Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Upiór - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upiór - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 174 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sie­dzie­li­śmy u ko­mi­na; su­che drew­ka ol­cho­we pło­nę­ły na nim tym spo­koj­nym ogniem, mie­nią­cym się w bar­wy zie­lo­na­we i fio­le­to­we, na któ­ry go­dzi­na­mi ca­ły­mi czło­wiek za­pa­trzyw­szy się, za­du­maw­szy, sie­dział­by, ot tak, z rę­ko­ma za­ło­żo­ny­mi. Ty­ras, gło­wę po­ło­żyw­szy na ła­pach, drze­mał, też no­sem zwró­co­ny ku ko­mi­no­wi. Trzech sta­rych my­śli­wych ota­cza­ło ogni­sko to do­mo­we, któ­re nig­dy pra­wie nie wy­ga­sa­ło, ja czwar­ty tu­li­łem się w kąt­ku za wło­sie­niem okry­tą ka­nap­ką. Wa­bi­ły mnie tam i po­cią­ga­ły nie­wy­po­wie­dzia­nym uro­kiem po­wie­ści, któ­re ca­ły­mi wie­czo­ra­mi sta­rzy so­bie o daw­nych cza­sach opo­wia­da­li. Mało kto na­ów­czas miał ocho­tę i cier­pli­wość wziąć się do pió­ra, lecz bez ży­we­go sło­wa nikt się dnia jed­ne­go obejść nie mógł. Byli tacy nie­mal z po­wo­ła­nia ga­wę­dzia­rze, któ­rych Rze­wu­ski nie­wła­ści­wie pol­ski­mi bar­da­mi na­zy­wał, jeż­dżą­cy od dwo­ru do dwo­ru, z imie­nin na imie­ni­ny, gosz­czą­cy nie­raz po kil­ka ty­go­dni, ob­wo­że­ni po są­siedz­twie, wszę­dzie przyj­mo­wa­ni ser­decz­nie, oko­ło któ­rych, jak tyl­ko za­sie­dli, wszy­scy się usta­wia­li, pod­słu­chu­jąc ich cie­ka­wie. Opo­wia­da­nie ich czę­sto­kroć nie było bez kunsz­tu; hi­sto­ryj­ki te umie­li na pa­mięć, a za każ­dym ra­zem przy­by­wał im ja­kiś wa­riant, kwia­tek, dow­cip i rys cha­rak­te­ry­stycz­ny. Więc choć­by rzecz była zna­ną, gdy ją prze­dziw­nie pan łow­czy lub cze­śnik opo­wia­dał, sku­pia­no się do­ko­ła, zry­wa­no boki lub łza­mi się za­le­wa­no, słu­cha­jąc.

Tego wie­czo­ra po­czę­ło się ja­koś od my­śliw­skich hi­sto­rii mniej za­baw­nych, ale to był wstęp tyl­ko. Po­trą­cić do­syć było o zna­ne imio­na księ­cia Ka­ro­la, sta­ro­sty ka­niow­skie­go, Ja­bło­now­skie­go, lub Gozdz­kie­go, jed­ne­go ze słyn­nych dzi­wa­ków swo­je­go cza­su, aby się po­krew­ne im po­sta­cie, na któ­rych nie zby­wa­ło, ru­szy­ły i po­wsta­ły żywe.

Nie­zli­czo­ną ich moc wy­da­ły ostat­nie cza­sy; ła­two to na­wet so­bie wy­tłu­ma­czyć moż­na. Gdy za­bra­kło lu­dziom, do czyn­ne­go, bo­jow­ni­cze­go ży­wo­ta na­wy­kłym, za­ję­cia, walk, celu ja­sne­go, bu­ja­ła fan­ta­zja i nie­spo­koj­ną krew bu­rząc, pę­dzi­ła na roz­staj­ne dro­gi.

Go­rą­cy lu­dzie, przy­ku­ci do do­mów, sta­wa­li się ka­pry­śny­mi dzieć­mi. Do­daj­my do tego roz­po­je­nie przez Sa­sów i ową po­trze­bę za­ba­wia­nia się nie­ustan­ne­go, któ­ra za nich we­szła w oby­czaj, pod­bu­dza­nie się wza­jem­ne w wiel­kiej gro­ma­dzie, wśród któ­rej wszy­scy go­to­wi byli iść na wy­przód­ki, aby się gor­szy­mi nie oka­zać od in­nych.

Ze trzech sta­rych, sie­dzą­cych przy ko­mi­nie, naj­cie­kaw­szym dla mnie był pan Se­we­ryn Bur­ba, któ­re­go, puł­kow­ni­kiem ty­tu­ło­wa­no, choć bar­dzo być może, iż już poza służ­bą grzecz­ni i ko­cha­ją­cy go przy­ja­cie­le tro­chę go za­awan­so­wa­li. Sły­sza­łem daw­niej, że go i ma­jo­rem, i ka­pi­ta­nem zwa­no; zda­je się, że on sam wca­le o te ty­tu­ły nie dbał.

Ślicz­ny to nie­gdyś mu­siał być męż­czy­zna, bo na­wet już przy si­wych wło­sach i póź­nym wie­ku jesz­cze w nim daw­ną tę mę­ską pięk­ność wi­dać było; trzy­mał się po żoł­nier­sku, wy­pro­sto­wa­ny, a w obej­ściu się z ludź­mi miał coś tak ła­god­ne­go, sym­pa­tycz­ne­go, do­bre­go, iż trud­no go było nie po­ko­chać.

Z daw­nej mło­dej twa­rzy zo­sta­ły mu były jesz­cze oczy nie­bie­skie, pa­trzą­ce ser­decz­nie, usta uśmie­cha­ją­ce się wy­ra­zem wiel­kiej do­bro­ci, wspa­nia­łe czo­ło i po­licz­ki świe­że, ru­mia­ne, mało na­wet po­marsz­czo­ne, choć miał lat prze­szło pięć­dzie­siąt. Spoj­rzaw­szy na nie­go, moż­na się już było wiel­kiej siły do­my­ślać, ja­koż w isto­cie zna­no go, że si­ła­czem był, choć się z tym nig­dy nie po­pi­sy­wał. Wszyst­ko co żoł­nierz i szlach­cic lu­bić, znać i umieć po­wi­nien, pan Se­we­ryn lu­bił, znał i umiał, jak nikt le­piej. Ko­niarz był sław­ny, choć koń­mi nie fry­mar­czył jak dru­dzy, bo się do nich przy­wią­zy­wał, strze­lał do­sko­na­le, po­wo­ził wy­bor­nie, tyl­ko do kie­lisz­ka, któ­re­go na­ów­czas nad­uży­wa­no, po­cią­gu nie miał. Wy­pił cza­sem przed obia­dem, coś i przy obie­dzie, ale jak tyl­ko za­bie­ra­ło się na pi­ja­ty­kę, ucho­dził. Gdy go za­sko­czo­no, za­klę­to, przy­mu­szo­no, choć się marsz­czył, pił; na­ów­czas jed­nak nie było żar­tów, wszyst­kich po­grze­bał, sam wy­cho­dząc jak trzeź­wy. Tyl­ko za­wsze po­tem (opo­wia­dał) cho­ro­wał. Przy kie­lisz­ku też ta­kim, gwał­tem do gar­dła wle­wa­nym, ani już hu­mo­ru, ani zwy­kłej swej uprzej­mo­ści nie miał, dą­sał się i ostro sta­wił.

Pana Se­we­ry­na wi­dy­wa­li­śmy gosz­czą­ce­go u krew­nych w są­siedz­twie, a wie­dzie­li­śmy o nim tyl­ko tyle, że czło­wiek był ma­jęt­ny, któ­ry do­bra znacz­ne całe od­dał dzie­ciom, so­bie je­den dwo­rek pod la­sem, ogród, or­dy­na­rię i pen­sję zo­sta­wiw­szy. Że oko­li­ca, w któ­rej miesz­kał, do­syć była pu­sta, a puł­kow­nik z ludź­mi żyć lu­bił, więc czę­ściej pono u krew­nych i przy­ja­ciół niż w domu prze­by­wał. Gdy się za­tę­sk­nił za dzieć­mi i wnu­ka­mi, za­wra­cał do Ho­ro­dowsz­czy­zny i parę mie­się­cy wi­dać go nie było. Za­pra­sza­no go z da­le­ka na­wet na po­lo­wa­nia wszel­kie­go ro­dza­ju, bo nie tyl­ko my­śli­wym był wiel­kim, ale naj­mil­szym w świe­cie czło­wie­kiem i przy­no­si z sobą do­brą myśl wszę­dzie.

Rzad­ko się tra­fia wi­dzieć czło­wie­ka, któ­ry by w róż­nych to­wa­rzy­stwach wśród drob­nej szlach­ty i wiel­kich pa­nów był tak za­wsze jed­nym i tym sa­mym, nie­zmie­nia­jąc się wca­le. Nie czy­nił mu wstrę­tu sta­ry strze­lec w łap­ciach, ani im­po­no­wał ksią­żę z De­re­czy­na, a choć­by i udziel­ny. Na­tu­ral­nym był i god­ność swo­ją utrzy­mać umiał – je­den tyl­ko ma­je­stat nie­do­li i cier­pie­nia wi­docz­niej­sze na nim czy­nił wra­że­nie, przed tym skła­niał gło­wę z po­sza­no­wa­niem.

Z prze­szło­ści pana Se­we­ry­na oprócz tego, że woj­sko­wo słu­żył, że wie­le po świe­cie by­wał, po­tem do kra­ju po­wró­ciw­szy oże­nił się szczę­śli­wie i go­spo­da­rzył – nie­wie­le wie­dzia­łem. A pa­trząc na tego czło­wie­ka trud­no było oprzeć się my­śli, że wie­le przy­gód cie­ka­wych w ży­ciu swym prze­być mu­siał.

Po aneg­dot­kach my­śliw­skich tego wie­czo­ra, ze­szło wkrót­ce dłuż­sze opo­wia­da­nie o daw­nych cza­sach. Się­ga­no da­le­ko w głąb, bo sta­rzy po­wta­rza­li to, co od oj­ców za­sły­sze­li, czę­sto­kroć też oj­co­wie od dzia­dów. Tra­dy­cje te, jak wszyst­kie w świe­cie, są praw­dzi­we po­ezje po­ko­leń; – praw­da w nich leży nie­kie­dy, ale na­oko­ło jej ziarn­ka snu­je po­ezja swe ide­ały. Oko­ło imion i cha­rak­te­rów sku­pia­ją się bla­ski, gro­ma­dzą cie­nie, iskrzą bar­wy, któ­re były dusz­ną po­trze­bą i pra­gnie­niem tych, co nimi prze­szłość ma­lo­wa­li. Każ­dy na­ród ma ta­kie po­są­gi, któ­re rzeź­bi­ły po­ko­le­nia; dzie­cin­ną jest i śmiesz­ną kry­ty­ka hi­sto­rycz­na, przy­cho­dzą­ca je mie­rzyć swo­im łok­ciem ma­leń­kim i dłu­bać się w tej pa­ty­nie szla­chet­nej, jaką je okry­ły wie­ki, aby do­być spod niej po­spo­li­te­go krusz­cu.

Sta­rzy ga­wę­dzi­li i tak się ja­koś za­po­mnie­li, ucie­kł­szy w prze­szłość, że mnie z ka­nap­ką zo­sta­wi­li, nie zwa­ża­jąc może na de­frau­do­wa­ne­go słu­cha­cza.

Pan Se­we­ryn tego dnia był w hu­mo­rze wy­śmie­ni­tym, ubił ko­zła i dwa za­ją­ce, ani razu nie chy­bił, nikt też zwie­rza nie prze­pu­ścił, za co się za­wsze gnie­wał tro­chę, i pu­deł w ogó­le było nie­wie­le.

Wpły­nę­ło i to za­pew­ne na roz­we­se­le­nie, że po ło­wach zje­dli smacz­no, a te­raz u naj­roz­kosz­niej­sze­go ognia w świe­cie sie­dzie­li z faj­ka­mi. Pły­nę­ły więc hi­sto­rie jed­na po dru­giej, smut­ne, we­so­łe, dzi­wacz­ne, nie­któ­re na baj­ki wy­glą­da­ją­ce, a z do­brą wia­rą przyj­mo­wa­ne; aż pan Se­we­ryn roz­po­czął, mniej wię­cej w ten spo­sób. Za­pa­mię­ta­łem do­brze jego po­wieść całą, bo żywo mnie na­ów­czas za­ję­ła.

Po­wró­ci­łem był wła­śnie do kra­ju – mó­wił – któ­re­go od lat wie­lu nie wi­dzia­łem. Cier­pia­łem wów­czas tro­chę na po­strzał w no­dze, i choć rana była za­go­jo­na, ból w ko­ści czu­łem jesz­cze. To mnie zmu­si­ło służ­bę woj­sko­wą po­rzu­cić. Szczę­śliw­szy cd in­nych, bo wie­lu na­ów­czas nie­spo­dzia­nie wra­ca­ją­cych – z wła­sny­mi ro­dzi­na­mi mie­li zaj­ścia nie­przy­jem­ne – zna­la­złem bra­ta, któ­ry mi moją oj­co­wi­znę oca­lo­ną, ka­pi­ta­lik do­syć znacz­ny go­tów był na­tych­miast wy­pła­cić.

Uści­skaw­szy go i Panu Bogu za to dzię­ku­jąc, bo nie­za­leż­ność jest rze­czą dro­gą i dźwi­gnią wiel­ką, obej­rza­łem się, co tu ro­bić. Ba! In quo nati su­mus, po żoł­nier­skim chle­bie naj­bar­dziej mi się go­spo­dar­ka uśmie­cha­ła. Mamy to we krwi. Ku­pić coś nie tra­fia­ło się, trze­ba się było roz­pa­trzyć wprzó­dy le­piej i sa­me­go sie­bie wy­pró­bo­wać. Brat mi na po­czą­tek ra­dził dzier­ża­wę, nie by­łem od tego.

W oko­li­cy i o to było nie­ła­two; po­sta­no­wi­łem od­wie­dzić krew­nych, któ­rych dużo roz­sy­pa­nych mia­łem po róż­nych zie­miach i po­szu­kać, aza­li się co nie tra­fi. Choć odro­bin­kę na nogę na­pa­da­łem, alem był mło­dy, lu­bi­łem ruch, nie brzy­dzi­łem się za­ba­wa­mi, szu­ka­łem ko­bie­ce­go to­wa­rzy­stwa – tyl­ko nie tak jak dzi­siej­sza mło­dzież, któ­ra w ko­bie­tach to naj­wię­cej ceni, co naj­mniej war­to; my­śmy wzdy­cha­li do ide­ałów, do po­wietrz­nych istot i do do­bre­go to­wa­rzy­stwa; aże­by się móc za­ko­chać, mu­sie­li­śmy tra­fić na taką, z któ­rą mó­wić było moż­na.

Ale to – in­tra pa­ren­the­sim.

Wy­bra­łem się w dro­gę ja­koś pod za­pu­sty – gdziem wpadł, peł­no było we­so­łych lu­dzi, a woj­sko­we­go, któ­ry wra­cał z owych wo­jen sław­nych, z owych bo­jów ty­ta­nicz­nych, co się z hu­kiem dział ty­sią­ca po świe­cie roz­le­ga­ły, każ­dy wi­tał otwar­ty­mi rę­ka­mi. U nie­ja­kich pań­stwa Mo­sko­rzew­skich na Pod­la­siu, lu­dzi bar­dzo za­cnych, ale wy­szłych pono świe­żo z ma­łe­go, do­kąd mnie za­wieź­li krew­ni moi Zbą­scy, za­sta­łem zjazd nad­zwy­czaj licz­ny. Mo­sko­rzew­scy ci do­ro­bi­li się byli na dzier­ża­wach for­tu­ny znacz­nej, on sam po­tem tro­chę na do­brach spe­ku­lo­wał – cza­sy były ta­kie, że je za bez­cen sprze­da­wa­no – sło­wem przy­szli do gro­sza. A że nie mie­li sy­nów tyl­ko trzy słusz­ne cór­ki, jak róże roz­kwi­tłe, we­so­łe, do­bre i po bo­że­mu wy­cho­wa­ne pan­ny, mło­dzież się tam jak na lep ci­snę­ła. Lu­dzie też byli nie­zmier­nie, może aż do zbyt­ku na­wet, go­ścin­ni; – sta­ry, któ­re­go ob­wo­ła­no du­si­gro­szem, miał na so­bie do­wieść, że choć zbie­rał gro­sze, ale je też i wy­da­wać umiał. Na­przy­krzo­na nie­mal była ta ich go­ścin­ność, bo jak czło­wie­ka po­chwy­ci­li, wy­rwać się im było trud­no.

Pan­ny, choć były ład­ne, po­saż­ne, mnie ja­koś do żad­nej z nich nic nie cią­gnę­ło; nie mo­głem też zaś my­śleć o ożen­ku, bo za na­szych cza­sów, kto gniaz­da wła­sne­go nie miał, nie wa­żył się w kon­ku­ry, aby nań nie mó­wio­no, że chciał siąść na żo­ni­nym far­tusz­ku. Za­raz pierw­sze­go dnia Mo­sko­rzew­ski, człek grzecz­ny, a szcze­gól­nie dla mnie, jako dla sta­re­go woj­sko­we­go, z re­spek­tem wiel­kim, gdy się coś zga­da­ło, że dzier­ża­wy szu­kam, wy­stą­pił:

– My wam ją tu znaj­dzie­my, jak pana Boga ko­cham.

Wzią­łem to za pu­ste sło­wo i tyl­ko mu gło­wą kiw­ną­łem. Dru­gie­go dnia przy śnia­da­niu wziął mnie na bok.

– Wiesz pan co – rzekł – ja mam już dla wać­pa­na na my­śli dzier­ża­wę. O kil­ka mil stąd miesz­ka­ją Bo­gu­szo­wie, ro­dzi­na za­cna i ma­jęt­na. Ci mają do­bra roz­rzu­co­ne, on sam ta­kie­go go­spo­dar­stwa do­pil­no­wać nie może, szczę­ściem dla nie­go bę­dzie, gdy uczci­we­go czło­wie­ka znaj­dzie, z któ­rym bez­piecz­nie mieć do czy­nie­nia.

– Ale jak­że tak ob­ce­so­wo wpaść? – rze­kłem.

– Znaj­dzie­my chwi­lę spo­sob­ną i ko­goś, co tam w tym domu do­brze jest po­ło­żo­ny; po­je­dzie się ot tak w od­wie­dzi­ny i może się tam coś zło­żyć. Lu­dzie wiel­ce grzecz­ni, ra­ili, a go­ściom ra­dzi, bo i sta­rusz­ka się ro­ze­rwie.

Chcia­łem spy­tać o szcze­gó­ły, ale Mo­sko­rzew­skie­go od­cią­gnię­to i na tym się skoń­czy­ło, tyl­kom Bo­gu­szów za­pa­mię­tał. Tań­co­wa­li­śmy dnia tego do upa­dłe­go i nie ro­ze­szli się aż nad ran­kiem. Dano nam ze Zbą­skim stan­cyj­kę osob­ną do prze­spa­nia się w ofi­cy­nie; gdy­śmy tam za­szli, a choć po­mę­cze­ni, ale roz­ba­wie­ni, ry­chło za­snąć nie mo­gli, o róż­nych rze­czach roz­ma­wia­jąc, po­wia­dam Zbą­skie­mu: – Jacy to Bo­gu­szo­wie, co mi u nich Mo­sko­rzew­ski strę­czy dzier­ża­wę?

– Jacy Bo­gu­sze? – ode­zwał się Zbą­ski śmie­jąc. – Otoś mi do­sko­na­ły. Bo­gu­szów i Bo­hu­szów z róż­ny­mi przy­dom­ka­mi w Li­twie, w Ko­ro­nie i na Rusi moc wiel­ka. Fa­mi­lia znacz­na, roz­ro­dzo­na, są i ma­jęt­ni, są i uboż­si, nie wiem, o któ­rych ci mó­wił. Do­my­ślam się jed­nak, że nie o in­nych tyl­ko o tych, co w Za bło­ciu miesz­ka­ją, i dla­te­go ich Bo­gu­sza­mi-Za­błoc­ki­mi na­zy­wa­ją.

– Cóż to za lu­dzie? – spy­ta­łem.

– Naj­sza­now­niej­si w świe­cie – rzekł Zbą­ski. – Sta­ro­ści­na, sta­ru­szecz­ka, anioł do­bro­ci ko­bie­ta, mąż jej, jesz­cze od niej star­szy. Żyją jak para si­wych go­łę­bi, syna je­dy­na­ka stra­ci­li – słu­żył w woj­sku.

Wnet mi na myśl przy­szło, żem znał Bo­gu­sza w szwo­le­że­rach i nie wie­dzie­li­śmy tyl­ko czy ten sam. Zbą­ski mi da­lej opo­wie­dział, że dwie cór­ki zo­sta­ło Bo­gu­szom, pani Sa­wic­ka i Ba­ra­no­wi­czo­wa, któ­re przy ro­dzi­cach albo obie z ko­lei prze­by­wa­ły, że mia­ły już dzie­ci do­ro­słe itp. Gdy­śmy się roz­ga­da­li dłu­żej, do­dał Zbą­ski, iż sta­rusz­ka to naj­młod­sze swe dzie­cię, syna, któ­ry słu­żył w woj­sku, ko­cha­ła nie­zmier­nie, tak da­le­ce, że gdy przy­szła wia­do­mość o jego śmier­ci, nie śmia­no jej po­wie­dzieć, że zgi­nął, i bied­na mat­ka była do­tąd w na­dziei po­wro­tu tego, któ­ry już nig­dy nie miał po­wró­cić… W złu­dze­niu tym wo­la­no ją utrzy­my­wać, ni­że­li od­jąć jej je­dy­ny pro­myk, co ży­cie krze­pił i ozła­cał. Sta­rusz­ka sama so­bie bied­na wy­my­śla­ła hi­sto­rie naj­dzi­wacz­niej­sze, o nie­wo­li tego nie­bosz­czy­ka, o prze­by­wa­niu gdzieś w ja­kimś nie­zna­nym kra­ju, z któ­re­go po­wro­tu się jego za­wsze spo­dzie­wa­ła.

– Mó­wię ci to – do­dał Zbą­ski – za­wcza­su, aże­byś, je­że­li tam po­je­dzie­my, nie wy­ga­dał się z czym nie­po­trzeb­nie. Moim zda­niem by­ło­by okru­cień­stwem tej mat­ce odej­mo­wać ostat­nią ży­cia na­dzie­ję.

Zda­ło mi się to tro­chę dzi­wacz­nym, przy­zna­ję, że ją tak okła­my­wa­no – ale cóż mi było do tego? Na­za­jutrz, gdy­śmy się wy­wcza­so­wa­li i po­wsta­wa­li zno­wuż o Bo­gu­szach my­śląc, przy­po­mnia­łem so­bie mo­je­go szwo­le­że­ra i oko­licz­ność jed­ną, w pierw­szej chwi­li za­po­mnia­ną, że dwa czy trzy razy mnie za nie­go wzię­to. Raz na­wet, bio­rąc to za ja­kiś żart nie­do­rzecz­ny, po­gnie­wa­łem się moc­no i o mało do po­je­dyn­ku nie przy­szło. O tym nie po­trze­bo­wa­łem mó­wić ani Zbą­skie­mu, i ni­ko­mu też. Ba­wi­li­śmy się jesz­cze dni parę u Mo­sko­rzew­skich prze­dziw­nie, po­tem za­bra­li nas w są­siedz­two Le­wic­cy, u któ­rych też ha­sa­no, choć dom był cia­sny; na osta­tek Zbą­ski mi przy­po­mniał, żeby do Bo­gu­szów je­chać, któ­rych do­brze zna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: