nic nie wiemy.
Muszę się zobaczyć z Jace’em i Cole’em.
Do kurwy nędzy.
Będą strasznie wkurzeni, kiedy się dowiedzą, że nie tylko dostałem ataku, siedząc za kierownicą auta ich siostry, ale jeszcze przez całe lato ją posuwałem.
Kogo ja oszukuję? Bianca to coś więcej niż tylko letni podryw. Ale i tak nie przyjmą dobrze tych nowin.
Ich gniew to jednak ostatnie, czym się teraz martwię.
Musi tu być jakiś lekarz – ktokolwiek – z którym mógłbym o niej porozmawiać.
– Jest tu jakiś lekarz albo pielęgniarka? Muszę się dowiedzieć, jak poszła operacja…
– Oakleyu – przerywa mi tata – teraz nie możemy się tym przejmować.
Nie podoba mi się dystans, z jakim mnie traktuje. Przez lata był prawnikiem i przyjacielem pana Covingtona. Żartował, że gówno, w jakie wdeptują Covingtonowie, jest też jego gównem. A ponieważ Jace i Cole są moimi przyjaciółmi – cholera, braćmi – czuję tak samo.
Dlatego linia oddzielająca nasze rodziny, jaką nagle wyznaczył, w ogóle mi nie pasuje.
– Czy to oznacza, że nie możemy…
– Oak – tata wskazuje policjanta – nasza rodzina ma teraz własne problemy.
Chce mi się śmiać, że używa słowa „rodzina”. Nie jesteśmy nią od dnia, gdy wkurzyłem się na ojca, pukałem macochę, coś do niej poczułem…
A potem się dowiedziałem, że wykorzystała mnie do tego, by zajść w ciążę.
I zaszła. A potem poroniła. Moje dziecko. Wkrótce znów zaciążyła… i urodziła moją przyrodnią siostrę.
Tak jak powinno być od samego początku.
Ale tak to już ze mną jest, zawsze coś spieprzę. Przykład? To, co dzieje się teraz.
Przenoszę wzrok na policjantów.
– Dlaczego oni…
Pierdolone, gówniane chuje.
No ale jeżeli faktycznie doszło do wypadku… to pojawili się policjanci.
Co oznacza, że znaleźli w moim bagażniku i skonfiskowali kokainę wartą prawie dziesięć tysięcy dolarów.
Teraz wiem, dlaczego tata jest przerażony.
Cholera, ja też.
Zerkam na niego i boję się cokolwiek powiedzieć, żeby się jeszcze bardziej nie pogrążyć. Chociaż to śmieszne, bo i tak mam przejebane. Strasznie przejebane.
Tata, jakby wyczuł moją wewnętrzną walkę, zwraca się do jednego z policjantów:
– Mogę na minutę zostać sam z moim synem?
Patrzą na niego jak na wariata.
– To wbrew przepisom – mówi surowo jeden z nich.
– Pieprzyć przepisy – warczy tata, lecz pod tą brawurą kryje się strach.
Czuję ucisk w piersi.
Tata, biorąc pod uwagę to, co zrobiłem, wcale nie musi tu być. A jednak… jest. Trzyma stronę swojego gównianego potomka. Jest rodzicem, jakim moja matka nigdy nie była.
Zbiera się w sobie i wstaje.
– Panowie, w tym pokoju nie ma okien. – Wskazuje kajdanki na moich nadgarstkach. – Jest przykuty do łóżka. – Patrzy im w oczy. – Nigdzie się nie wybiera. Macie moje słowo.
Spodziewam się, że odmówią, ale tata wzbudza chyba większy szacunek, niż sądziłem, bo ustępują.
– Pięć minut – rzuca jeden z nich i obaj ruszają do drzwi.
Ojciec łapie się za krótkie kosmyki włosów na prawie łysej głowie, a jego twarz robi się czerwona.
– Oak, wpakowałeś się w pierdolone gówno.
Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
– Wiem. – Krzywię się. To jest złe. Kurewsko złe. – Jak bardzo?
Zaczyna wyliczać na palcach:
– Po pierwsze, w bagażniku znaleźli prawie pół kilograma kokainy i heroiny. – Piorunuje mnie wzrokiem. – Po drugie, poziom alkoholu w twojej krwi wynosił osiem dziesiątych promila, a to…
– Ponad limit – kończę za niego.
Ponieważ gdy mam coś spieprzyć… idę na całość. Choć, szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, że nie więcej.
– Znaleźli także w twoim organizmie śladowe ilości marihuany.
To żadna niespodzianka.
– Próbowałem wytrzeźwieć…
– No i, kurwa, nie zadziałało! – krzyczy tata, a w jego oczach płonie gniew.
– Przepraszam – mówię, choć wcale nie chodzi mi o branie narkotyków.
Powiedziałem to, bo wiem, że wreszcie poznał prawdę.
Na jego twarzy malują się taki ból i rozczarowanie, że nie mogę na niego patrzeć.
Odwraca wzrok, jakby i on nie mógł znieść mojego widoku.
– Teraz wreszcie wiem, dlaczego tak nagle się wyprowadziłeś.
Tak, ponieważ nie mogłem patrzeć na swoje odbicie w lustrze.
Co oznacza, że nie mogłem też spojrzeć w oczy jemu.
– Tato…
– Nie chcę o tym rozmawiać – ucina, tak mocno ściskając oparcie krzesła, że bieleją mu kłykcie. – Muszę ci coś powiedzieć. – Teraz na jego twarzy nie widać już gniewu, a jedynie rezygnację. – Coś bardzo ważnego.
Biorąc pod uwagę długą listę gównianych rzeczy, jakie zrobiłem tego wieczoru, i to, że dziewczyna, którą kocham, właśnie jest operowana, jestem pewny, że cokolwiek chce mi powiedzieć, nie może już być gorsze.
– Co takiego?
Ściska moje ramię.
– Gdy miałeś atak, zjechałeś na przeciwny pas i uderzyłeś w inny samochód.
Najwyraźniej się myliłem… może być gorzej.
O wiele gorzej.
Nigdy nie miałem dobrych relacji z Bogiem, teraz jednak modlę się po cichu. Za Biancę, żeby operacja się udała, i za osobę w drugim samochodzie, kimkolwiek była…
Tata jeszcze mocniej ściska moje ramię i wbija wzrok w podłogę.
– To drugie auto prowadziła Hayley.
Mam mętlik w głowie.
– Hayley… moja była dziewczyna Hayley?
Kiwa z powagą głową.
– Tak.
Czuję w piersi ukłucie strachu. Potworna lista tego, co spieprzyłem, wydłuża się z minuty na minutę.
– Mam nadzieję, że nie została ranna.
– Oak – zaczyna tata cicho, jakby wypowiedzenie kolejnych słów miało sprawić mu ból – ona nie przeżyła.
Żołądek podjeżdża mi do gardła, ściany pokoju się przechylają.
Jasne, jestem popaprańcem – największym, jakiego znam – ale nie jestem…
Kurwa, ja pierdolę. To się nie dzieje.
– Umarła?! – Mój krzyk dzwoni mi w uszach, uderza o ściany pokoju jak tsunami. – Zabiłem ją?!
Wpatruję się w tatę, błagając spojrzeniem, by cofnął te słowa. Lecz on nie może.
Ponieważ ją zabiłem.
Obraz przed oczami mi się rozmazuje, oddycham głęboko, próbując się uspokoić.
Nie działa. Ponieważ nie mogę od tego uciec. Nie mogę cofnąć tego, co zrobiłem. Wypełnia mnie poczucie winy, takie, którego nic nie zagłuszy.
– Tak mi przykro – szepcze tata, obejmując mnie.
Nie rozumiem, o co mu chodzi. To przecież wszystko moja wina.
– Zabiłem…
Światło nad moją głową zaczyna migotać, uszy wypełnia tak dobrze znany bzyczący dźwięk.
– On ma atak padaczki! – krzyczy ojciec, gdy w pokoju rozlegają się kroki. – Zdejmijcie mu te cholerne kajdanki!
Mrugam, patrząc w sufit, i zalewa mnie fala zmęczenia. Tyle chciałbym powiedzieć i za jeszcze więcej przeprosić, ale nie mogę. Bo choćbym był nie wiem jak skruszony, to nie wystarczy.
Chcę tylko zamknąć oczy… i zasnąć na wieczność. Może gdy się obudzę, to wszystko okaże się tylko snem. Albo pięknym koszmarem. Kurwa, tak bardzo chcę ją zobaczyć. Powiedzieć jej to, co powinienem powiedzieć, zanim było za późno i spierdoliłem sprawę. Powiedzieć, że to między nami było prawdziwe.
– To niezgodne z przepisami – oznajmia jakiś człowiek.
– Pierdolę twoje przepisy. – Tata masuje mi skronie tak jak wtedy, gdy miewałem ataki w dzieciństwie. – Wszystko będzie dobrze. Po prostu miałeś kolejny atak.
To zabawne, ponieważ mimo niewielkiej postury w sali sądowej tata jest rekinem, potworem, który może zrujnować komuś życie. Ale ma wielkie serce.
Kiedyś myślałem, że je po nim odziedziczyłem.
Teraz jednak wiem, że nie… ponieważ ludzie, którzy mają serce, nie zabijają.
– Co z nim?! – krzyczy znajomy głos.
Dylan.
Pokonując zmęczenie, odrywam wzrok od sufitu. Niebieskie oczy mojej kuzynki są czerwone i zapuchnięte, jakby płakała. Pewnie z powodu bajzlu, jakiego narobiłem.
Otwieram usta, by coś powiedzieć, lecz tata mnie uprzedza:
– Przykro mi, Dylan, ale teraz nie możesz się z nim zobaczyć.
Dylan przestępuje z nogi na nogę.
– Chciałam się tylko upewnić, że z nim wszystko w porządku.
– Rozumiem, ale może go odwiedzać tylko rodzina.
Dylan wygląda na urażoną i ani trochę jej się nie dziwię. Tata zachowuje się wobec niej jak wyniosły dupek.
– Do kurwy nędzy, tato – chrypię – przecież Dylan jest rodziną. – Patrzę na pielęgniarkę, która podłącza mi kroplówkę, w nadziei, że ją przekabacę, bo właściwie teraz jestem pacjentem. – Chcę, żeby moja kuzynka została. – Odwracam głowę, by spojrzeć na Dylan. – Co z Biancą?
Zauważam błysk niepokoju w jej oczach.
– Właśnie skończyli ją operować…
– Wyprowadźcie ją – przerywa jej tata. – Natychmiast.
– Nie! – ryczę, lecz nikt mnie nie słucha.
– Dylan! – drę się, gdy policjant prowadzi ją do drzwi. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, mówię: – Powiedz jej, że to między nami było prawdziwe. – Przełykam z trudem. – Powiedz jej, że ją ko…
Zanim udaje mi się dokończyć zdanie, Dylan znika za drzwiami.
Całą furię kieruję na ojca:
– Kurwa, dlaczego ona nie może zostać?!
Ojciec ściąga brwi.
– Ponieważ jest lojalna wobec Jace’a Covingtona, a ja nie mogę pozwolić, by nas szpiegowała i zbierała informacje, które on wykorzysta podczas ewentualnego procesu – wyjaśnił, ciężko wzdychając. – Jestem prawie pewny, że rodzina Hayley będzie nas ścigać, a jeśli Bianca nie…
Ból wybucha we mnie niczym fajerwerki.
– Co to znaczy, że…
Nagle światło nade mną znów zaczyna mrugać, a w moich uszach rozbrzmiewa monotonne bzyczenie.
*
– Może mu pani podać silniejsze lekarstwo? – pyta tata pielęgniarkę. – To już trzeci atak w ciągu siedmiu godzin.
To nie jej wina, że mam drgawki.
Ataki wywołuje stres, a teraz wszystkie lekarstwa świata nie sprawią, że moja pierś przestanie się zapadać.
– Dajemy – odpowiada pielęgniarka, potrząsając kroplówką. – Jak się czujesz, Oakleyu? – Uśmiecha się ze współczuciem. Na które nie zasługuję. – Trzymasz się jakoś?
Z trudem.
– Dziękuję.
Trzeba mieć dobre serce, żeby okazać współczucie takiemu mordercy jak ja.
Jestem tak wytrącony z równowagi, że ledwie słyszę własny głos, ale ona chyba mnie słyszy, bo zanim rusza do drzwi, znów się do mnie uśmiecha.
– Za godzinę mam spotkanie z twoim prawnikiem – oznajmia tata, gdy pielęgniarka wychodzi.
To dziwne.
– To ty nim nie jesteś?
Kręci głową.
– Nie. Zachodzi konflikt interesów, a ja nie chcę dawać im niczego, co wykorzystają przeciwko nam. – Znów głęboko wzdycha. – Pociągnę za wszystkie cholerne sznurki i pocałuję każdy tyłek, żeby tylko uzyskać ugodę.
Nie zasłużyłem na żadną pierdoloną ugodę.
– Tato…
– Ale musisz dać mi jakieś informacje, które będę mógł wykorzystać – przerywa mi, a jego ton znów jest bardzo poważny.
– Jakie informacje?
Wzrok taty biegnie w stronę policjantów stojących w drugim końcu pokoju.
– Czy mogę prosić jeszcze o minutę z moim synem? – Wyglądają tak, jakby nie zamierzali się zgodzić, więc dodaje: – Obiecuję, że jeśli dacie mi dwie minuty, wyciągnę z niego prawdę.
Wyciągnie ze mnie prawdę? Przecież wie, jak było.
– Dwie minuty – zgadza się jeden z nich, po czym wychodzą.
– Co…
– Dla kogo sprzedawałeś te narkotyki?
Ja pierdolę. Nie jestem kapusiem.
– Dla siebie.
Tata tego nie kupuje.
– Bzdura. Mam znajomego w komisariacie, powiedział mi, że wszystkie paczki z twojego samochodu mają charakterystyczną pieczątkę. Należy do dilera, którego od lat próbują zamknąć.
Chce mi się śmiać, bo Loki właściwie nie rządzi w narkotykowym biznesie – w każdym razie już nie – zachowuję się jednak rozsądnie i nie puszczam pary z ust.
W brązowych oczach ojca widzę błysk rozczarowania.
– Wiesz, miałem nadzieję, że przynajmniej tym razem nie będziesz kłamał.
Ponieważ niedawno się dowiedział, że za jego plecami pieprzyłem mu żonę, jego prośba jest więcej niż uzasadniona.
Nie mogę się jednak skupić, bo łapie mnie za kciuk. Próbuję wyrwać rękę, lecz wciąż mam kajdanki.
– Co, do kurwy…
Przyciska opuszek mojego palca do popękanego ekranu telefonu.
– Cholera, tato, przestań – warczę, kiedy przegląda zawartość komórki, szukając paskudnych rzeczy.
Loki może już nie rządzi, ale jeśli wydam go glinom, nie zawaha się nasłać na mnie kogoś, kto odstrzeli mi dupę.
I miałby rację. Oko za oko.
Ojciec unosi triumfalnie komórkę.
– Mam wszystkie potrzebne informacje. Dzięki, że jesteś taki uprzejmy. – Gdy idzie do drzwi, na jego twarzy maluje się determinacja. – Możesz być na mnie zły, Oak, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nie zgnił w więziennej celi.
Gnicie w więziennej celi jest tym, na co zasłużyłem.
*
Gdy idziemy do sali sądowej, ze zdenerwowania skręcają mi się wnętrzności.
Jakby wyczuwając mój strach, tata mówi:
– Nie martw się, w zamian za wydanie Lokiego zawarliśmy cholernie dobrą ugodę.
Zabawne… nie pamiętam, żebym kogoś wydał i z kimś się dogadał.
– Nieumyślne spowodowanie śmierci pod wpływem narkotyków – powtarzam szeptem to, co powiedział ojciec, gdy oznajmił, że pociągnął za odpowiednie sznurki i załatwił tę rozprawę.
– To prawda, kwalifikacja czynu nie jest jednoznaczna, ale… – tata wskazuje mojego prawnika – udało nam się ich przekonać, żeby zgodzili się na wykroczenie.
Prawnik klepie mnie po plecach.
– Przez sześć miesięcy będziesz w areszcie domowym. Góra.
Tak jak mnóstwo zdrowych białych dzieciaków mających znajomości.
Tata się uśmiecha.
– Będzie dobrze. Szybko zleci.
Jezu, kurwa, Chryste.
Nic dziwnego, że rodzice Hayley są zdruzgotani. Nie tylko dlatego, że zabiłem im córkę – i sprawiłem, że dziewczyna, którą kocham, leżała w śpiączce, a teraz ma amnezję – ale też dlatego, że najprawdopodobniej wyjdę stąd bez kajdanek.
Gdy wchodzimy do sali, żółć podchodzi mi do gardła.
To nie w porządku.
– Proszę wstać, sąd idzie!
Gdy mój prawnik zaczyna mówić, cały się spinam, a w przełyku czuję coś dziwnego.
W maju skończyła dwadzieścia jeden lat. Z powodu, którego nigdy nie rozumiałem, uwielbiała słuchać na cały regulator Justina Biebera i każdego dnia na śniadanie piła red bulla bez cukru. Jej ulubioną potrawą były frytki, lecz nie pozwalała sobie na nie zbyt często, bo mówiła, że ma od nich grube uda… Ale nie miała.
Kołnierzyk koszuli ciśnie mnie w szyję.
Podczas kolacji w Sushi Sushi z okazji tego, że spotykaliśmy się już sześć miesięcy, powiedziała, że mnie kocha. A ja nie mogłem odwzajemnić jej się tym samym, bo nic do niej nie czułem.
Choć chciałem, żeby znalazła kogoś, kto obdarzy ją uczuciem. Ale nie znalazła… Ponieważ umarła.
A ja stoję w sali sądowej… i od wolności dzielą mnie dwie minuty.
Odwracam głowę i dostrzegam rodziców Hayley. Siedzą skuleni w kącie ławki w drugim końcu sali, obejmując się, jakby byli dla siebie wszystkim, co im zostało. Bo tak jest. On z całych sił stara się nie płakać, ona cicho szlocha w chusteczkę.
Hayley nigdy nie skończy college’u i nie zostanie, tak jak marzyła, weterynarką. Matka nie pomoże jej wyprawić wesela. A ojciec nie odprowadzi do ołtarza.
Ponieważ samolubnie zniszczyłem to, co stworzyli. I wkrótce przejdę obok rodziców Hayley i będę żył dalej… Podczas gdy szczątki ich córki spoczywają w ziemi.
Jak, do cholery, ci ludzie kiedykolwiek mają odzyskać spokój? To proste. Nie odzyskają.
– Niniejszym skazuję oskarżonego na sześć miesięcy aresztu…
– Nie! – Mój głos uderza niczym bomba. – Nie chcę aresztu domowego!
Spędziłem dwadzieścia jeden lat, robiąc gnój, pozwalałem komuś po sobie sprzątać albo uciekałem.
Ale nie tym razem.
– Co ty wyprawiasz? – mamrocze ojciec, lecz go ignoruję.
Sędzia mruga, niewątpliwie zdumiony moim wybuchem.
– Młody człowieku, z tego, co rozumiem, zawarłeś ugodę…
– Pieprzę ugodę.
Po sali przechodzi szmer. Rodzice Hayley unoszą głowy.
– Młodzieńcze, jeszcze jedno słowo, a zatrzymam cię za obrazę sądu – mówi stanowczo sędzia.
– Zrób coś – syczy mój ociec do adwokata.
Obraza sądu to za mało.
– Przepraszam, wysoki sądzie – wtrąca się adwokat. – Mój klient przechodzi przez…
Na miłość boską!
– Przez nic nie przechodzę! – przerywam mu. – To rodzice Hayley przechodzą. I Covingtonowie!
Przeze mnie.
Na twarzy sędziego Gennetsa maluje się zakłopotanie.
– Młody człowieku, sugeruję…
– Nieumyślne spowodowanie śmierci pod wpływem narkotyków… o to jestem oskarżony, tak?
– Tak – potwierdza sędzia.
– Czy może pan zmienić zarzut na morderstwo?
Ponieważ ją zabiłem.
– Oakleyu, zamilknij. Natychmiast – syczy ojciec.
Sędzia ze zdumienia otwiera usta.
– Chcesz powiedzieć, że chciałeś ją zabić?
– Nie, ale…
– Przepraszam, wysoki sądzie, mój klient jest bardzo zestresowany. – Adwokat odchrząkuje. – Nie myśli jasno.
Sędzia poprawia okulary.
– W takim razie proponuję, żeby pan go uspokoił, bo w przeciwnym razie podtrzymam zarzut obrazy sądu.
Myślę gorączkowo, chcąc sobie przypomnieć, co mój adwokat mówił o oskarżeniu.
– Jeśli oskarżenie mnie o morderstwo nie jest możliwe… może mnie pan skazać na rok więzienia?
Sędzia wzdycha.
– Młody człowieku…
– Niech pan posłucha, jest pan sędzią, tak? To znaczy, że może pan odrzucić warunki ugody i zasądzić karę, na jaką zezwala prawo w danym przypadku? – Może nie jestem prawnikiem, ale jestem jego dzieckiem i załapałem różne rzeczy. – Z tego, co wiem, za takie przestępstwo jak moje w stanie Kalifornia można skazać kogoś na rok więzienia. – Gdy patrzę mu w oczy, ściska mnie w dołku. – Więc proszę, by skazał mnie pan na rok.
To mało. I tak się wywinąłem, ale Jezu… kurwa… zawsze to coś.
– Oakleyu, co ty, do diabła, wyprawiasz? – cedzi ojciec czerwony ze złości.
Sędzia uderza młotkiem.
– Proszę o spokój!
Kiedyś ojciec powiedział, że są trzy momenty, gdy mężczyzna może płakać.
Gdy ojciec jego ukochanej prowadzi ją przez kościół do ołtarza. Pierwszy oddech jego dziecka. Kiedy grzebie swoich rodziców. Czwartego nie było… Gdy odbiera komuś życie. I gdy czuje się z tego powodu tak kurewsko winny, że żadna ilość prochów czy alkoholu nie zdoła ukoić bólu.
– Proszę – mówię błagalnie, umierając ze wstydu – proszę o rok. Do cholery, o sto lat!
Sędzia znów uderza młotkiem.
– Młodzieńcze, po raz kolejny proszę, żebyś usiadł. To moja sala sądowa, nie twoja. – Przeszywa mnie spojrzeniem. – Niniejszym skazuję cię na trzysta sześćdziesiąt pięć dni w zakładzie karnym w Blackford. – Zwraca się do mężczyzny w policyjnym mundurze: – Proszę go zabrać.
Gdy na moich nadgarstkach zaciskają się kajdanki, podchwytuję spojrzenie rodziców Hayley.
– Przykro mi.
Tak kurewsko przykro.ROZDZIAŁ 1
Bianca
Kiedyś…
– Czy mama wyszła ze swojego pokoju?
Jace wzdycha ciężko.
– Nie, jest… – waha się – nadal jest chora.
Oboje wiemy, że to kłamstwo. Nasza mama nie jest chora. W każdym razie nie fizycznie.
To, na co cierpi, pozbawia ją szczęścia, jej męża – żony, a dzieci – matki. To, na co cierpi, to czyste zło. Jej choroba jest czymś, czego nie rozumiem, jednak chciałabym rozumieć, by wiedzieć, jak jej pomóc. Ale jedyny sposób, jaki znam, to miłość.
Rzucam torbę z książkami i biegnę na górę.
– Bianco… – zaczyna Jace, lecz go mijam.
Mama nie wychodzi ze swojego pokoju już od czterech dni.
Dość tego.
Pukam do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wchodzę.
Jak zwykle leży zwinięta pod kołdrą. Tylko że nie śpi… ściska w ręku komórkę. Na pewno czeka na telefon od taty, który wyjechał służbowo. Kiedy dzwonił, promieniała. Jakby jego głos był lekarstwem na jej ból.
Zdejmuję buty i wślizguję się do łóżka.
Między nami jest więź, której nikt nie może zerwać, więc gdy mama cierpi… to ja też.
– Tęsknię za tobą – szepczę, otaczając ją ramieniem.
Unosi lekko głowę i uśmiecha się blado.
– Nie wiedziałam, że już wróciłaś ze szkoły.
To mnie nie dziwi. Gdy jest „chora”, traci poczucie czasu.
Przesuwam palcem po krzywiźnie jej nosa. Mama jest najpiękniejszą kobietą, jaką widziałam. I najsmutniejszą.
– Bianco – śmiejąc się, odsuwa moją rękę – to łaskocze!
Nieprawda. Po prostu nie znosi, kiedy zwracam uwagę na guzek na jej nosie.
Chociaż ta niedoskonałość jest moją ulubioną jej cechą. Sprawia, że mama staje się realna.
– Przynieść ci coś do jedzenia? – pytam.
– Nie, córeczko, dziękuję.
Ściska mi się serce. Gdy jest chora, prawie nic nie je.
Śledzę palcem łuk jej brwi, całuję guzek na nosie, starając się nie okazać rozczarowania. Nie chcę, żeby poczuła się jeszcze gorzej.
Przekręcam się i siadam na łóżku.
– Pozwolę ci się zdrzemnąć.
Już zamierzam sobie pójść, lecz mama obejmuje mnie w talii i przyciąga do siebie.
– Jak ci minął dzień?
– Dobrze – kłamię.
– No już, powiedz prawdę – nalega.
Jakimś cudem ta kobieta zawsze wie, kiedy ściemniam.
– Na przerwie Julianna powiedziała, że jestem za brzydka, żeby zostać baletnicą, i wszyscy się śmiali.
Julianna jest popularna… i wredna. A ja, niestety, stałam się jej celem.
Mama przysięga, że to tylko taka faza, okropna, z rosnącymi nierówno zębami i kręcącymi się niesfornie włosami, i że w końcu minie, choć ja w to wątpię.
Ujmuje moją twarz w dłonie.
– Nie słuchaj jej. Jesteś piękna.
– Nie czuję się piękna.
Między jej brwiami pojawia się zmarszczka.
– Już ci mówiłam. To, przez co teraz przechodzisz, nie będzie trwać wiecznie. Też miałam taką fazę, ale…
– Ale zamieniłaś się w piękność i wszyscy cię kochali i zostałaś sławną aktorką. – Zdenerwowana wpatruję się w dywan. – A jeżeli ze mną tak nie będzie? Jeżeli na zawsze pozostanę paskudna i…
– Córeczko, nie jesteś paskudna. A Julianna jest po prostu trochę… – Mama powstrzymuje się, nim dokończy zdanie. – Niestety, na świecie jest mnóstwo takich dziewcząt. A najlepiej poradzić sobie z kimś takim, pokazując, że w ogóle cię to nie obchodzi.
Moje oczy wypełniają się łzami. Ta dziewczyna rujnuje mi życie.
– Już próbowałam, mamo.
Próbowałam i poniosłam porażkę. Z każdym dniem coraz trudniej jest udawać, że to nie boli.
Mama, najwyraźniej sfrustrowana, masuje sobie skronie.
– No dobrze, chcesz poznać tajemnicę?
Kiwam głową. Przyjmę każdą radę, jakiej mama zechce mi udzielić.
– Julianna nie da ci spokoju, ponieważ jest typem prześladowczyni i czepia się ludzi, których uznaje za słabych.
Auć.
– Ja nie jestem słaba. Jak mam ją powstrzymać?
Mama wzdycha głęboko i zamyka oczy.
Oficjalnie dostaje nagrodę dla najgorszej matki roku.
– Mamo, no już, powiedz mi – naciskam.
Kolejne głębokie westchnienie.
– Jeśli chcesz ją pokonać, musisz grać na jej zasadach. Gdy się z ciebie nabija, ty nabijaj się z niej, obnaż jej słabości na oczach wszystkich.
– Ale jak?
– Każdy ma jakieś słabości, córeczko. Przyglądaj jej się tak długo, aż je znajdziesz.
Zastanawiam się nad tym przez chwilę i dochodzę do wniosku, że coś w tym jest.
– Lubi, kiedy wszyscy jej mówią, jaka jest ładna i jak dobrze tańczy… nawet jeśli to nieprawda. – Zaciskam usta i krzyżuję ręce na piersi. – Ja jestem o wiele lepszą tancerką niż ona.
Może nie nadaję się do baletu, ale mam lepsze poczucie rytmu w małym palcu niż ona w całym ciele.
Mama bierze z szafki nocnej grzebień, pokazuje mi, żebym usiadła, i zaczyna czesać moje włosy.
– W takim razie sądzę, że należy cię zapisać na zajęcia z baletu, kupić najsłodsze kostiumy i sprawić, by tego bachora zatkało.
W mojej piersi rośnie nadzieja.
– Naprawdę?
Rozdziela włosy na trzy części i zaczyna zaplatać francuski warkocz.
– Kiedy będziesz jutro w szkole, zapiszę cię na zajęcia, a w sobotę pójdziemy kupić baletki i trykoty.
– Obiecujesz? – pytam sceptycznie, podając jej gumkę do włosów, którą miałam na nadgarstku.
Czasami mówi, że coś zrobi, ale z powodu choroby nic z tego nie wychodzi.
Nigdy jednak nie złamała obietnicy. Obietnice wiele dla niej znaczą.
Całuje mnie w policzek.
– Obiecuję.
Choć próbuję, nie mogę przestać się uśmiechać.
– Jesteś najlepszą mamą na świecie.
Zakłada gumkę na koniec mojego warkocza.
– Tylko dlatego, że ty jesteś najlepszą córką na świecie.
Kiedy sprawdza telefon, na jej pięknym czole pojawia się zmarszczka.
– Wciąż czekasz na telefon od taty?
Smutek powraca.
– Tak.
– Bardzo za nim tęsknisz, co?
Historia miłości moich rodziców jest trochę jak z bajki.
Mama była w Indiach słynną aktorką, kręciła filmy w Bollywood, a tata przyjechał ze swoim ojcem w interesach.
Pewnego wieczoru siedzieli w restauracji i tata spojrzał na sąsiedni stolik.
To była miłość od pierwszego wejrzenia… z wzajemnością.
Po kilku dniach mama rzuciła chłopaka, z którym chodziła od wielu lat, zaręczyła się z tatą, porzuciła karierę, przeniosła się do Ameryki i za niego wyszła.
Niestety, to niespodziewane małżeństwo wywołało napięcie między obiema rodzinami.
Mama od czasu ślubu nie widziała swoich rodziców, a tata z jakiegoś powodu zabronił jej ich odwiedzać.
Zmarszczka na jej czole się pogłębia.
– Obiecaj mi, że nigdy się nie zakochasz.
Moi rodzice mają swoje problemy i czasami mama mówi rzeczy, które nie mają dla mnie sensu, jak na przykład „mężczyźni są toksyczni” czy „musisz ich zniszczyć, zanim oni zniszczą ciebie”, choć w głębi duszy wiem, że kocha mojego ojca.
Choć wymuszanie obietnicy, że nigdy się nie zakocham, to dla mnie nowość.
– Dlaczego?
Zwykle ją uspokajałam i przyrzekałam, co tylko chciała, ale powody, które nią kierowały, zaczynały mnie coraz bardziej interesować.
W każdej bajce miłość wydaje się najwspanialszym uczuciem na świecie. Nie rozumiem, dlaczego mama chce, bym nigdy go nie doświadczyła.
Przyciąga kolana do piersi i szepcze:
– Nie chcę, żebyś popełniała te same błędy co ja.
– Jakie błędy… – Gdy to do mnie dociera, aż ściska mnie w żołądku. – Ja jestem błędem? Jace, Cole i Liam też?
– Nie! – zapewnia pospiesznie. – Ty i twoi bracia jesteście najlepszym, co mi się w życiu przydarzyło.
To pocieszające… tak jakby.
– No to dlaczego zakochanie się jest takie złe?
– Zakochanie się nie jest złe. Chodzi o to, w kim się zakochujesz.
– Nie rozumiem.
– Teraz tego nie rozumiesz, lecz pewnego dnia to do ciebie dotrze. – Wciąż trzyma w dłoniach moją twarz. – Miłość daje innym siłę, by nas krzywdzić… i jeśli dasz tę siłę nieodpowiedniej osobie… ona złamie ci serce i cię zniszczy.
Jezu, to nie brzmi zbyt przyjemnie.
– Czy tata zrobił ci coś takiego?
Często nie ma go w domu, bo jest zajęty pracą, ale jeśli się pojawia, to zawsze z bukietem róż dla niej. I zawsze patrzy na nią tak, jakby była całym jego światem.
Wpadam w panikę. Nie chcę, żeby moi rodzice się rozwiedli. Rodzice Megan Frank zrobili to w zeszłym roku i mówiła, że to było okropne.
– Tata cię kocha…
– Wiem o tym.
– No to…
Przerywa mi sygnał jej komórki.
Nagle mama się ożywia.
– Muszę odebrać. – Chyba dostrzega wyraz niepewności na mojej twarzy, ponieważ dodaje: – Wszystko jest w porządku, córeczko. Zapewniam cię.
Gdy odbiera, ciężar spada mi z piersi.
– Cześć, mój kochany.
Wstaję z łóżka i biegnę do drzwi, żeby dać mamie i tacie trochę prywatności.ROZDZIAŁ 2
Bianca
„Obiecaj, że nigdy się nie zakochasz”.
Słowa matki wibrują mi w głowie, gdy wpatruję się w pierścionek zaręczynowy.
Nie wspominałam jej od ponad ośmiu miesięcy. To dziwne, że stało się to akurat w dniu, gdy mam po raz pierwszy przymierzyć suknię ślubną. Zupełnie jak zły omen. Nie.
Odpędzam tę myśl, zanim zakorzeni się w moim umyśle i zacznie wzbudzać niepokój.
Kocham Stone’a, a on kocha mnie. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Wszyscy tak uważają… nawet moi bracia. A to już coś, bo nim pogardzali.
Oddycham głęboko, wstaję z łóżka i podchodzę do małego biurka w drugim końcu pokoju.
Jeśli chodzi o mieszkanie, mam szczęście, bo udało mi się dostać jednoosobowy pokój w kampusie college’u Duke’s Heart. Oczywiście w przyszłym roku to się zmieni, bo zamieszkam ze Stone’em… i jego matką.
Zmuszam moje płuca do jeszcze jednego głębokiego oddechu i biorę plecak. Dziś jest pierwszy dzień drugiego semestru i nie chcę spóźnić się na zajęcia.
Zmierzam do drzwi, gdy mój wzrok przyciąga pierścionek zaręczynowy. To prosta złota obrączka z małym brylantem. Stone powiedział, że gdy skończy studia, kupi mi większy, lecz powiedziałam mu, żeby się tym nie przejmował.
Kocham ten pierścionek. A Stone’a jeszcze bardziej.
Drżącymi palcami wybieram numer i podnoszę telefon do ucha.
– Luksusowa Panna Młoda, w czym mogę pomóc? – mówi jakaś kobieta.
Zanim się odzywam, odchrząkuję.
– Dzień dobry, nazywam się Bianca Covington, jestem na dzisiaj umówiona na przymiarkę sukni ślubnych.
– Tak, zapisałam panią na siedemnastą piętnaście.
Przełykam.
– Czy mogę zmienić termin? Coś mi wypadło.
– Oczywiście, kochanie. Kiedy będzie mogła pani przyjść? Mam wolny termin w tym tygodniu, a następny w przyszły wtorek…
– A może nieco później? – wyrzucam z siebie, zanim zdołam się powstrzymać. – W przyszłym miesiącu?
– Oczywiście. Zapiszę panią na dwudziesty piąty lutego, na siedemnastą. Pasuje pani?
– Tak. Dziękuję bardzo – rzucam pospiesznie i się rozłączam.
Kocham Stone’a… naprawdę.
Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego natychmiast po tym, gdy założył mi pierścionek na palec i powiedziałam „tak”…
…poczułam, jakby na mojej szyi zaciskała się pętla.ROZDZIAŁ 3
Oakley
Tylko jeden łyk – nalega głos w mojej głowie. Jeden mały łyk nikomu nie wyrządzi krzywdy.
Trzaskam drzwiami minibarku i wracam do łóżka, przypominając sobie, co usłyszałem na mityngach AA, na które właśnie zacząłem chodzić.
Jeden łyk prowadzi do wielu łyków, a wiele łyków do całego kieliszka… A mnie doprowadziło to do tego, że zabiłem niewinną dziewczynę, z którą kiedyś chodziłem, i spieprzyłem życie dziewczynie, którą wciąż kocham.
Kładę się z jękiem do łóżka. Muszę się, kurwa, stąd wydostać.
Wyszedłem z więzienia prawie trzy tygodnie temu i od tamtego czasu, przez ojca, tkwię w tym pokoju hotelowym. A raczej przez Crystal.
Ona i ojciec przechodzą przez paskudny rozwód i walkę o prawo do opieki nad Clarissą Jasmine, albo C.J., jak wolę ją nazywać, bo jej prawdziwe imię jest nie tylko gówniane, ale też trudne do wymówienia.
Po zwolnieniu powinienem zamieszkać z ojcem, jednak Crystal wpadła w szał, gdy się dowiedziała, że były skazaniec ma się znaleźć w pobliżu jej dziecka. A ponieważ ojciec chce dostać pełną opiekę nad C.J., wystraszył się. Więc tkwię tutaj. Zastanawiając się, czy wyskoczyć przez okno, bo tracę resztki cholernego zdrowego rozsądku.
Nagle słyszę trzask otwieranych drzwi. Po chwili wchodzi tata z darami.
– Przyniosłem ci żelki i olejek z CBD – oznajmia, wskazując papierową torebkę.
Ale-kurwa-luja. W samą porę.
Prawdę mówiąc, po wyjściu z więzienia nie zamierzałem tykać tego gówna, ale tylko CBD zmniejsza liczbę moich ataków, nie powodując skutków ubocznych. Na szczęście lekarz się zgodził i wystawił mi receptę na medyczną marihuanę.
Na nieszczęście ojciec nie ufa mi na tyle, by puścić mnie samego do ambulatorium – zioło w Kalifornii jest legalne – więc chodzi tam sam.
– Wezmę żelka.
Otwiera paczkę.
– Ale tylko jednego, Oak.
– Wiem, tato.
Świdruje mnie spojrzeniem.
– Mówię poważnie. Robię to tylko dlatego, że lekarz się zgodził…
– Rozumiem – przerywam mu, wyrywając z ręki paczkę żelków.
Natychmiast pojawia się poczucie winy. Tata tyle dla mnie zrobił, a ja jestem takim fiutem.
– Jak C.J.?
Przywołuje uśmiech na twarz.
– Dobrze. – Uśmiech staje się szerszy. – Jest taka mądra. Dziś rano, kiedy wiozłem ją do przedszkola, wyrecytowała alfabet.
Mądrość odziedziczyła po tacie. Zdecydowanie.
Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o sobie.
Jedyne, co po nim odziedziczyłem, to miłość do Jacka Daniel’sa.
– Super.
– Tak, bawi się zabawkami Baby Einstein i Crystal… – Urywa w połowie zdania, jak zawsze, gdy wymawia przy mnie jej imię.
A jednak nie mogę na nikogo zrzucić winy za gnój, jakiego narobiłem.
Tata na szczęście mnie nie obwinia. Jest zbyt zajęty wyładowywaniem całego gniewu na Crystal. Gdy go zapytałem, dlaczego jest zły na nią, a nie na mnie, odpowiedział, że to dlatego, że ona była dorosła, a ja byłem dzieckiem.
Kiedy zwróciłem mu uwagę, że nie jestem dzieckiem, że to ja wykonałem pierwszy ruch i ma pełne prawo mnie nienawidzić, odrzekł, że nie może, bo jestem jego synem. Dlatego jego miłość jest bezwarunkowa. Bez względu na to, jakim jestem popaprańcem.
Odchrząkuje i zmienia temat:
– Zobaczę, czy uda mi się przemycić C.J., żebyś mógł ją zobaczyć.
– Bardzo bym chciał.
Oczywiście mała lubi pakować mi do ust całe garście cheeriosów i kiedy chce zwrócić moją uwagę, ma w zwyczaju łapać mnie za policzki, ale gdy ją widzę, choćby tylko przez kilka minut, nie mogę się nie uśmiechać.
– Jak idzie szukanie pracy? – pyta tata, siadając na krześle naprzeciwko mnie.
– Ostatnich trzech moich podań nie przyjęto.
Tak jak trzech pierwszych. Najwyraźniej to, że wyszedłem z więzienia, w CV wygląda fatalnie.
Tata grzebie w drugiej torbie i rzuca mi burgera.
– Mam dobre wieści.
Unosząc brwi, odpakowuję kanapkę.
– Jakie?
– Wpadłem na mojego starego klienta, który przypadkiem jest szefem ochrony w Duke’s Heart, i powiedział, że chce zatrudnić kogoś na pełny etat. – Odgryza kawałek swojego burgera. – Kiedy wspomniałem, że mój syn szuka pracy, powiedział, żebyś dziś wpadł na rozmowę o pracę na stanowisku woźnego.
Odkładam burgera.
– Woźnego?
Nie jestem jakimś pretensjonalnym dupkiem, ale nie myślałem, że mogę zajmować się czymś takim. Nie wspominając o tym, że Duke’s Heart to nie jest miejsce, w którym chcę być.
Bo tam jest ona. Poprawka: bo tam są oni.
Tata wyciera usta serwetką.
– Może to nie są jakieś miody, ale praca to praca…
– Wiem – mówię pospiesznie, bo ojciec ma rację i byłbym kretynem, gdybym nie przyjął tej propozycji. Poza tym kampus jest wielki, więc wątpię, bym na nią wpadł. – O której ten gość chce się ze mną widzieć?
– O dwunastej. – Patrzy na zegarek. – Masz pół godziny, żeby się zebrać, więc kończ burgera i wskakuj pod prysznic.
Biorę jeszcze gryza i przełykam.
– Tato?
– Tak?
– Dzięki.
– Jeszcze nie dziękuj. To od ciebie zależy, czy dostaniesz tę pracę.
Wiem.
Upija łyk coli.
– Załatwiłem ci też mieszkanie.
To dla mnie nowość.
– Naprawdę?
– Nie ekscytuj się za bardzo, to nic wyszukanego, po prostu kawalerka po drugiej stronie miasta, ale zawsze coś. – Wkłada do ust kilka frytek. – Wpłaciłem depozyt i czynsz za pierwszy miesiąc. Jutro możesz się wprowadzić.
W mojej piersi rozlewa się dziwne uczucie. Nigdy nie byłem dobry w tym gównie, ale naprawdę zawdzięczam mu kurewsko dużo.
– Tato?
Odwraca wzrok.
– Wiem, Oak.
Tata nie tylko uratował mi tyłek, kiedy wszystko spieprzyłem, ale też poskładał do kupy moje życie i zasłużył na moją wdzięczność.
– Przepraszam, że cię zraniłem.
Mówię prawie szeptem, jednak wiem, że mnie słyszy, ponieważ odchrząkuje i zaczyna:
– Jest jeszcze jedna sprawa, o której musimy porozmawiać…
– Co to takiego?
Nie jestem pewny, jak odczytać wyraz jego twarzy.
– Od roku nie miałeś ataków.
– No i?
Wypuszcza powietrze.
– Do końca okresu próbnego, zanim oddadzą ci prawo jazdy, zostało ci jeszcze sześćdziesiąt dni. Można jednak złożyć wniosek, żeby oddali ci je wcześniej, żebyś mógł jeździć do pracy.
– Nie jestem zainteresowany – odpowiadam szybko.
Nie mam zamiaru siadać za kółkiem. Bo gdy ostatnim razem prowadziłem… Kogoś zabiłem.
Ojciec wzdycha ciężko.
– Jeśli dostaniesz tę pracę, będziesz potrzebował niezawodnego środka transportu.
– Będę jeździł autobusem.
Codziennie dojeżdżam autobusem na spotkania AA i nie widzę powodu, dla którego nie mógłbym jeździć nim do pracy.
– A jeśli jakiś przegapisz, zaśpisz albo z jakiegoś powodu autobus nie przyjedzie?
Dopijam wodę i wstaję.
– To poczekam na następny.
– A jeżeli będziesz miał nocną zmianę? W tym mieście autobusy jeżdżą do dziewiętnastej.
Cholera, ma rację.
– To pójdę na piechotę.
Tata ściska nasadę nosa.
– To ponad jedenaście kilometrów w jedną stronę.
Wzruszam ramionami.
– To wezmę Ubera.
– Będziesz zarabiał ledwie na czynsz i jedzenie. Jeżdżenie Uberem dwa razy dziennie jest drogie. – Krzyżuje ramiona na piersi. – Wiem, że się boisz. Rozumiem to. Ale musimy osiągnąć jakiś kompromis…
– Kompromis? Tato, Hayley nie żyje.
– Wiem – mówi cicho. – I mimo że to straszne, nie możesz wciąż się obwiniać, bo popełniłeś błąd. Życie idzie do przodu.
Nic nie rozumie. Ale jak mogę od niego oczekiwać, że zrozumie? On nikogo nie zabił.
– Tato…
– Do jasnej cholery – wciąga gwałtownie powietrze przez nos – od kiedy wyszedłeś, o nic cię nie prosiłem. Ale teraz chcę, żebyś to zrobił. Nie dla siebie, dla mnie.
– Dlaczego? Dlaczego to, żebym prowadził, jest takie ważne?
– Ponieważ nie chcę, żebyś wciąż się obwiniał! – krzyczy. – Tamtego dnia Hayley umarła… i ty też!
Ma rację. Zabawa skończyła się w dniu, kiedy zostałem mordercą. Oakley, który lubił żartować, palić trawę, pierdolił problemy, żył pełnią życia, dawno odszedł. Na jego miejscu jest człowiek tonący w wyrzutach sumienia. Bo na to zasłużyłem. Dlatego tata ma rację. Nigdy nie prosił mnie o wiele… właściwie, jeśli o to chodzi, nie prosił mnie o nic.
Mimo to myśl, że miałbym usiąść za kółkiem, nie podoba mi się.
Zaniepokojony przesuwam dłonią po twarzy.
– Możemy przełożyć tę rozmowę? Chciałbym teraz pójść na to spotkanie i dostać pracę.
Widzę, że prawnik w nim chce się jeszcze spierać, lecz ojciec odpuszcza.
– Dobrze.
*
– Cześć – wyciągam rękę – jestem Oakley, syn Wayne’a Zelenki. Przyszedłem na rozmowę o pracę.
Starszy mężczyzna – który nie zadał sobie trudu, by mi się przedstawić czy uścisnąć dłoń – pokazuje, żebym szedł za nim do pokoju z tabliczką „Konserwacja” na drzwiach.
– Wiesz, jak się używa mopa?
– Myślę, że dam sobie radę.
Rzuca mi ciemnoszary kombinezon.
– Włóż to. W przyszłym tygodniu dostaniesz fajną plakietkę ze swoim imieniem.
Mrugam.
– To znaczy, że dostałem tę pracę?
– To zależy. – Wkłada do ust wykałaczkę. – Możesz zacząć dzisiaj?
No pewnie!
– Tak.
Wciska mi mop do ręki.
– Twoja zmiana kończy się o dwudziestej, ale o piętnastej trzydzieści możesz zrobić sobie przerwę na lunch. – Mruży oczy. – Są dwie zasady, dzieciaku.
– Jakie?
– Nie okradaj mnie i się nie spóźniaj.
Zaczynam wkładać kombinezon.
– Rozumiem.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji